Córka Róży - Anna Wojtkowska - Witala - ebook

Córka Róży ebook

Anna Wojtkowska - Witala

4,0

Opis

Miłość, która zaskakuje. Przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć.  


Róża Sznajder rodzi córkę w zgorzeleckim szpitalu. Tożsamość ojca pozostaje tajemnicą.
Dwudziestoletnia Maria Sznajder po śmierci matki przyjeżdża z Niemiec do Polski, by poznać ojca. Na dworcu we Wrocławiu spotyka Kacpra – lekarza, który po studiach porzucił medycynę, by zostać ratownikiem górskim. Choć Maria odnosi się do niego z rezerwą, Kacper zaprasza ją do schroniska Rysianka w Beskidzie Żywieckim, które dzierżawi z ojcem.

W ostatniej chwili Maria rezygnuje z odwiedzin u ojca i decyduje się przyjąć propozycję Kacpra. Tymczasem do Polski przyjeżdża Gisele – babka Marii, zaniepokojona losem wnuczki.

Czy Maria nawiąże kontakt z ojcem?
Czy znajomość z Kacprem przerodzi się w coś więcej?
I czy ostatnie rodzinne tajemnice w końcu ujrzą światło dzienne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Anna Wojtkowska-Witala Copyright © 2026 by Lucky

Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Źródło obrazu: Rawitcha, neirfy, Unchalee, (stock.adobe.com)

Skład i łamanie: Michał Bogdański

Redakcja i korekta: Halina Bogusz

Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom

Dystrtybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54

e-mail: [email protected]

Wydanie I

Radom 2025

ISBN 978-83-68684-03-2

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

2003

Gisele Schneider nerwowo przemierzała szpitalny korytarz. Jej nienagannie wyprasowana fuksjowa garsonka i białe szpilki zupełnie nie pasowały do pomalowanych na szaro ścian i lamperii, a granitowa podłoga rytmicznie uderzana obcasami wydobywała z siebie donośne dźwięki. Personel oddziału ginekologiczno-położniczego w Zgorzelcu zajęty bieżącymi obowiązkami nie zwracał szczególnej uwagi na wzburzoną i mówiącą na przemian po polsku i niemiecku kobietę. Nie ona pierwsza denerwowała się porodem córki, żądając przy tym szczegółowych i natychmiastowych raportów z sali porodowej. Przecież sama rodziła lata temu, więc pewnie pamiętała, że nie zawsze wszystko dzieje się ekspresowo, a nawet w większości przypadków trzeba wielu godzin, zanim dziecko pojawi się na świecie. Poza tym nikt nie miał czasu dla znerwicowanych krewnych. Przyjście na świat nowego członka ich rodu sprowadzali do rangi narodzin następcy tronu. Jeśli sobie nie radzą, niech idą do przyszpitalnej apteki po środki na uspokojenie i czekają w domu na dobre wieści. Mało tego, akurat tego wieczoru w zgorzeleckim szpitalu zajęte były wszystkie trzy łóżka porodowe, a dyżurujący położnik i położna z pewnością poradziliby sobie z trzema naturalnymi porodami, gdyby nie pojawiła się czwarta kobieta, wymagająca jak najszybszego przeprowadzenia operacyjnego rozwiązania ciąży. Była nią Róża Sznajder, córka Gisele.

– Może pójdziemy do kawiarni przy szpitalu? – zaproponował Robert Schneider, próbując uspokoić rozhisteryzowaną żonę.

Kilkanaście minut temu to samo zasugerowała im jedna z pielęgniarek. Z chęcią napiłby się mocnej i pobudzającej czarnej kawy. Szpitalna szarość i surowość zdecydowanie go osłabiały – odbierały energię i działały usypiająco.

– Dlaczego nie pozwalają mi do niej wejść? – Gisele zignorowała słowa męża, a jeśli nawet je usłyszała, nie zamierzała być jak tamci krewni, którzy bez mrugnięcia okiem woleli zasiąść w kawiarni, zamiast trwać na posterunku.

– Słyszałaś? Chodźmy na kawę – powtórzył.

Podniósł się z chybotliwego krzesła i zamierzał złapać żonę za ramiona i skłonić ją do zatrzymania się. Stukot obcasów przyprawiał go o ból głowy. Pragnął, żeby jego córka urodziła jak najprędzej, a ta nerwówka wreszcie się skończyła.

– Nie po to odzyskałam córkę, żeby ją teraz stracić, w dodatku popijając kawę – syknęła, karcąc przy tym Roberta wściekłym spojrzeniem.

– Jak uważasz – mruknął obojętnie.

Z powrotem opadł na krzesło i wbił wzrok w stolik, na który ktoś bezładnie rzucił ulotki dla młodych mam informujące o korzyściach z karmienia piersią. Nie chciał dyskutować z żoną. Owszem, ich córka potrzebowała większego zaangażowania lekarzy, ale żeby prorokować jej śmierć? Gisele jak zwykle przesadzała i wyolbrzymiała problem. Przecież lekarze wiedzieli, co robić.

Gisele zamierzała właśnie potraktować męża jak worek treningowy i wyrzucić z siebie nagromadzone w ciągu ostatnich godzin żale i pretensje, lecz widok idących korytarzem położnika i, jak się trafnie domyśliła, wezwanego pilnie lekarza do pomocy sprawił, że momentalnie skorygowała swoje plany.

– Panie doktorze! – zawołała zbyt głośno.

– Pół tonu ciszej – skarcił ją ostro wezwany lekarz.

Sebastian Kornacki nie ukrywał złości, jaka się w nim paliła, w końcu był ordynatorem tego oddziału, a przedstawiona mu przez telefon sytuacja wydawała się bardzo poważna. Nie zważał na pretensje żony, której uroczyście obchodzone pięćdziesiąte urodziny opuścił, licząc, że przepraszający wyraz twarzy i usprawiedliwienie się pilnym wezwaniem z pracy wystarczą. Nie słuchał jej też, gdy wybiegła za nim, krzycząc, że dłużej nie zamierza przegrywać z jego pacjentkami i że są jeszcze inni lekarze. Mimo że słyszał w jej głosie szczere rozczarowanie, całkowicie przestawił się na tryb szpitalny, wydzwaniając do rezydenta i położnej, z którą najbardziej lubił odbierać porody. Żona, jej urodziny, a nawet wypity kieliszek koniaku odeszły teraz w niepamięć. Liczyła się tylko pacjentka potrzebująca natychmiastowej pomocy.

Gisele przełknęła ślinę, odrzuciła do tyłu loki zbyt mocno spryskane lakierem, a potem siląc się na serdeczny uśmiech, odparła z twardym niemieckim akcentem:

– Panie doktorze, moja córka miała rodzić we Wrocławiu, byliśmy już w drodze do kliniki, ale wody odeszły wcześniej i niestety musi rodzić tutaj.

– Czy próbuje mi pani zasugerować, że nasz szpital jest nieodpowiedni dla pani – zerknął na Roberta Schneidera i poprawił się – dla państwa córki?

– Panie ordynatorze, nie chciałbym pana ponaglać, ale naprawdę musimy już iść – wtrącił się drugi lekarz.

– Źle mnie pan zrozumiał, nie to sugerowałam – kontynuowała Gisele, zupełnie nie dostrzegając, że obu lekarzom kończy się cierpliwość.

– A co, jeśli można wiedzieć?

Ordynator zmrużył oczy i wyższy o ponad głowę od Schneiderowej niemal nad nią zawisł.

– Proponuję wezwanie helikoptera i przetransportowanie Rose do Wrocławia.

Kornacki roześmiał się tak głośno, że teraz to jego można było upomnieć.

– A może życzy sobie pani odrzutowiec medyczny? – huknął i nie czekając na odpowiedź, zniknął za masywnymi drzwiami.

Gisele dochodziła do siebie przez dłuższą chwilę. Przyłożyła dłonie do piersi, a potem wzięła kilka głębokich oddechów. Schneider milczał z nadzieją, że żona nie zauważyła uśmiechu, który pchał mu się na usta. Zawsze władcza, przyzwyczajona, że niemal wszyscy spełniają jej zachcianki, nie potrafiła zrozumieć, że znalazła się w polskiej państwowej placówce medycznej, a nie w ich prywatnym browarze, gdzie jako szefowa mogła stawiać warunki, wydawać polecenia i oczekiwać ich wykonania. I chociaż to on odziedziczył browar, Gisel znacznie lepiej odnalazła się w roli bizneswoman.

– Słyszałeś, jak ten konował mnie potraktował? – spytała wreszcie. Schneider wiedział, że nie musi odpowiadać, bo za chwilę pusty korytarz napełni się monologiem jego żony.

– To nie na moje nerwy – zaczęła. – Najpierw Rose przez lata uparcie tkwiła w nadbałtyckiej polskiej mieścinie, a potem nagle wraca, jak gdyby nigdy nic. I żeby tylko nic! Okazało się, że zaszła w ciążę z miłością życia, jak to określiła. Tylko taka to miłość, że nikt jej nie widział, nawet nazwiska delikwenta nie raczyła nam zdradzić. Poszukalibyśmy go, ożeniłby się z nią, zaopiekował, a tak wszystko na naszej głowie. Biznes i ciąża. Fatalne połączenie. Co ona sobie w ogóle myślała? Przecież w jej stanie, z tymi bliznami po poparzeniu, ciąża to ryzyko. Ale nie! Postanowiła urodzić. Bohaterka się znalazła. A te jej fanaberie? Urodzi w Polsce, bo czuje się Polką i ojciec jest Polakiem, więc i dziecko będzie Polakiem. Ale i na to się zgodziliśmy. Wieczne ustępowanie! Klinikę we Wrocławiu znalazłam, ale nikt mnie nie słuchał, gdy mówiłam, żeby w zeszłym tygodniu tam pojechać. Rose uznała, że to za wcześnie. I co? Tkwimy w Zgorzelcu, bo przejazd do Wrocławia to zbyt wielkie ryzyko, a o transporcie lotniczym mogę sobie tylko pomarzyć, tego nikt nie przewidział. I jeszcze ten lekarz, ordynator wielki, łaskę robi, że przyjechał. Trzeba było dróżnikiem zostać, toby tkwił w ciasnej budce w jakiejś zapyziałej dziurze i pilnował, żeby ludzie pod pociąg nie włazili. Tyłka z miejsca nie musiałby przez całą dniówkę ruszać. Mein Gott, mein Gott... Jak Rose sobie wyobraża dalsze życie? Ja jej utrzymania wypominać nie będę, ale czymś musi się zająć, bo chyba nie zamierza całe życie malować. Niebrzydkie te jej obrazki, ale przyznajmy szczerze, wybitną malarką nie jest. Dziecko musi też mieć nazwisko, nie mam nic przeciwko Schneider, ale wypadałoby, żeby to jednak było nazwisko ojca. Przynajmniej byśmy wiedzieli. Czy ona w ogóle pomyślała o tamtym człowieku? Może chciałby wiedzieć, że będzie miał potomka, a Rose go pozbawia tej wiedzy. Koniecznie muszę jej przemówić do rozsądku. Wszystko na mojej głowie. Mein Gott! Robercie! Dlaczego milczysz? Śpisz?

Gisele potrząsała ramieniem męża, który zmęczony długą jazdą z Niemiec do Zgorzelca i gadaniem żony zdrzemnął się z nadzieją, że prześpi problemy i gdy się obudzi, usłyszy tylko dobre nowiny. Niestety, nie było mu to dane, musiał zmierzyć się z pretensjami Schneiderowej płynącymi niczym rwący górski potok po obfitych opadach.

– Co? Już? Chłopiec czy dziewczynka? Gisele, dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak mogłam za ciebie wyjść?!

– Ależ Gisele, o co ci chodzi?

Schneider natychmiast znalazł się obok żony wspartej na okiennym parapecie i powstrzymującej łzy. Zupełnie nie przejmowała się tuszem płynącym po policzkach, słyszał jej ciche łkania.

– Gisele, czy coś z Rose? Z dzieckiem?

– Nie – chlipała. – Jeszcze nie urodziła.

– Więc o co chodzi, Gisele?

– O to, że niemal zawsze wszystko jest na mojej głowie. Twoja córka rodzi, a ty śpisz! Ja się denerwuję, a ty śpisz!

– Gisele, kochanie!

Robert objął żonę i poprowadził w kierunku pustych krzeseł. Kiedy usiedli, wyjął z kieszeni chusteczkę i wycierał jej ciemne łzy. Rozpiął ostatni guzik garsonki, żeby się jej lepiej oddychało. Gdy już nieco się uspokoiła i mogła przez chwilę zostać sama, pobiegł do windy. Zjechał na parter, gdzie wcześniej zauważył dystrybutor z wodą. Nalał do papierowego kubka zimnej wody i starając się jej nie rozlać, wrócił do żony. Siedziała w tej samej pozycji. Przypominała balon, który jeszcze całkiem niedawno unosił się z rozpierającą go gazową energią, a teraz oklapnął pod wpływem ukłucia ostrym przedmiotem.

– Danke. Dziękuję – wyszeptała i wypiła wodę, dopiero teraz uzmysławiając sobie, jak bardzo jest spragniona i głodna.

– Przynieść ci jeszcze jeden kubek?

– Tak, proszę. I może jakiś batonik.

– A twoja dieta? – zapytał szybciej, niż pomyślał.

– Zum Teufel mit meinem Gewichtsverlust1!

2023

Maria Sznajder z niepokojem wysłuchała komunikatu, który płynął z głośników dworca we Wrocławiu. Spokojny, bardzo wyraźny męski głos poinformował, że pociąg do Katowic nie zostanie podstawiony, podróżnych przeprasza się za utrudnienia i zaprasza do kas w celu przesunięcia biletu na pierwsze dostępne połączenie, czyli na dwudziestą trzecią czterdzieści pięć lub późniejsze, z zastrzeżeniem braku gwarancji miejsc siedzących. Peron zafalował i już po chwili pasażerowie odwołanego składu tłoczyli się na schodach zgodnie z zasadą kto pierwszy, ten lepszy. Maria spojrzała na ogromną walizkę i marnie oceniła swoje szanse w wyścigu do kas biletowych. Usiadła więc na ławce i czekała, aż peron i schody opustoszeją, a potem złapała za rączkę i pociągnęła za sobą bagaż.

Trudno było oszacować, do której z kas ustawiło się najmniej osób, liczyć ich nie zamierzała, dlatego stanęła niczym grzeczna uczennica w pierwszym z brzegu ogonku i cierpliwie czekała. Po kilkunastu minutach stwierdziła, że nadal jest w tym samym miejscu, a zniecierpliwione głosy zagłuszają jej myśli.

– Drą się, jakby to cokolwiek dało – usłyszała za plecami, ale nie zamierzała się odwracać i podejmować rozmowy. Sięgnęła do torebki po słuchawki, ale jak zwykle zapodziały się gdzieś, więc dość długo musiała grzebać. Potem szarpała kabelek, a gdy wreszcie go wyjęła, z ulgą podłączyła do telefonu. Nie dywagowała, czy wybrać muzykę, czy audiobook. Od początku zdecydowana była na to drugie. Ostatnio pasjami słuchała polskich kryminałów, których akcja rozgrywała się w górach. Teraz na pewno jeden z nich pomoże jej przetrwać, zanim dotrze do okienka.

– Jakim cudem automatycznie zablokowali elektroniczną możliwość załatwienia tego bałaganu? – odezwał się ten sam głos.

Tym razem odwróciła się i spojrzeniem próbowała dać mężczyźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty na rozmowę. Zdawał się rozumieć, o co jej chodziło, więc z ulgą włożyła słuchawkę do ucha. Lektor rozpoczął czytanie powieści przenoszącej akcję w okolice Babiej Góry, a Maria zamierzała wetknąć słuchawkę do drugiego ucha, gdy zagadnął po raz trzeci:

– Douszne słuchawki bezprzewodowe są lepszym rozwiązaniem niż zwisające kabelki.

– Czy ktoś pana pytał o zdanie? – warknęła.

– Próbuję jakoś przetrwać. To nieprędko się skończy.

– Jasnowidz – mruknęła.

Stała odwrócona do nieznajomego plecami i czuła się niekomfortowo. Ludzie w kolejce tłoczyli się, niemal na siebie napierali i choć tamten człowiek nie dotykał jej, czuła jego oddech.

– Trzeźwo oceniam sytuację i według mnie nie uda nam się pojechać następnym pociągiem, ponieważ nie wszyscy się do niego zmieścimy. A po drugie on odjedzie, a my nadal będziemy kwitnąć w tej kolejce – nachylił się do ucha Marii, tego, w którym nie było jeszcze słuchawki.

– Kwitnąć? – zapytała i zatrzymała audiobook. Nie mogła słuchać dwóch głosów jednocześnie. Dworcowa kolejka do kasy i nachalny rozmówca zdecydowanie nie pozwalali skupić się na słuchaniu powieści.

– Od prawie pół godziny stoimy w tym samym miejscu, jeszcze chwila, a zapuścimy korzenie. Taka przenośnia – wyjaśnił.

– Ach, so – wyrwało się jej po niemiecku.

Mężczyzna zamilkł. Może nie zrozumiał? A może nie lubił Niemek, choć Maria miała podwójne obywatelstwo. Najważniejsze, że wreszcie przestał ją zaczepiać.

Minęło dziesięć minut, a kolejka przesunęła się zaledwie o krok. Ktoś zawołał, że system się zawiesił, ktoś inny, że do Katowic nie pojedzie tego wieczora żaden pociąg i trzeba koczować na dworcu do piątej rano, kiedy to podstawią dwa składy. Maria postanowiła przeczekać ten czas na ławce. Stanie w wysokich obcasach okazało się męczące. Spuchnięte palce nieprzyjemnie rozpychały buty, więc chciała znaleźć wolne miejsce i wyjąć z walizki sportowe obuwie. Nie będą pasować do spódnicy, ale liczy się wygoda.

– Jest pani Niemką?

Pytanie zaskoczyło ją, gdy zamierzała usiąść. Nie zauważyła, że mężczyzna podążył za nią. Czyżby ją śledził? A może to jakiś dworcowy zboczeniec?

– Proszę mnie zostawić w spokoju – poleciła opanowanym tonem. Nie chciała krzyczeć i tym samym wzbudzać sensacji, a jednocześnie próbowała ukryć, jak bardzo się spięła.

– Bardzo dobrze mówi pani po polsku.

– Jestem dwujęzyczna – odparła.

Dlaczego mu się tłumaczy? Usiadła na ławce. Nie zajął miejsca obok, tylko zaczął odchodzić. Wreszcie się go pozbyła. Powinna otworzyć walizkę, poszukać sneakersów, ale coś kazało jej obserwować mężczyznę. Zatrzymał się przy automacie z napojami. Oblizała suche usta, chętnie napiłaby się wody, a potem kawy. Miała nadzieję zrobić to w wagonie restauracyjnym, ale odwołany pociąg weryfikował jej plany w każdym względzie. Poczeka, aż zniknie jej z oczu, wówczas droga do automatu będzie wolna. Nic bardziej mylnego – wracał do ławki, na której siedziała.

– Ma pani spierzchnięte usta, pewnie z pragnienia – powiedział i podał jej butelkę niegazowanej wody mineralnej, po czym usiadł zbyt blisko Marii.

– Dziękuję – wyraziła wdzięczność i odsunęła się.

– Nie gryzę – roześmiał się, ale nie złośliwie czy bezczelnie, lecz tak jakoś sympatycznie.

Zbyt energicznie przyłożyła butelkę do ust, więc strużka wody spłynęła na jej brodę. Szybko wytarła ją dłonią, a potem kilkoma łykami zaspokoiła pragnienie. Mężczyzna również pił, ale nie tak łapczywie. Odwrócił głowę, jakby nie chciał być świadkiem jej zachłanności. Wykorzystała ten moment i przyjrzała się mu dokładniej. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ubrany był jak na wyprawę w góry. Żadne markowe górskie ciuchy i obuwie, ale na pewno solidne i sprawdzające się podczas długich pieszych wędrówek po górskich szlakach. Na głowie miał czapkę z daszkiem, ale nie zdobiło jej logo żadnej firmy czy też klubu sportowego. Prosta czarna bejsbolówka. Między stopami postawił plecak, niewielki, ale dość mocno wypchany. Co w nim miał? Może ten górski styl to tylko kamuflaż i przysiadł się do niej przemytnik, który dzięki temu nie rzuca się w oczy. Trudno opisać kogoś, kogo ubranie jest tak bezosobowe i jakby pozbawione kolorów. Jej walizka nosiła emblemat znanej firmy, więc można było Marię określić jako dziewczynę z walizką od Louisa Vuittona, poza tym długie, jasne włosy również nie mogły zostać niezauważone. Od dziecka były jej ozdobą i często pozwalała im spływać falami na ramiona. Taki objaw próżności z jej strony, którego teraz się zawstydziła, podobnie jak drogiego płaszczyka i satynowej spódnicy, zupełnie nieodpowiednich na długą podróż. Jednak od dziecka babcia Gisele wmawiała jej, że kobieta jest wartościowa tylko wtedy, gdy jest elegancka. W dworcowym tłumie Maria na pewno zwracała uwagę, w przeciwieństwie do nachalnego nieznajomego. Zdawał się niewidzialny. To na pewno narkotykowy diler.

– Dlaczego mi się tak przyglądasz? – zapytał, przechodząc na ty, a Maria zorientowała się, że rzeczywiście robiła to zbyt natrętnie.

– Próbuję cię zdefiniować – odpowiedziała zgodnie z prawdą i chyba zbyt spontanicznie, czego natychmiast zaczęła żałować. Usiłowała się też tłumaczyć: – Przepraszam, nie powinnam...

– Nie przepraszaj, lubię szczerość.

Znowu się zaśmiał. Uznała, że słyszy w głosie mężczyzny uczciwość.

– Jednak wolę cię przeprosić – dodała i unikając jego wzroku, otworzyła walizkę.

Teraz on lustrował ją w milczeniu. Prawie poczuł ulgę, że zdejmuje buty na zbyt wysokim obcasie, a potem zakłada białe sneakersy, których markę rozpoznał bezbłędnie. Kiedyś pewnie rajcowałaby go myśl, że kupi sobie takie same, lecz w męskim fasonie, ale teraz takie rzeczy zupełnie straciły znaczenie.

– Przyjmę twoje przeprosiny, jeśli zdradzisz, jak mnie zdefiniowałaś.

– Co? – Spojrzała na niego zaskoczona.

– Powiedz, na kogo wyglądam w twoich oczach.

– Ile płacę za wodę? Nie lubię długów – zmieniła temat, chcąc definitywnie zakończyć znajomość.

Znowu śmiech, ale tym razem cichy. Potem westchnął. Wreszcie podniósł się i zarzucił plecak na ramię. Dopiero teraz w pełni zobaczyła jego twarz. Wyglądał na niewiele starszego od niej, a duże, ciemne oczy miały w sobie nie tylko tajemniczą życiową mądrość, ale też ogromny smutek.

– Następnym razem ty stawiasz – rzucił i powinien odejść, ale jeszcze czekał, jakby należało coś powiedzieć.

– Wątpię, żebyśmy się kiedyś mieli spotkać – stwierdziła sucho. Zanim skończyła mówić, wiedziała, że zabrzmiało to antypatycznie.

Mężczyzna nie ułatwiał jej zadania, wciąż stał obok ławki. Na co liczył? Na nowe rozpoczęcie znajomości? Na kolejne przeprosiny? Przecież to on się jej uczepił i wciąż nie zamierzał zostawić w spokoju. Niepotrzebnie przedłużał chwilę ich rozstania. Czy powinna wezwać pomoc? Rozejrzała się w poszukiwaniu patrolu policji albo przynajmniej ochrony dworcowej, ale dostrzegła jedynie bezimiennych ludzi mechanicznie poruszających się we wszystkie strony. Jedni spieszyli się, inni wolno stawiali kroki, lecz nikt nie zważał na Marię. Czuła się coraz bardziej osaczona.

– Niepotrzebnie się mnie boisz. Nie miałem i nie mam zamiaru zrobić ci nic złego, czasem tak mam, że gadam z ludźmi, których spotykam. Jesteś pierwszą osobą, która nie czuła potrzeby, żeby porozmawiać ot tak. Bez żadnych podtekstów, ale na spontanie – wyjaśnił, choć wcale nie musiał. Wystarczyło odejść i młoda kobieta rozluźniłaby napięte ze zdenerwowania mięśnie.

– To nie tak, że... – zaczęła tłumaczyć, ale cokolwiek by powiedziała, nie uratuje już źle rozpoczętej znajomości.

Wbiła wzrok w dworcową posadzkę. Cóż, większej idiotki nie mogła z siebie zrobić. Jak to mama zawsze mówiła o ludziach, którzy mieli się za coś lepszego? Coś w stylu „wyżej srają, niż dupę mają”. Babcia nie znosiła tego określenia, nazywała je takim polskim, wulgarnym i niegodnym pojawienia się w ustach kobiety, ale mama, wypowiadając je, odczuwała prawdziwą ulgę.

– Jeśli zawitasz kiedyś do schroniska na Hali Rysianka, zapytaj o Kacpra, może się spotkamy – usłyszała, ale kiedy podniosła głowę, mężczyzny już nie było. Rozglądała się, nawet wstała, żeby lepiej widzieć, ale zniknął dokładnie tak samo, jak pojawił się za nią w kolejce do kasy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

1 Do diabła z moim odchudzaniem (niem.). ↩