Czarcie ziele - Johnson Jill - ebook + audiobook + książka

Czarcie ziele ebook

Johnson Jill

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zawsze lepiej radziłam sobie z roślinami niż z ludźmi.

W zwyczajnej dzielnicy Londynu, na zwyczajnym dachu znajduje się absolutnie niezwykły ogród – samym swym istnieniem łamie tuzin paragrafów. Jego właścicielką jest toksykolożka botaniczna Eustacia Rose, jednak w ogrodzie trudno znaleźć róże. Wypełniają go rośliny przepiękne, niezwykle rzadkie i… niezwykle trujące.

Profesor Rose prowadzi życie przewidywalne jak pory roku. Z nudów podgląda przez teleskop sąsiadów, a ulubionym obiektem obserwacji jest piękna kobieta i jej goście. Pewnego dnia dziewczyna znika – podobnie jak część zabójczej kolekcji Eustacii… Kiedy ktoś zostaje otruty toksyną bardzo rzadkiej rośliny, profesor Rose staje się główną podejrzaną.

Wie, że jest niewinna.

Wie, co się stało z jej sąsiadką.

I wie, kto był ostatnim gościem dziewczyny.

Ale jak przekonać śledczych o swojej niewinności, kiedy już złamało się prawo? I kiedy jest się wplątaną w zbrodnię bardziej, niż ktokolwiek podejrzewa – nawet policja…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 281

Data ważności licencji: 9/29/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginałuDevil’s Breath

Copyright © Jill Johnson 2023 By agreement with Pontas Literary & Film Agency Copyright © for the translation by Małgorzata Kafel Published by agreement with Book/lab Literary Agency

Cover design and illustration by Lucy Cartwright Author photo © Charlotte Macpherson Adaptacja okładki oryginalnej Maria Gromek

Redaktorka nabywająca Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorka prowadząca Katarzyna Kolowca-Chmura

Konsultacja nazewnictwa botanicznego dr Bogusław Binkiewicz

Opracowanie tekstu d2d.pl

Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz-Kostyrka

Opieka promocyjna Aleksandra Kosman

ISBN 978-83-240-9500-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Dla Caspra

1

W północno-zachodniej części Londynu jest pewien płas­ki dach, którego nie widać z poziomu chodnika ani z okien sąsiednich domów, bo wieńczy wysoki blok przy spokojnej ulicy z niską zabudową mieszkalną. Na owym dachu znajduje się ogród pełen rzadkich i niezwykłych roślin: tropikalnych, pustynnych, płożących się i wzniesionych, egzotycznych i endemicznych. Każda z nich otoczona jest troskliwą opieką, dostosowaną do jej potrzeb. To oaza, a zarazem sanktuarium na terenie nieżyczliwego i bezlitosnego miasta. Dostęp do tego ogrodu ma tylko jedna osoba, przez właz w suficie swojej kuchni. Nigdy nie zaprasza tam na drinka nikogo z przyjaciół, ponieważ nie ma przyjaciół ani rodziny. Jest sama i ceni sobie tę samo­tność.

Tą osobą jest Eustacia Amelia Rose, pro­fesorka botaniki. Specjalizuje się w toksykologii botanicznej, czyli mówiąc językiem laika, w trujących roślinach. Ta osoba to ja.

Nie mam skłonności do przesady ani przechwałek. W zasadzie jestem zupełnie niepozorna: ani wysoka, ani szczupła, ani nis­ka, ani tęga. Czeszę się staromodnie – nakładam na włosy żel i robię równiutki przedziałek szylkretowym grzebieniem. Dbam o swój wygląd: piorę ubrania w umywalce w łazience i prasuję na kuchennym stole. Ich mankiety są wystrzępione, podszewki podarte, a kieszenie dziurawe, ale nie ma obawy, że ktoś to zobaczy. Tłuste plamy na kołnierzyku czy zapach ziemi, którym przesiąknięte są moje spodnie, też nikomu nie przeszkadzają – i to także sobie cenię.

Lubię myśleć, że otacza mnie aura zubożałej intelektualistki, wykładowczyni akademic­kiej, którą kiedyś istotnie byłam. Między brwiami mam głęboką zmarszczkę powstałą w wyniku wielo­letniego skupienia, a na grzbiecie mojego dużego nosa trwale odcisnął się ś­lad drucianych okularów. Nie mam zmarszczek śmiechu ani uśmiechu, kąciki moich ust lekko opadają, co niektórzy uznaliby pewnie za mało atrakcyjne. Moje wargi są miękkie i często zacis­kam je w zamyśleniu.

Mam czterdzieści cztery lata, ale sądzę, że wyglądam na znacznie więcej. Czasem zewnętrzny świat wydaje mi się oszałamiający i nie znoszę, kiedy coś zakłóca mój spokój – jakiś suchy telefon od dostawcy internetu albo pismo z urzędu skarbowego. Kiedy jednak nikt nie zawraca mi głowy, mój umysł jest jasny, ostry jak brzytwa i skupiony. Musi taki być.

Każdego ranka wkładam kombinezon ochronny, który jest odrobinę za mały i przez to niewygodnie uwiera mnie w kroku, a potem wspinam się po drabinie i przez klapę w suficie kuchni wychodzę na dach. Z naj­wyższą starannością wykonuję kolejno codzienne zadania. Nigdy nie zmieniam ustalonego porządku. Przy każdej czynności ściś­le trzymam się naukowej metody, w przeciwnym razie moje życie znalazłoby się w poważnym niebezpieczeństwie.

Z biegiem lat nauczyłam się, że moja praca wymaga samo­t­ności. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby ktoś przez nią ucierpiał. Wolę całe ryzyko brać na siebie, niż narażać innych. Dlatego nigdy nie zatrudniłam asystenta czy sekretarza, odmawiałam też, gdy studenci uniwersytetu, na którym pracowałam, zgłaszali się do mnie na praktyki. W przeszłości, gdy chciałam ożywić przysypiających na wykładzie studentów, porównywałam swoje zajęcie do pracy sapera. Jeden błąd i bum! – po wszystkim. Z tą tylko różnicą, że nie od razu. Bomba zabija w jednej chwili, rozrywając ciało na kawałki i cis­kając w piach oderwane kończyny. W moim wypadku wyglądałoby to inaczej. Moja śmierć byłaby powolna, mogłabym konać nawet przez dwa tygodnie, ale nie wywinęłabym się. Nie ma co do tego wątpliwości.

Muszę przyznać, że nie zawsze szukałam samo­tności. Nie planowałam pustelniczego życia. Na uniwersytecie codziennie musiałam wchodzić w interakcje z ludźmi. Studentami, wykładowcami czy innymi pracownikami. Sporo mnie to kosztowało. Utrzymywanie kontaktu wzrokowego przychodziło mi z trudem, nie rozumiałam dowcipów, a po seminariach często czułam się wyczerpana. Byłam gotowa znosić te nieprzyjemności jedynie dla nieograniczonego dostępu do laboratorium i szklarni oraz prestiżu, jaki nazwa uczelni nadawała moim publikacjom.

Szczerze mówiąc, nie zamierzałam też być singielką. Od czasu do czasu poznawałam kogoś, z kim, jak sądziłam, mogłabym dzielić życie. Spotykałam na swojej drodze osoby atrakcyjne, inteligentne, dowcipne, akceptujące moje dziwac­twa, może nawet kochające mnie za nie, koniec końców zawsze jednak wybierały kogoś innego. Staram się nad tym za dużo nie rozmyś­lać. Jak to mówią? Lepiej kochać i stracić… Lepiej doświadczyć rozterek, bólu i cierpienia… Jak powiedziałam, staram się nad tym nie rozmyś­lać, ale czasem bardzo trudno mi się powstrzymać. Dobrze jest znaleźć sobie inne ujścia emocji, zająć się czymś innym.

Mój ojciec był miłośnikiem astronomii. W oknie jego gabinetu stał teles­kop, nieustannie wycelowany w niebo. Ojciec spędzał nocami długie godziny z okiem przy okularze, mamrocząc do siebie, nieobecny duchem. Zawsze zazdrościłam mu tego przyrządu, dzięki któremu mógł wycofać się z otoczenia. Oddzielał się od pro­zaicznej codzienności swojego życia. Kiedy byłam mała, zdarzało się, że jeśli Mars albo Saturn świeciły wyjątkowo jasno, budził mnie w środku nocy i pro­wadził na wpół śpiącą, żebym popatrzyła przez teles­kop. A ja patrzyłam z zachwytem na te odległe świetlne punkty. Potem siadaliśmy przy długim stole w naszej oksfordzkiej kuchni i zaczynała się lekcja astronomii, wieńczona podziwianiem wschodu słońca.

Ojciec znał się świetnie na wielu rzeczach. Niektórzy mówili, że jest człowiekiem renesansu. Ale spośród jego licznych pasji to astronomię postanowiłam uczynić własną. Teraz, gdy czuję, że ogarnia mnie melancholia, sięgam po tę samą odskocznię. Mój teles­kop w niczym nie przypomina tego, którego używał ojciec. Jego był znacznie starszy. Mój jest drogi, o bardzo zaawansowanych parametrach. Kupiłam go sobie za odprawę i trzymam na dachu pośród roślin. Późną nocą, po pracy, lubię popatrzeć na gwiazdy, planety albo na deszcz meteorów. Podobnie jak ojca, zafascynowały mnie zjawis­ka na niebie. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ten niepojęty bezmiar czasu i przestrzeni ma dla mnie znacznie większy sens niż cokolwiek z tego, co dzieje się w czasie i przestrzeni, w których żyję.

Jednak w te noce, kiedy gwiazdy przesłania gruba warstwa chmur, a wspomnienia o utraconej miłości zaczynają mnie przytłaczać, zdarza mi się robić z teles­kopu inny użytek. Zrozumcie mnie, pro­szę, nie ma w tym złej woli. To miała być niewinna rozrywka, ale wkrótce przerodziła się w formę obserwacji społecznych. Pracę naukową, powiedzmy. A z upływem czasu te obserwacje nabrały dla mnie większego znaczenia. Szczerze mówiąc, planuję pewnego dnia opublikować swoje wnios­ki i dlatego pro­wadzę szczegółowe notatki. Jak dotąd zapisałam dwadzieścia zeszytów.

Za moim blokiem jest park komunalny oddzielony wysokim ceglanym murem od ogrodów szeregowych domów mieszkalnych. Ze swojego dachu mam dos­konały widok na to, co dzieje się w tych szeregówkach, bo wszystkie mają wielkie, odsuwane pionowo wiktoriań­skie okna. Można powiedzieć, że wieczorami całe piętra tych domów zamieniają się w podświetlone kasetony reklamowe, więc często, kiedy siedzę sama w swoim ogrodzie, nie mogę się powstrzymać od obserwowania, co dzieje się w środku. I żeby poprawić jakość tych obserwacji, zdarzało mi się sięgać po teles­kop. Byłam ostrożna. Na pewno nikt mnie nie widział, bo ustawiłam lunetę tak, że zasłania ją porośnięta winem balustrada wokół ogrodu. Jestem jak ornitolożka w ukryciu. Dos­konale zamas­kowana.

Obserwuję poruszającą się o kulach kobietę z błękitnymi włosami, która regularnie dzieli się paczką ciasteczek ze swoim psem, nie przestając śmiać się na całe gardło z czegoś, co ogląda w telewizji. Jest też sprzeczająca się para, ćwicząca bez końca te same cztery figury taneczne do melodii, której nie słyszę. Jest chłopak rozwalony na pufie sako, grający w gry komputerowe, kiedy dawno powinien już spać. Wykrzykuje coś z furią do mikro­fonu przymocowanego do słuchawek i wlewa w siebie napoje energetyzujące. Jest nastolatka o długich włosach zaplecionych w warkoczyki, leżąca na łóżku i przewijająca ekran telefonu. Zawsze z telefonem w ręce. Jest wysoki, przygarbiony mężczyzna, który nigdy się nie uśmiecha i godzinami stoi bez ruchu, wpatrując się w wiszące na ścianie zdjęcie kobiety z niemowlęciem. Jest starsza pani mieszkająca w suterenie dokładnie naprzeciwko mojego mieszkania. Ma białe włosy upięte w kok i w środku nocy drepcze po ogródku z latarką, zbiera ślimaki i przerzuca je przez mur.

No i wreszcie jest ta piękna młoda kobieta z mieszkania nad nocną zbieraczką ślimaków.

Na wspomnienie dnia, w którym ujrzałam ją po raz pierwszy, za każdym razem doświadczam osobliwego uczucia. Nie mogę powiedzieć, żeby to było niemiłe. Stała wtedy w otwartym oknie, opierając się dłońmi o parapet. To musiało być zaraz po tym, jak się wprowadziła, bo wcześniej jej nie widziałam. Zaintrygowana tym nowym obiektem, ustawiłam ostrość na jej twarz i stwierdziłam, że może mieć około dwudziestu pięciu lat. Miała szeroko osadzone, duże, lekko skośne ciemne oczy, piękne brwi, mały nos i wydatne kości policzkowe.

Nie ulegało wątpliwości, że jest piękna, ale dopiero usta wynosiły ją ponad masy i lokowały na zupełnie innym poziomie: na większej, niebezpieczniejszej wysokości, gdzie napotkać można jedynie naj­rzadsze, naj­bardziej poszukiwane osobniki. Jej wargi były tak czerwone i pełne, że przypominały niewiarygodne przylistki Psycho­tria elata – rośliny, którą w swojej szklarni trzymałam pod kloszem. Regulowałam ostrość tak długo, aż jej usta wypełniły cały obraz.

Zawsze lepiej radziłam sobie z roślinami niż z ludźmi. Mam zwyczaj nadawania ludziom przydomków pochodzących od nazw roślin, które mi przypominają. Ten pomysł podsunął mi ojciec, bo jako dziec­ko nie radziłam sobie z rozpoznawaniem twarzy i zapamiętywaniem imion. Tamtego pierwszego dnia popatrzyłam na pełne czerwone usta powiększone mocą mojego teles­kopu i wybrałam młodej kobiecie czułe przezwis­ko: Psycho, od mojej Psycho­tria elata. Nigdy nikomu się nie przyznałam, że czasem mam ochotę zakosztować tych lśniących czerwonych przylistków, choć wiem, że zawierają silny halucynogen. Z czasem, w miarę zapisywania kolejnych dzienników obserwacji, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ulegam dziwnej fascynacji tą kobietą – fascynacji równie silnej i uzależniającej jak działanie jej imienniczki.

2

Mimo późnej pory wciąż byłam w ogrodzie. Właśnie skończyłam okrywać naj­wrażliwsze okazy agrowłókniną dla ochrony przed nocnym chłodem i sadowiłam się przed teleskopem, żeby przystąpić do rejestrowania poczynań sąsiadów, kiedy dobiegł mnie odległy dźwięk telefonu. To było niezwykłe. Rzadko ktoś do mnie dzwonił. Nasłuchiwałam aż do ostatniego sygnału, a kiedy usłyszałam odgłos włączającej się auto­matycznej sekretarki, odłożyłam notatnik i długo­pis. Zeszłam po drabinie, minęłam kuchnię i przed­pokój, kierując się do pokoju dziennego. Przez chwilę wpatrywałam się w błys­kającą czerwoną diodę, po czym wcisnęłam przycisk play. Nis­ki głos, który dobiegł z głośnika, przyprawił mnie o dreszcz ekscytacji:

– Dziś wieczorem, tam, gdzie zwykle, o zwykłej porze. Płatność zgodnie z ustaleniami.

Wydałam stłumiony okrzyk radości i zas­koczenia. Chodziło o długo finalizowany zakup, jak dotąd mój naj­bardziej zuchwały, ale nie spodziewałam się tak szybkiej dostawy. Była to rzadka sadzonka Dichapetalum toxicarium, rośliny występującej w niektórych regionach zachodniej Afryki. Nazwę pospolitą, brokobaka (łamacz karku), pod którą jest znana w Sierra Leone, zawdzięcza nagłym atakom drgawek występującym po kilku godzinach od jej spożycia. Akurat ta konkretna sadzonka nie pochodziła z Sierra Leone. Została skradziona w ogrodzie botanicznym w pro­wincji Yunnan podczas od dawna planowanej relokacji rośliny macierzystej. Gdyby kradzież wyszła na jaw, technikowi, który jej dokonał, groziłoby więzienie. Gdyby wyśledzono, dokąd została dostarczona, i udowodniono jej pochodzenie, mnie groziłaby utrata pracy – gdybym wciąż ją miała.

Usiadłam i odsłuchałam wiadomość ponownie, upojona informacją o nadejściu nowej przesyłki. Ktoś z nieżyczliwych mi osób mógłby powiedzieć, że to uzależnienie – trujące rośliny były moim nałogiem. Kolekcjonowałam je przez całe życie. Spojrzałam na zegarek. Była jedenasta. Bez chwili wahania podeszłam do szafki w przed­pokoju, włożyłam długi wos­kowany płaszcz ojca, postawiłam kołnierz i wyszłam z mieszkania.

Tę część Hampstead Heath porastał gęsty las. Składały się nań ogromne dęby, podszycie z buków, a poniżej ostrokrzew, głóg i czarny bez. Wieczór był ciepły, a księżyc świecił na tyle jasno, że widziałam spory odcinek ścieżki pro­wadzącej do lasu. Zlustrowałam ulicę przed i za sobą, po czym skręciłam na ścieżkę. Od wielu tygodni nie padało, spieczona ziemia była twarda, a trzask suchych gałązek pod stopami niósł się echem w ciemności. Zdarzało się, że furtka pergoli nie była zamknięta na klucz, lecz nie tej nocy. W takich wypadkach musiałam iść długą, okrężną drogą i przecis­kać się przez dziurę w ogrodzeniu z kutego żelaza. Od lat wykorzystywałam tę ustronną część Heath jako miejsce nocnych spotkań, bo zawsze można było natknąć się tu na ludzi – mężczyzn – kręcących się po mniej widocznych ścieżkach wśród drzew. Nigdy nie odczuwałam ich obecności jako zagrożenia. Przeciwnie, dawała mi poczucie, że gdyby coś poszło nie tak, ktoś przynajmniej usłyszy moje wołanie o pomoc. Dlatego nie odwracałam się gwałtownie za każdym razem, gdy w pobliżu trzasnęła sucha gałązka. Szelest liści nie stawiał mnie w stan gotowości. Po pro­stu szłam dalej, nie oglądając się, ku dziurze w płocie.

Tu było ciemniej. Drzewa rosły gęściej, przesłaniając księżyc. Schyliłam się, przecisnęłam przez otwór, podeszłam energicznie do muru i posuwając się wzdłuż niego, dotarłam do kępy ozdobnych krzewów. Przecisnęłam się między nimi. Na widok czekającego już w zacienionej niszy pergoli kuriera ogarnęła mnie ekscytacja. Rozpiął zamek kurtki, wydobył przesyłkę i w ciągu kilku sekund wymiana doszła do skutku. Pozwoliłam, by wyszedł pierwszy, odczekałam parę minut, a potem wróciłam na ścieżkę pro­wadzącą do drogi. Za plecami słyszałam trzask pękających gałązek i szelest liści, ale nie zwracając uwagi na te odgłosy, przyspieszyłam kroku. Kiedy dotarłam z powrotem do asfaltu, okolica Whitestone Pond była opustoszała, na ulicach panowała cisza. Doszłam do masztu flagowego i skręciłam w dół, w kierunku domu. Wiedziałam, że im szybciej zajmę się sadzonką, tym większa szansa, że się przyjmie.

Choć minęła już północ, główna ulica bynajmniej nie świeciła pustkami. Skręciłam w swoją przecznicę i szybkim krokiem udałam się w stronę bloku. W budynku panowała cisza, więc wchodziłam po schodach, stąpając na paluszkach. Weszłam do mieszkania, zdjęłam płaszcz ojca, włożyłam kombinezon i zaniosłam paczkę do kuchni. Miałam świadomość, że jeśli zdołam wyhodować z tej sadzonki roślinę, która przeżyje, będzie to pierwszy taki przypadek w tym kraju. Powiedzieć, że byłam podekscytowana, to zdecydowanie za mało.

Zapaliłam górne światło w szklarni i popatrzyłam na leżącą przede mną na ławie kurierską kopertę bąbelkową. Jej zawartość była dokładnie zapakowana w grubą warstwę chiń­skich gazet. Zaczęłam je rozwijać, próbując odgadnąć znaczenie pokrywających je znaków, aż wydobyłam metalowe pudełeczko po tytoniu. Zmarszczyłam brwi. To był poważny błąd. Metal nie pozwalał sadzonce oddychać. Sprzyjał powstaniu zamkniętego, wilgotnego środowis­ka idealnego do rozwoju szkodliwych zarodników. Ogrodnik powinien o tym wiedzieć. Bez większej nadziei podważyłam wieczko.

Puszka była wypełniona jakąś substancją absorbującą wilgoć. Przypominała wermikulit, ale nigdy przed­tem się z nią nie spotkałam. W samym środku spoczywała sadzonka, w dos­konałym stanie. Odetchnęłam z ulgą. Dichapetalum toxicarium, łamacz karku. W wielu regionach zachodniej Afryki papkę sporządzaną z jego młodych listków wykorzystywano tradycyjnie do zatruwania grotów strzał. Po latach pracy naukowej wciąż nie mogłam się nadziwić, że tak niewinnie wyglądająca cząstka flory może być sprawczynią takiego spustoszenia.

Wypełniłam tackę uprawową mieszanką kompostu i pias­ku ogrodniczego, wyjęłam pęsetę z roztworu do sterylizacji, wzięłam do ręki sadzonkę i umieściłam ją na desce. Podzieliłam roślinkę skalpelem na małe segmenty. Posypałam każdy z nich ukorzeniaczem i ułożyłam je na warstwie kompostu. Nie opuszczała mnie świadomość doniosłości tego, co robię. Każdy krok wydawał się obrzędem stanowiącym część religijnego rytuału, a ja czułam się jak naj­wyższa kapłanka. Przez kilka minut napawałam się tym uczuciem, po czym przysypałam sadzonki przesianą warstwą kompostu i sprys­kałam wszystko wodą destylowaną. Nabrałam powietrza, wstawiłam tackę do pro­pagatora, zamknęłam pokrywę i cofnęłam się, zadowolona ze swojej pracy.

Uśmiechając się z satysfakcją, spojrzałam przez okna szklarni na nocne niebo. Było piękne, zupełnie bezchmurne. Wypatrzyłam Marsa i Saturna – wprost idealna noc na obserwacje. Wyszłam na zewnątrz, rozłożyłam odziedziczone po ojcu płócienne krzesło turystyczne, a potem ostrożnie, żeby nie potrącać roślin, poszłam po teles­kop.

Jednak w chwili, gdy zwalniałam hamulec statywu, żeby przestawić instrument na środek ogrodu, usłyszałam przenikliwy kobiecy krzyk.

3

Kiedy omiatałam teles­kopem tyły szeregówek, kobieta krzyknęła ponownie, więc cofnęłam głowę – w samą porę, żeby zobaczyć zasuwające się okno domu naprzeciwko mojego bloku. Wpatrywałam się w nie przez chwilę, a potem z powrotem nachyliłam się nad okularem i ustawiłam ostrość. W półmroku dostrzegłam dwie postacie, klęczącą kobietę, która trzymała się za głowę, i stojącego nad nią mężczyznę. Znajdowali się w pomieszczeniu o oknach wychodzących na obie strony szeregowego domu, w części od ogrodu. W pokoju stały sofa, stolik do kawy z otwartym laptopem, telewizor oraz biurko zawalone książkami i papierami. Widziałam wnętrze na przestrzał, aż po oświetloną ulicę za oknem od frontu. Przez chwilę zachwycałam się siłą teles­kopu, a potem znowu ustawiłam ostrość na kobietę. Długie, ciemne włosy opadały jej na twarz. Wciąż klęczała, kołysząc się w przód i w tył. Pomimo słabego oświetlenia wiedziałam, że to musi być Psycho.

Mężczyzna nachylał się, chcąc zobaczyć jej twarz, i szybko poruszał ustami. Nagle złapał ją za włosy i szarpnął do tyłu, zmuszając do podniesienia głowy. Kiedy uniósł zaciśniętą pięść, wypowiedziałam dwa słowa.

– Zostaw ją! – Nie rozmawiałam z nikim od kilku dni, więc mój głos zabrzmiał ochryple.

Po chwili napastnik puścił jej włosy, a jego ręka opadła. Wyszedł z domu głównymi drzwiami i kiedy zobaczyłam przez okno od frontu, jak odchodzi ulicą, poczułam się, jakbym odniosła małe zwycięstwo. Ustawiłam ostrość z powrotem na Psycho, która tymczasem podnosiła się z klęczek. Odgarnęła włosy z twarzy, potarła dłońmi uda. Podeszła do okna od strony ogrodu i wyjrzała. Poprawiłam ostrość, żeby lepiej widzieć jej twarz, i zmarszczyłam brwi. Jak na kogoś, kto przed chwilą został rzucony na podłogę, nie wyglądała na zastraszoną. Powiedziałabym raczej, że na jej twarzy malowała się wściekłość.

Zauważyłam strużkę krwi płynącą wolno od linii włosów w kierunku kości policzkowej. Ona też musiała zdać sobie z niej sprawę, bo dotknęła twarzy, obejrzała opuszki palców i przytknęła je do ust. Moje mięśnie brzucha zacisnęły się na ten widok. Po dłuższym czasie wstrzymywania oddechu wypuściłam powietrze. Psycho popatrzyła w moją stronę, zupełnie jakby mnie usłyszała, i chociaż wiedziałam, że nie może mnie zobaczyć wśród zieleni, schyliłam się, mus­kając przy tym wierzchem dłoni jeden z liści. Drobne włos­ki rośliny utkwiły w mojej skórze. Syknęłam z irytacją. Usunęłam je sprawnie, po czym wyjęłam fiolkę ze skórzanej torebeczki, którą nosiłam na szyi, i posmarowałam dłoń maścią. Wiedziałam, że w ciągu godziny pojawią się na niej pęcherze i opuchlizna, ale miałam nadzieję, że zadziałałam dostatecznie szybko, żeby zapobiec przed­ostaniu się trucizny do krwiobiegu. Kucałam wśród roślin jeszcze przez jakieś pięć minut, przeklinając własną głupotę, po czym ostrożnie wyjrzałam zza balustrady. Światło w pokoju Psycho tymczasem zgasło, a ona sama zniknęła.

4

W ciągu kolejnych tygodni często czułam się zmuszona przerwać jakąś czynność, żeby spojrzeć przez teles­kop w okno Psycho. Stałam i wypatrywałam jej, zapominając o trzymanym w ręce zraszaczu czy szczoteczce do czyszczenia fiolek. Usprawiedliwiałam te częste przerwy w rutynowych zajęciach troską o jej bezpieczeństwo. W ciągu dnia niewiele czasu spędzała w domu, ale wieczorami często miewała gości, zawsze mężczyzn, więc po tym, jak została zaatakowana, przestałam obserwować innych sąsiadów i notowałam, kto do niej przychodzi: godzinę przyjścia, czas pobytu i krótki opis tego, co robili. Sporządzałam też szczegółowy rysopis każdego z przybyszów. Robiłam to w sposób naukowy, tak jak się zapisuje systematykę, budowę morfologiczną i toksyczność rośliny. Każdego z nich klasyfikowałam i nadawałam mu nazwę pospolitą trującej rośliny. Miałam świadomość, że nie naj­lepiej sobie radzę z oceną ludzkich charakterów, znałam się jednak na trujących roślinach, a jedno stawało się coraz bardziej oczywiste: ci mężczyźni byli toksyczni.

Okaz A. Facet z pomarszczoną blizną, w kowbojskich butach, który tamtego wieczoru, kiedy to wszystko się zaczęło, uderzył Psycho tak, że krwawiła. Wyglądało na to, że się go boi, a jednak wpuściła go do mieszkania. Nadałam mu przydomek Rącznik Pospolity. Działanie toksyczne na układ krwionośny. Rodzaj zagrożenia: śmiertelne.

Okaz B. Przypuszczalnie jej prywatny nauczyciel lub korepetytor. Siadał obok niej przy biurku, kartkował książki i coś zapisywał. Wyglądało na to, że lekcje są dla niej trudne, bo często zrywała się z miejsca i chodziła po pokoju, gestykulując. Kiedy to robiła, on często jej dotykał, a ja uznałam, że jej się to podoba, bo na zakończenie każdej lekcji jedli razem posiłek. Nazwałam go Naparstnicą Purpurową. Działanie toksyczne na układ nerwowo-mięśniowy, przynależność do grupy trucizn atakujących mózg. Zagrożenie śmiertelne.

Okaz C. Ekscentrycznie ubrany młody mężczyzna o długich blond włosach, z którym zawsze się kłóciła i który podczas każdej z wizyt siedział rozwalony na sofie, pijąc z butelki czerwone wino. Wydawał się nieustająco zrozpaczony, a Psycho w jego obecności zawsze kręciła głową i przewracała oczami. Nazwałam go Bieluniem Dziędzierzawą. Działanie toksyczne na układ nerwowy. Może powodować halucynacje, dezorientację, bóle głowy, śpiączkę i wreszcie śmierć. Zagrożenie śmiertelne.

Okaz D. Umięśniony młody mężczyzna o ciemnych oczach i nerwowym sposobie bycia. Wyglądało to tak, jakby Psycho za każdym razem próbowała go przekonać, żeby usiadł, a on zawsze po chwili zrywał się na nogi i stawał przed nią sztywno, jakby miał podwyższone napięcie mięśniowe. Nazwałam go Ciemiężycą – Veratrum viride wykazuje działanie toksyczne na układ mięśniowy i uzależnione od niego organy. Również śmiertelnie niebezpieczny.

Przypadkowych przybyszów, sprawdzających stan licznika albo kurierów, zaliczałam do trujących bluszczy o działaniu drażniącym na skórę. Nie stanowili zagrożenia dla życia.

Czwartego piątku od rozpoczęcia obserwacji położyłam się na swoim wąs­kim łóżku obok świecących cyfr elektronicznego zegara. Starannie poskładane ubranie leżało na drewnianym krześ­le przy drzwiach. Mieszkałam w tym niewielkim mieszkaniu od dwudziestu lat. Dbałam o porządek, raz w miesiącu ścierałam kurze i zamiatałam, regularnie myłam łazienkę i zanosiłam pościel do pralni, kiedy wymagała prania. Nie wchodziłam w drogę sąsiadom, a oni nie przeszkadzali mnie. Stanowili dla mnie abstrakcyjne obiekty obserwacji, ale bynajmniej nie odczuwałam zainteresowania ich życiem. Mogłam bez wahania powiedzieć, że zupełnie mnie nie obchodzą.

W którymś jednak momencie coś się musiało zmienić, bo teraz nie miałam wątpliwości, że chcę uczestniczyć w życiu Psycho. Bardzo. Być może czułam, że ciąży na mnie odpowiedzialność za jej bezpieczeństwo, że powinnam powiadomić policję, gdyby Rącznik znowu ją zaatakował. Być może poczułam z nią jakąś więź dlatego, że teles­kop tak ją przybliżał. A może chodziło o coś pro­stszego, bardziej pierwotnego. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak wkłada palce do ust, jak jej pełne, krwistoczerwone wargi zacis­kają się wokół nich. Jęknęłam.

Sen nie nadchodził. Obraz Psycho mnie nie opuszczał. Drwił sobie ze mnie. Dręczył mnie. Przewróciłam się na bok, na brzuch, na plecy i znowu jęknęłam. Zrozpaczona skupiłam się na rwącym bólu ręki. Już od miesiąca regularnie dwa razy dziennie smarowałam dłoń maścią, ale nie czułam żadnej poprawy. Wręcz pogorszenie. Ból, którego jeszcze przed chwilą sobie nie uświadamiałam, teraz stał się nie do zniesienia. Zacisnęłam zęby. Wstałam z łóżka, włożyłam kombinezon i wyszłam na dach.

Składane płócienne krzesło stało oparte o ścianę. Rozłożyłam je, usiadłam i spojrzałam na zegarek. Była za piętnaście trzecia. Księżycowy blask padał na gęste liście, zalewając ogród zielonym, niemal upiornym blas­kiem. Uniosłam poszkodowaną dłoń. W tym świetle wyglądała, jakby do rany wdała się gangrena. Maść może i zapobiegła amputacji, ale nie stanowiła antidotum na truciznę ani nie leczyła skutków jej działania. Toksyna wniknęła głęboko w naskórek i nie pozostawało nic poza czekaniem, aż ból minie. Oparłam obolałą rękę na udzie. Wiedziałam, że nigdy już nie odzys­kam w niej pełnej siły, ale lepiej mieć słabszą dłoń, niż zostać bez dłoni.

W jednym z domów za moim blokiem zapaliło się światło i rozjaśniło kwitnące na czerwono pnącza Mandevilla sanderi na balustradzie tarasu. Wyciągnęłam szyję i przekonałam się, że światło pochodzi z salonu Psycho. Tocząca się we mnie walka pomiędzy chęcią uszanowania jej prywatności a potrzebą upewnienia się, że jest bezpieczna, rozstrzygnęła się w niecałe pięć sekund. Wstałam i podeszłam do teles­kopu. Po pokoju chodził nagi mężczyzna. Przemierzał pomieszczenie tam i z powrotem długimi, stanowczymi krokami, rozmawiając przez tele­fon. To był Naparstnica Purpurowa, korepetytor. Zazwyczaj wychodził od niej o dziesiątej. Zmarszczyłam brwi, wypuściłam powietrze i zrobiłam coś, czego obiecywałam sobie nie robić. Wycelowałam teles­kop w niezasłonięte okno sypialni Psycho na piętrze.

W pokoju nie świeciło się światło. Trudno było znaleźć jakiś obiekt pozwalający ustawić ostrość, więc odsunęłam głowę od okularu. Z jednej strony pokoju ciemność rozpraszał trochę jakiś przyćmiony blask. Ponownie zbliżyłam oko do okularu i ustawiłam ostrość na jego źródło – niewielki ekran. Teraz, kiedy mój wzrok przywykł do słabego oświetlenia, przekonałam się, że Psycho siedzi na łóżku i wystukuje coś na klawiaturze małej czarnej nokii. Nie przerywając tej czynności, co jakiś czas zerkała na drzwi sypialni, jakby się obawiała, że zobaczy w nich Naparstnicę. Potem zdjęła tylną część obudowy telefonu, wyjęła kartę SIM, odłożyła telefon do szuflady szafki nocnej, na sam jej koniec, wrzuciła kartę do kosmetyczki i położyła się.

Zaraz jednak wstała z powrotem, sięgnęła po drugą komórkę, która musiała leżeć na łóżku obok niej. Był to smartfon z dużym, jasnym ekranem, który oświetlał teraz jej twarz. Przewinęła ekran, zmarszczyła brwi, pokręciła głową i stuknęła szybko kciukiem w jakąś wiadomość. Czytając, przewróciła oczami. Zaczęła coś pisać, lecz po chwili w drzwiach sypialni pojawił się Naparstnica, oświetlony od tyłu światłem z korytarza. Szybko wsunęła telefon pod materac i uśmiechnęła się. Zrobiłam zbliżenie na niego. Nie odwzajemniając jej uśmiechu, spoglądał to na nią, to na miejsce, w którym schowała telefon. Poklepała materac obok siebie. Nie ruszył się z miejsca. Przez chwilę patrzyła na niego z uśmiechem, a potem wzruszyła ramionami, poprawiła kołdrę i zdążyłam dostrzec w przelocie jej idealną pierś.

Wzdrygnęłam się, wydając stłumiony okrzyk, podniosłam gwałtownie głowę i szybko wróciłam na składane krzesło. Co ja teraz zrobię? Co zrobię z tym nowym obrazem, który miał mnie odtąd prześ­ladować podczas bezsennych nocy? Zerknęłam na teles­kop. Walczyłam ze sobą. Odwracałam wzrok, patrzyłam na ogród, na dachy, gwiazdy, na cokolwiek, byle nie na teles­kop. W końcu jednak wstałam, przeszłam po dachu, choć nogi miałam jak z ołowiu, i pochyliłam się nad okularem.

Sypialnię wypełniał miękki, nastrojowy blask księżyca przedostający się przez niezasłonięte okno. Nawet w tym świetle doskonale było widać dwie postacie w łóżku. Postacie poruszały się rytmicznie. Odwróciłam się z okrzykiem obrzydzenia. Wstrząsnął mną dreszcz odrazy. Czym prędzej zeszłam po drabinie do kuchni. Chodziłam w tę i we w tę, chowając twarz w dłoniach, wpadając to na kuchenny blat, to na stół. Żałowałam, że nie mogę zapomnieć tego, co przed chwilą zobaczyłam.

W tylnej części szafki stała butelka whisky, która kiedyś należała do ojca. Sama nie wiedziałam, po co ją trzymam. Może przez sentyment. Wyjęłam ją i postawiłam na stole z nadzieją, że jeśli odpowiednio dużo wypiję, to uda mi się wymazać z pamięci ten okropny widok. Podniosłam butelkę. Jeśli wypiję naprawdę dużo, to może nawet uda mi się zasnąć. Przekręciłam zakrętkę o ćwierć obrotu, zawahałam się, zakręciłam butelkę z powrotem i odstawiłam na miejsce z tyłu szafki. Wiedziałam, że tej nocy i tak nie będę spała, choćbym nawet wypiła wszystko. Nie. Jedyne, co może mi pomóc znieść tę udrękę, to pewność, że Naparstnica sobie poszedł, a Psycho śpi w swoim łóżku… sama.

Jeszcze przez pół godziny siedziałam przy kuchennym stole, potem zakradłam się z powrotem na dach i zbliżyłam oko do okularu. Serce mi zamarło na widok Naparstnicy stojącego w oknie sypialni i patrzącego na ogród, choć przecież było ciemno. Widział pewnie tylko własne odbicie. Przesunęłam teles­kop i przekonałam się, że Psycho nie ma już w pokoju, więc pomniejszyłam obraz tak, żeby widzieć całe pomieszczenie. W szparze pod drzwiami, które uznałam za drzwi do łazienki, dostrzegłam smugę światła. Pomimo odrazy, jaką budził we mnie Naparstnica, ponownie zrobiłam zbliżenie na niego. W przeciwieństwie do pozostałych nie był już młody. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt pięć lat, miał wydatny brzuch, obwisłą skórę na udach i przyprószone siwizną skronie. Stał w rozkroku i drapał się po jądrach. Widać było, że czuje się niezwykle swobodnie ze swoją nagością. W pewnym momencie podniósł głowę i zaczął przeglądać się w szybie: obejrzał swoje zęby i nozdrza, wciągnął brzuch, zmierzwił włosy. I na ten widok zaparło mi dech, bo choć obserwowałam go od tygodni, to dopiero po tym geście wreszcie go rozpoznałam.

5

Po raz pierwszy odstąpiłam od swojej rutyny i nie poszłam na dach, żeby rozpocząć codzienne prace. Resztę nocy i cały następny dzień przesiedziałam przy kuchennym stole ubrana w kombinezon. Wiedziałam, że muszę się zająć roślinami, ale obawiałam się, że jeśli wrócę na górę, to nie zdołam powstrzymać się od spojrzenia przez teles­kop. Myśl o ujrzeniu Naparstnicy Purpurowej czy też Jonathana Wainwrighta – bo tak się naprawdę nazywał – przejmowała mnie lękiem. Od wielu godzin dręczył mnie niepokój. Nie tylko zresztą niepokój, było jeszcze coś, czego nie mogłam w pełni zrozumieć. Ogarniały mnie kolejno różne uczucia: odraza, gniew, rozżalenie i znowu odraza.

Gdyby Psycho była rośliną, stanowiłaby naj­bardziej wyrafinowany okaz egzotycznej dos­konałości, jaki kiedykolwiek napotkałam, podczas gdy Jonathan Wainwright… cóż, to obrzydliwy szkodnik. Zawsze nim był. Myśl o tym, że splugawił ją swoim nasieniem, bulwersowała mnie i napawała wstrętem. Na stole przede mną leżał dziennik obserwacji Jonathana. Otworzyłam go na czystej stronicy, ale nie mogłam się zdobyć na odnotowanie godziny jego przyjścia, wyjścia ani tego, co robił. Miałam wrażenie, że byłoby to kalanie papieru.

Myś­lami cofnęłam się o dwadzieścia lat, do dnia naszego pierwszego spotkania. Spodobała mu się doktorantka, która na uczelni korzystała z tego samego laboratorium co ja, więc ciągle kręcił się gdzieś w pobliżu. Często natykałam się na niego po powrocie z wykładów. Siedział na laboratoryjnym taborecie w swoim nienagannym ubraniu: kamizelce, marynarce i drogiej białej koszuli z inicjałami wyszytymi na odprasowanych mankietach. Podpierając dłonią podbródek, wpatrywał się w dziewczynę. Jego bezmyślna paplanina doprowadzała mnie do furii. Nie mogłam zrozumieć, jakim cudem ona uważa ją za zabawną. Drażnił mnie i rozpraszał. Naj­bardziej irytowało mnie to, że stale przeglądał się w przeszklonych drzwiczkach gabloty z okazami. I to, jak poprawiał sobie włosy, na przemian przeczesując je do tyłu i mierzwiąc albo odgarniając to na jeden bok, to na drugi. Nieustannie oczekiwał komplementów. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego jej wydaje się to czarujące ani po co pro­wokuje go do tego puszenia, śmiejąc się cicho.

Ale dopiero gdy skupił się na mnie, sytuacja stała się nie do zniesienia. Kiedy się zorientował, że pro­wadzę badania nad naturalnie występującymi halucynogenami pochodzenia roślinnego i toksycznymi skutkami ich przedawkowania, zaczął zadręczać mnie pytaniami. Zajmowałam się nasionami Ipomoea tricolor oraz Anadenanthera peregrina, liśćmi Mitragyna speciosa Korth. i Salvia divinorum, w szczególności jednak interesowały go moje eksperymenty na Banisteriopsis caapi i Psycho­tria viridis. Wtedy uznałam to za niedojrzałą fascynację halucynogenami i konsekwentnie ignorowałam jego natarczywe zachowanie.

Zamknęłam dziennik obserwacji, wstałam sztywno od stołu i przeszłam przez wąs­ki korytarz. Przystanęłam przed wiszącym na ścianie zdjęciem ojca. Wzburzona i niespokojna, zastukałam w szybkę powyżej jego twarzy, a potem wróciłam do kuchni. Obraz poruszających się rytmicznie postaci w łóżku Psycho powracał tego dnia tyle razy, że byłam na skraju rozpaczy. Na skraju alkoholizmu. Po raz drugi podeszłam do szafki, w której trzymałam whisky, i otworzyłam ją. Dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie musiała wybrać sobie właśnie jego? Czy to naprawdę musiał być Jonathan Wainwright? Przez chwilę patrzyłam na butelkę, aż wreszcie westchnęłam ciężko i wróciłam przed zdjęcie ojca.

– Co mam robić? Ty zawsze wiedziałeś, co robić.

W dzieciństwie, kiedy odczuwałam wzburzenie, irytację albo niepokój, ojciec zabierał mnie na długie wędrówki po wiejskiej okolicy Oxfordu – jak mawiał, „dla odzys­kania równo­wagi”. Po drodze pokazywał mi polne kwiaty, owocujące krzewy, przytaczał związane z nimi ludowe wierzenia, objaśniał lecznicze właściwości jagód, nasion i korzeni. Uczył mnie nazw łaciń­skich i pospolitych, a potem sprawdzał, czy umiem rozpoznać rośliny, o których rozmawialiśmy, i odpytywał z ich zastosowania. Czasem, kiedy nie znałam odpowiedzi i odburkiwałam, że to zwykłe chwasty, ojciec mnie ganił. Mówił, że nie ma czegoś takiego jak chwast. Wszystkie rośliny, od prehistorycznych glonów jedno­komórkowych po potężne dęby, złożone z tryliona komórek, ewoluowały w określonym celu. Pożyteczne dla człowieka czy trujące, miałam sobie zapamiętać, że wszystkie gatunki mają swoje miejsce w ekosystemie.

Pokiwałam głową, wzięłam głęboki oddech i poszłam do sypialni. Zdjęłam kombinezon, a potem wybrałam się na długi spacer po Heath, dla odzys­kania równo­wagi.

Był ciepły wieczór i główna ulica tętniła życiem. W ogródkach przed wieloma restauracjami nie było wolnych stolików, przed kinem stały grupki rozmawiających ludzi, a stacja metra co kilka minut wypluwała zawartość kolejnego pociągu. Wbiłam spojrzenie w chodnik, unikając kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, ale kiedy przystanęłam przy przejściu dla pieszych, ktoś, przemykając obok, trącił mnie w łokieć. Kiedy podniosłam głowę, zdążyłam zobaczyć Psycho. Przed moimi oczami zakołysały się jej długie włosy związane wysoko w koń­ski ogon, a potem zasłonił ją piętrowy auto­bus. Serce zabiło mi mocniej.

Ruszyłam w pościg, usiłując dojrzeć ją zza auto­busu, ale zanim zdążyłam przejść przez ulicę, obok mnie przemknął jeszcze ktoś, stukając głośno o chodnik obcasami kowbojskich butów: Rącznik Pospolity. Rącznik ścigał Psycho. Przyspieszyłam, lecz oni przemierzali główną ulicę tak szybko, że nie miałam szans dotrzymać im kroku. Za to on doganiał ją.

– Zostaw ją w spokoju! – krzyknęłam. – Zatrzymać tego mężczyznę!

Zaczęłam niezgrabnie truchtać, wypatrując równo­cześnie Psycho za auto­busem.

– Zatrzymać go!

Kilka osób się obejrzało, ale większość nie zwracała na mnie uwagi. Kiedy wreszcie miałam wolną drogę, Psycho zdążyła zniknąć, a Rącznik wskakiwał do ruszającego właśnie auto­busu.

– Cholera! – krzyknęłam, uderzając bezsilnie pięścią o udo.

Tyle ludzi tłoczących się na chodnikach i nikt nie spróbował go zatrzymać.

– Był dokładnie przed wami! – krzyknęłam. – Dobry Boże! Jesteście głusi czy zwyczajnie do niczego?!

Znowu obejrzało się kilka osób, a ja spiorunowałam je wzrokiem. Potem popatrzyłam na auto­bus i zdałam sobie sprawę, że wjeżdża na przystanek przy stacji metra. Nie miałam pewności, że Psycho jest w środku, ale przecież Rącznik ją gonił. Po co by wskakiwał, jeśli nie za nią? Ruszyłam w tamtą stronę. Żadne z nich mnie nie znało. Mogłam wsiąść do auto­busu i obserwować ich oboje. Wysiąść z nią i upewnić się, że dotarła bezpiecznie do celu. Zawahałam się. Rącznik był niebezpieczny. Co, jeśli okaże się agresywny? Cofnęłam się o krok. I dlaczego miałabym chronić kogoś, kto ostatniej nocy zdradził mnie z Jonathanem Wainwrightem?

Jęknęłam bezsilnie, nie mogąc się zdecydować.

Przez całe swoje zawodowe życie zajmowałam się ochroną naj­rzadszych, naj­cenniejszych okazów. Skrupulatną dbałością o nie. Nikt nie miał lepszych kwalifikacji do tego zadania niż ja.

Zrobiłam krok naprzód. To musiałam być ja.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej