Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Czarujący, emocjonalny romans o odnajdowaniu nowej drogi i nieoczekiwanej miłości, autorstwa bestsellerowej Kristen Callihan
Emma była sławna, a fani szaleli na jej puncie. Ale to już przeszłość. Jej życie właśnie stanęło na głowie. Świat zna ją jako księżniczkę Anyę, postać z popularnego serialu, która niespodziewanie zostaje zabita. Dziewczyna straciła rolę życia. Na domiar złego Emma znajduje swojego chłopaka w łóżku z inną. Potrzebuje przerwy. Bezpieczną przystań odnajduje w Rosemont, urzekającej posiadłości w Kalifornii, która ma jej zapewnić spokój i odpoczynek.
Tam poznaje równie urzekającego wnuka właścicielki, byłego hokeistę i pustelnika Luciana Osmonda, w którego oczach Emma dostrzega odbicie własnego bólu i pożądania.
Lucian, na ogół czarujący, ale niekiedy również tajemniczy i ponury, otacza się murem, podobnie jak Emma. Choć coraz bardziej ich do siebie ciągnie, wolą się unikać.
Jednak po spontanicznym wspólnym pluskaniu się nago w basenie i pysznych, domowych wypiekach Luciana, które on dostarcza pod jej drzwi, Emma znowu ma ochotę rozsmakować się w życiu…
Próba utrzymania dystansu kończy się umocnieniem więzi. Może się bowiem okazać, że chociaż oddzielnie cierpią, gdy są razem – wzajemnie się dopełniają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Make It Sweet
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja: Beata Słama
Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Bogusława Jędrasik, Barbara Milanowska (Lingventa)
Fotografie wykorzystane na okładce:
© Nyul/Dreamstime.com
© Artlu/Dreamstime.com
© 2021. MAKE IT SWEET by Kristen Callihan
Published by arrangement Brower Literary & Management and Book/Lab Literary Agency, Poland
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Sylwia Chojnacka
ISBN 978-83-287-2762-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Dla tych, którzy potrzebują odrobiny ciepła i troski
LUCIAN
Gdy oznajmiłem rodzicom, że chcę latać, miałem zaledwie pięć lat. A moi rodzice, jak się później dowiedziałem, zrobiliby wszystko – oczywiście w granicach rozsądku – żeby mnie uszczęśliwić. Natychmiast spełnili moją prośbę i zorganizowali lot małym samolotem.
– No i? Jakie to uczucie? Podoba ci się latanie? – zapytał tata, kiedy siedzieliśmy na końcu głośnej wibrującej maszyny.
Wszystko było cacy, ale ja tylko siedziałem. To samolot latał, nie ja. Skonsternowani rodzice odpuścili temat. Ja jednak nie potrafiłem. W głębi duszy pragnąłem latać. Potrzebowałem tego, chociaż nie do końca rozumiałem, z jakiego powodu. Sęk w tym, że nie wiedziałem, jak osiągnąć ten cel.
Dwa lata później tata zapisał mnie na lekcje hokeja. Zawiązałem więc po raz pierwszy buty i nauczyłem się jeździć. Byłem coraz silniejszy, coraz lepszy i szybszy.
I wtedy coś zrozumiałem: nie miałem nauczyć się latać w powietrzu, tylko na lodzie.
Kochałem lód. Był dla mnie jak okrutna, zimna, piękna, brutalna i najważniejsza kochanka. Znałem ją na wylot – jej świeży zapach, nieubłagane zimno, wydawane przez nią odgłosy, gładkość i wsparcie, które mi zapewniała, kiedy obracałem się i sunąłem po jej ciele.
Pokochałem ją od pierwszej jazdy. Wyzwoliła mnie, dała cel w życiu.
Na lodzie czułem się tak, jakbym latał. I nie było to fruwanie w oderwaniu od ziemi, tylko jazda tak szybka i płynna, że nie czułem się już jak człowiek, ale ktoś więcej: jak bóg.
Uwielbiałem sunąć po lodowisku. Aż dziwne, że nie obrałem innej ścieżki kariery, na przykład łyżwiarstwa szybkiego. Choć czasem szedłem na lodowisko i coraz szybciej zataczałem okręgi.
Okazało się jednak, że sama jazda po lodzie nie stanowi dla mnie wystarczającego wyzwania. Co innego hokej.
Boże, jak ja kochałem hokej i wszystko, co się z nim wiązało – uderzenia kijem o taflę lodu, drgania rozchodzące się po mojej ręce tuż po trafieniu w krążek. Ten sport do mnie przemawiał, szeptał mi do ucha nawet wtedy, gdy spałem – moje ciało drżało, jakbym wciąż znajdował się na lodowisku.
Potrafiłem rozpoznać zagrania przeciwnika, przewidzieć jego ruchy. Tworzyłem okazje do bramek jak na zawołanie. Jeśli porównać jazdę na łyżwach do latania, hokej był jak taniec. I miałem pięciu partnerów. A kiedy wszyscy ze sobą współgraliśmy, działa się magia. To było piękne.
Nic nie mogło równać się z prowadzeniem krążka po lodzie, przebijaniem się przez przeciwników, a potem wbijaniem go do bramki jednym uderzeniem. Natychmiastowa podnieta. Za każdym razem.
Hokej określał, kim jestem. Środkowym. Kapitanem. Dwukrotnym zdobywcą Pucharu Stanleya – za pierwszym razem jako najmłodszy kapitan, którego drużyna została wyróżniona grawerunkiem na pięknym wielkim pucharze. I Pucharu Caldera, trofeum Arta Rossa… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać.
Hokej był całym moim życiem.
A moje życie było zajebiste. Drużyna działała niczym dobrze naoliwiona maszyna, między nami nie dochodziło do nawet najmniejszych zgrzytów czy tarć, które mogłyby pociągnąć wszystkich na dno. Dotarliśmy do play-offów w walce o kolejny puchar. Byliśmy na prostej drodze do zwycięstwa.
Moi zawodnicy o tym wiedzieli. Dało się to wyczuć w powietrzu – iskry przebiegające po skórze, przenikające do stawów, wprawiające je w ruch. Już wcześniej tak się czuliśmy. I wtedy wygraliśmy.
Kiedy wkładaliśmy strój, Brommy wydawał się wyjątkowo podjarany. Położył mi na głowie swoją wielką łapę i energicznie zmierzwił włosy.
– Ale się zapuściłeś, Ozzy. Jeszcze trochę, a ptaki uwiją tu gniazdo.
Od początku mojej kariery sportowej wszyscy nazywali mnie Ozzy, to skrót od mojego nazwiska – Osmond. Potem skrócono to jeszcze bardziej i zaczęto na mnie wołać Oz – jak Czarnoksiężnik z Krainy Oz. Bo prowadziłem krążek po lodowisku w iście magiczny sposób.
Zignorowałem białe błyski przed oczami. Brutalne czochranie Brommy’ego sprawiło, że szatnia na chwilę zawirowała. W odwecie zdzieliłem go w tę zakutą pałę.
– Nie wszyscy chodzą do stylisty, Złotowłosa. Chociaż w twoim przypadku trochę upiększenia by nie zaszkodziło.
Kumple parsknęli śmiechem. Brommy się wyszczerzył, pokazując brakującą prawą dwójkę. Gdyby mnie wybito ząb, niezwłocznie odwiedziłbym stomatologa i poprosił o implant, Brommy jednak lubił świecić dziurą w gębie. Był potężnym skrzydłowym obrońcą, który myślał, że dzięki temu, że nie ma zęba, wygląda groźniej.
Uwielbiał wmawiać kobietom, że dosłownie złapał krążek w zęby. Ten żart nigdy mu się nie nudził. Laski leciały na jego poczucie humoru, więc nie zmierzałem podważać jego metod.
– Nie wszyscy są tacy ładni z ryja jak ty, kapitanie. – Złapał medalik ze świętym Sebastianem, cmoknął go dwa razy i schował pod ubraniem. Ten rytuał w ogóle mnie nie dziwił, sam odruchowo poklepałem swoje kije. Gdyby zrobił to ktoś inny… cóż, nie zamierzałem do tego dopuścić. Przed meczem nikt nie mógł ich dotykać. To nie wchodziło w rachubę.
– Bez przesady. Z nas wszystkich najładniejszy jest Linz. – I dlatego nazywaliśmy go Brzydalem. Zero logiki.
– Linz nie ma pięknej laski, która obiecała kochać go aż po grób. – Brommy szturchnął mnie, szczerząc się jak głupi do sera.
Powstrzymałem uśmiech.
– To prawda.
Moja narzeczona Cassandra była piękna. Kochała hokej i podzielała mój gust niemal we wszystkim. Nigdy się nie kłóciliśmy. Związek z nią był taki bezproblemowy. Dbała, żebym ja nie musiał zaprzątać sobie głowy bzdurami, tylko skupiał się na grze. To jej słowa. Doceniałem te starania.
Tak naprawdę nigdy nie zamierzałem się chajtnąć, jednak Cassandra okazała się dziewczyną tak bezproblemową, że kiedy zapytała, czy sformalizujemy nasz związek, pomyślałem: czemu nie? Bardziej wyluzowanej laski bym nie znalazł. Cassandra była wisienką na doskonałym torcie mojego życia.
Chłopaki nadal darli z siebie nawzajem łacha. Ja i Jorgen wybijaliśmy rytm kijami do piosenki Under Pressure, naszego przedmeczowego hymnu, i trzymaliśmy się z dala od bramkarza Hapa. Zadzieranie z nim przed meczem było równoznaczne z wykopaniem sobie grobu.
Psychicznie byłem gotowy. Fizycznie – swoje umiejętności doprowadziłem do perfekcji. Pod tym wszystkim jednak w mojej głowie rozlegał się cichy szept, którego nie chciałem słuchać. Od ostatniego wstrząśnienia mózgu nieustannie go ignorowałem. Gadał jak mój lekarz. A nie znosiłem typa.
Wiem, tak naprawdę powinienem darzyć sympatią ludzi, którzy chcieli dla mnie dobrze. Ale było inaczej. Bo niby co on o mnie wiedział? Ja sam znałem siebie najlepiej. Moje życie było doskonałe i nic ani nikt nie mógł tego zmienić.
Dlatego zepchnąłem ten uporczywy głos na dno umysłu, gdzie jego miejsce.
Zawsze byłem dobry w ignorowaniu rzeczy niewartych uwagi. Skup się na wygranej. Skup się na meczu. Na niczym więcej. Nie zaprzątaj sobie głowy bzdurami i dbaj o to, by mieć silne ciało.
I dlatego gdy mecz się zaczynał, byłem skupiony. Za każdym razem.
Kiedy właśnie wyprowadzałem atak, a krążek utknął między płytami barierki, znów usłyszałem ten szept. Po raz pierwszy w życiu poczułem prawdziwą grozę, która dosłownie mną wstrząsnęła. Włoski na karku stanęły mi dęba. Nie mogłem zebrać myśli. Od nadchodzącej katastrofy dzieliły mnie dosłownie dwie minuty.
Podobno w najgorszych momentach czas zwalnia. Ale nie w moim przypadku.
W jednej sekundzie próbowałem wyciągnąć krążek, oparty o barierkę, w drugiej… Pierwsze uderzenie sprawiło, że obróciłem się wokół własnej osi. A potem z rozpędu wpadł na mnie mierzący prawie dwa metry i ważący sto kilogramów napakowany obrońca.
Przydzwoniłem czołem w szybę. Miałem wrażenie, że w mojej głowie eksplodowała bomba. A tamten głos, który wcześniej zaledwie szeptał, teraz się darł: „Koniec gry!”.
I zapadła ciemność.
EMMA
Życie było piękne. Czy w ogóle wolno mi tak mówić? Czasami miałam co do tego wątpliwości. Jakbym przyznając się do szczęścia i zachwycając tym, że wszystko jest tak, jak sobie wymarzyłam, mogła zapeszyć. Ale pieprzyć to – życie naprawdę było piękne.
Przez wiele lat próbowałam rozkręcić moją karierę aktorską. (Boże, to wszystko przez tę jedną reklamę, w której grałam dziewczynę z biegunką. Przyjęłam ją z desperacji. Nie radzę nikomu wspominać o czymś takim na pierwszej randce, bo klapa murowana). Aż wreszcie dostałam rolę w popularnym serialu. Mroczny zamek. Fani oszaleli na jego punkcie. A wraz z tą rolą nadeszła natychmiastowa sława.
Dobrze pamiętałam pierwsze spotkanie obsady. Dla większości osób był to debiut i wszyscy cieszyli się, że biorą udział w tym projekcie. Nasza reżyserka Jess powiodła po nas poważnym wzrokiem, w którym dało się jednak dostrzec błysk. Nie chciałam nazywać tego dumą, bo jeszcze nie znała naszych imion i równie dobrze mogła to być wyrozumiałość. Zaraz potem ostrzegła:
– Korzystajcie z czasu przed premierą, jak się da. Wychodźcie na miasto. Róbcie to, na co macie ochotę, ponieważ kiedy świat obejrzy ten serial, wasze życie nie będzie już takie samo. Będziecie zmuszeni zapomnieć o prywatności, bo gdy tylko wasza noga postanie w miejscu publicznym, ktoś z pewnością was rozpozna.
Macon Saint, mój kolega z planu, prychnął głośno:
– Jak dobrze, że jestem pustelnikiem.
Facet był piękny, choć raczej w surowy, nieokrzesany sposób – i dlatego dostał rolę Arasmusa, Króla Wojowników – jednak chłód w jego oczach sprawił, że mu uwierzyłam.
A potem się zakochał. Macon Saint, największy zrzęda na świecie, uległ całkowitej przemianie. Uśmiechał się do wszystkich, ciągle dopisywał mu humor, jakby nie był w stanie pomieścić w sobie całego tego szczęścia. Był w tym zarówno uroczy, jak i irytujący.
Drażniło mnie to, ponieważ nie miałam pojęcia, jak to jest „mieć fioła na punkcie partnera, który regularnie mnie zaspokaja i jest w tym najlepszy”. Chciałam to wiedzieć. Naprawdę. Niestety nie dane mi było tego doświadczyć.
Jess miała rację: nasze życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Prywatność zaczęła należeć do rzeczy ulotnych i udawało mi się ją zachować tylko dzięki skrupulatnemu planowaniu i odrobinie szczęścia. Od czasu do czasu wychodziłam z domu, ale nie miałam gwarancji, że nie będę niepokojona i że nikt nie strzeli mi ukradkiem fotki.
Z drugiej strony fani mnie uwielbiali, a urocze dzieci często prosiły o zdjęcie, co było trochę dziwne, zważywszy na treść Mrocznego zamku. Zakładałam jednak, że chodziło raczej o całokształt postaci księżniczki Anyi niż seks i dekapitacje.
Natomiast niczego uroczego nie było w oblechach, którzy mieli w zwyczaju ustawiać się nieco za blisko do selfie. Z czasem nauczyłam się odsuwać na odległość ręki, którą opierałam na ich ramieniu, żeby uniknąć „przypadkowego” macanka.
Moje życie zmieniło się również pod innymi względami. Jakiś czas później poznałam Grega, superprzystojnego i wyluzowanego futbolistę, który wielbił ziemię, po której stąpałam – jego słowa. Bardzo mnie wspierał, a jednocześnie daleko mu było do typowej przylepy. Nie narzekał na mój wypełniony grafik, bo sam miał mnóstwo pracy, szczególnie w trakcie sezonu, gdy często był w rozjazdach. Mimo to udawało nam się utrzymać związek.
Pod koniec trzeciego roku spędzonego na planie Mrocznego zamku czułam się już pewnie w swojej roli. Księżniczka Anya zyskała ogromną popularność. Ludzie często pytali mnie albo Sainta, kiedy grane przez nas postacie, Arasmus, i Anya, się pobiorą. Mieliśmy nadzieję, że fani dostaną odpowiedź podczas finałowego odcinka tego sezonu. Szanse były całkiem spore. Nasi bohaterowie wreszcie mieli dotrzeć do cytadeli, a on miał się oświadczyć. Anya musiała tylko powiedzieć „tak”, a potem wyprawiono by zaślubiny.
Najbardziej irytujące w pracy nad Mrocznym zamkiem było to, że producenci i scenarzyści trzymali w tajemnicy fabułę pierwszego i ostatniego odcinka sezonu, ponieważ bali się wycieków, mimo że wszyscy podpisaliśmy umowę poufności.
– Gotowa? – zapytał Saint, kiedy cała obsada zasiadła do stołu ze scenariuszem w rękach.
– Jak zawsze, partnerze.
Roześmiał się. Pomimo jego zrzędliwości lubiłam z nim pracować. Nie był samolubny i nie panoszył się na planie. Właściwie lubiłam wszystkich aktorów, którzy ze mną pracowali. Ciężko harowaliśmy, ale jednocześnie bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Byliśmy jak rodzina. A raczej rodzina, która robi wszystko, żeby powybijać się nawzajem na ekranie.
Kiedy wszyscy byli już gotowi, zaczęliśmy odczytywać nasze kwestie. Pod koniec scenariusza krew zaczęła odpływać mi z twarzy i przeszył mnie zimny dreszcz… bo zaczęło do mnie docierać, że Anya wkrótce umrze.
Siedziałam nieruchomo i otępiała czytałam swoje teksty, świadoma współczucia malującego się na twarzach kolegów. Czekałam, aż dojdą do końcowej sceny, w której największy wróg Arasmusa pozbawia moją bohaterkę głowy.
Myśl o tym, że nie pojawię się w następnym sezonie, uderzyła mnie, dopiero gdy usiadłam sama w przyczepie. Zostałam bez pracy. Już nie wrócę do miejsca, które mnie uszczęśliwiało. Straciłam wymarzoną rolę.
Zrozpaczona pojechałam do domu, z trudem walcząc z lękiem przed niepewną przyszłością. Od jakiegoś czasu mieszkałam w wynajętym mieszkaniu w niewielkim islandzkim miasteczku, gdzie kręciliśmy zdjęcia. Greg dotrzymywał mi towarzystwa, bo jego sezon już się skończył, a kolejne treningi jeszcze się nie rozpoczęły. Nie mogłam się doczekać, aż po pracy zanurzę się w wannie z gorącą wodą, a potem przytulę do Grega, który pozwoli mi się wypłakać i będzie powtarzał, że wszystko jest w porządku.
Nie dane mi jednak było tego doświadczyć. Czułam się tak przybita, że dobiegające z mieszkania hałasy dotarły do mnie, dopiero kiedy nad nimi stanęłam. Mam na myśli Grega i młodą kelnerkę, która dwa dni temu obsługiwała nas podczas kolacji.
Dziwnie było patrzeć na goły tyłek mojego chłopaka tkwiący między szeroko rozłożonymi kobiecymi nogami. Czy tak samo wyglądał, kiedy był we mnie? Musiałam przyznać, że prezentował się niedorzecznie, jak szurnięty niewyżyty królik. Przy okazji – nigdy nie podobało mi się, gdy tak robił, rzadko szczytowałam, kiedy traktował mnie jak kawałek mięsa. Natomiast jego partnerka chyba nie miała z tym problemu. Albo udawała, albo naprawdę czerpała z tego przyjemność. Kiedy mnie zobaczyła, jej entuzjastyczne piski ucichły i zrobiła się biała jak ściana.
Niestety Greg dopiero po dłuższej chwili zauważył, że dziewczyna pod nim się nie rusza – zawsze był dość samolubnym kochankiem. Kiedy wreszcie to do niego dotarło, spojrzał na mnie przez ramię, nie wychodząc z dziewczyny.
Atmosfera w pokoju zrobiła się tak gęsta, że można by powiesić siekierę. Adekwatne porównanie, zważywszy na to, że siekierą ścięto głowę mojej bohaterce. Greg przełknął ślinę i obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów, jakby nie mógł uwierzyć, że tu jestem. W swoim własnym mieszkaniu.
Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos drżał:
– Wróciłaś wcześniej.
Tyle rzeczy chciałam mu wtedy powiedzieć. A może nawet wykrzyczeć? Rozpłakać się? Mimo to czułam się pusta w środku. Udało mi się wydusić tylko jedno:
– Zabawne. Ja uważam, że przyjechałam akurat w porę.
I tak oto moje idealne życie rozsypało się niczym domek z kart.
LUCIAN
Jeśli życie mnie czegoś nauczyło, to tego, że trzeba troszczyć się o kobietę, która cię kocha i zapewni ci najlepsze schronienie, gdy twoja dusza rozpadnie się na kawałki. Oczywiście nie sądziłem, że kobietą, przy której będę chciał się schronić, będzie moja babcia. Tak, kochała mnie. I tak, jej dom, Rosemont, stanowił przystań idealną. Smutne było to, że nigdzie indziej nie było już dla mnie miejsca. Moja narzeczona odeszła, moja kariera przepadła, a ja nie mogłem się po tym wszystkim pozbierać.
I dlatego właśnie skończyłem w Rosemont. I byłem na każde zawołanie babci. W jej domu nie mogłem liczyć na coś takiego jak prywatność. Na drugie imię powinna mieć „Wścibstwo”.
Jej melodyjny głos przedarł się przez odgłos uderzeń młotkiem:
– Istnieje takie wspaniałe urządzenie, które nazywa się pistolet do gwoździ, titou[1]. Tak słyszałam.
Powstrzymałem głośne westchnienie, odłożyłem młotek i się odwróciłem. Babcia stała pod drabiną z rękami na biodrach i z ciepłym, choć nieco karcącym uśmiechem na cienkich czerwonych ustach.
– Wolę młotek.
Jej jasnozielone oczy rozświetlił błysk.
– Mężczyzna nie powinien przywiązywać się tak do swojego sprzętu.
Dobry Boże… tak właśnie wyglądało teraz moje życie: musiałem zaciskać zęby, słuchając komentarzy z seksualnym podtekstem, rzucanych przez moją bezwstydną babcię.
– Potrzebujesz czegoś, mamie?
Babcia, zniechęcona tym, że nie udało jej się mnie rozdrażnić, westchnęła ciężko. Miała na sobie jedwabny kaftan, a kiedy zirytowana machała rękami, wyglądała jak pozbawiona ciała głowa wystająca z falującej pomarańczowo-niebieskiej zasłony.
Powstrzymałem uśmiech, w przeciwnym razie zaczęłaby drążyć, co mnie tak rozbawiło, a potem obraziłaby się na cały dzień.
– Pamiętasz Cynthię Maron?
– Raczej nie.
– To moja dobra koleżanka. Poznałeś ją, kiedy byłeś mały, miałeś pięć lat.
Typowa babcia, wieczna dusza towarzystwa – pamiętała każdego, kogo kiedykolwiek spotkała. Nie miałem siły wytknąć jej, że nie każdy posiada taki talent.
– Okej…
Nie rozumiałem również, do czego zmierza, ale wiedziałem, że prędzej czy później mnie oświeci.
– Cynthia ma wnuczkę. Emmę. – Babcia cmoknęła z niezadowoleniem. – Biedaczka ostatnio ciągle ma pod górkę i musi się rozerwać.
– I tu przyjedzie, prawda? – To nie był mój dom. Babcia mogła zapraszać, kogo tylko chciała, chociaż przyjechałem tu po to, by od wszystkiego uciec. Również od gości.
– Ależ naturalnie – prychnęła. – Bo inaczej po cóż miałabym o niej mówić?
Nie powinienem narzekać.
Rosemont zawsze było schronieniem dla wszystkich, którzy tego potrzebowali. Przypominało uzdrowisko w hiszpańskim stylu, z domkami dla gości, położone u podnóża gór Santa Ynez w Montecito. Z rozległego terenu skąpanego w kalifornijskim słońcu, pachnącego uderzającą do głowy mieszanką róż i świeżych cytryn, roztaczał się widok na Ocean Spokojny. Pobyt w Rosemont pozwalał cieszyć się pięknem natury. Dla mnie to miejsce zawsze było azylem. Tu nabierałem sił. I przez ostatnie lata goście zapraszani przez babcię mogli doświadczyć tego samego.
– Ja tylko zapytałem – wymamrotałem, czując się jak obrażony na cały świat nastolatek, którym od przyjazdu tak naprawdę byłem.
Babcia znowu cmoknęła, a potem machnęła ręką, ignorując moje dziecinne zachowanie.
– Przyjedzie dzisiaj. Pomyślałam, że moglibyśmy spotkać się na kawę i ciasto o szesnastej.
Od razu ją przejrzałem, udawałem jednak, że nie wiem, o co chodzi. Po części dlatego że po plecach przebiegł mi dreszcz przerażenia, a po części dlatego że nie chciałem sprawić babci zawodu. Ciągle graliśmy w takie gierki. Myśl, że to jedyne, w co ostatnio mogę grać, natychmiast popsuła mi humor.
– W porządku. – Zszedłem z drabiny. – Mam wstrzymać się z pracą na czas twojego spotkania?
Babcia zmełła kilka francuskich przekleństw, a potem tak boleśnie uszczypnęła mnie w bok, że aż zapiszczałem.
Zmrużyła lodowate zielone oczy w szparki.
– Ostatnio ciągle wystawiasz moją cierpliwość na próbę, titou.
Wiedziałem o tym i gryzły mnie wyrzuty sumienia. Zrobiłem się nieznośny. Właściwie tylko babcia ze mną wytrzymywała. Problem w tym, że nie umiałem przestać. Całe moje życie poszło w cholerę. Każdego dnia miałem ochotę krzyczeć, aż zedrę sobie gardło, ale z trudem się powstrzymywałem.
Nieodzywanie się do nikogo wydawało mi się koniecznym i najlepszym rozwiązaniem.
Nawet nie potrafiłem wydusić przeprosin. Tkwiły w moim gardle jak wielka gula, której nie dało się ruszyć.
Babcia znowu westchnęła i spojrzała na mnie jasnozielonymi oczami, takimi samymi jak moje. Ludzie często mówili, że patrzenie w nie przypomina im spoglądanie w lustro – wszystko się w nich odbijało. Mówili również, że nasze spojrzenie potrafi przeszyć człowieka na wylot. I wcale się nie mylili, sam teraz tego doświadczałem.
Babcia przelotnie pogładziła mnie sękatymi palcami, a ja z trudem powstrzymałem się od wzdrygnięcia. Ostatnio ludzki dotyk przestał sprawiać mi przyjemność. Czyjkolwiek.
Opuściła rękę, wyraźnie spięta.
– No dobrze. Oczekuję, że do nas dołączysz.
– Nie.
Uniosła idealnie wyskubane brwi.
– Nie?
Czułem się jak dwulatek. I byłem równie marudny. Potarłem twarz ręką i spróbowałem znowu:
– Skończy się to tak, że przez przypadek obrażę twojego gościa albo narobię ci wstydu.
To nie było kłamstwo. Straciłem cały urok, uleciał ze mnie i nigdy nie wrócił. Czasami próbowałem dociec, jak to możliwe, że tak szybko się zmieniłem i już nie czułem się dobrze we własnej skórze.
– Uważam, że nasz gość da radę wytrzymać z kimś takim jak ty – rzuciła oschle.
Tylko nie połknij przynęty.
– A to dlaczego?
Jednak ją połknąłem. Niech to szlag!
Babcia posłała mi triumfalny i przebiegły uśmiech.
– To Emma Maron. Słyszałeś o niej, prawda?
Emma Maron… To nazwisko kołatało się w mojej poobijanej głowie. Coś mi świtało. Tylko skąd? Emma… Przed oczami pojawił się obraz szeroko rozstawionych sarnich oczu w kolorze indygo i pełnych ust, a także owalna twarz okolona białymi włosami o elektryzująco niebieskich końcówkach.
Nagle poczułem się, jakbym dostał obuchem w łeb. Księżniczka Anya. Emma Maron była gwiazdą serialu Mroczny zamek. Księżniczka Anya, anielsko piękna, lecz o twardym charakterze, która dowodziła armiami u boku swojego kochanka Arasmusa, Króla Wojowników. Przyznaję, byłem fanem tego serialu, którego fabuła opierała się na przynajmniej czterech wątkach głównych. Nie mogłem uwierzyć, że skojarzenie jej nazwiska zajęło mi tyle czasu. Z drugiej strony ostatnio mój mózg był do niczego.
– Zaprosiłaś tutaj tę aktorkę?
– Słyszałam, że sławni ludzie wolą lizać rany zaszyci w jakimś odosobnionym miejscu – odparła babcia z kamienną twarzą.
Punkt dla niej.
Nie mogłem oprzeć się pokusie, by zapytać:
– A dlaczego w ogóle musi lizać rany? Przecież to gwiazda najpopularniejszego obecnie serialu.
– Już nie, bidulka. Podobno ją wycięto. Na koniec sezonu jakiś zły czarnoksiężnik pozbawi ją głowy siekierą.
– Nie pierdol! – Szczerze mówiąc, byłem w szoku. Anya była szalenie popularna. Ostatni odcinek jeszcze nie został wyemitowany, ale domyślałem się, że wywoła burzę.
– Wyrażaj się, titou.
– Przepraszam, mamie. – Ta kobieta, gdy się złościła, rzucała gorsze bluzgi niż ja, ale to wciąż była moja babcia.
– Hm… – Przyjrzała mi się uważnie. – Wygadałam się. Ta informacja była ściśle tajna. Jeśli to się wyda, Emma może mieć poważne kłopoty.
– A niby komu miałbym o tym powiedzieć? – Machnąłem ręką, wskazując pustą posiadłość, która idealnie odzwierciedlała moje życie towarzyskie.
– Tak, to prawda. I teraz już wiesz, dlaczego to dla niej idealne miejsce. Azyl zapewni dziewczynie odrobinę prywatności.
– Jeśli tak bardzo zależy jej na prywatności, to tym bardziej powinienem trzymać się od niej z daleka.
Zadawanie się z ładną drobną blondynką to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowałem.
Mamie machnęła ręką.
– Nie przesadzaj.
– Mamie… – zacząłem, bo nagle opanowało mnie obezwładniające zmęczenie. Właściwie ostatnio cały czas byłem padnięty. – Odpowiedź brzmi: nie. Nie zamierzam udzielać się towarzysko. Wracam do mojego młotka i nie będę wam przeszkadzał, a wy zjedzcie w spokoju podwieczorek, okej?
Mierzyliśmy się wzrokiem. Obok mojego ucha przeleciała pszczoła. Nawet nie drgnąłem. Nie wiedziałem, co babcia zobaczyła na mojej twarzy, ale odpuściła, lekko kręcąc głową.
– W porządku. Sama ją ugoszczę. Chociaż nie wiem, cóż takiego mogłabym powiedzieć, żeby zabawić młodą damę.
Babcia była najbardziej barwną i żywiołową osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. A to coś znaczy, biorąc pod uwagę mój zawód. Serce przeszył mi ból. Raczej dawny zawód.
Nachyliłem się i pocałowałem babcię w policzek.
– Na pewno coś wymyślisz.
Mruknęła lekceważąco, jakby chciała powiedzieć, że moja odpowiedź nie zrobiła na niej wrażenia, po czym wbiła we mnie znaczące spojrzenie.
– Będziemy potrzebowały czegoś słodkiego do kawy…
Była mistrzynią manipulacji i w ogóle się z tym nie kryła. Moje usta drgnęły.
– Zajmę się tym.
Gdy zszedłem z drabiny, babcia zadała ostateczny cios:
– Och, i musisz odebrać Emmę z lotniska.
No i proszę. Teraz już nie miałem wątpliwości co do tego, że mamie bawiła się w swatkę. Oboje o tym wiedzieliśmy. Różniła nas tylko jedna rzecz – babcia myślała, że ma szansę osiągnąć cel. Ale była w błędzie. Mogła sprowadzić tu najpiękniejszą kobietę świata, a to i tak nic by nie dało. Już nie.
– Mamie…
– Jej samolot ląduje o dziesiątej…
– Nie.
– Więc musisz szybko dostać się na lotnisko.
– Mamie…
W jej oczach błysnął zielony ogień.
– Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę. Obiecałam Emmie, że ktoś ją odbierze. Masz jechać.
Kiedy babcia mówiła takim tonem, należało jej słuchać. Nie było innej opcji.
– W porządku, mamie. Pojadę.
Oczywiście nie umknął mi błysk satysfakcji w jej oczach.
– Znakomicie. Emma ląduje w Oxnard.
– Oxnard! – wykrzyknąłem. – Dlaczego nie wybrała lotniska w Santa Barbara?
Babcia wzruszyła ramionami.
– Trwają jakieś strajki, więc linie lotnicze musiały przekierować loty.
– Super. – Oxnard znajdowało się godzinę drogi stąd, i to bez korków. A te były zawsze.
– Jesteś prawdziwym bohaterem, mon ange[2].
Taa… jasne. Prawdziwy ze mnie bohater.
Zacząłem pakować narzędzia, nie zaszczyciwszy babci odpowiedzią. Niech myśli, że wygrała. Odbiorę księżniczkę Emmę z lotniska. Będę tak uprzejmy, jak tylko się da, a potem zrobię wszystko, żeby trzymać się od niej z daleka. I babcia będzie musiała żyć z poczuciem rozczarowania.
EMMA
Od razu zauważyłam faceta stojącego przy punkcie odbioru bagażu. Głównie dlatego że był boski. I sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie. Mężczyźni są przystojni na wiele różnych sposobów: są piękni chłopcy, którym ma się ochotę zrobić zdjęcie i powiesić je na ścianie, by je podziwiać w nieskończoność. Są też przystojni w nieoczywisty sposób, emanujący energią seksualną, na widok których miękną kolana, a w brzuchu roi się od motyli. Tacy zawsze są wyjątkowo pewni siebie. Tak jak ten.
W tej chwili zmierzał w moją stronę stanowczym krokiem. Nie mogłam oderwać od niego wzroku ani udawać, że go nie widzę. Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona, wąskie biodra, płaski brzuch i umięśnione uda. Na czoło opadały mu atramentowe włosy kontrastujące z oliwkową cerą.
Był za daleko, żeby udało mi się dostrzec kolor jego oczu – wiedziałam tylko, że są jasne i łypią na mnie groźnie spod surowo ściągniętych ciemnych brwi.
O rany.
Zalała mnie fala pożądania tak silna, że o mało nie przycisnęłam ręki do brzucha, żeby powstrzymać reakcję. Na szczęście w porę wzięłam się w garść. Nieważne, czy facet był seksowny i przystojny, ostatnio musiałam zachowywać szczególną ostrożność w kontaktach z innymi. Odkąd postanowiłam studiować w szkole teatralnej, goniłam za sławą, potrzebowałam jej ochrony i siły, jaką daje, żeby zdobyć upragnioną rolę. A kiedy już ją zdobyłam, okazało się, że zapomniałam doczytać o skutkach ubocznych zapisanych drobnym drukiem: już nie mogłam poruszać się swobodnie po świecie, bo zawsze istniała szansa na nieprzyjemne spotkanie z prasą lub fanem, który nie szanuje czyichś granic. Z początku byłam przerażona. Teraz po prostu miałam się na baczności.
Przez chwilę żałowałam, że nie mam obstawy, z którą podróżowałam, odkąd Mroczny zamek stał się hitem, ale teraz było już za późno na jakąkolwiek zmianę. Byłam zdana na siebie, a ten mężczyzna właśnie zmierzał prosto w moją stronę.
Może chce zapytać o drogę czy coś? Jeśli tak, to ma pecha. Nie powinno mnie tu być, a tysiąc innych pasażerów mogłoby powiedzieć to samo. Samolot z Islandii do San Francisco miał wylądować w Santa Barbara, niestety przekierowano go do Oxnard, które okazało się istnym piekłem.
Powiedziano mi, że przyjedzie po mnie kierowca, jednak ze względu na zmianę miejsca lądowania trochę się spóźni. Dlatego zaszyłam się pod schodami i próbowałam wypatrzyć szofera w uniformie trzymającego tabliczkę z imieniem „Maria”. To był mój pseudonim na czas podróży. Niezbyt oryginalny, ale spełniał swoje zadanie.
Obserwowałam Pana Zarozumialca zza wielkich okularów przeciwsłonecznych, które zakrywały mi pół twarzy.
Nie próbował oczarować mnie uśmiechem ani nawet przyjazną miną. Właściwie wydawał się lekko rozdrażniony – rozpoznałam to po ściągniętych brwiach i zaciśniętych ustach. To jednak nie złagodziło wrażenia, jakie wywarł na mnie jego wygląd.
Nawet więcej – kiedy do mnie podszedł i zatrzymał się na tyle blisko, bym mogła mu się lepiej przyjrzeć, choć jednocześnie z poszanowaniem mojej przestrzeni osobistej, byłam bliska omdlenia, jak nastolatka na widok chłopaka, w którym się podkochuje.
Okazało się, że jego włosy wcale nie są czarne, tylko ciemnobrązowe, a wyraziste rysy twarzy wprawiłyby w zachwyt niejednego rzeźbiarza. Na środku nosa miał niewielki garb, jakby po jakimś złamaniu. Próżno było szukać na jego twarzy łagodności. Tylko usta wydawały się miękkie i pełne… gdyby jeszcze przestał zaciskać je w ponurym grymasie.
Jego największym atutem były jednak oczy. Cholera, na ich widok aż przestałam oddychać. Zachwycające, głęboko osadzone pod gniewnymi brwiami i okolone gęstymi długimi rzęsami. Wyróżniały się osobliwym lodowatym odcieniem zieleni.
Okres dojrzewania przeszłam dość późno, a w liceum, ze względu na moje wielkie oczy i wąską pociągłą twarz, byłam nazywana przez chłopców myszą albo królikiem. Bolało mnie to, a potem długo nie czułam się dobrze w obecności mężczyzn. Na szczęście czas i aktorstwo wszystko zmieniły.
Teraz ciągle obracałam się w towarzystwie pięknych i czarujących mężczyzn. Ich wygląd szedł w parze z talentem. Atrakcyjność była po prostu kolejnym udogodnieniem. Z początku przy tych boskich facetach nie mogłam pozbierać szczęki z ziemi, ale nigdy nie miękły mi kolana od jednego spojrzenia. Do tej pory żaden z nich nie sprawił, że niemal postradałam zmysły, tak jak zrobił to ten nieznajomy i jego groźny wzrok.
Nie byłam pewna, czy moje nagłe problemy z oddychaniem są wynikiem pożądania czy zjadającego mnie stresu, bo przecież nie co dzień podchodzą do mnie oszałamiająco przystojni goście mający taką minę, jakby marzyli, by być teraz w jakimś innym miejscu na ziemi. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, czego ode mnie chce. Kusiło mnie, by się obejrzeć i sprawdzić, czy stoi może za mną ekipa filmowa kręcąca materiał do Mamy cię.
W dodatku mężczyzna wydawał mi się dziwnie znajomy, jakbym już go gdzieś widziała. Ale to niemożliwe. Na pewno zapamiętałabym kogoś takiego.
A potem było jeszcze gorzej, bo się odezwał. Ja pierniczę, co za głos. Poczułam mrowienie nawet w gardle i pod kolanami.
– Emma Maron?
Pozwoliłam, by ten głęboki baryton po mnie spłynął, przez chwilę rozkoszowałam się jego brzmieniem, a potem dotarło do mnie znaczenie jego słów. Wiedział, kim jestem.
A więc to fan.
Co za gorzkie rozczarowanie. Spotykanie się z fanami nie wchodziło w rachubę. To byłoby zbyt dziwne i… dlaczego ja w ogóle rozważałam spotykanie się z tym gościem? Nie przyleciałam tutaj, by kogoś poznać. Zależało mi tylko na odpoczynku. Chciałam zaznać spokoju w azylu, czytać książki, przesypiać całe dnie i w samotności lizać rany. A ten mężczyzna jednym pytaniem pokrzyżował wszystkie moje plany.
Czekał na odpowiedź. I najwyraźniej kończyła mu się cierpliwość, bo patrzył na mnie jak na problem, który trzeba rozwiązać. To nie miało sensu, przecież to on podszedł do mnie.
Przestąpił z nogi na nogę, a pod dżinsami napięły się mięśnie ud. Zdusiłam przypływ gorąca i postarałam się skupić. Może się wstydzi? Tak, na pewno o to chodzi.
Posłałam mu uśmiech zarezerwowany dla fanów, uprzejmy, przyjazny, ale nie za bardzo, żeby go nie zachęcić.
– Tak, to ja.
Kiwnął krótko głową i zaczął wyjmować z kieszeni telefon.
– To…
O cholera. Chciał mi zrobić zdjęcie. Ostatnio ciągle mi się to przydarzało i zazwyczaj z radością się zgadzałam. Tyle że dopiero co wysiadłam z samolotu po trzynastogodzinnym locie, więc byłam rozdrażniona i zmęczona. Bolało mnie wszystko, nawet cebulki włosów. Przede wszystkim jednak pozowanie do zdjęcia zwróci uwagę innych. I jeśli ludzie mnie osaczą, nie poradzę sobie sama z niepożądanym zainteresowaniem. Już mnie to kiedyś spotkało i bałam się powtórki.
– Niestety nie pozuję do zdjęć poza zorganizowanymi wydarzeniami – oznajmiłam, uprzedzając jego prośbę, po której z pewnością zrobiłoby się jeszcze bardziej niezręcznie. – Ale chętnie dam ci autograf, jeśli masz długopis.
Nieznajomy zamarł z ręką w kieszeni, zamrugał, a w kąciku jego ust pojawił się cień uśmiechu.
– Myślisz, że chcę dostać autograf?
Spłonęłam rumieńcem.
– Eee… – Cholera. – A nie?
– Nie. – Wyjął telefon i odblokował ekran. – Przyjechałem po ciebie. Z polecenia Amalie Osmond. – Wręczył mi komórkę. – Chciałem tylko pokazać ci mejl z potwierdzeniem.
O Boże, niech ziemia się rozstąpi i mnie pochłonie.
– Prze… przepraszam. Założyłam, że…
– Domyśliłem się.
Być może tylko wyobraziłam sobie błysk rozbawienia w tych zielonych oczach, bo rysy jego twarzy pozostawały nieruchome. Co speszyło mnie jeszcze bardziej.
– Po prostu… ostatnio ludzie podchodzą do mnie tylko w jednym celu… żeby zrobić zdjęcie lub poprosić o autograf.
– Rozumiem. – Kąciki jego ust się uniosły. Nieznacznie. – Bywa.
Ale coś takiego jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło. Po raz pierwszy od lat czułam się jak nieporadna nieśmiała nastolatka, którą kiedyś byłam i z całych sił starałam się to zmienić. A teraz miałam wybór. Mogłam jeszcze bardziej pogrążyć się w zażenowaniu i wycofać albo założyć maskę i udawać pewną siebie. Postanowiłam wybrać drugą opcję i zmusiłam się do uśmiechu, który – miałam nadzieję – wyglądał na serdeczny.
– Nawet sobie nie wyobrażasz.
O dziwo, nieznajomy mruknął coś, jakby powstrzymywał się przed komentarzem. Zapadło niezręczne milczenie, a potem coś do mnie dotarło.
– Chwila. Nie użyłeś właściwego imienia.
Uniósł wymownie brwi. Byłam pewna, że ta mina niejednokrotnie odniosła pożądany skutek. Ale nie dzisiaj, proszę pana. Odwzajemniłam jego spojrzenie z podobną arogancją.
– A więc… nie nazywasz się Emma Maron? – odezwał się z nutką rozbawienia w głosie.
Bardzo śmieszne.
Zmrużyłam oczy.
– Istnieje kod, który stosują moi kierowcy, kiedy po mnie przyjeżdżają.
Chyba nie spodobało mu się to, że został nazwany moim kierowcą. Ale jak inaczej miałabym mu to wyjaśnić? Teoretycznie po mnie przyjechał. A może nie?
– To tylko drobny szczegół. Dla bezpieczeństwa.
Napięcie wokół jego oczu nieco się rozluźniło.
– Masz rację. Bezpieczeństwo jest ważne. – Wzniósł oczy do nieba i w zamyśleniu podrapał się po szyi. – Kurde… nie pamiętam żadnego… Ach, no tak. – Mroźne zielone oczy przeszyły mnie triumfalnym spojrzeniem. – Maria.
Poczułam ulgę. Nie chciałam, by okazało się, że ten facet jest potencjalnym prześladowcą, mordercą czy coś. Wolałabym się tym nie martwić. Tak, uwielbiałam aktorstwo i byłam z siebie dumna, że zaszłam tak daleko, ale czasami – głównie wtedy, gdy musiałam zmierzyć się z prawdziwym światem – miałam ochotę zrzucić skórę jak wąż i stać się na powrót dawną sobą, której nikt nie znał i nie zauważał.
Skoro już zdał test, przeniósł uwagę na taśmociąg z bagażem.
– Masz jakieś walizki?
– Uznam, że to pytanie retoryczne.
Z zagadkową miną uniósł brew.
Nie tak łatwo było go rozbawić.
– No dobra. – Westchnęłam. – Przepraszam, ale jeszcze się nie przedstawiłeś.
Pan Nadąsany zamrugał, jakby był w szoku, że o tym zapomniał.
– Jestem… Lucian.
– Masz wątpliwości? – Nie mogłam się powstrzymać. Był taki poważny. Drażnienie go sprawiło mi dziwną przyjemność.
Ściągnął ciemne brwi.
– Uważasz, że nie wiem, jak mam na imię?
– Zawahałeś się. – Mruknął, opierając wielkie dłonie na wąskich biodrach. – I… sama nie wiem, nie wyglądasz na Luciana.
– Serio?
Tak łatwo dawał się wpuścić w maliny.
– Lucian nosi mokasyny i lniane ubrania. Oferuje ci drinka w stylu mint julep, a potem chce ci sprzedać kredens retro.
– Brzmi jak bufon. W takim razie jak powinienem mieć na imię?
– Bardziej pasuje mi do ciebie Brick. Jak były sportowiec mający pretensje do całego świata i w samotności zapijający smutki.
Lucian zamrugał, po czym wytrzeszczył oczy, jakbym trafiła w dziesiątkę.
Ale może tylko to sobie wyobraziłam, bo zaraz potem posłał mi znudzone spojrzenie i odezwał się tym swoim bezczelnie aksamitnym głosem:
– Brzmi jak bohater Kotki na gorącym blaszanym dachu. Chętnie bym o nim posłuchał, Maggie, ale bagaże nadjeżdżają.
Oblałam się rumieńcem. Boże, przejrzał mnie. Kiedy się denerwowałam, miałam tendencję do uciekania w świat wyobraźni, na przykład w sztukę czy film. Dawno nie widziałam filmowej wersji Kotki na gorącym blaszanym dachu, ale trzeba przyznać, że Lucian przypominał wiecznie naburmuszonego, choć niezwykle seksownego Paula Newmana. Nie można więc winić biednej dziewczyny, że błądzi gdzieś myślami.
– Racja. – Powstrzymałam westchnienie i podeszłam do taśmociągu, a on za mną. Mimo że przyspieszyłam kroku, stukając obcasami po błyszczącej podłodze, dzięki długim nogom z łatwością mnie dogonił. Doszłam do wniosku, że i tak przed nim nie ucieknę, więc zwolniłam.
– Która jest twoja?
– Och, sama sobie… – Urwałam z rezygnacją, widząc jego nieustępliwe spojrzenie. – Te aluminiowe walizki z czerwonymi paskami.
Lucian – poważnie, był zbyt muskularny i mrukliwy jak na to imię – bez słowa zaczął ściągać moje walizki z taśmy.
– To wszystko twoje? – zapytał z niedowierzaniem, gdy postawił na ziemi ostatnią, jakby pomyślał, że spakowałam cały swój dobytek. A przecież walizki były tylko cztery.
– Tak, to wszystko, chyba że nagle dostałam amnezji.
– Hm…
Ciągle tylko pomrukiwał. Urocze.
Poczułam, że muszę się wytłumaczyć:
– Lubię być przygotowana na wszelkie okoliczności.
Posłał mi przebiegłe spojrzenie.
– Ale długopisu nie miałaś.
– Długopisu?
– Żeby dać mi autograf.
Uch!
– Jeśli zależy ci na autografie, Brick, sam powinieneś podejść z długopisem.
– Zapamiętam.
To będzie interesująca przejażdżka.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Titou (fr.) – mały chłopiec.
[2] Mon ange (fr.) – mój aniele.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz