Crave. Pragnienie - Wolff Tracy - ebook + audiobook
BESTSELLER

Crave. Pragnienie ebook i audiobook

Wolff Tracy

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

TEN, KTÓREGO POŻĄDASZ, TO TEN, PRZEZ KTÓREGO MOŻESZ ZGINĄĆ.

Kiedy wstąpiłam do akademii zmienił się mój cały świat. Nic się tutaj nie zgadza, ani jeśli chodzi o to miejsce, ani o tutejszych uczniów. Oto ja, zwykła śmiertelniczka wśród bogów... lub potworów.

Nadal nie umiem zdecydować, do której z tych walczących frakcji należę i czy w ogóle stoję po czyjejś stronie. Wiem tylko, że łączy ich jedna rzecz – nienawiść do mnie.

Jest jeszcze Jaxon Vega. Wampir z mrocznymi sekretami, który od stu lat nic nie czuje. Jest w nim jednak coś, co mnie pociąga, jakaś zgryzota, która w jakiś sposób pasuje do mojego smutku. To może oznaczać śmierć dla nas wszystkich. Jaxon odgrodził się od świata nie bez powodu. A teraz ktoś chce obudzić śpiącego potwora, a ja zastanawiam się, czy nie zostałam tu sprowadzona celowo – jako przynęta.

Bestsellerowa seria „New York Times” i najlepsza książka YA 2020 roku wg Amazon!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 706

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 28 min

Lektor: Tracy Wolff
Oceny
3,9 (788 ocen)
304
241
148
76
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wielotomowa

Całkiem niezła

Nawet nie wiecie jak trudno ocenić tę historię. W głowie mam tylko jedno: 𝙕𝙈𝙄𝙀𝙍𝙕𝘾𝙃 Gdy pierwszy raz ujrzałam okładkę to myślałam, że Meyer wydaje kolejną książkę, jednak pod innym pseudonimem. Za bardzo się nie pomyliłam, ponieważ treść dorównuje Zmierzchowi. Nawet bohaterowie utrzymują poziom postaci stworzonych przez Meyer. Grace jest marną podróbką Belli. Niestety nie dorównała jej swoją pierdołowatością, głupotą i naiwnością, ale było blisko! Czułam, że starała się jak mogła, aby dorównać swojemu pierwowzórowi. Nawet przeprowadziła się z słonecznego miejsca do zimnego zadupia. WOW✨ Jaxon to taki Edward z blizną na twarzy. Jest tak samo NIEBEZPIECZNY i ZABÓJCZO PRZYSTOJNY. meh 🤧 A Flint to taki Jacob z łuskami. Także bez szału. Podobieństwa aż tak mnie nie irytowały, ale za to główna bohaterka dawała mi popalić. W połowie książki stwierdziłam, że zafunduje jej kurs łączenia kropek. Czytelnik domyśla się do jakiej szkoły trafia po 20 stronach, a ona na samym końcu og...
olawojtala7

Z braku laku…

Szczerze to byto to śmieszne. Śmieszne a nie zabawne. Żałosne jest to ze połowa ksiazki to plagiat Zmierchu. Czy to wciągnęło? No może przez mniej niż połowę książki i na tym się skończyło. Ogólnie bohaterowie są płytcy. GOODREADS: wojtala.aleksandra💗
70
Aelin_9

Całkiem niezła

Powiało trochę zmierzchem. Momentami czułam jakbym coś przegapiła i nie do końca rozumiałam o co chodzi. Początek książki dosyć męczący, ale później jest już trochę lepiej
31
DobromilaW

Nie oderwiesz się od lektury

To prawda, że jest napisana w duchu zmierzchu. Naiwna dziewczyna przeprowadza się i poznaje wampira w którym się zakochuje. Jej wewnętrzne monologi trochę nużą, ale wiem jako kobieta, że też mam takich mnóstwo, nie krytykuję. Lekka lektura, nawet wciągająca akcja, oczywiście nierealna, szybko się czyta, styl zadawalający, dla miłośników wampirzych nastoletnich zauroczeń idealna..
20
Tamtamo

Dobrze spędzony czas

Bardzo młodzieżowe
20

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich chłopców,

którzy zawsze we mnie wierzyli

 

oraz

 

dla Stephanie,

która pomogła mi uwierzyć w siebie na nowo

 

 

 

 

 

 

0

 

Jeśli nie żyjesz na krawędzi, zajmujesz zbyt wiele miejsca

 

 

 

Stoję przy zewnętrznych drzwiach na płycie lotniska, wpatrując się w samolot, do którego planuję wsiąść. Ze wszystkich sił staram się pozostać przy zdrowych zmysłach.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Nie chodzi tylko o to, że mam zamiar zostawić za sobą wszystko, co znam, choć jeszcze dwie minuty temu było to moje główne zmartwienie. Teraz jednak, gdy patrzę na tę maszynę, która chyba nawet nie zasługuje na miano samolotu, czuję zalewającą mnie nową falę paniki.

– A zatem, Grace… – Człowiek, którego mój wuj Finn wysłał po mnie, patrzy z cierpliwym uśmiechem. Zdaje mi się, że powiedział mi, że ma na imię Philip, ale nie mogę być pewna. Dzikie bicie mojego serca niemal zagłusza dźwięk jego głosu. –Gotowa na przygodę?

Nie, nie jestem w najmniejszym stopniu gotowa na przygodę ani na nic innego, co może mi się przytrafić.

Gdyby miesiąc temu ktoś powiedział, że będę stała na obrzeżach lotniska w Fairbanks na Alasce, odparłabym, że z pewnością został źle poinformowany. A jeśli ktoś śmiałby twierdzić, że jedynym powodem, dla którego znajdę się w Fairbanks, będzie złapanie najmniejszej możliwej awionetki gdzieś na końcu świata lub, jak w tym przypadku, w miasteczkupołożonym u stóp Denali, najwyższej góry w Ameryce Północnej, uznałabym to za jakiś pijacki bełkot.

Ale wiele może się zmienić w ciągu miesiąca. A jeszcze więcej może zostać bezpowrotnie odebrane.

W zasadzie jedyną rzeczą, co do której nabrałam pewności w ciągu ostatnich tygodni, było to, że bez względu na to, jak źle się sprawy mają, zawsze może być jeszcze gorzej…

 

 

 

 

 

 

1

 

Lądowanie to rzucanie się na ziemię i nadzieja, że się nie chybi

 

 

 

– Oto ona – mówi Philip, gdy mijamy szczyty kilku gór.Zdejmuje jedną rękę z kierownicy, wskazując na mały ciąg budynków w oddali. – Alaska, lekarstwo na wszystko. Nie ma jak w domu.

– Och, wow. Wygląda… – Cóż, niepozornie. Sprawia wrażenie naprawdę małej. Daleko jej do moich rodzinnych okolic w San Diego, nie mówiąc już o całym mieście.

Swoją drogą, ciężko jest zobaczyć cokolwiek z tego miejsca. Nie z powodu gór, które piętrzą się nad okolicą jak dawno zapomniane potwory, ale dlatego, że znajdujemy się w środku dziwnego rodzaju mgły. Philip określa ją jako „zmierzch cywilny”, mimo że jest zaledwie godzina piąta. Mimo to widzę wystarczająco dobrze, żeby stwierdzić, że tak zwane miasto, na które wskazuje, jest pełne niedopasowanych budynków przypadkowo zgrupowanych razem.

W końcu postanawiam się odezwać.

– Interesujące. Wygląda to… ciekawie.

Nie jest to pierwsze, co przyszło mi na myśl – było tym raczej coś w rodzaju „niemożliwe stało się faktem” – ale postanawiam zachować wszelkie pozory uprzejmości. Philip opada jeszcze niżej, przygotowując się do tego, co z pewnością okaże się kolejnym wstrząsającym incydentem na liście wypadków, które dręczą mnie, odkąd dziesięć godzin temu wsiadłam do pierwszego z trzech samolotów.

I rzeczywiście, ledwo co zdążę zauważyć to, co w tym tysiącosobowym miasteczku uchodzi za lotnisko (dziękuję ci, Google), a Philip mówi:

– Trzymaj się, Grace. To krótki pas startowy, ponieważ tutaj trudno utrzymać długi pas wolny od śniegu i lodu. To będzie szybkie lądowanie.

Nie mam pojęcia, co oznacza „szybkie lądowanie”, ale nie brzmi to dobrze. Chwytam więc za drążek na drzwiach samolotu, który z pewnością przydaje się właśnie na taką okoliczność, i trzymam się mocno, gdy spadamy coraz niżej.

– Dobra, dzieciaku. Raz kozie śmierć! – woła do mnie Philip. Nawiasem mówiąc, takie słowa znajdują się zdecydowanie w pierwszej piątce tekstów, których nigdy nie chcesz usłyszeć od swojego pilota, gdy jesteś jeszcze w powietrzu.

Ziemia pod nami jest biała, sprawiająca wrażenie mocno utwardzonej. Zaciskam powieki z całej siły.

Kilka sekund później czuję, jak koła podskakują na ziemi. Potem Philip hamuje megamocno. Rzuca mną w przód tak szybko, że jedyną rzeczą, która chroni moją głowę przed spotkaniem z panelem kontrolnym, jest pas bezpieczeństwa. Samolot jęczy – nie wiem, która jego część wydaje ten okropny dźwięk, może to dzwony pogrzebowe – więc postanawiam się na tym nie skupiać.

Zwłaszcza gdy zaczynamy ześlizgiwać się w lewo.

Przygryzam wargę, mocno zaciskając powieki. Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Jeśli to koniec, nie muszę widzieć, że nadchodzi.

Popadam w zadumę, przestając na moment zwracać uwagę na to, co się dzieje. Zastanawiam się, przez co będą przechodzić moi rodzice. Te rozmyślania kończą się w momencie, gdy trzęsąca się awionetka zatrzymuje się dzięki staraniom Philipa.

Odczuwam to całą sobą. W tej chwili drżą mi nawet palce u stóp.

Otwieram powoli oczy, opierając się chęci poklepania siebie, aby upewnić się, że naprawdę jestem w jednym kawałku. Ale Philip tylko się śmieje, kwitując:

– Podręcznikowe lądowanie.

Być może, jeśli ten podręcznik to powieść grozy. Taka, którą czyta do góry nogami i od końca. Nie mówię jednak nic. Po prostu obdarzam go najlepszym uśmiechem, na jaki potrafię się zdobyć, i wysuwam plecak spod nóg. Zakładam parę rękawiczek, które przysłał mi wujek Finn. Potem popycham drzwi samolotu i skaczę w dół, przez cały czas modląc się, by kolana nie odmówiły mi posłuszeństwa, kiedy uderzę o ziemię.

Udaje się, ledwie.

Po kilku sekundach, żeby się upewnić, że się nie rozpadnę – i aby mocniej naciągnąć na siebie nowiutki płaszcz, ponieważ jest tu dosłownie osiem stopni – udaję się na tył samolotu po trzy walizki, które są wszystkim, co pozostało z mojego dotychczasowego życia.

Czuję ból, patrząc na nie, ale nie pozwalam sobie na rozwodzenie się nad tym, co musiałam zostawić. Tak samo jak nie dopuszczam do siebie myśli o obcych ludziach mieszkających w domu, w którym się wychowałam. W końcu kogo obchodzi dom, przybory artystyczne czy zestaw perkusyjny, skoro ja straciłam o wiele więcej?

Wyciągam zatem torbę z wewnątrz tego, co uchodzi za ładownię maleńkiego samolotu, i rzucam bagaż na ziemię. Zanim zdążę sięgnąć po drugą, Philip już tam jest. Podnosi moje dwie pozostałe walizki, jakby były wypełnione poduszkami, a nie wszystkim, co posiadam na świecie.

– Dawaj, Grace. Zabierajmy się stąd, zanim skostniejesz na śmierć. – Kiwa głową w stronę parkingu, nawet nie budynku, tylko parkingu znajdującego się jakieś dwieście jardów dalej, a ja mam ochotę jęknąć. Na zewnątrz jest tak zimno, że teraz trzęsę się z zupełnie innego powodu. Jak ktoś może tak żyć? To nierealne, szczególnie biorąc pod uwagę, że rano, gdy się obudziłam, było dwadzieścia jeden stopni.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przytaknąć, więc to robię. Potem chwytam za rączkę walizki i zaczynam ją ciągnąć w kierunku małego skrawka betonu, który z pewnością stanowi część lotniska w Healy. Nie ma porównania do tętniących życiem terminali w San Diego.

Philip wyprzedza mnie z łatwością. Z obu rąk dyndają mu potężne walizki. Chcę powiedzieć, że może wyciągnąć rączki, aby ciągnąć walizki, a nie dźwigać. Jednak w momencie, gdy schodzę z pasa startowego na ośnieżoną ziemię orientuję się, dlaczego je niesie – przetoczenie ciężkiej walizki po śniegu nie wydaje się możliwe.

Gdy jesteśmy w połowie drogi na (na szczęście wciąż odśnieżony) parking, zdążyłam już prawie zamarznąć pomimo mojej ciężkiej kurtki i rękawic ze sztucznym futrem. W tym momencie nie wiem, co począć dalej, jak mam się dostać do szkoły z internatem, której dyrektorem jest mój wujek. Odwracam się, by zapytać Philipa, czy uber tu w ogóle istnieje, ale zanim zdążę wydusić z siebie słowo, ktoś wychodzi zza jednego z pick-upów stojących na działce i pędzi prosto w moją stronę.

Wydaje mi się, że to moja kuzynka Macy, ale trudno powiedzieć, biorąc pod uwagę, że jest pokryta od stóp do głów stertą ubrań chroniących przed trudnymi warunkami atmosferycznymi.

– Dotarłaś! – woła w moją stronę ruchoma sterta czapek, szalików i kurtek. Miałam rację, to Macy we własnej osobie.

– W rzeczy samej. – Przytakuję sucho, zastanawiając się, czy jest już za późno, żeby ponownie rozważyć opiekę zastępczą. Albo uniezależnienie. Każda sytuacja życiowa w San Diego musi być lepsza niż mieszkanie w mieście, którego lotnisko składa się z jednego pasa startowego i maleńkiego parkingu. Heather pewnie zejdzie, gdy jej to opiszę.

– Wreszcie! – mówi Macy, wyciągając rękę, by mnie uściskać. To trochę niezręczne, częściowo z powodu wszystkich ubrań, które ma na sobie, a częściowo dlatego, że pomimo tego, że ma o rok mniej niż ja, siedemnastolatka, to jest o dwadzieścia centymetrów wyższa ode mnie. – Czekam już od ponad godziny!

Odwzajemniam uścisk, ale puszczam ją szybko, tłumacząc:

– Przepraszam, mój samolot z Seattle miał opóźnienie. Dzisiejsza burza utrudniła start.

– Tak, stara śpiewka – odpowiada, krzywiąc się. – Założę się, że tamtejsza pogoda jest jeszcze gorsza niż nasza.

Śmiałabym się nie zgodzić – mile śniegu i wystarczająco dużo odzieży ochronnej, aby dać astronautom chwilę przerwy są całkowicie do bani. Ale nie znam Macy aż tak dobrze, mimo że jesteśmy kuzynkami, i ostatnią rzeczą, jaką chcę zrobić, to ją urazić. Poza wujkiem Finnem i teraz Philipem jest jedyną znaną mi tutaj osobą.

Nie mówiąc już o mojej jedynej utraconej rodzinie. Dlatego po prostu wzruszam ramionami.

To musi być wystarczająco dobre zagranie, ponieważ uśmiecha się do mnie, po czym zwraca się do Philipa, który wciąż niesie moje walizki.

– Wielkie dzięki, że ją odebrałeś, wujku Philipie. Tata prosił, żeby ci powiedzieć, że wisi ci skrzynkę piwa.

– Bez obaw, Mace. I tak musiałem załatwić kilka spraw w Fairbanks. – Mówi to tak swobodnie, jakby kilkusetmilowapodróż samolotem w obie strony nie była niczym wielkim. Ale tutaj, gdzie nie ma nic poza górami i śniegiem rozciągającymi się we wszystkich kierunkach, może nie jest. W końcu, według Wikipedii, Healy ma tylko jedną główną drogę, a zimą nawet ona jest zamykana.

Przez ostatni miesiąc próbowałam sobie wyobrazić, jak to wygląda.

Chyba niedługo się o tym przekonam.

– Mimo to będę w piątek z tym piwem, żebyście mogli obejrzeć mecz jak prawdziwi kumple – mówi, po czym odwraca się do mnie. – Mój tata naprawdę się zmartwił, że nie mógł cię odebrać, Grace. Zdarzył się nagły wypadek w szkole, z którym nikt inny nie mógł sobie poradzić. Ale nakazał mi, żebym go ściągnęła na miejsce, jak tylko dojedziemy.

– Spoko – odpowiadam. Bo co innego mam powiedzieć? Poza tym jeśli nauczyłam się czegoś w ciągu miesiąca od śmierci moich rodziców, to tylko tego, że większość rzeczy ma niewielkie znaczenie.

Czy to ważne, kto mnie odbierze? Bylebym tylko dotarła do szkoły.

Kogo obchodzi, gdzie będę mieszkać, skoro zabrakło moich rodziców?

Philip odprowadza nas na skraj oczyszczonego parkingu, po czym w końcu stawia moje walizki. Macy obdarza go szybkim uściskiem na pożegnanie, a ja podaję mu rękę, mrucząc:

– Dzięki, że po mnie przyjechałeś.

– Nie ma problemu. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować pilota, wiesz, gdzie mnie znaleźć. – Mruga, po czym kieruje się z powrotem na płytę lotniska, żeby zająć się swoim samolotem.

Obserwujemy go przez kilka sekund, następnie Macy chwyta rączki obu walizek i zaczyna je taszczyć przez maleńki parking. Gestem nakazuje mi zrobić to samo ze swoją, więc robię to, mimo że część mnie nie chce niczego więcej niż wbiec z Philipem na płytę, wejść z powrotem do samolotu i zażądać, by odleciał do Fairbanks. Albo jeszcze lepiej, z powrotem do domu, do San Diego.

To uczucie tylko się pogłębia, gdy Macy mówi:

– Chcesz siku? Stąd jest dobre dziewięćdziesiąt minut jazdy do szkoły.

Dziewięćdziesiąt minut? To nie wydaje się możliwe, kiedy całe miasto wygląda tak, jakbyśmy mogły przez nie przejechać w piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut. Z drugiej strony, kiedy lecieliśmy nad miastem, nie widziałam żadnego budynku wystarczająco dużego, by mógł być szkołą z internatem dla blisko czterystu nastolatków, więc może nie znajduje się on w Healy.

Nie mogę się powstrzymać,aby nie myśleć o górach i rzekach, które otaczają to miasto z każdej strony, i zastanawiam się, gdzie ostatecznie wyląduję, zanim ten dzień się skończy. I gdzie według niej miałabym zrobić siku.

– Nie, nie muszę, w porządku – odpowiadam po minucie, mimo że czuję nerwowe bulgotanie w żołądku.

Dotarcie tutaj zajęło cały dzień, co samo w sobie było koszmarne.

Ale kiedy tak toczymy moje walizki w półmroku, a mroźne powietrze uderza we mnie z każdym krokiem, wszystko staje się superrealne, superszybkie. Zwłaszcza kiedy Macy przemierza cały parking i dociera do skuteraśnieżnego zaparkowanego tuż za chodnikiem.

W pierwszej chwili myślę, że to jakiś żart, ale kiedy zaczyna ładować walizki na doczepione sanki, dociera do mnie, że to się dzieje naprawdę. Rzeczywiście mam jechać skuterem śnieżnym w niemal zupełnej ciemności przez Alaskę w temperaturze dwudziestu stopni poniżej zera (jeśli można wierzyć aplikacji w moim telefonie).

Brakuje jeszcze tylko złej czarownicy, która mówi, że dorwie mnie i mojego małego pieska. W tym momencie byłoby to chyba zbędne.

Z fascynacją połączoną z lękiem obserwuję, jak Macy przywiązuje walizki do sanek. Powinnam chyba zaoferować pomoc, ale nawet nie wiedziałabym, od czego zacząć. A ponieważ ostatnią rzeczą, której pragnę, jest to, aby te kilka rzeczy, które pozostały mi na świecie, były porozrzucane po zboczu góry, stwierdzam, że jeśli kiedykolwiek był czas, aby zaufać ekspertom, to właśnie teraz.

– Masz, będziesz tego potrzebować – mówi, otwierając małą torbę, która była już przywiązana do sanek, kiedy tu dotarłyśmy. Grzebie tam przez sekundę, po czym wyciąga parę ciężkich spodni narciarskich i gruby wełniany szalik. Obydwie rzeczy są w odcieniu ostrego różu, mojego ulubionego koloru z dzieciństwa. Obecnie nie przepadam za nim już tak bardzo. Wygląda jednak na to, że Macy to zapamiętała. Nie mogę opanować wzruszenia, widząc, że trzymała je specjalnie dla mnie.

– Dzięki. – Obdarzam ją najbardziej zbliżonym do uśmiechu grymasem, na jaki potrafię się zdobyć. Po kilku próbach udaje mi się wciągnąć spodnie na bieliznę termiczną i spodenki od piżamy z emotikonami (jedyny rodzaj spodni polarowych, jaki posiadam), które założyłam na polecenie mojego wujka, tuż przed wejściem na pokład samolotu w Seattle. Następnie obrzucam Macy przeciągłym spojrzeniem i przypatruję się temu, w jaki sposób owinęła tęczowy szalik wokół swojej szyi i twarzy, po czym robię to samo z moim.

Jest to trudniejsze, niż się wydaje, zwłaszcza gdy próbuję ułożyć go na tyle dobrze, by nie zsuwał się z nosa przy każdym ruchu. W końcu jednak udaje mi się to zrobić i właśnie wtedy Macy sięga po jeden z kasków przewleczonych przez uchwyty skutera śnieżnego.

– Kask jest izolowany, więc pomoże utrzymać ciepło, a także chronić głowę w razie wypadku – instruuje. – Dodatkowo ma osłonę, która chroni oczy przed zimnym powietrzem.

– Moje oczy mogą zamarznąć? – dopytuję zdenerwowana, biorąc od niej kask. Staram się zignorować to, jak trudno oddychać z szalikiem nałożonym na nos.

– Oczy nie zamarzają – odpowiada Macy z lekkim śmiechem, którego nie może powstrzymać. – Ale osłona sprawi, że nie będą łzawić. Poczujesz się lepiej.

– Och, prawda. – Pochylam głowę, czując, że płoną mi policzki. – Jestem idiotką.

– Nie jesteś. – Macy obejmuje mnie ramieniem i mocno ściska. – Alaska to nie przelewki. Każdy, kto tu przyjeżdża, przyswaja wszystko w swoim własnym tempie. Wkrótce zorientujesz się co i jak.

Nie wierzę w to ani przez chwilę. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że to zimne, obce miejsce kiedykolwiek wyda mi się znajome, ale nie mówię nic. Nie w sytuacji, kiedy Macy zrobiła już tak wiele, próbując sprawić, że poczuję się mile widziana.

– Naprawdę mi przykro, że musiałaś tu przyjechać, Grace –kontynuuje po sekundzie. – To znaczy jestem naprawdę podekscytowana, że tu jesteś. Chciałabym tylko, żeby to nie stało się dlatego, że… – urywa się jej głos. Zdążyłam już do tego przywyknąć. Po upływie wielu tygodni, podczas których moi przyjaciele i nauczyciele chodzili wokół mnie na paluszkach, nauczyłam się, że nikt nie chce wypowiedzieć tego głośno.

Teraz jednak jestem zbyt wyczerpana, by dokończyć niewypowiedziane zdanie. Zamiast tego wsuwam kask i zapinam go tak, jak pokazała mi Macy.

– Gotowa? – pyta, gdy moja twarz i głowa są już odpowiednio zabezpieczone.

Odpowiedź nie zmieniła się od czasu, gdy Philip zadał mi to samo pytanie w Fairbanks. To samo, co do joty.

– Tak. Absolutnie.

Czekam, aż Macy wejdzie na skuter śnieżny, po czym wsiadam za nią.

– Obejmij mnie w talii! – krzyczy, włączając maszynę. Robię to bez zwłoki. Kilka sekund później pędzimy w ciemności, która ciągnie się przed nami bez końca.

Nigdy w życiu nie byłam bardziej przerażona.

 

 

 

 

 

 

2

 

Sam fakt, że mieszkasz w wieży, nie czyni cię księciem

 

 

 

Sama jazda nie była tak tragiczna, jak się obawiałam.

Co nie znaczy, że czuję się jakoś super, ale to pewnie dlatego, że byłam w podróży przez cały dzień i po prostu chcę dostać się gdzieś – gdziekolwiek – gdzie mogę zostać dłużej niż na postoju. Nie mówiąc już o naprawdę długiej przejażdżce skuterem śnieżnym.

A jeśli to miejsce jest również ciepłe i pozbawione lokalnych dzikich zwierząt, których wycie słyszę w oddali, to jestem za. Zwłaszcza że wszystko poniżej mojej talii chyba zasnęło…

Jestem w trakcie próby wymyślenia, jak obudzić mój bardzo zdrętwiały tyłek, kiedy nagle zbaczamy ze szlaku (i mam na myśli „szlak” w najluźniejszym znaczeniu tego słowa), którym podążałyśmy, i wkraczamy na coś w rodzaju płaskowyżu na zboczu góry. Przedzieramy się przez kolejne zagajniki drzew, aż w końcu dostrzegam przed sobą światła.

– Czy to Akademia Katmere?! – krzyczę.

– Tak! – Macy zmniejsza trochę prędkość, balansując wokół drzew zupełnie, jakbyśmy były na gigantycznym torze slalomowym. – Powinnyśmy tam dotrzeć za jakieś pięć minut!

Dzięki Bogu. Gdybym zabawiła tutaj nieco dłużej, rzeczywiście mogłabym stracić palec lub trzy, nawet będąc w podwójnych wełnianych skarpetach. Każdy wie, że Alaska nie należy do ciepłych miejsc. Muszę jednak przyznać, że jest cholernie zimno, na co kompletnie nie byłam przygotowana.

W oddali rozbrzmiewa kolejny ryk. Kiedy w końcu udaje się nam wydostać z gąszczu drzew, cała moja uwaga skupia się na ogromnym budynku stojącym przed nami, do którego zbliżamy się z każdą kolejną sekundą.

Może jednak powinnam powiedzieć, że oto wyłania się przed nami ogromny zamek, ponieważ budynek, na który patrzę, w niczym nie przypomina nowoczesnej budowli. I absolutnie nie nasuwa też skojarzenia z żadną ze szkół, które do tej pory widziałam. Próbowałam to miejsce wygooglować, zanim tu dotarłam, najwyraźniej jednak Akademia Katmere jest tak elitarna, że nawet Google o niej nie słyszało. Po pierwsze, jest wielka, naprawdę wielka i… rozległa. Z tego miejsca wygląda tak, jakby ceglany mur przed zamkiem przecinał górę w połowie.

Po drugie, jest elegancka. Serio, naprawdę elegancka, z architekturą, którą znałam jedynie ze słyszenia na zajęciach poświęconych sztuce. W konstrukcji dominują sklepione i przyporowe łuki oraz olbrzymie, ozdobne okna.

I po trzecie, kiedy podjeżdżamy bliżej, nie mogę przestać się zastanawiać, czy to moje oczy mnie oszukują, czy też z zamkowych murów wystają gargulce – prawdziwe gargulce. Wiem, że to tylko moja wyobraźnia, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie spodziewałam się zobaczyć Quasimodo czekającego na nas, gdy w końcu dotrzemy na miejsce.

Macy podjeżdża pod ogromną bramę z przodu szkoły i wprowadza kod. W kilka sekund brama się otwiera. I znów jedziemy.

Im bliżej jesteśmy, tym bardziej wszystko wydaje się surrealistyczne. Jakbym była uwięziona w horrorze lub obrazie Salvadora Dalí. Akademia Katmere może i jest gotyckim zamkiem, ale przynajmniej nie ma fosy, mówię sobie, gdy przebijamy się przez ostatni zagajnik drzew. I żadnego ziejącego ogniem smoka strzegącego wejścia. Tylko długi, kręty podjazd, który wygląda jak każdy inny szkolny podjazd, który widziałam w telewizji – z wyjątkiem tego, że jest pokryty śniegiem. Wielki szok. I prowadzi prosto do ogromnych, niesamowicie zdobionych drzwi wejściowych szkoły.

Antycznych drzwi. Drzwi zamkowych.

Potrząsam głową, próbując to wszystko ogarnąć. Tak ma teraz wyglądać moje życie?

– Mówiłam ci, że nie będzie źle – mówi Macy, podjeżdżając do przodu i rozpryskując śnieg dookoła. – Nie widzieliśmy nawet karibu, a co dopiero wilka.

Ma rację, więc tylko przytakuję i udaję, że nie jestem tym wszystkim przytłoczona.

Udaję, że mój żołądek nie jest zaciśnięty w supeł, a cały mój świat nie wywrócił się do góry nogami po raz drugi w ciągu miesiąca.

Udaję, że wszystko jest w porządku.

– Przynieśmy twoje walizki do pokoju i rozpakujmy cię. To pomoże ci się zrelaksować.

Macy schodzi ze skutera śnieżnego, po czym zdejmuje kask i czapkę. Po raz pierwszy widzę ją bez tego całego zimowego sprzętu i nie mogę się nie uśmiechnąć na widok jej tęczowych włosów. Są ścięte na krótko i lekko zmierzwione. Po trzech godzinach w kasku teoretycznie powinny przylegać płasko do jej czaszki. Zamiast tego wygląda, jakby właśnie wyszła z salonu.

Jej kurtka, buty i spodnie narciarskie są do siebie idealnie dopasowane, sprawiając, że wygląda jak modelka z okładki jakiegoś magazynu o modzie z alaskańskiej dziczy.

Swoją drogą, jestem pewna, że mój wygląd wskazuje, że przeszłam trwającą kilka rund walkę z wkurzonym karibu. I przegrałam. Fatalnie. Co wydaje się zrozumiałe, bo tak właśnie się czuję.

Macy szybko rozładowuje moje walizki i tym razem chwytam dwie z nich. Daję jednak radę zrobić tylko kilka kroków w górę, w stronę długiego podjazdu wiodącego do imponujących drzwi wejściowych zamku. Zaraz potem dają o sobie znać problemy z oddychaniem.

– To wysokość – mówi Macy, zabieraj jedną z walizek z mojej ręki. – Wspinałyśmy się dość szybko, a ponieważ pochodzisz z terenów na wysokości poziomu morza, zajmie ci kilka dni, żeby przyzwyczaić się do tego jak rozrzedzone jest powietrze tutaj w górze.

Sama myśl o niemożności oddychania sprawia, że jestem bliska ataku paniki, który ledwo trzymałam na wodzy przez cały dzień. Zamykając oczy, biorę głęboki oddech – lub tak głęboki, jaki tylko mogę tutaj wziąć – i próbuję go zwalczyć.

Wdech, wytrzymać pięć sekund, wydech. Wdech, przytrzymać przez dziesięć sekund, wydech. Wdech, przytrzymać przez pięć sekund, wydech. Tak jak uczyła mnie mama Heather. Doktor Blake jest terapeutką i daje mi wskazówki, jak radzić sobie z niepokojem, z którym zmagam się od śmierci rodziców. Ale nie jestem pewna, czy jej wskazówki są w stanie pomóc zwalczyć to wszystko bardziej, niż ja sama to potrafię.

Mimo to nie mogę stać tu bez końca niczym figura lodowa albo jeden z wpatrujących się we mnie gargulców. Zwłaszcza że nawet mając zamknięte oczy, wyczuwam promieniujące od Macy pokłady troski.

Biorę jeszcze jeden głęboki oddech i ponownie otwieram oczy, obdarzając kuzynkę uśmiechem, choć daleko mi do wesołości.

– Jak to mówią, udawaj tak długo, aż stanie się to prawdą, co nie?

– Będzie dobrze – odpowiada, patrząc na mnie ze współczuciem. – Po prostu stój przez chwilę w miejscu, aż złapiesz oddech. Zaniosę twoje walizki do drzwi.

– Mogę to zrobić sama.

– Poważnie, dam radę. Wyluzuj na chwilę. – Podnosi rękę w znanym na całym świecie geście stopu. – Nigdzie się nam nie śpieszy.

W jej tonie jest nieme błaganie o uniknięcie kłótni, więc odpuszczam dalszą dyskusję. Zwłaszcza że atak paniki, który próbuję odeprzeć, jeszcze bardziej utrudnia mi oddychanie. Zamiast tego przytakuję i patrzę, jak niesie walizki –jedną po drugiej – aż do drzwi wejściowych szkoły.

W tym momencie mój wzrok przykuwa błysk koloru nad nami.

Jest tam i znika tak szybko, że nawet szukając go, nie mogę być pewna, czy kiedykolwiek istniał. Nagle pojawia się znowu. Błysk czerwieni w oświetlonym oknie najwyższej wieży.

Nie wiem, kto to jest, ani dlaczego to w ogóle ma znaczenie, ale zatrzymuję się tam, gdzie jestem. Obserwuję, czekając. Zastanawiam się, czy ta osoba, kimkolwiek jest, pojawi się ponownie.

Nie mija wiele czasu, gdy to następuje.

Nie widzę wyraźnie – odległość, ciemność i zniekształcona szyba w oknach nie ułatwiają mi obserwacji – ale mam wrażenie, że dostrzegam silną szczękę, kudłate ciemne włosy i czerwoną kurtkę na tle światła.

To niewiele i nie ma powodu, dla którego miałoby to przykuć moją uwagę – z pewnością nie ma powodu, dla którego miałoby to utrzymaćmoją uwagę – jednak tracę poczucie czasu. Macy wtaszczyła moje trzy walizki na szczyt schodów. Dopiero wtedy przytomnieję.

– Gotowa by spróbować jeszcze raz? – woła w dół ze swojego miejsca w pobliżu drzwi wejściowych.

– Och, tak. Oczywiście. – Zaczynam wchodzić na ostatnie trzydzieści lub więcej stopni, ignorując to, że kręci mi się w głowie. Choroba wysokościowa – jeszcze jedna rzecz, o którą nigdy nie musiałam się martwić w San Diego.

Fantastycznie.

Ostatni raz spoglądam w okno i już nie jestem zaskoczona, że ktokolwiek patrzy na mnie z góry, bo już dawno zniknął. Mimo to przechodzi mnie niewytłumaczalny dreszcz rozczarowania. Nie ma to najmniejszego sensu, więc całkowicie to olewam. Mam teraz większe powody do zmartwienia.

– To miejsce jest niewiarygodne – zwracam się do kuzynki, gdy otwiera jedne z drzwi i wchodzimy do środka.

A niech mnie, myślałam, że cały zamek z jego spiczastymi łukami i misterną kamieniarską robotą był imponujący z zewnątrz. Teraz, kiedy zobaczyłam wnętrze… jestem całkiem pewna, że powinnam dygnąć. Albo przynajmniej wytrzeć buty i się kłaniać. To znaczy, wow! Po prostu… wow!

Sama nie wiem, gdzie zerknąć najpierw: na wysoki sufit z misternym żyrandolem z czarnego kryształu czy na trzaskający głośno kominek, który dominuje na całej prawej ścianie foyer.

W końcu wybieram kominek, z powodu ciepła. I dlatego, że jest cholernie wspaniały, a jego obudowa to kunsztowny wzór z kamienia i witraży, który odbija światło płomieni przez cały pokój.

– Całkiem fajne, co? – mówi Macy z uśmiechem, stając za moimi plecami.

– Megafajne – zgadzam się. – To miejsce jest…

– Magiczne. Wiem. – Unosi brwi wymownie, dodając: – Chcesz zobaczyć więcej?

Naprawdę chcę. Wciąż daleko mi do pogodzenia się z mieszkaniem w internacie na Alasce, ale to nie znaczy, że nie chcę obczaić zamku. Prawdziwego zamku, z kamiennymi ścianami i wyszukanymi gobelinami. Nie mogę się powstrzymać od patrzenia na nie, gdy torujemy sobie drogę przez wejście do jakiegoś wspólnego pokoju.

Jedynym problemem jest to, że im głębiej wchodzimy do szkoły, tym więcej uczniów napotykamy. Niektórzy stoją w osobnych grupach, rozmawiając i śmiejąc się, inni siedzą przy kilku drewnianych stołach, pochyleni nad książkami, telefonami lub ekranami laptopów. W tylnym rogu jednego pokoju, na kilku antycznych kanapach w różnych odcieniach czerwieni i złota, rozłożyła się grupa sześciu facetów grających na xboksie na ogromnym telewizorze, podczas gdy kilku innych studentów tłoczy się wokół nich, żeby popatrzeć.

Dopiero gdy podchodzimy bliżej, zdaję sobie sprawę, że nie oglądają gry wideo. Ani swoich książek. Ani nawet swoich telefonów. Zamiast tego wszyscy patrzą na mnie, gdy Macy prowadzi mnie (mówiąc „prowadzi”, mam na myśli „paraduje ze mną”) przez środek pokoju.

Czując ścisk w żołądku, pochylam głowę, żeby ukryć moje bardzo widoczne zażenowanie. Rozumiem, że każdy chce zobaczyć nową dziewczynę – zwłaszcza gdy jest siostrzenicą dyrektora szkoły – ale nie ułatwia mi to znoszenia obserwacji ze strony grupy obcych ludzi. Zwłaszcza że jestem prawie pewna, że moje zmaltretowane kaskiem włosy wyglądają okropnie.

Unikanie kontaktu wzrokowego i próba opanowania oddechu absorbują mnie na tyle, że nie jestem w stanie rozmawiać, gdy torujemy sobie drogę przez pokój. Dopiero gdy wychodzimy na długi, kręty korytarz, w końcu mówię do Macy:

– Nie mogę uwierzyć, że chodzisz tu do szkoły.

– Obie chodzimy tu do szkoły – przypomina mi z szybkim uśmiechem.

– Tak, ale… – urywam. Dopiero co tu przyjechałam. I nigdy nie czułam się bardziej nie na miejscu.

– Ale? – powtarza, wyginając brwi w łuk.

– To naprawdę jest coś. – Przyglądam się wspaniałym witrażom, które biegną wzdłuż zewnętrznej ściany i misternym rzeźbionym formom, które przystrajają łukowaty sufit.

– Tak to prawda. – Zwalnia, żebym mogła za nią nadążyć. –Ale to jest dom.

– Twój dom – szepczę, starając się nie myśleć o domu, który zostawiłam za sobą, w którym najbardziej szaloną rzeczą były umieszczone na ganku dzwoneczki wietrzne i bączki mojej matki.

– Nasz dom – poprawia mnie, wyciągając swój telefon i wysyłając szybki SMS. – Zobaczysz. A skoro już o tym mowa, mój tata chce, żebym pomogła ci w wyborze rodzaju pokoju.

– Rodzaju pokoju? – powtarzam, skanując wzrokiem zamek, a przed oczami migają mi jak żywe hordy duchów i rycerzy w zbrojach.

– Cóż, wszystkie pojedyncze pokoje na ten semestr zostały już przydzielone. Tata powiedział mi, że możemy poupychać parę osób razem, byś miała jeden dla siebie, ale tak naprawdę miałam nadzieję, że może zechcesz zamieszkać ze mną. –Przez sekundę uśmiecha się z nadzieją, ale po tym szybko przybiera poważną minę. – To znaczy, całkowicie rozumiem, że możesz potrzebować trochę przestrzeni dla siebie teraz po…

I znowu to wygaszenie. Dostrzegam to tak samo, jak za każdym razem. Zwykle to ignoruję, ale tym razem nie mogę się powstrzymać od pytania:

– Po czym?

Tylko ten jeden raz chcę, żeby ktoś inny to powiedział. Może wtedy poczuję się bardziej realnie, nie jak żywcem wyjęta z koszmarnego snu.

Ale kiedy Macy wzdycha i jej twarz przybiera kolor śniegu leżącego na zewnątrz, zdaję sobie sprawę, że to nie będzie ona. I że to niesprawiedliwe z mojej strony oczekiwać, że tak będzie.

– Przepraszam – szepcze, wyglądając prawie tak, jakby zamierzała się rozpłakać.

Tylko nie to. Po prostu nie. To ostatnia potrzebna mi teraz rzecz, kiedy jedyne co trzyma mnie w pionie, to moja złośliwa postawa i zdolność do szufladkowania wszystkich i wszystkiego.

Nie zamierzam ryzykować utraty kontroli nad jednym z moich poczynań. Nie tutaj, na oczach mojej kuzynki i wszystkich innych, którzy mogą przechodzić obok. I nie teraz, kiedy ze spojrzeń wszystkich gapiów jasno wynika, że jestem najnowszą atrakcją w zoo.

Więc zamiast wtopić się w Macy i przytulić, czego tak bardzo potrzebuję, zamiast pozwolić sobie na myślenie o tym, jak cholernie tęsknię za domem, rodzicami i moim życiem, wycofuję się i obdarzam ją najlepszym uśmiechem, na jaki mogę się zdobyć.

– To co, pokażesz mi nasz pokój?

Troska w jej oczach się nie zmniejsza, ale dostrzegam przebłyskujący z nich spokój.

– Nasz pokój? Naprawdę?

Wzdycham głęboko i całuję na pożegnanie moje marzenia o odrobinie spokojnej samotności. Nie jest to tak trudne, jak powinno być, ale siłą rzeczy w ciągu ostatniego miesiąca straciłam o wiele więcej niż własną przestrzeń.

– Naprawdę. Mieszkanie z tobą brzmi idealnie.

Już raz ją zdenerwowałam, co zupełnie nie jest w moim stylu. Tak samo jak wyrzucanie kogoś z jego pokoju. Poza tym, że jest to niegrzeczne i trąci nepotyzmem, wydaje się również idealną drogą do wkurzania ludzi, co zdecydowanie nie jest teraz na mojej liście rzeczy do zrobienia.

– Super! – Macy szczerzy się i otacza mnie ramionami, obdarzając szybkim, ale potężnym uściskiem. Potem zerka na swój telefon i przewraca oczami.

– Tata nadal nie odpowiedział na SMS-a. Jest naprawdę beznadziejny w takich sprawach. Posiedź sobie tutaj, a ja po niego pójdę, okej? Wiem, że chce cię zobaczyć.

– Mogę iść z tobą…

– Proszę, usiądź, Grace. – Wskazuje na ozdobne krzesła w stylu prowansalskim, które stoją z obu stron małego stolika do szachów znajdującego się w alkowie na prawo od schodów. – Założę się, że jesteś wyczerpana i szczerze mówiąc, panuję nad sytuacją. Odpręż się na chwilę, podczas gdy ja sprowadzę tatę.

Wiem, że ma rację. Boli mnie głowa i nadal źle mi się oddycha, więc po prostu przytakuję i zapadam się w najbliższym krześle. Jestem bardzo zmęczona i nie pragnę niczego więcej niż oprzeć głowę o krzesło i zamknąć oczy na minutę. Ale boję się, że zasnę, jeśli to zrobię. A nie chcę ryzykować, że będę dziewczyną przyłapaną na ślinieniu się na korytarzu pierwszego dnia… lub kiedykolwiek, jeśli o to chodzi.

Bardziej po to, żeby nie odpłynąć, niż z prawdziwego zainteresowania, podnoszę jedną z leżących przede mną figur szachowych. Jest zrobiona z misternie wyrzeźbionego kamienia, a moje oczy rozszerzają się, gdy uświadamiam sobie, na co patrzę. Doskonałe odwzorowanie wampira, aż po czarną pelerynę, przerażający grymas i obnażone kły. Tak dobrze pasuje do klimatu gotyckiego zamku, że nie mogę się powstrzymać od śmiechu. W dodatku jest przepięknie wykonany.

Zaintrygowana sięgam po figurę z drugiej strony szachownicy i prawie śmieję się na głos, kiedy zdaję sobie sprawę, że to smok – zadziorny, królewski, z ogromnymi skrzydłami. Jest absolutnie piękny.

Tak jak i cały zestaw.

Odkładam go tylko po to, by podnieść kolejnego smoka. Ten jest mniej zadziorny, ale z jego sennymi oczami i złożonymi skrzydłami sprawia wrażenie bardziej skomplikowanego. Patrzę na niego uważnie, zafascynowana dokładnym dopracowaniem detali – od idealnych punktów na skrzydłach, do starannego zakręcenia każdego szponu – odzwierciedla tylko to, jak wiele uwagi artysta włożył w bierkę. Nigdy nie byłam fanką szachów, ale ten zestaw może zmienić moje zdanie na temat owej gry.

Odkładam figurę smoka, przesuwam się na drugą stronę szachownicy i podnoszę królową wampirów. Jest piękna, ma długie, lejące się włosy i misternie zdobioną pelerynę.

– Na twoim miejscu byłbym ostrożny, jeśli o nią chodzi. Ma paskudne ugryzienie – odzywa się ktoś niskim, dudniącym głosem dobiegającym z tak bliska, że prawie spadam z krzesła. Zamiast tego podskakuję, odkładając z łoskotem figurę szachową, po czym obracam się w miejscu, a serce wali mi jak szalone, wyłącznie po to, by znaleźć się twarzą w twarz z najbardziej onieśmielającym facetem, jakiego kiedykolwiek widziałam. I to nie tylko dlatego, że jest seksowny… chociaż zdecydowanie jest.

Ma w sobie coś więcej, coś innego, potężnego i przytłaczającego, choć nie mam pojęcia, co to jest. To znaczy, wiem. Ma taką twarz, o jakiej uwielbiali pisać dziewiętnastowieczni poeci – zbyt intensywną, by być piękną, i zbyt uderzającą, by być czymkolwiek innym.

Kości policzkowe w kształcie drapaczy chmur. Pełne czerwone usta.

Szczęka tak ostra, że mogłaby przeciąć kamień. Gładka, alabastrowa skóra.

I jego oczy… bezdenny obsydian, który widzi wszystko, ale nic nie pokazuje, otoczony najdłuższymi, najbardziej obscenicznymi rzęsami, jakie kiedykolwiek widziałam.

A co gorsza, te wszechwiedzące oczy są teraz skupione na mnie z laserową precyzją. Znienacka ogarnia mnie przerażenie, że może zobaczyć wszystkie te rzeczy, nad których ukryciem tak ciężko i długo pracowałam. Próbuję odwrócić głowę, próbuję oderwać wzrok od jego spojrzenia, ale nie mogę. Jestem przez nie uwięziona, zahipnotyzowana czystym magnetyzmem, który wypływa z niego falami.

Przełykam ciężko ślinę, próbując złapać oddech. Bez skutku.

On zaczyna się szczerzyć, jeden kącik jego ust unosi się w wykrzywionym uśmiechu, który czuję w każdej komórce mego ciała. To tylko pogarsza sprawę, bo ten uśmieszek mówi mi, że on dokładnie wie, jaki ma na mnie wpływ. I co gorsza, że sprawia mu to przyjemność.

W tym momencie ogarnia mnie irytacja, topiąc odrętwienie, w którym trwałam od śmierci rodziców. Owo osłupienie było jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie od krzyku przez cały dzień, każdego dnia, na niesprawiedliwość tego wszystkiego. Na ból, przerażenie i bezradność, które zawładnęły całym moim życiem.

To nie jest dobre uczucie. A fakt, że spowodował je ten facet –z tym uśmiechem, twarzą i zimnymi oczami, które nie odrywają się ode mnie, jednocześnie nie pozwalając mi na zbyt wiele – tylko wkurza mnie bardziej.

Właśnie ta złość w końcu daje mi siłę, by uwolnić się od jego wzroku. Odrywam oczy, po czym desperacko szukam czegoś innego – czegokolwiek innego – na czym mogłabym się skupić.

Niestety, stoi tuż przede mną i to tak blisko, że blokuje mi widok na wszystko inne.

Zdeterminowana by uniknąć jego spojrzenia przenoszę wzrok na jego długie, szczupłe ciało i momentalnie żałuję, że to zrobiłam. Czarne dżinsy i T-shirt, który ma na sobie, tylko podkreślają jego płaski brzuch i twarde, dobrze zarysowane bicepsy. Nie wspominając już o podwójnie szerokich ramionach, które blokują pole widzenia w pierwszej kolejności.

Jeśli dodać do tego gęste, ciemne włosy, które są trochę za długie, tak że opadają na twarz, i na jego cudownie doskonałe kości policzkowe, nie pozostaje nic innego, jak tylko się poddać, jak przyznać, że ten chłopak jest seksowny, czy to z obrzydliwym uśmiechem, czy bez.

Trochę niegodziwy, wielce nieokiełznany, ogólnie mówiąc– niebezpieczny.

Kiedy tylko sobie to uświadamiam, niewielka ilość tlenu, którą udało mi się wciągnąć do płuc na tak dużej wysokości, całkowicie znika, co przyprawia mnie o jeszcze większą wściekłość. No, poważnie. Kiedy dokładnie stałam się bohaterką jakiegoś romansu dla nastolatków? Nowa dziewczyną śliniąca się na widok najgorętszego, najbardziej nieosiągalnego chłopaka w szkole?

Żałosne. To się nie może stać.

Zdeterminowana, aby zdusić już w zarodku to, co się we mnie rodzi, zmuszam się do popatrzenia na jego twarz ponownie. Tym razem, kiedy nasze spojrzenia spotykają się i zderzają, zdaję sobie sprawę, że nie ma znaczenia, czy zachowuję się jak żywcem wyjęta z obciachowego romansidła.

Bo to na pewno nie jest jego bajka.

Jedno spojrzenie i wiem, że ten brunet ze wzrokiem, w którym dominuje arogancja, którego cała postawa aż krzyczy „pieprzę cię”, nie nadaje się na bohatera czyjejkolwiek historii miłosnej. Z całą pewnością nie mojej.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: CRAVE: Crave series #1

 

Copyright © 2020 by Tracy Deebs

First published in the United States under the title CRAVE: Crave series #1

This translation published by arrangement with Entangled Publishing, LLC through RightsMix LLC.

 

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: Bree Archer i Liz Pelletier

Zdjęcia na okładce:

Lola L.Falantes/GettyImages

Renphoto/GettyImages

Gluiki/GettyImages

Artistmef/brusheezy.com

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-601-4

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

SERIA: HYPE