Czarna ćma - Steve Liebich - ebook

Czarna ćma ebook

Steve Liebich

3,3

Opis

Nasz świat wypełniony jest bólem, cierpieniem i troskami, z którymi borykamy się każdego dnia. Świat Czarnej ćmy niczym się w tym aspekcie nie różni, bo jest odbiciem naszej rzeczywistości. Miłość, śmierć i lawinowe usterki systemu są uniwersalnymi elementami naszego świata, więc zaparz sobie herbatę, usiądź wygodnie i stań się obserwatorem ogromnej machiny wydarzeń Czarnej ćmy, zbudowanej z tych samych kół zębatych, które wszyscy dobrze znamy.

Większość nastolatków funkcjonuje w normalnym, zachowawczym trybie, ale nie Peter Liebstick, chłopiec z Atlanty w stanie Georgia, którego wiara w Miłość pisaną wielką literą popchnie do czynów nadludzkich i karze zakwestionować nasze człowieczeństwo. W imię Miłości wyruszy on w podróż przez całą długość Stanów Zjednoczonych, aby znaleźć odpowiedzi na pytania, których czasami warto nie zadawać. Wplątany w intrygę, której rozmiar przekracza granice najśmielszych oczekiwań, Peter zmierzy się z wielkim złem i przerażającą prawdą.

Przygotuj się na przeprawę przez osiem stanów i tysiąc dwieście kilometrów, której towarzyszyć będzie tylko jeden symbol. Symbol, który wielu kosztować będzie najwyższą cenę. Wsłuchaj się w dźwięk trzepoczących skrzydeł czarnej ćmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 754

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czarna Ćma

Steve Liebich

Published by Wydawnictwo Internetowe, 2020.

This is a work of fiction. Similarities to real people, places, or events are entirely coincidental.

CZARNA ĆMA

First edition. August 21, 2020.

Copyright © 2020 Steve Liebich.

ISBN: 978-8395773228

Written by Steve Liebich.

10 9 8 7 6 5 4 3 2 1

Spis treści

Title Page

Copyright Page

Dedication

Przedsłowie

Część I | Dla Niej: | narodziny śmierci

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Epilog części I

Część II | Dla Niego: | metamorfoza

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Rozdział XX

Rozdział XXI

Rozdział XXII

Rozdział XXIII

Rozdział XXIV

Epilog części drugiej

Epilog Czarnej ćmy

Wiersze | „Atlas Miłości”

„Oda do Miłości!”

" Zastanawiam się czasami..."

„Poszukiwania”

About the Publisher

 

Dla Bustera - brata, którego serce zainspirowało mnie do dokonania wielkich rzeczy. 

Dla rodziny, którą kocham ponad wszystko inne.

Dla Ciebie. 

Przedsłowie

Mój drogi Czytelniku!

Książka, która właśnie otwiera się przed Tobą, znaczy dla mnie bardzo wiele; być może znaczy ona więcej niż mi samemu się wydaje. Opisuje ona historię trojga młodych ludzi, którzy stanowczo nie zasłużyli na los, jaki ich spotkał. Już teraz mogę Tobie wyznać, że ta opowieść nie skończy się dobrze, a ja sam, podczas jej spisywania, czułem się jak bezlitosny kat, który z pełną świadomością i bez drżenia serca posyła tych troje nastolatków do odrażającego świata pozbawionego skrupułów i jakiegokolwiek współczucia. Ta opowieść przysporzy Tobie wiele bólu, to jedno mogę obiecać, a ja sam już nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem spisując ją w tak rzetelny i boleśnie dosłowny sposób. Ta książka nie jest kolejną powieścią fantasy, nie jest ona powtórzoną powieścią sci-fi ani dobrze się czytającą powieścią detektywistyczną. I z całą stanowczością (!) – nie jest to książka romantyczna.

A jednak to miłość spaja wszystkie wątki „Czarnej Ćmy.” To miłość stanie się pierwszą przyczyną i ostatnim końcem. Jako beznadziejny przypadek naukowca-romantyka wierzę, że Miłość wciąż powinna być pisana z wielkiej litery. Choć starają się nam wmówić inaczej, świat jeszcze nie jest skazany na zagładę, a przynajmniej jeszcze nie teraz; chcę wierzyć (i wierzę), że to dzięki Miłości data przydatności naszej cywilizacji zostaje przesunięta za każdym razem, kiedy ma miejsce „prawdziwy cud”. Jeszcze nie tak dawno temu stałem się świadkiem „prawdziwego cudu”: na małej bostońskiej ulicy, w środku nocy, dorosły mężczyzna z zespołem Downa, w jednej ręce trzymający butelkę wody, zapukał do drzwi skromnego (powiedziałbym wręcz, że zapuszczonego) domu utrzymanego w typowym dla Bostonu stylu budownictwa z połowy XVIII wieku; otworzył mu młody chłopiec siedzący na wózku inwalidzkim i z ogromnym uśmiechem na twarzy uściskał swojego gościa, jakby nie widzieli się przez całe dziesięciolecia. Wymienili kilka zdań, mężczyzna zostawił w rękach chłopaka butelkę wody i powrócił do swojego motocyklu. Pamiętam tamtą noc bardzo dokładnie; siedziałem na przeciwnej stronie ulicy wsłuchując się w dźwięki niesamowitego utworu Rockowego, a kiedy ta magiczna scena zadziała się tuż przed moimi oczami, zapłakałem ze szczęścia.

Miłość jest wszędzie. Z całą stanowczością znajduje się w sercach większości ludzi. Ta myśl pozwala mi się uspokoić w chwilach, kiedy czuję wielki niepokój. Wielu ludzi to dobrzy ludzie, którzy chcą żyć w szczęściu i spokoju. Niektórzy nawet pomogą, jeżeli znajdziesz się w potrzebie. Bohaterowie „Czarnej Ćmy” doświadczą wiele, ale z pewnością będzie im dane, nawet jeśli tylko przez ulotną chwilę, ujrzeć także te lepsze odcienie ludzkiej natury. Cóż, ta opowieść jest prawdziwa, więc to nie kwestia wiary, acz rozsądku – wiedzieć, że nie wszystko jest pisane we krwi i łzach.

Minęły cztery lata od mojej ostatniej powieści. Wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale wydaje mi się, że to, co się nie zmieniło... to ja! Wciąż jestem tym samym zwariowanym chłopakiem, który wierzy w marzenia, Miłość, dobro, poświęcenie i w to, że Ritchie Blackmore kiedyś zagra na tej samej scenie z Deep Purple MK VIII. Ogromne wspomnienia wiążą się z „Czarną Ćmą”, z całym procesem jej tworzenia i kształtowania się, i nie mogę być już bardziej szczęśliwy niż jestem teraz. Smutek jednak ogarnął mnie pod koniec pracy nad książką, kiedy zdałem sobie sprawę, że muszę pożegnać tych wspaniałych, dzielnych i niezwykle dojrzałych bohaterów, którzy wnieśli wiele koloru do mojego życia; nie mniej niż dobrzy ludzie, którzy otaczają mnie na co dzień. Mam nadzieję, że i Tobie uda się na chwilę zapomnieć i zatopić się w historię Miłości, o jakiej jeszcze świat nie słyszał.

Steve Liebich

Boston, VIII 2020

Część I

Dla Niej:

narodziny śmierci

Rozdział I

Ogień palił się spokojnie w ceramicznym kominku w rogu dużego pokoju. Płomienie trzaskającego wesoło paleniska rzucały długie cienie na ściany koloru écru i dawały poczucie bezpieczeństwa. Dni stawały się coraz cieplejsze, ale noce jeszcze pozostawały chłodne, a czasem nawet mroźne. Z pewnością nie przeszkadzało to pluszowym misiom, słodkim i uciesznym mieszkańcom pokoju Laury. Spoglądały na nią z każdego kąta pokoju i sprawiały, że ten żył własnym, gwarnym i szczęśliwym życiem.

Na ścianach zamiast plakatów przedstawiających idoli i celebrytów z show-biznesu wisiały fotografie bajkowych widoków z różnych stron świata. Indie, Chile, Panama, Nassau i wiele innych dopełniały się nawzajem, roztaczając aurę niespełnionej przygody i niewidzialny blask tych cudownych miejsc. Nieraz czuło się ciepło prażącego słońca wschodzącego nad skalistymi urwiskami, u stóp których rozbijały się fale wzburzonego oceanu. Widziało się zielone płaszcze rozpostarte nad skalnymi uskokami i kropelki rosy spływające z ogromnych liści wiszących nad doliną kolorowych kwiatów. Niezwykle romantyczne, niezwykle dalekie.

Leżeli na łóżku i patrzyli sobie w oczy. Każde z nich myślało o czymś innym. Laura w niebieskich oczach Petera widziała błogość, a świadomość, że to ona była przyczyną jego szczęścia, sprawiała, że sama czuła się szczęśliwa jak nigdy. Dobrze wiedziała, że to on jest tym kimś, dla kogo chciała żyć. Dzięki niemu miała siłę walczyć i każdy przeżyty dzień był jej najwspanialszym zwycięstwem. Patrzyła na jego oczy i wąskie czerwone usta. Jeszcze niedawno wstydziłaby się tak na niego spoglądać; pożądliwie i z miłością, o którą nie musiała już walczyć. On również mógł czuć się zdobywcą, a czyż istnieje góra wyższa i bardziej stroma od góry miłości?

Z każdym dniem wydawał jej się coraz bardziej przystojny. Cóż, podobał się chyba wszystkim dziewczynom w szkole. Jego niebieskie oczy i lekko rozwichrzone szatynowe włosy sprawiały, że chciało się na niego patrzeć, i tylko to wystarczało, żeby poczuć pełnię szczęścia. Tak bezmyślnie, naiwnie, niepłochliwie przyglądać się każdej rysie jego twarzy.

Mam siedemnaście lat, myślał, a zachowuję się jak pięciolatek, który zapatrzył się na coś ciekawego. Leżał z dziewczyną swojego życia na jednym łóżku, oplatał rękę jej lekko kręconymi, długimi do bioder kasztanowymi włosami i widział w jej oczach ogień gorętszy od piekielnego, ale równie grzeszny. W tych zielonych, przecudnych oczach widział początek mostu łączącego wyspę rozsądku z przylądkiem nowej nadziei. W głowie układał pierwsze wersy wiersza, który chciał spisać, jak tylko wróci do domu, choć nie sądził, że będzie wciąż pamiętał te wszystkie słowa, gdy znajdzie się w swoim pokoju.

Niektórzy mogliby spojrzeć na tych dwoje młodych ludzi i nazwać ich świat naiwnym oraz bezpretensjonalnym, zrzucić winę ich niekończącego się maratonu spojrzeń na karb głupiego, młodzieńczego zauroczenia. Ale oni wiedzieli, że łączy ich coś o wiele potężniejszego i o wiele bardziej wzniosłego niż zauroczenie. W pełni świadomi i uczciwi wobec swoich uczuć, oficjalnie związani byli sidłami miłości. Nie mogli nasycić się spojrzeniami, dotykami i pocałunkami. Wciąż było im mało, wciąż niewystarczająco, wciąż niedostatecznie dużo i wciąż było o wiele za mało czasu.

Laura obróciła się na plecach i sięgnęła po leżącą na szafce nocnej komórkę.

– Za chwilę wraca tata – poinformowała Petera żałobnym głosem.

– Mam nadzieję, że nie jest już fanem baseballu – zaśmiał się cicho.

Laura nie mogła udawać, że jej to nie rozśmieszyło.

– Przestań. Bądź co bądź to mój ojciec. Po prostu się o mnie martwi. Czy wy się kiedyś dogadacie, hm?

Peter nie przestawał się uśmiechać.

– Ostatnim razem wyraził nadzieję, że mam pieniądze na dobrego, prywatnego dentystę.

Laura parsknęła.

– Tak, to prawda. Ale zanim to powiedział, zarzuciłeś mu niedbalstwo.

– Nie chciał, żebym to ja zrobił ci masaż pleców, bo podobno całkowicie się do tego nie nadaję i zrobię ci krzywdę, zamiast pomóc. A przecież robię to niemal codziennie.

– Nie musiałeś wyrywać się z tą pomocą akurat przy nim. Przecież dobrze wiesz, jaki jest.

– Nadopiekuńczy. Ale chyba tylko w kwestii twoich chłopaków.

– Chłopaka – poprawiła go Laura, przybliżając nieco twarz do jego twarzy.

Pobili właśnie rekord w zawodach na silną wolę. Przez dziesięć minut leżeli na łóżku i się nie pocałowali. Rozchylił lekko usta i przyłożył je do jej słodkich warg. Czasami się z nim droczyła. Udawała, że nic się nie dzieje, i ściskała mocno usta. Tym razem pokusa pocałunku przemogła i Laura przywarła do Petera w długim i namiętnym uścisku. Kochała te pieszczoty, szczerze podniecona i uradowana. W takich chwilach czuła, że żyje. Że jest szczęśliwa.

Nagle odsunęła się od Petera. Odwróciła szybko głowę i kaszlnęła. Ten napad nie trwał długo. Usiadła na łóżku i wyprostowała plecy. Spokojnie wciągała przez nos powietrze do płuc i powoli, z przymkniętymi ustami, je wypuszczała.

Peter przyzwyczaił się do takich sytuacji, ale za każdym razem denerwował się i przez ten niepokój zachowywał się jak zrozpaczone dziecko, które zgubiło rodziców w zatłoczonym wesołym miasteczku.

– Laura – głos mu zadrżał. Zaczął gładzić jej włosy. To ją zawsze uspokajało. – Laura?

– Ile razy mam ci powtarzać, że to nic takiego? – Kaszlnęła, nim zdążyła dodać: „idioto”.

Głupio mu było, że on się bał, a ona zachowywała spokój i rozsądek. Prawdziwe ze mnie dziecko, pomyślał, rozczarowany swoją paniką.

– Wiem, ale za bardzo cię kocham, żeby tak to lekceważyć.

Uśmiechnęła się. Na polikach pojawiły się rumieńce, lecz nie z powodu kaszlu.

– Przepraszam. – Przyłożyła dłoń do jego twarzy. – Wiem, że się o mnie martwisz, ale wystarczy, że rodzice trzymają mnie pod kloszem, chuchają i dmuchają na wszystko. Od ciebie oczekuję czegoś innego. Chcę, żebyś traktował mnie normalnie. Taka powinna być rola chłopaka. Nie jesteś moim rodzicem.

Pokiwał głową, lekko zaniepokojony tą Laurową tyradą. W takich momentach czuł się bardzo mały, maciupeńki, a Laura przypominała oficera wojskowego, który przyucza żółtodzioba. Tak naprawdę Peter nie miał za dużo do gadania w sprawie jej stanu zdrowia, dlatego nie wyrywał się tak często, jakby robił to największy lizus na zajęciach z angielskiego. Jednak i ten lizus, i on wykorzystywał ten sam sprawdzony sposób na złagodzenie fali nienawiści.

– To ja przepraszam. Już pewnie mnie nie kochasz...

Uwielbiał takie droczenie się. Zawsze ją to rozśmieszało i pobudzało ogień miłości.

– Oj, przestań. Wiesz, że tak nie jest – doskonale znała jego gierki, ale uwielbiała się w to bawić i udawać, że nie wie, o co mu chodzi.

– Ja to rozumiem. Taki ktoś jak ja nie zasługuje na taką dziewczynę jak ty. Ja już sobie pójdę.

– Nie wygłupiaj się, Peter. Jak teraz wyjdziesz, przestanę się do ciebie odzywać.

– I tak zaraz wraca gestapowiec, więc nie mam tu nic do gadania. A myślałem, że naprawdę mnie kochasz. Głupi ja – sapnął teatralnie i wykonał głęboki wdech, unosząc wysoko w górę ramiona. – Obyś znalazła kogoś, kto będzie ciebie wart.

Bardzo powoli wstał z łóżka i ruszył w kierunku drzwi, idąc tak, jakby każdy kolejny krok zabierał mu coraz więcej energii.

Laura wyskoczyła z łóżka i szybko złapała go za ręce.

– Ani mi się waż teraz wychodzić. Rozumiesz?

– Przecież i tak mnie nie kochasz.

Pocałowała go mocno i bardzo długo. W końcu oderwała mokre usta od jego ust i spojrzała mu w oczy.

– A teraz też myślisz, że cię nie kocham?

Peter cmoknął głośno i wciąż grając w swoją grę, spojrzał zadumany w sufit, jakby właśnie znalazł tam odpowiedź na pytanie o sens życia albo przynajmniej zagubiony wers Szekspira.

– Wciąż mam wątpliwości – powiedział nonszalancko, dorzucając jeszcze kapkę smutku i odrobinę goryczy do swojego tonu głosu.

Tym razem Laura złożyła na jego wargach krótki pocałunek, zbliżyła usta do jego lewego ucha i szepnęła:

– Kocham cię nad życie – po czym pocałowała płatek jego ucha.

Dobrze wiedziała, że Peter ma tam łaskotki. Przejechała opuszkami palców po jego szyi w tę i z powrotem i przestała, kiedy zaczął ją błagać, by skończyła się nad nim pastwić.

– A teraz masz jeszcze wątpliwości? – spytała.

– Zołza.

– Którą kochasz.

Drzwi za nimi się otworzyły i stanął w nich Harold Massner, ojciec Laury.

– Cześć, tato – przywitała się, minimalnie odsuwając się od Petera.

– Dobry wieczór – rzekł Peter, wlewając w te słowa tyle samo entuzjazmu co odwzajemnionej niechęci.

– Mam wrażenie, że twoja wizyta znacznie się przeciągnęła – odpowiedział na powitanie Harold.

– Tato, przestań wreszcie – wtrąciła się Laura.

– Skarbie, nie założyłaś kamizelki? – zapytał ją, udając, że Petera nie ma w pokoju.

– Pół godziny temu ją zdjęłam.

– Zjadłaś tę wątróbkę, która leżała w kuchni na blacie?

– Tato, ile jeszcze razy będziesz mnie o to wszystko pytał? Tak, tak, tak, tak i jeszcze raz tak. Wszystko, ale to wszystko zrobiłam. Peter mi we wszystkim pomógł.

Wydźwięk tego imienia działał jak detonator na system nerwowy Harolda Massnera. Tym samym Laura przypomniała mu o obecności Petera w jej pokoju.

– Jest już późno. Nie będę prosił cię dwa razy, żebyś opuścił mój dom – nieważne, jak by to ujął, jego wzrok skierowany na lekko przestraszone oblicze chłopaka mówił sam za siebie: „Jesteś jak drzazga w moim palcu, którą niechętnie muszę tolerować:.

– Nasz dom – poprawiła go sfrustrowana tą sytuacją Laura. – Tato, to jest nasz dom. A to jest chłopak, którego kocham. I może tu być tyle, ile tylko zechce.

– Jeśli myślisz, że będę... – zaczął Harold, ale Peter przerwał mu w połowie zdania.

– Nie, Lauro – odwrócił się do niej – twój tata ma rację. Lepiej będzie, jeśli już sobie pójdę.

Szybko, ale efektownie, pocałowała go w usta, nie zważając na obecność rozjuszonego niczym byk na rodeo ojca.

Peter minął wysokiego, dobrze zbudowanego i wypełnionego po brzegi testosteronem mężczyznę i wyszedł na długi i przestronny hall.

– Cóż, mówiłem ci, Lauro – dorzucił na odchodnym. – Mądrzejszy zawsze musi ustąpić.

––––––––

BYŁO PO DWUDZIESTEJ drugiej, kiedy wrócił do domu. Światło w kuchni wciąż się świeciło, więc rodzice jeszcze nie spali. Oczywiście nie czekali na niego, ponieważ przyzwyczaili się, że poniedziałkowe i wtorkowe popołudnia i wieczory spędza z Laurą.

Wszedł do kuchni i ich powitał.

– Jak było? – spytał ojciec, podnosząc głowę znad stołu zawalonego rachunkami i papierami.

– Fajnie. – Peter się lekko uśmiechnął. – A co u was?

– Rachunki, rachunki i jeszcze raz kasa. Czyli po staremu.

– Zrobiłam lasagne – powiedziała mama, wykładając makaron z sosem na talerz. – Jesz u siebie czy tutaj?

– Tutaj.

Zdjął kurtkę, powiesił ją na wieszaku w małym przedpokoju, umył ręce nad zlewem i usiadł obok ojca. Kątem oka dostrzegł powtórne wezwanie do zapłaty za prąd. Po co straszą, skoro wiedzą, że rodzice zawsze płacą z opóźnieniem? Nienawidził tych urzędów i ich pracowników. Bogu ducha winni, mawia ojciec, ale to oni wysyłają te pieprzone listy.

– Będzie dobrze. – Tata się uśmiechnął. – Zawsze jest dobrze, co nie?

– Nie może być inaczej – odpowiedział mechanicznie Peter.

– Jutro i pojutrze nie będzie mnie w domu. Mam parę zleceń ekstra. I posadzą mnie w tej nowej ciężarówce, którą firma kupiła miesiąc temu.

Tata wyglądał na szczerze zadowolonego i dumnego. Choć cień szansy na poprawę sytuacji w domowych finansach był lepszy niż nic. Za ten optymizm kochał go ponad wszystko inne.

– Nieważne, czy wychowujesz starego byka, czy małego szczeniaka, dla obu liczą się zabawki – podsumowała ich rozmowę mama, siadając naprzeciwko nich. – Moi chłopcy – popatrzyła na nich obydwu z matczyną troską.

– Wypraszam sobie tego szczeniaka – zaoponował Peter. – Co najmniej owczarek podhalański.

Kawałek lasagne spadł ojcu z widelca na jeden z papierów.

– Cholera! – Wstał i sięgnął z blatu ręcznik. – Co za pech!

– Biednemu zawsze wiatr w oczy – powiedziała mama i pomogła mu wyczyścić zabrudzony dokument. – Zostaw to i jedz, bo ostygnie.

– Kupiłeś już jej prezent? – zapytał tata.

– Wczoraj.

Mama spojrzała na niego tym swoim wzrokiem.

– I nie pokazałeś nam?

Jeśli jej się czegoś nie mówiło, czuła się lekceważona i niekochana. Prawdziwa kobieta.

– Zapomniałem. – Wsunął do buzi kawałek lasagne i solidnie pomazał brodę pomidorowym sosem. – Zaraz wam pokażę.

Chciał wstać, ale mama zatrzymała go gestem ręki.

– Siedź i dokończ. Nie pali się. Od razu widać, że twoja krew, James.

– Co ty gadasz? Podmienili w szpitalu, na bank.

Mama zaczęła się śmiać.

– Na bank? To chyba zapomnieli o zawartości.

Teraz nawet Peter się zaśmiał.

– Przestańcie, bo zacznę pluć jedzeniem.

– A to wtedy będzie moja krew – rzucił tata. – Tego się nie wyprę.

––––––––

ZDJĘŁA UBRANIA I OSTROŻNIE weszła do wanny pełnej gorącej wody. Włączyła tryb hydromasażu i z otworów zaczęły wystrzeliwać bąbelki, które przyjemnie masowały całe jej ciało, szczególnie klatkę piersiową. Położyła się wygodnie i zamknęła oczy. Klasnęła dłońmi dwa razy i światło w łazience zgasło. Paliły się za to cztery świece rozstawione na szafce za wanną. Pomieszczenie zaczęło wypełniać się orientalnym zapachem żarzącego się kadzidełka. Laura stroniła od luksusowych zapędów, ale na taki luksus chciała sobie pozwolić. Zasłużyła na to.

Na dole rodzice wreszcie przestali się kłócić. Odkąd ojciec dwa tygodnie temu oznajmił, że wchodzi w fuzję z kimś z zachodnich Stanów i teraz będzie najgorętszy okres w jego karierze, stał się nie do zniesienia. Z byle powodu rozpoczynał kłótnie z mamą, doprowadzając ją do płaczu. A tego nie znosiła: widoku zapłakanej mamy. Wyraźnie zaczęło im się nie układać. Miała tylko nadzieję, że chodzi tu jedynie o fuzję i te głupie silniki. Nie pamiętała, kiedy ostatnio usłyszała od ojca, że ją kocha. Ojcowie powinni to mówić swoim dzieciom. Inaczej czują się one niepotrzebne i niekochane. Choć w głębi serca wiedziała, że ją kocha. Na swój, Haroldowski sposób.

Mimo tego wszystkiego znajdowała się w szczęśliwym i błogosławionym stanie ducha. Od pół roku miała u swego boku kogoś, za kogo oddałaby życie. Zanim się pojawił, nie przypuszczała, że mogłaby kochać. Nie dopuszczała do siebie możliwości, żeby oddać komuś serce, bo zdawała sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znajduje. Ale Peterowi to nie przeszkadzało. Problem tkwił w tym, że to jej musiało nie przeszkadzać. Do dziś pamięta rozmowę z tamtym miłym lekarzem. Pamięta ją dokładnie, jakby to działo się zaledwie wczoraj.

Mogę żyć normalnie, powtórzyła sobie w myśli już milionowy raz. Mogę. To dzięki Peterowi chcę walczyć. On daje mi siłę. Nie jestem głupią nastolatką, która znalazła chłopaka i myśli, że to miłość jej życia, bo po prostu z nią jest. Wiem, że on jest tym jednym, i nic tego nie zmieni.

Do jej nozdrzy wdzierała się przyjemna woń, słodko-ostra mieszanka liści z południowo-wschodnich regionów Chin. Miękkie bąbelki uderzały w jej rozluźnioną skórę i błogo uciskały napięte mięśnie. W tym łazienkowym zaciszu znalazła chwilę dla siebie. Gorąca woda z mydlaną pianą tuliła ją niczym pierzyna do snu. Nad wanną unosiła się jeszcze gorętsza para, izolując Laurę przed światem. Czuła się jak księżniczka na kłębiastym posłaniu z chmur wysoko na gwiaździstym niebie. Lewitowała nad światem i widziała wszystko z innej perspektywy. Słyszała dźwięk pękających bąbelków, które wyrzucane pod wodą jak pociski z karabinu maszynowego, unosiły ją w powietrzu.

Ręce miała zanurzone pod wodą. Lewą wyciągnęła na powierzchnię i namoczyła nią włosy. Prawa delikatnie i bardzo powoli przesuwała się z brzucha na szczupłe i zgrabne udo. Dziewczyna ścisnęła mocniej powieki i zaczęła szybciej oddychać. Ręka dotarła do kolana; Laura cofnęła ją i ostrożnie przesunęła na podbrzusze. Nie spiesząc się, zanurzyła lewą rękę w wodzie i ponownie namoczyła wilgotne już włosy. Strużka dymu z kadzidełka oplotła jej szyję i przeleciała nad wanną, docierając do stóp. Prawa ręka zsunęła się niżej, aż osiągnęła cel. Fala błogości rozeszła się po jej ciele, a ogień rozpalił wnętrzności. Czuła się jeszcze bardziej lekka i nieważka. Jej oddech przyspieszył, każdy wdech i wydech stawały się coraz płytsze. Na powierzchni wody pojawiły się niewysokie fale. Woda bujała się to w jedną, to w drugą stronę. Laura ledwo się powstrzymywała, żeby nie wydać żadnego dźwięku. Czuła się cudownie. Pierwszy raz od długiego czasu czuła się całkowicie zdrowa. Nogi podkurczyła i zbliżyła do napiętego brzucha. Lekko je rozchyliła i uniosła nad wanną. Powieki bolały ją od zaciskania, ale nie chciała otwierać oczu. Bała się, że zgubi ten obraz, który sam namalował się w jej wyobraźni. Dyszała ciężko. Pisnęła niesłyszalnie i lekko rozchyliła wargi.

Usłyszała pukanie do drzwi. Aż podskoczyła, a trochę wody wylało się na podłogę. Spanikowana i zła wyprostowała się w wannie i uspokoiła oddech. Zaraz potem pukanie się powtórzyło i dotarł do niej głos matki:

– Laura? Laura, wszystko w porządku?

Kręciła głową na boki, jakby czegoś szukała.

– Yyy, tak. Wszystko OK.

– Pytam, bo dość długo tam siedzisz i trochę się zaniepokoiłam. Kończ powoli, skarbie. Też muszę się już umyć.

– Dobrze, mamo – zawołała, ledwo panując nad głosem. – Zaraz wyjdę.

Zachowywała się tak, jakby coś przeskrobała i bała się, że ktoś się o tym dowie. Sama nie wiedziała, czemu wpadła w panikę. Przecież i tak była sama w łazience, a nikt w tym domu bez pukania i pozwolenia nie wparowałby ot tak do środka. Cóż, był to chyba pierwotny odruch samozachowawczy, przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Cały nastrój wypalił się, czego nie można było powiedzieć o świeczkach, które zgubiły dopiero pierwsze krople wosku. Naprawdę tak długo siedziała w tej wannie? W ostatecznym rozrachunku to był udany wieczór. Na pewno będzie musiała go kiedyś powtórzyć.

––––––––

Z PUDEŁECZKA STOJĄCEGO na półce w jego pokoju wyciągnął małe zawiniątko, z którego wydobył srebrny naszyjnik z czarnym medalionem w kształcie ćmy.

– Śliczny – zachwyciła się mama, biorąc naszyjnik do ręki. – Jezu, cudowny.

– Synu – ojciec żartobliwie przybrał oficjalny ton – jako twój ojciec – nawet Giuseppe de Luca mógłby pozazdrościć mu barytonu – potwierdzam słowa matki twojej, żony mojej.

– Przestań, wariacie, się wygłupiać. Spójrz, jaki ładny. To prawdziwe srebro? – zapytała matka Petera, żona Jamesa.

– Tak – odpowiedział nieco zmieszany. – Długo odkładałem, przysięgam, że to wszystko z oszczędności.

– Nie robimy ci wyrzutów – ojciec prędko uprzedził mamę. – Twoje pieniądze, twój prezent, twoja dziewczyna. Jesteś już dorosłym mężczyzną. Jestem z ciebie dumny. Laurze będzie się podobało.

– Ona kocha ćmy. Nie wiem dlaczego. Najczęściej dziewczyny szaleją za psami, kotami, końmi albo innymi tam futrzakami. A ona uwielbia ćmy. Czarne ćmy.

– To wyjątkowa dziewczyna – powiedział już całkiem poważnie tata. – Masz szczęście, że ją masz. Trzymaj się jej i za żadne skarby nie puszczaj.

Mama Petera odłożyła naszyjnik do pudełeczka i odstawiła je na półkę.

– Patrzcie, patrzcie. Twój tata romantykiem.

– Dobra, ludzie. Jutro z rana praca i szkoła, zgodzicie się?

Ojciec utulił Petera, mama pocałowała go w czoło, po czym oboje wyszli z jego pokoju. Jeśli rodzice tak się zachwycili tym naszyjnikiem, to Laura też powinna. Rzucił okiem na zaznaczoną zielonym flamastrem datę w kalendarzu. Dwudziestego dziewiątego kwietnia urodziło się jego szczęście. Och, sam już nie wiedział, co by robił, gdyby jej nie poznał. Nie potrafił dopuścić do myśli faktu, że mogłoby jej zabraknąć. Takich myśli jak najszybciej się pozbywał, bo za bardzo ją kochał, żeby móc wyobrażać sobie podobne historie.

Szybko wziął prysznic, po czym przebrał się w piżamę i wskoczył do łóżka. Zapomniał o zadaniu domowym z matematyki, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Z perspektywy dzisiejszego dnia nieodrobione zadanie domowe było niczym. W końcu i tak był jednym z najlepszych uczniów w klasie, więc raczej ujdzie mu to na sucho. Ledwo przymknął oczy, a już zapadł w głęboki sen.

Rozdział II

North Atlanta High School wybijała się ponad horyzontem wysoko w zachmurzone niebo. Dwa autobusy szkolne już stały na podjeździe, a kierowcy szykowali się na kolejną rundkę wokół doskonale im już znanych ulic. Kilka minut przed ósmą rano na dziedzińcu robiło się strasznie gwarno, a człowiek ledwo co słyszał własne myśli. Peter, jak każdy w jego wieku, przyzwyczaił się do tego znajomego hałasu i traktował go jak codzienne tło młodzieńczego życia.

Zapatrzył się na potwornie szkaradne kolano, jak nazywał nowoczesny łuk ceglany w kształcie odwróconej litery L, której krótkie ramię wychodziło ze szklanego sześcianu dobrych kilkanaście metrów nad ziemią, a długie idealnie pod kątem prostym zstępowało w dół, obrośnięte przy ziemi dziką trawą. Gdyby tu chociaż windę wstawili, można byłoby usprawiedliwić zabieg tego szalonego architekta.

Ten łuk miał powstać chyba tylko w jednym celu: dla powiewającej na wietrze ukochanej kolorowej flagi tego kraju. Dumny wyraz szacunku wobec Ojców Założycieli i ich poświęceń. Peter uśmiechnął się na myśl o wspomnieniu z nie tak dawnej przeszłości. Po incydencie z nauczycielem angielskiego w jego pamięci na zawsze pozostanie blizna.

– Sądzisz, że nasza flaga nie oddaje charakteru Amerykanów? – zapytał pan Mouse, któremu okulary zsunęły się na czubek nosa. Tamtego dnia słońce odbijało się od jego łysej czaszki.

– Mówię tylko, że nie rozumiem tego całego szumu wokół „sztandaru chwały”. Kocham swój kraj, bo to mój dom, ale nie uważam, że Waszyngton albo Jefferson byli bohaterami – odpowiedział Peter, który nie lubił wykłócać się z nauczycielami, ale znany też był ze swojego stanowczego zdania i nie znosił, gdy ktoś próbował mu wmówić, że jest inaczej. Czy białe może być czarne?

Reszta klasy nie narzekała: darmowy spektakl i przerwa w nauce to cenne delikatesy w życiu każdego nastolatka. Jedna dziewczyna w ławce po lewej stronie klasy miała wzrok wbity w przecudnie nudny krajobraz za oknem, dając tym samym do zrozumienia, że nie podobają jej się zachowanie Petera i jego nadmierna szczerość.

– Wstań – nakazał pan Mouse, splatając obie dłonie za plecami i stając sztywno jak pal wbity w ziemię.

Peter przygryzł dolną wargę i wbił wzrok w ławkę. Wziął głęboki wdech i wstał.

– Wyrecytuj refren Gwiaździstego sztandaru. Tak, byśmy wszyscy usłyszeli.

Z tyłu klasy Phil wydał brzęczący odgłos, próbując naśladować dźwięk gongu wybrzmiewającego podczas walk bokserskich, po czym stłumił wybuch śmiechu. Pan Mouse rzucił na niego groźne spojrzenie i gdyby wzrok rzeczywiście mógł zabijać, Phil padłby w tym momencie trupem.

– Słuchamy, Peter – ponaglił nauczyciel.

Peter chrząknął i z nieco większą dozą odwagi szybko wyrecytował dwie linijki refrenu:

– „O, powiedz, czy jeszcze gwiaździsty sztandar powiewa ponad krajem wolnych, ojczyzną dzielnych ludzi”.

– Właśnie. Czy jeszcze powiewa? Jeśli Stany Zjednoczone będą hańbione przez takich ludzi jak ty, obawiam się, że ten sztandar w końcu upadnie.

– Nie będzie to większa krzywda od wymordowania milionów Indian i zagarnięcia ich ziemi na własność.

Klasa zastygła w przerażeniu. Łysa czaszka pana Mouse’a zalśniła od potu, a skóra twarzy zmarszczyła się. Dla Petera łatwiejsze byłoby wylanie na tego człowieka kwasu chlorowodorowego i poniesienie konsekwencji tego właśnie czynu niż odpowiadanie za największą zbrodnię w tej szkole, a z pewnością w tej klasie: za obrazę najpotężniejszego narodu świata.

Dziewczyna siedząca przy oknie, Keira, zrobiła zdegustowaną minę i wcale nie chodziło jej o oskalpowanie dumnego czoła historii jej kraju, ale o zachowanie Petera.

– Nie będę wzywał do szkoły twoich rodziców, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni. Nie mam ochoty spotykać ludzi twojego pokroju. Niedostateczna ocena z angielskiego, niedostateczna z zachowania i wpis na świadectwie powinny załatwić sprawę[1]. A teraz już siadaj.

Ale Peter nie usiadł. Wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie: od przerażenia, przez zmieszanie, po gniew.

– Jak pan śmie? Najpierw obraża pan mnie, potem moich rodziców, samemu przy tym zachowując się jak skończony dupek.

Przez dobre dziesięć sekund nie zaczerpnął powietrza. Wilgotne oczy wpatrywały się w nauczyciela angielskiego i piekły od łez i złości. W klasie jeszcze nigdy nie było tak cicho. Tylko nieposkromione tykanie zegara zakłócało ten bezwzględny stan milczenia, w którym znalazło się trzydzieści jeden osób w pomieszczeniu o wielkości dziesięć na osiem metrów.

– Wyjdź z sali – rzucił pan Mouse przez zaciśnięte usta.

Peter spakował rzeczy do plecaka i wyszedł z klasy, trzaskając drzwiami. Wpadł w otumanienie spowodowane emocjami i żadna siła nie była w stanie go z tej frustracji wyrwać. Zaraz po nim z sali wyszedł pan Mouse. Bez słowa minął Petera, idąc w kierunku schodów w zachodniej części korytarza. Peter ruszył za nim, czując ciężar plecaka i wyrzutów sumienia na sercu, gdy myślał o rodzicach.

Ten jedenastopiętrowy kampus był tak olbrzymi, że podróż z jednego miejsca do drugiego zajmowała niewyobrażalnie dużo czasu. Zeszli na drugie piętro i stanęli przed drzwiami administracji szkoły. Pan Mouse kazał Peterowi zaczekać przed wejściem, a sam wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Pięć minut później sekretarka poprosiła Petera, by wszedł do gabinetu dyrektora. Przed drzwiami stał pan Mouse, ale z jego twarzy nic nie dawało się wyczytać.

Peter zapukał i kiedy usłyszał: „Proszę”, stanął w wejściu gabinetu i spojrzał na dyrektora.

– Zamknij drzwi i usiądź – poprosił Curtis Douglass, czarnoskóry, dojrzały mężczyzna w szykownym garniturze.

Peter usiadł na skórzanym fotelu przed metalowym biurkiem dyrektora i zapatrzył się na flagę Stanów, powiewającą za oknem.

– Pan Mouse wszystko mi opowiedział. Mam dzisiaj dużo roboty, więc nie oczekuj długiej przemowy. – Zaśmiał się dyrektor. – Żyjemy w wolnym kraju i wszyscy mamy prawo do wolności słowa oraz wypowiedzi. Cieszy mnie twoja postawa. Patrzysz na naszą historię z innej perspektywy. Mam być z tobą szczery? Ja też nie widzę jej w kolorowych odcieniach czerwieni i niebieskiego.

Petera zatkało. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z Curtisem Douglassem; parę razy widział go tylko na szkolnych uroczystościach.

– Ale nazwanie nauczyciela dupkiem nie przystoi żadnemu uczniowi i w naszej szkole takie zachowanie jest srogo karane, rozumiesz?

– On obraził moich rodziców – wyskoczył Peter, zapominając o tak ważnym „profesor Mouse”.

– Profesor Mouse, Peterze – dyrektor wyprostował się w fotelu.

– Przepraszam. Nie pozwolę, żeby ktoś obrażał moich rodziców. Nawet nauczyciel.

Rozbawiony Curtis Douglass patrzył na Petera spod przymrużonych oczu.

– Według standardowych procedur powinieneś zostać zawieszony w prawach ucznia, ja powinienem wezwać twoich opiekunów i razem z nimi zastanowić się, co z tobą zrobić. W tych okolicznościach, a też przez wzgląd na mój cenny czas – spojrzał na zegarek – odpuścimy sobie dwa pierwsze punkty i przejdziemy od razu do zastanawiania się. Tylko ty i ja. Co proponujesz?

Zwolnić pana Mouse’a, pomyślał otępiały Peter. Nie wiedział, czy lepiej się śmiać, czy płakać. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

– Nie wiem. Pan jest dyrektorem.

– A ty, z tego, co słyszałem, jesteś jednym z naszych najlepszych uczniów. W dodatku o szlachetnym sercu. Rodzice muszą być z ciebie dumni, czego nie można powiedzieć o twoim nauczycielu angielskiego, który dumny z bycia dupkiem raczej nie jest.

Pan Douglass uśmiechnął się szeroko i Peter, chcąc nie chcąc, również się uśmiechnął.

– Przeproszę pana Mouse’a za to, co zrobiłem, pod warunkiem że pan Mouse przeprosi mnie za obrazę rodziców.

Dyrektor myślał chwilę nad propozycją Petera.

– To uczciwy warunek.

Nacisnął przycisk interkomu w telefonie stacjonarnym.

– Ashley, wezwij proszę Alana.

W odpowiedzi usłyszał słowa potwierdzenia, a moment później do jego gabinetu wkroczył dumny Alan Mouse. Curtis Douglass wstał, więc Peter też się podniósł.

– Profesorze, oboje z Peterem uzgodniliśmy satysfakcjonujący konsensus. Peter przeprosi pana za obrazę i niepoprawne zachowanie, a pan przeprosi ucznia za obrazę jego rodziców.

– Ale panie dyrektorze... – zaczął nauczyciel, patrząc gniewnie na Petera.

Pan Douglass uniósł prawą dłoń do góry, dając wyraźny sygnał do milczenia.

– Zgadza się pan?

Nauczyciel wyglądał na szczerze skonfundowanego, ale nie pozostawili mu żadnego wyboru. Przytaknął.

– Przepraszam pana za to, że nazwałem pana dupkiem – interesujące, jak czasami wypowiedzenie jednego słowa może potrwać dłużej, niż ustawa nakazuje – i za moje niepoprawne zachowanie podczas lekcji – wyrzucił składnie Peter, wyciągając przed siebie rękę.

– Ja również przepraszam. Nie powinienem tak się unosić – odpowiedział nauczyciel, po czym uścisnęli sobie dłonie.

– Dziękuję wam za szybkie załatwienie sprawy. A teraz przepraszam, lecz czekają mnie inne obowiązki.

Dyrektor posłał obu swój ojcowski uśmiech i pożegnał ich, odprowadzając do drzwi.

Od tamtego pamiętnego dnia minęło trochę czasu, a atmosfera na lekcjach angielskiego pozostawała nieprzejrzyście gęsta i drętwa. Gdyby jednak lepiej się zastanowić, to nic właściwie się nie zmieniło. Z tą różnicą, że Peter nie został już ani razu wezwany do odczytania zadania domowego, podejścia do tablicy czy choćby wzięcia udziału w dyskusji klasowej na jakiś frapujący nauczyciela temat. Był dla tego durnia niemiłą koniecznością, a Mouse stanowił trzy razy w tygodniu prawdziwe wyzwanie dla Petera. W gruncie rzeczy po staremu.

Z tych gorzko-gorzkich myśli wyrwał go dźwięk dzwonka roweru niejakiego Matthew, który uważał za stosowne pocenie się każdego ranka, aby tylko móc dobrze się spocić, zdjąć mokrą koszulkę przy jak największej liczbie zgromadzonych wokół dziewcząt, a następnie topless udać się pod prysznic w męskiej szatni.

– Cześć – zawołał, wyjmując łańcuch do roweru. – Połowa tygodnia za nami. Nareszcie.

– Nareszcie.

Peter powitał kilku kolegów z innych klas i grup zajęciowych i wspiął się po schodach na drugie piętro. Stanął przed drzwiami gabinetu pielęgniarki i zapukał.

– Dzień dobry, Peter! – uprzejmie przywitała go pani Hanks, starsza kobieta z kokiem na głowie. Jak zwykle: biały, rozpięty fartuch, okulary w prawej kieszeni i uśmiech na twarzy.

– Dzień dobry.

– To mów, jak Laura.

To stanowiło już tradycję. W tym dziwnym szkolnym rytuale Peter zawsze wtedy, kiedy Laura nie mogła przyjść do szkoły, udawał się do pani Hanks i informował ją o stanie zdrowia dziewczyny.

– Świetnie. Przez cały dzień na nic się nie skarżyła. Tylko wieczorem dostała małego napadu kaszlu.

– A ty, jak przypuszczam, bardzo się tym przejąłeś. – Usiadła za biurkiem i wymieszała cukier w filiżance kawy.

– Czy to źle, że się przejmuję?

– Oj, skarbie, nie.

Zazwyczaj, gdy ktoś mówi do niego „skarbie”, „kochanie” lub w podobny, słodki i miękki sposób, obrusza się i czuje skrępowanie. Ale pani Hanks miała jego przyzwolenie. W jej ustach słowo „skarbie” brzmiało tak babcino, że nie można było się na nią gniewać. Poza tym mówiła tak do wszystkich uczniów w szkole.

– Czasami myślę, że sprawiam jej więcej kłopotów niż to wszystko warte.

Pani Hanks zatrzymała rękę z filiżanką w powietrzu i spojrzała karcąco na Petera.

– Nigdy nie waż się tak ani myśleć, ani mówić. Kocha cię najbardziej na świecie. Nie widzisz, że dzięki tobie jest wciąż uśmiechnięta? Och, chłopcy, trudno zrozumieć kobiety, a tym bardziej takie kobiety jak Laura. Ta perełka ciebie potrzebuje.

Takie słowa od razu koiły jego zmartwioną duszę. Od wczoraj przeżywał ten napad kaszlu Laury i jej złość na niego.

– Dziękuję. – Był jej szczerze wdzięczny. – Jak to jest, że jeszcze pani nie wybrano szkolną pielęgniarką roku?

Pani Hanks zaśmiała się.

– Ha, a istnieje w ogóle taki tytuł?

– Jeśli nie, to się postaram, żeby zaistniał.

– Kochany jesteś. Ale, ale... – Odstawiła kawę i wysunęła szufladkę biurka. Wyciągnęła z niej kolorową paczuszkę z imieniem Laury. – Przekażesz jej to ode mnie?

Peter popatrzył na nią zdziwiony.

– Nie musiała pani. I tak już robi pani dla nas o wiele za dużo.

– Przestań, bo zaraz cię wyślę na badania krwi – zażartowała w swoim stylu i podała mu małą, dość lekką paczuszkę.

– Nie wiem, jak pani dziękować.

– Ty nie wiesz? To dla Laury, nie dla ciebie. Tylko spróbuj mi to otworzyć przed nią, to ukatrupię. – Uniosła w górę palec wskazujący i posłała mu babciny uśmiech.

Podszedł do niej i utulił ją.

– Och, jaki ty kochany jesteś. – Objęła go i poklepała po plecach. – Dobra, leć już na lekcje. Złóż jej najlepsze życzenia ode mnie, pamiętaj. Bo jak nie, to...

– Wyśle mnie pani na badania krwi. Zrozumiałem.

Pożegnał się i wrócił na korytarz. Było już kilka minut po ósmej, więc czym prędzej ruszył na czwarte piętro. Z wysokich okien na półpiętrze dostrzegł spokojną taflę szkolnego jeziora. Okalały je dziesiątki wysokich drzew, których liście roztaczały się nad błoniami niczym zielony baldachim. Latem i wiosną jest tu naprawdę niebiańsko.

Wziął głęboki oddech i zapukał do drzwi klasy matematycznej.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział do nauczyciela i szybko zajął miejsce w środkowej ławce z tyłu sali.

– Właśnie sprawdzam obecność. Masz wpisane spóźnienie i lepiej to usprawiedliwić, chyba że chcesz mieć obniżoną ocenę z zachowania.

Peter pokiwał głową. Wyciągnął podręcznik, zeszyt i piórnik. Nauczyciel, pan Erdmann, usiadł za biurkiem i zaczął wyczytywać uczniów mających podać odpowiedzi do zadania domowego. Ostatnim nazwiskiem, jakie padło, było Liebstick.

– Peter, ufam, że podasz nam odpowiedź do podpunktu g.

Popatrzył na pana Erdmanna przepraszającym wzrokiem. Może nawet starał się osiągnąć spojrzenie podobne do tych misiowych z pokoju Laury.

– Nie mam zadania domowego. Przepraszam.

Kilka osób mruknęło coś pod nosem.

– To już czwarty raz w tym semestrze. Co się z tobą dzieje?

Keira odwróciła głowę w jego stronę.

– Nic, po prostu... – Myśl szybciej, ponaglił siebie w myślach – zapomniałem.

Zapomniałem? Jesteś w ciemnej...

– Wiesz, co to oznacza?

Nie zamierzał się sprzeciwiać. Jest wina, jest kara (trochę niezasłużona).

– Tak – przytaknął i spuścił wzrok, przyglądając się bacznie małej dziurce w ławce i niedomalowanemu lewemu rogu blatu.

Pan Erdmann wstał, zamknął dziennik i podszedł na środek sali. Tylko nie to, proszę. Już wolał dostać jedynkę, niż stać się centrum klasowego wydarzenia. Wszystkie oczy skierowane były w jego stronę. Keira miała na poły osobliwy, na poły draczny wyraz twarzy.

– Zostały dwa miesiące do końca roku szkolnego. Masz szansę na świadectwo z wyróżnieniem, czeka cię przyznanie nagrody za konkurs z fizyki. Wyrabiasz o sobie jednocześnie dobrą i złą opinię. Czujesz się lepszy od innych?

To był cios poniżej pasa. Nauczyciele sięgali po taki argument w ekstremalnych sytuacjach. Nie zasłużył na takie traktowanie i poniżanie.

– Nie – odpowiedział spokojnie, ale lekko dyszał – nie czuję się lepszy od innych.

– Jeżeli chcesz, żeby cię wszyscy normalnie traktowali i szanowali, ty musisz szanować ich. Nas.

Normalnie traktowali? Chyba nie odnosił tego do jego stanu zdrowia?

– Nie mam zadania domowego. To wszystko. Proszę mi wstawić ocenę albo dokonać wpisu do karty.

– Właśnie o tym mówię, czasami jesteś taki arogancki i cyniczny. To oznaka wysokiego mniemania o własnej osobie.

Peter popatrzył po ludziach w klasie i nie mógł uwierzyć, że nikt się za nim nie wstawił. Znał pana Erdmanna od wielu lat, dlaczego ten tak go teraz traktował?

– Wracamy do tematu z poprzedniej lekcji. Otwórzcie podręczniki na czternastym rozdziale.

Godzina ciągnęła się niemiłosiernie długo. Peter odliczał każdą minutę do dzwonka. W końcu się go doczekał.

– Dzisiaj wam nic nie zadaję. Przyuczcie się do klasówki na piątek.

Spakował się i pierwszy ruszył w kierunku drzwi.

– Peter – zawołał go pan Erdmann. – Podejdź na chwilę.

Poczekał, aż wszyscy opuszczą salę, i zaczął mówić.

– Zmieniłeś się – powiedział szczerze, włączając komórkę i chowając książki do skórzanej torby na ramię. – Nie chciałem cię urazić na lekcji, ale czasami trzeba człowiekiem wstrząsnąć.

Peter nic na to nie odpowiedział.

– Nie jestem jak profesor Mouse. Wierz mi, cenię ciebie i twój umysł. Masz zadatki na prawdziwego fizyka nie z tego świata, ale czy naprawdę chcesz to wszystko zaprzepaścić na rzecz... – Zamilkł.

Peter spojrzał na mężczyznę szeroko otwartymi oczami. Tego już było za dużo.

– Chyba nie ma pan na myśli Laury Massner?

Nauczyciel nie musiał odpowiadać na to pytanie. Odpowiedź utkwiła w niezręcznej ciszy.

Peter nie wiedział, co powiedzieć. W takich sytuacjach jego długi język zaplątywał się w supeł.

– Zależy mi na twoim talencie. Jesteś moim najzdolniejszym uczniem. Profesor Pearlman jest tego samego zdania. Skup się na nauce i postaraj się na koniec tego semestru. Angielskim się nie przejmuj. Ważne, byś go zdał. Może to niepedagogiczne, ale rozmawiamy szczerze.

Czy on naprawdę myślał, że tym słodzeniem zaćmi mu umysł? Przed chwilą między wierszami zawarł, że najlepiej, gdyby zerwał z Laurą. Po prostu ją zostawił w imię lepszych ocen.

– Muszę już iść, bo dostanę kolejne spóźnienie do dziennika. Do widzenia.

Pan Erdmann odprowadził go wzrokiem i pokręcił z bezsilności głową. Obyś w tym wszystkim nie zatracił siebie, pomyślał zasmucony.

––––––––

STAŁA PRZED LUSTREM i przyglądała się nowym spodniom i bluzce. Kupiła je dwa tygodnie temu i od tego czasu grzecznie czekały w szafie na przedurodzinową przymiarkę. Nie należała do tych dziewczyn, które mają kompleksy na punkcie wyglądu swojego ciała. Podobała się sobie. Metr sześćdziesiąt to niedużo, ale dla takiej filigranowej dziewczyny idealnie. Kaskady kasztanowych włosów spływały po zgrabnych ramionach i wypukłych kopułkach piersi do samych bioder. Nie uważała się ani za chudą, ani za grubą. Z oczywistych względów musiała jeść pokarmy bogate w tłuszcze i białko, ale wcale nie było tego po niej widać. Gdyby lubiła tańczyć, zapisałaby się na balet.

Nowe spodnie, bardzo modne jeansy, doskonale kształtowały jej uda i opinały pośladki. Flanelowa koszulka z lekkim dekoltem fenomenalnie układała się nad górną częścią spodni i nie zasłaniała czarnego paska, który Laura wprost ubóstwiała. Nosiła go niemal do wszystkich swoich spodni.

Podeszła do biurka i wzięła naszyjnik z drobnych pereł, nieprawdziwych oczywiście. Przeczesała szczotką włosy i spryskała je odrobiną lakieru. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Nienawidziła robienia zdjęć przed lustrem. Każdą dziewczynę, która tak robi, uważała za pustą i nic niewartą. Takie chwile zachowuje się dla siebie i bliskich. Afiszowanie się z powodu nowych ciuchów czy biżuterii to butne zachowanie pustaków, jak nazywała ludzi z tak zwanym małym mózgiem.

Sprawdziła godzinę: zaraz Peter skończy lekcje. Ciekawe, jak mu minął dzień. Chyba wczoraj trochę przesadziłam. Nie powinnam tak do niego powiedzieć. Przecież on się martwi, a to znaczy, że kocha. To tak jakbym ukarała go za miłość do mnie. Niech to szlag, głupio wyszło.

Wzięła komórkę, żeby do niego napisać. I nagle dopadł ją kaszel. Ten atak był dłuższy od wczorajszego. Po chwili zaczęły piec ją płuca, a gardło stanęło w żywym ogniu. Pobiegła do łazienki i zaczęła wykrztuszać wydzielinę. Lepka i gęsta zatykała jej oskrzela, czuła, jak zlepia się w czop i utrudnia jej oddychanie. Nie wpadaj w panikę, dziewucho. Mamy i taty nie ma w domu, ale to nie powód, żeby panikować. Przechodziłaś przez to setki razy. Weź się w garść.

Automatycznie sięgnęła po termometr i włożyła końcówkę do ucha. Gdy piknęło, sprawdziła.

37,8.

Jezu, tylko nie to. Proszę, nie dzisiaj. Szesnaście lat kończy się tylko raz. Czekała na ten dzień przez całe swoje życie.

Z szybkością błyskawicy zbiegła do kuchni i zaczęła w pośpiechu otwierać wszystkie szafki kuchenne. Gdzie to jest?! Mama specjalnie ukrywała leki przeciwzapalne i przeciwgorączkowe. Laurze jeszcze nie zdarzyło się jej oszukać w ten sposób, ale dzisiaj nie miała wyboru. Przerwała szukanie, bo znowu chwycił ją przeraźliwy atak. Poczuła ból w klatce piersiowej. Nie mogła powstrzymać łez.

– Proszę, Boże, jeśli istniejesz, pozwól mi dzisiaj nie zachorować – powiedziała piskliwie, wyrzucając słowa przez opuchniętą tchawicę.

Gdzie są te pieprzone tabletki? Przewalała torebki z herbatą, puszki kawy, opakowania z przyprawami i setki innych drobiazgów, ale nie widziała tabletek. Podsunęła krzesło pod blat i wspięła się na nie. Otworzyła najwyższe szafki i przetrząsnęła każdą z nich. Zgięła się w pół, kiedy kolejna fala wrzącej lawy zastygła jej w płucach. Czuła, jak pali się żywcem od środka.

Ja umieram?! Taka myśl przyszła jej do głowy i dudniła w czaszce. Mamo, gdzie jesteś?

Nastała przerwa w ataku. Musiała znaleźć te nieszczęsne tabletki. Nagle rzuciło jej się w oczy białe pudełeczko z aspiryną.

Mam cię!

Otworzyła je i wyrzuciła na blat stołu dwie tabletki. Zeskoczyła z krzesła, nalała trochę wody do szklanki i popiła nią aspirynę. Usiadła na podłodze i wyprostowała się. Wzięła głęboki wdech, uniosła rozluźnione ramiona nad głowę i powoli, z przymkniętymi ustami, zaczęła je opuszczać, wypuszczając jednocześnie powietrze. Kiedy już pozbyła się całego dwutlenku węgla, ponownie wzięła głęboki wdech i znowu uniosła ręce do góry. Powtórzyła to jeszcze dziewiętnaście razy i poczuła się trochę lepiej.

Oczy załzawiły, ale teraz bardziej od kaszlu niż paniki i strachu. Zazwyczaj nad sobą panowała, ale dzisiaj było inaczej. Nie mogła sobie pozwolić na zepsucie tego dnia. Każdego innego tak, ale nie dzisiejszego.

Wstała i posprzątała po sobie w kuchni. Na koniec znowu wspięła się na krzesło i odłożyła aspirynę na miejsce. Jeśli rodzice dzisiaj nie zachorują, nie dowiedzą się, że wzięła te tabletki.

Wróciła na górę i weszła do łazienki. Spojrzała w lusterko i przeraziła się swoim widokiem. Makijaż rozmazał się od płaczu. Czarne strumyki tuszu szpeciły gładką powierzchnię skóry, wpływając cieniutkimi strużkami pod kąciki ust. Puder na policzkach pomieszał się ze łzami, tuszem i kępką włosów. Wyglądała strasznie. Oczy miała jakby dopiero co opuściła szyb węgielny – wielkie, załzawione i czarne od rozmazanej maskary na powiekach. Puściła wodę w kabinie prysznicowej, rozebrała się i weszła pod strumień gorącej wody.

Na podłodze w pokoju leżała komórka z pięcioma nieodebranymi połączeniami – wszystkimi od Petera. Kiedy brała prysznic, zadzwonił jeszcze szósty i siódmy raz. Teraz to on wpadł w panikę.

––––––––

WŁOŻYŁ KSIĄŻKI DO SZAFKI i zapiął plecak. Obok niego stała Alex. Jak zawsze miała swoje wysokie glany, proste wojskowe spodnie i zwykłą wojskową koszulkę, a włosy spięte w kok. Ktoś powinien uwieczniać aparatem chwile, gdy ta dziewczyna się śmieje. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zobaczył na jej twarzy uśmiech. Sztywna i milcząca, młodociany żołnierz marynarki w prostych spodniach i prostej koszuli.

– Co taki zdenerwowany? – zapytała.

– Zdenerwowany? Nie, wszystko OK – skłamał.

Do szafki obok zajrzała Layla – tak samo jak Alex, koleżanka Petera z zajęć.

– Dostało ci się dzisiaj od Erdmanna – rzuciła przez ramię.

– Nie pierwszy, nie ostatni raz. – Uśmiechnął się sztucznie. – Nie przejmuję się tym.

– Jasne, że nie – powiedziała Layla, niby lekceważąco i lekko, ale z nutą sarkazmu w głosie.

Założył plecak.

– Czyli ty też myślisz, że mam się za lepszego od was?

– Oj, przestań, Peter. Jasne, że nie. Tak to jest, kiedy jesteś w czymś lepszy od nauczyciela. Oni tego nienawidzą, a potem cię gnębią, jak tylko mają okazję.

– On mnie nie gnębi. Szanuje mnie, a ja jego.

– Umiesz do sprawdzaniu? – zapytała. – Kogo ja pytam. Udaj, że nie spytałam. – Uśmiechnęła się. – Ja nie, więc zbieram się do domu. Czeka mnie kucie lodów.

– Wszyscy wiemy jakich – cicho odezwała się Alex, bardziej do siebie niż do nich.

Layla, niska, ale ładna dziewczyna, nie miała za ciekawej opinii wśród rówieśników, ale nie wyglądała, żeby się tym mocno przejmowała.

– Co powiedziałaś? – zawołała głośno, stając obok Alex.

– Ja? Nic. Uważaj, bo znowu będziesz cała mokra. Chociaż chyba ty to akurat lubisz. – Przez cały ten czas rysy jej twarzy pozostawały niewzruszone i stawiały opór zaciętości Layli.

– Wolę kuć lody i być mokra, niż uschnąć na wiór i zostać zakonnicą – odszczeknęła się, stając między Alex a Peterem.

– Co jest? – zapytał Matthew, przechodząc obok nich.

– Taka tam sprzeczka – podsumował Peter, odsuwając się od dwóch dziewczyn, które zaraz mogły wybuchnąć jak wulkany. Wolał w tym czasie nie znaleźć się w promieniu rażenia.

Wyszedł na szerszą część korytarza i ruszył do wyjścia. Na moment zatrzymał się pod ścianą i chwycił za nogę. Rozmasowywał wewnętrzną część prawego uda, aż poczuł, że ból zniknął. Dobrze, że chwyciło go to teraz, a nie w drodze powrotnej do domu. Głupio by było prosić w autobusie o miejsce do siedzenia, gdyby nagle tam rozbolała go noga.

Chciał już iść dalej, ale zza zakrętu na korytarzu wyszła Keira. Pokiwała mu ręką.

– Cześć – zaczęła, przyglądając się chwilę jego zgiętej w biodrze nodze. – Boli?

– Przestało. Ale dzięki.

– Dzisiaj Laura ma urodziny, prawda? Dlaczego nie macie Facebooka? Poczułaby siłę ludzkiej solidarności.

– Solidarności ma pod dostatkiem. A sztuczne krótkie życzenia bez tła emocjonalnego nie mają żadnej wartości.

– Tła emocjonalnego – powtórzyła za nim. – Ty zawsze musisz się we wszystkim wyróżniać, co?

Udał, że tego nie usłyszał. Lubił Keirę, ale nie miał pewności, czy ona lubiła jego. Uśmiechnął się i minął ją chłodno.

– Poczekaj – zawołała. Odwrócił się. – Przepraszam. Wyżywam się, bo mnie wkurzył.

– Kto?

– Wiesz kto.

Tak, głupie pytanie. Myślała, że tę historię zna tylko on, jej przyjaciółka Susie i jej zaufane kumpele. Ale sama siebie oszukiwała, skoro sądziła, że nie wie tego cała szkoła. Była po uszy zakochana w ich koledze z zajęć. Udawała, że tak nie jest, ale wszyscy o tym doskonale wiedzieli. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że w ogóle się do siebie nie odzywali. Mijali się jak powietrze, ba, byli dla siebie powietrzem, i to w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. I tak prawie od roku. Peter nie wiedział tylko, dlaczego się między nimi popsuło. Być może pani w szkolnym sklepiku czegoś się domyślała.

– Ty masz chłopaka, prawda?

Spojrzała na niego zaskoczona pytaniem.

– Tak – odpowiedziała niepewnie.

– To dlaczego wciąż myślisz o nim? To taka trochę mentalna zdrada, co nie? I on chyba nawet nie wie, że masz chłopaka.

Zaskoczył ją tym stwierdzeniem. Prawda ciśnięta między oczy boli najmocniej.

– On jest inny od wszystkich. Jest w nim coś, co mnie pociąga.

– Obydwoje wiemy, że go kochasz. Ja to wiem i ty to wiesz. On to zresztą też wie. Nie proponuję ci rzucenia chłopaka, ale musisz między nimi wybrać. Bo stracisz w końcu obydwóch.

– To on musi zrobić pierwszy krok. Ja go nie zrobię.

Peter westchnął.

– Możesz się nigdy nie doczekać. Zależy ci na nim?

Odwróciła wzrok na bok. Ciemne blond włosy zasłoniły jej twarz, kiedy ze ściany przerzuciła spojrzenie na podłogę.

– Keira, zależy ci?

Zachowywała się, jak gdyby omawiali tajemnicę twierdzy szyfrów.

– Chyba tak – odpowiedziała w końcu.

– To wiesz, co zrobić – powiedział, wyjmując komórkę. Laura wreszcie oddzwaniała. Na ekranie pojawiło się zdjęcie jej roześmianej buzi, które zrobił miesiąc temu pod jej domem. – Muszę odebrać. Trzymaj się!

Odwrócił się i ruszył w kierunku schodów. Keira patrzyła, jak odchodzi, rozmawiając przez komórkę. Jeszcze ponad rok temu miał dwie zdrowe nogi. Teraz utykał na prawą, jakby zmagał się z tym całe życie. Podziwiała go za odwagę i hart ducha. Nie pamiętała, kiedy widziała go załamanego. Być może nigdy.

Wyciągnęła telefon i zadzwoniła do chłopaka. Nie rozmawiali już przez dobry tydzień.

Rozdział III

Dzwoniłem siedem razy, Laura. Dlaczego nie odbierałaś? Wiesz, jak się denerwowałem?

– Byłam w łazience. Brałam prysznic.

– Pół godziny?

– Jezu, Peter, przecież musiałam przy sobie trochę zrobić. Ja nie robię ci wyrzutów, jak długo się golisz czy myjesz zęby.

Trafił na miękki grunt. W takich chwilach jak ta lepiej było jak najszybciej kończyć rozmowę.

– Jestem w drodze do domu. Za jakieś dwadzieścia minut powinienem być.

– Impreza zaczyna się za półtorej godziny. Nie spiesz się.

– Chcę być trochę wcześniej, przed gośćmi. Dotrę tak szybko, jak będę mógł.

– Jak mówię nie spiesz się, to się nie spiesz. Kiedyś zgubisz głowę i nawet się nie spostrzeżesz. Pa.

­– Hej.

Pokręcił głową i westchnął głośno.

– Kobiety.

Rany, zaczynam upodabniać się do taty, pomyślał rozbawiony. Założył słuchawki na uszy i puścił sobie swój ulubiony album Bon Jovi. Autobus podjechał na przystanek, kiedy właśnie zaczynała się Social Disease. Siadając na miejscu przy drzwiach, ugryzł się ze złości w język. Pod koniec zajęć ułożył cztery zgrabne jedenastozgłoskowe wersy nowej pieśni i przyrzekł sobie, że zapamięta. Oczywiście zapomniał.

––––––––

POWIESIŁ KURTKĘ NA wieszaku, zdjął buty i spocone skarpetki i założył zużyte, ale ukochane laczki. Taty z jasnych przyczyn nie było w domu, a mama najwyraźniej została dłużej w szkole. W kuchni znalazł jeszcze trochę lasagne. Włożył do piekarnika dużą porcję, ustawił temperaturę i wstawił wodę na herbatę.

Sprawdził godzinę na komórce. Było krótko po szesnastej. Za godzinę zaczyna się zabawa, a on jeszcze nie zjadł obiadu. Czy chociaż raz będę mógł się gdzieś nie spóźnić? Chociaż raz.

Poszedł do pokoju, zdjął przepocone ubranie, skoczył na kilku susach do łazienki i wszedł pod prysznic. Trzy minuty, a łazienka była cała zaparowana. Otworzył okno, które po sekundzie zatrzasnął z hukiem, uświadamiając sobie, że lepiej najpierw się ubrać, aniżeli iść w ślady jego szkolnego kolegi Matthew. Tym razem ostrożnie, bo z mokrymi stopami, wrócił do pokoju i ubrał się w wyjściowe ciuchy, swój stały i ulubiony komplet: czarne jeansy, czarna koszulka i elegancki pasek. Uczesał się i sprawdził, czy nie musi się ogolić. Użył dezodorantu, który Laurze za bardzo nie przypadł do gustu, ale innego już nie miał. Musiał przyznać sam przed sobą, że wyglądał jeszcze przystojniej niż zwykle.

Dobra, bo wpadniesz w samouwielbienie.

Zszedł do kuchni, gdzie czekał już ciepły makaron. Nie nałożył go nawet na talerz – zjadł z naczynia żaroodpornego. Popił ostudzoną herbatą, po czym wrzucił do zlewu naczynia. Założył buty i marynarko-kurtkę i wyszedł z domu.

Na brudne naczynia nie zdążyła spaść pierwsza kropla z kranu, kiedy drzwi wejściowe się otworzyły i wpadł przez nie rozpędzony Peter. Szybko, na ile pozwoliła mu chora noga, wspiął się po schodach. Prezent leżał w pudełeczku na półce – tam, gdzie go wczoraj zostawił. Laura miała rację: kiedyś rzeczywiście zgubi własną głowę.

––––––––

PO RAZ TRZECI SPRAWDZIŁA sobie temperaturę.

36,8.

Aspiryna działała. Połknęła tabletkę na kaszel i powtórzyła nebulizację dwa razy w odstępie zaledwie pół godziny. Na ten jeden wieczór powinno wystarczyć. Jutro powiem rodzicom, że jestem chora. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj należy do mnie i do Petera.

Stała przed lustrem całkowicie wystrojona i gotowa do przyjęcia pierwszych gości. Co minutę sprawdzała komórkę, ale Peter się nie odzywał. Chciała go przeprosić, a zamiast tego znowu na niego naskoczyła. Za co on mnie tak kocha? Za moją zołzowatość? Kiedyś powiedział jej, że właśnie jej wybuchowy jak wodór charakter stał się katalizatorem jego miłości. A skoro tak, to mała próbka jej gwałtownej osobowości nie zaszkodzi raz czy dwa. Będzie katalizatorem dla jego katalizatora. Nieźle powiedziane, uśmiechnęła się, obracając się dokoła osi i dokładnie przyglądając swojemu odbiciu.

Dzisiaj kończę szesnaście lat, pomyślała uradowana i podniecona. Całe życie czekała na ten jeden dzień. Fantazjowanie na ten temat było jej ulubionym zajęciem podczas sesji ćwiczeń i fizjoterapii. Fantazjowała o różnych rzeczach, zamykała się w zamku marzeń, a pogoda ducha była strażnikiem. Te wszystkie dni spędzone w szpitalach dały jej sporo czasu na przemyślenia i konkluzje. Z czasem obrosła w niewidzialną tarczę, która broniła ją przed złym światem i innymi ludźmi. W jej słowniku nie było słowa „miłość”, ponieważ doszła do wniosku, że miłość nie jest dla niej. Tylko zdrowi i szczęśliwi ludzie mogą bawić się w takie rzeczy. Dopiero gdy dojrzała, spojrzała na swoje życie z zupełnie innej perspektywy: chciała być szczęśliwa, a miłość mogła jej to zapewnić. Choroba w niczym jej nie przeszkadzała. Chciała zacząć dzielić swoje problemy i troski z kimś bliskim jej sercu i niekoniecznie mieliby to być tylko rodzice. Z kimś, kto zrozumie ją i pokocha jak prawdziwą kobietę. Ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Potrzebowała chłopaka, który widziałby w niej Laurę Massner taką, jaką była naprawdę. Z początku była to utopia z jej marzeń oraz snów, daleka i nieosiągalna. Mgła cierpienia i poplątane wątki choroby odgradzały jej świat, szary i pozbawiony koloru, od tego, co się poza nim roztaczało. Peter sprawił, że na horyzoncie ujrzała tęczę, i pomógł jej się na nią wspiąć. Teraz razem zmierzali ku jej drugiemu końcowi i byli ciekawi, co przyniesie im przyszłość.

Podeszła do okna i popatrzyła na ogród z tyłu domu. Atlanta o tej porze roku była cudownym miejscem na taką imprezę. Liście na większości drzew były już w pełni zielone i dojrzałe, owoce zaczęły kwitnąć, a ich zapach rozchodził się po całej okolicy. Słońce powoli zachodziło i rzucało długie cienie. Im bliżej widnokręgu, tym bardziej czerwone się stawało. Pióropusze barw wachlowały słodkim powietrzem, a litery pieśni cichutkiego wiaterku pojawiały się na liściach i trawie.

Dwa stoły zastawione były tak różnorakim wyborem jedzenia i picia, że choćby spróbowanie po kęsie wszystkiego zajęłoby wieczność. Dziesięć stolików czekało już na przyjęcie gości. Ojciec postarał się nawet o ściągnięcie z centrum Atlanty znanej kapeli, grającej repertuar swój i gigantów muzyki Rockowej minionych trzydziestu lat. Po części był to pomysł Petera, ale Laura powiedziała tacie, że to ona to wymyśliła. Pogoda zapowiadała się idealnie, a urokliwe granie świerszczy i śpiewne głosy ptaków dopełniały magią całą tę niesamowitą, idylliczną atmosferę.

Najważniejsze, że będzie przy niej Peter. To było jej największe marzenie: impreza urodzinowa z okazji szesnastych urodzin spędzona razem z miłością jej życia. I jak tu nie wierzyć w marzenia?

Z dołu zawołała ją mama.

– Co jest? – odkrzyknęła Laura.

– Przyszedł Peter.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na przecudny obraz za oknem i wyszła z pokoju. Szybko zbiegła po schodach i rzuciła się Peterowi prosto w ramiona. Pocałowała go przy mamie i mocno przytuliła.

– Wszystkiego najlepszego, mała. – Pocałował ją w policzek.

– Nienawidzę, kiedy mówisz „mała”.

– Wiem, mała.

Do hallu wszedł pan Massner. Obrzucił zaborczym spojrzeniem Petera, który w jego oczach był nikim innym jak młodocianym przestępcą, na tyle szczwanym i wyrachowanym, że postanowił porwać jego córkę. Na szczęście ojciec szybko wyszedł do ogrodu, żeby dopilnować końcowych przygotowań.

– To ile osób w sumie przyjdzie? – zapytał Peter, wchodząc na chwilę do kuchni.

– Trzydzieści cztery albo trzydzieści pięć – policzyła szybko Laura. – Tak, dobrze.

– Aż tyle? – Ostatnio doliczył się dziesięciu osób.

– Nie zapominaj, że dziesięć osób to głównie twoi znajomi.

A, to stąd ta dziesiątka.

– Którzy stali się też twoimi znajomymi. Moi przyjaciele to twoi przyjaciele.

– A twoi wrogowie to moi wrogowie?

– Ja nie mam wrogów.

– Z tego, co słyszałam, to przynajmniej jednego masz – droczyła się.

– Nauczyciele się nie liczą – rzucił pół żartem, pół serio.

Mama Laury wyjęła dwa komplety talerzy i wyszła do ogrodu. Peter skorzystał z okazji i chwycił Laurę nieco mocniej za biodro, przyciągając do siebie.

– Wyglądasz anielsko – skomentował krótko jej godzinną odyseję upiększania się.

– A z ciebie niezłe ciacho. – Zarzuciła ręce wokół jego szyi. – Pewnie już którąś podrywałeś w autobusie.

– Podrywałem? Same się na mnie rzucają, a ja biedny nie mogę nic zrobić. – Teatralnie ciężko westchnął i pokręcił rozżalony głową. – Och, ja nieszczęsny.

Znowu go pocałowała. Uwielbiał smak jej ust i języka. Mógłby nie jeść, nie pić, ale bez jej namiętnych całusów długo by nie pociągnął. Usechłby jak (przypomniał sobie kłótnię w szkole) Alex.

Do środka weszła mama Laury i udała, że bardzo ją zainteresował jasny kolor ściany przy szafce na buty. Szybko się od siebie oderwali i też udali, jakby właśnie przed chwilą zastanawiali się nad teorią względności. Względnie małe kłamstwo, skoro wszystko i tak jest względne.

Doleciał ich pierwszy gong dzwonka u drzwi.

– Pójdę otworzyć – powiedziała Laura i zostawiła Petera samego z jej mamą.

Pani Massner była zupełnie inna niż jej mąż. Opiekuńcza, ale rozsądnie ostrożna, kochająca i troskliwa i, co najważniejsze, lubiła Petera. Od pierwszej chwili, gdy go poznała, przypadł jej do gustu. Zupełnie inaczej rozumiała szczęście swojej córki niż Harold.

– To dla niej bardzo ważny dzień – przerwała niezręczną ciszę, wyciągając komplet sztućców z szafki.

– Tak, ostatnio to temat numer jeden w naszych rozmowach.

– Zapewne długich i konsekwentnych – zażartowała i puściła oko do Petera. – Mam nadzieję, że nie przejmujesz się za bardzo jej ojcem.

Zauważył w jej głosie diametralną zmianę. Pani Massner posmutniała i wydała się przytłoczona.

– Nie, przyzwyczaiłem się. – Czuł, że ta rozmowa zmierzała w niebezpieczną sferę ich rodzinnych kłopotów. Wolał się w to nie mieszać. – Proszę się nie przejmować.

Sprawdził, czy miał zawiązane sznurowadła. Poprawił poły koszuli i wyprostował zagięcie w pasku. Już nie przychodziło mu nic więcej do głowy, żeby uwolnić się od tej niezręcznej i kłopotliwej sytuacji. Dlaczego Laura jeszcze nie przychodziła? Pewnie to jej koleżanka i zamiast wejść do środka i porozmawiać, powtarzają najświeższe plotki w drzwiach, żeby zaraz potem omówić je powtórnie w kuchni, a potem jeszcze w ogrodzie.

Popatrzył na panią Massner, która skrupulatnie wycierała już suchy talerz. Musiał coś powiedzieć.

– Laura ma szczęście, że ma takich rodziców. – Kobieta wciąż wycierała ten sam talerz. – Pani jest wspaniałą mamą, a pan Massner to...

– Skurwiel – przerwała mu, odkładając nieszczęsny talerz na półkę i wyjmując kolejny ze zmywarki.

Popatrzył na nią jak na kosmitę. Tego się nie mógł spodziewać. Odruchowo spojrzał na hall, ale Laura nie przychodziła. Słyszał przytłumione śmiechy w przedpokoju.

– Głupi, nic niewarty i bezduszny skurwiel. Między nami już od dawna się nie układa i myśli, że jestem aż tak naiwna, że niczego nie wiem. – Teraz już całkowicie się załamała i nie ukrywała, że płacze.

Odwróciła się do Petera i oparła rękoma o brzeg blatu. Ten facet naprawdę nie wiedział, jakie miał szczęście, będąc z taką kobietą. Mimo że pani Massner, Jennifer, skończyła ostatnio czterdzieści lat, była śliczną i zadbaną kobietą o zielonych oczach i lekko rudych włosach. Robiła wrażenie na mężczyznach, a kiedy spotkał ją pierwszy raz, nie miał wątpliwości, po kim Laura odziedziczyła urodę. Jaka matka, taka córka.

– Poświęciłam mu całe życie. Myślisz, że skoro jestem żoną milionera, to powinnam skakać ze szczęścia. Ale jest zupełnie inaczej. Nie takiego życia dla siebie chciałam. – Schowała zapłakaną twarz w szczupłych dłoniach. – Gadam jak wyrodna matka, ale tak naprawdę gdyby nie Laura, nie miałabym dla kogo żyć. To ona nadaje mojemu życiu sens.

Czy to standardowa rozmowa pomiędzy chłopakiem córki a jej matką? Peter raczej nie miał wątpliwości, że ta dyskusja daleka była od respektowanych norm obyczajowych, ale jednak nieszczęśliwa kobieta w kwiecie wieku płakała w swojej kuchni i zwierzała mu się z najgłębiej schowanych trosk. Co podręczniki życia doradzały robić w takich sytuacjach? Bardziej niezręcznie się już nie dało. Chociaż...

– To jedno nas łączy. Laura jest sensem życia pani i mojego. I z tego powinna pani się cieszyć. A z mężem jeszcze się ułoży.