Consilio - Marć Danuta - ebook + audiobook + książka

Consilio ebook i audiobook

Marć Danuta

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Jak daleko można się posunąć, aby uratować życie bliskiej osoby?

 

Kraków, lata dwudzieste XX wieku. W Szpitalu Uniwersyteckim grupa osób skupionych wokół lekarza Juliana Zagajewskiego prowadzi tajne badania naukowe, eksperymentując z pionierskimi przeszczepami organów. Nieszczęśliwy wypadek kobiety bliskiej sercu jednego z medyków powoduje, że ambitni badacze posuwają się o krok za daleko…

 

 

Krakowska policja kryminalna zaczyna odnotowywać liczne przypadki okrutnego traktowania ludzi i zwierząt, a podejrzenia padają na środowisko medyczne.

 

Czy początkiem mrocznych zajść mogła być samobójcza śmierć pewnego sowieckiego zbiega i dokumenty, które razem z nim trafiły do Polski?

 

 

Consilio” to opowieść o tajemniczych zbrodniach, szalonych ambicjach ludzi nauki oraz o początkach transplantologii, która odkrywa swoje ponure oblicze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 6 min

Oceny
3,5 (16 ocen)
3
6
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

Całkiem ciekawa.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Danuta Marć, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski / garasz.pl

Zdjęcia na okładce: © Nejron / depositphotos.com,

domena publiczna, NAC

Zdjęcie Danuty Marć: © Grzegorz Prajsner

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-66-6 (EPUB); 978-83-67084-67-3 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wydarzenia opisane w książce nie są prawdziwe. Celowo jednak przedstawiłam je na tle autentycznych miejsc, dokonań i wynalazków czasów, w których się dzieją. Wzmiankowałam o rzeczywistych wybitnych naukowcach, którzy działali wcześniej lub w latach, w których toczy się wymyślona przeze mnie historia. Ich osiągnięcia były bardzo istotne dla moich bohaterów, którzy są w stu procentach fikcyjnymi postaciami. Powiązanie ich z genialnymi ludźmi, którzy faktycznie wtedy żyli, miało na celu tylko i wyłącznie stworzenie pozoru realności postaci i przybliżenie czytelnikowi wymyślonych osób.

Autorka

1
ROK 1926

Powietrze wisiało, było ciężkie od zapachów lata. Po dwutygodniowym upale rośliny straciły turgor[1] i tylko smętnie szeleściły uschłymi organami w nikłych, niemal nieodczuwalnych podmuchach wiatru. Liście ziół skręciły się niczym trąbki osadzone na kikutach łodyg. Leniwe gąsienice, wpełznąwszy w nie, chroniły swe włochate ciała przed spływającym z nieba żarem.

– Nie mam już siły, to koniec... – wyszeptał, mając wrażenie, że zaraz wyzionie ducha.

Zwalił się, dysząc ciężko, na suchą i przykrą w kontakcie ze skórą łąkę. Pokrowiec spękanej ziemi, upleciony z poplątanych źdźbeł trawy pozbawionych, jak i ona, jakiejkolwiek wilgoci.

– Naprawdę już nie mogę. Boże, nie pozwól im mnie znaleźć... – dodał.

Uniósłszy głowę nad połamanymi badylami, sunął wzrokiem po zaroślach, z których przed chwilą wypadł. Nic, ani śladu pogoni. Widać dali za wygraną.

Boże, dziękuję... – pomyślał.

Oblizał spierzchnięte usta. Gęsta, mazista ślina spotęgowała tylko uczucie pragnienia. Położył się na wznak. Wciągnął głęboko w płuca powietrze wypalone słońcem, drażniące woniami, usiłując wyrównać oddech. Musi tak pozostać. Odczekać. Upewnić się, że swołocz nie podąża już za nim.

Na szczęście nie mieli psów. W duchu dziękował za to opatrzności, bo gdyby było inaczej, nie miałby z nimi szans. Dopadliby go, zanim przekroczył zieloną granicę. Dźwignął się i znowu rozejrzał lękliwie nad pożółkłymi kępami, po czym ponownie opadł na ziemię, wzbijając tuman kurzu. Znieruchomiał, wlepiając wzrok w bezkresny błękit.

Ani jednej chmury. Nie ma szans na deszcz... – pomyślał zrezygnowany.

Zmacał brudną dłonią zawiniątko we wnętrzu przepastnej kieszeni. Spoczywało bezpiecznie pod powłoką spłowiałego płótna starej bluzy, oddzielone przepoconą materią od mocno bijącego serca.

Zapadł w letarg, przerywany nerwowym opędzaniem się od much i bąków. Kąsały bezlitośnie, żłopiąc wprost z krwiobiegu lub zlizując szybko krzepnącą krew z licznych zadrapań. Strach trzymał go jeszcze przez jakiś czas pośrodku tego upiornego skwaru i wampirycznych pasożytów.

W końcu wychynął spomiędzy zakurzonych, obumarłych pędów. Ospale podniósł obolałe ciało z ziemi. Mięśnie nóg w odwecie zaprotestowały nieznośnym bólem, nienawykłe do kilkugodzinnego marszobiegu. Mimo to powlókł się ku pasmu zmęczonych drzew na brzegu wygonu. Dystans do nich zmniejszał się z każdym chwiejnie stawianym krokiem. Jeszcze tylko dwa, trzy skurcze i rozkurcze tkanki. Tyle wystarczy, żeby znaleźć się poza zasięgiem żaru.

Kiedy tam dotarł, oparł plecy o chropowaty pień starej wierzby. Rozkoszował się jej cieniem, z oczyma nadal czujnie wlepionymi w suchą łąkę. Jednocześnie wyczuwał nozdrzami niewielką zmianę zapachu i wilgotności powietrza. Jak wiedzione instynktem zwierzę.

Odwrócił się i skierował wzrok poza zarośla. Dostrzegł zakole rzeki, która jeszcze niedawno musiała wartko płynąć po niewielkiej wklęsłości terenu. Teraz pozostała nikła struga z wodą rozlewającą się gdzieniegdzie w płytkie kałuże.

– Woda! – szepnął i mimo zmęczenia podszedł spiesznie do tego ratunku.

Spiekota odsłoniła w korycie kacze mydło[2] o gołębim kolorze, zalegające warstwami pomiędzy kamieniami dna. Pochylił się, nabrał w dłonie ciepławej wody i pił, nie zważając na jej zmętnienie. Kilkakrotnie powtarzał czynność, zaspokajając pragnienie. Potem zdjął bluzę i spodnie, ułożył je starannie z dala od strumienia, by nie zamokły. Zaczerpnął mazistej niebieskawej gliny kaczego mydła i roztarł po obolałym ciele. Odczuł ulgę, chłodząc miejsca ukąszeń i przepracowane mięśnie.

Spłukał z siebie ił, nie czekając, aż zaschnie. Gołębioszare strużki spływały po skórze. Zbaczały, napotkawszy strupy lub splątane kępki włosów.

Doprowadził do porządku odzienie, strzepał z niego kurz i źdźbła traw. Podwinął rękawy, by zamaskować naderwaną tkaninę. To na wypadek spotkania kogoś po drodze. Żałował, że nie może zostać w tym zakątku dłużej, uprać i wysuszyć przepoconej odzieży. Zarzucił więc nieświeże ubrania na czyste ciało i czmychnął w las po drugiej stronie rzeki.

2

Przed zmierzchem natknął się na starą szopę. Rozłaziła się po polanie, sypiąc we wszystkie strony zmurszałymi deskami. Zwietrzały szkielet ledwo mógł ochronić go przed wzrokiem nieoczekiwanego przybysza.

Pomimo to zdecydował, że zostanie tu na noc. Zgarnął w najbardziej osłonięty kąt budy resztki siana, walające się tu i ówdzie po dziurawej podłodze. Chwilę trwało, nim umościł ciało, tak by nie czuć dotkliwego bólu, na prowizorycznym posłaniu.

Natychmiast zapadł w ciężki sen, przerywany szmerami i rumorem leśnej nocy. Nie sądził, że ciemność może być tak głośna. Nie potrafił rozpoznać źródeł westchnień, stukotów, pohukiwań i nagłych krzyków przeszywających powietrze. Nie orientował się dobrze w tych odgłosach. Rozumiał jednak, że były one rezultatem dzikiego życia. Zwykłego dla gąszczy rozciągających się wokół jego schronienia.

Dla niego jednak były czymś nieznanym. Czymś przerażającym. Z ulgą przyjął więc brzask wlewający się do środka przez szpary między deskami.

Postanowił spędzić w tym ustroniu kilka najbliższych dni, by zmylić ewentualne poszukiwania, zanim podąży dalej. Logika powiedzie tropiących go od razu do Krakowa. Każdego, kto zna jego przeszłość i będzie ścigać zbiega – od razu do Krakowa. Odczeka więc, aż zaniechają bezowocnych poszukiwań w mieście.

3

Kolejne doby mijały, podobne jedna do drugiej jak dwie krople wody.

Za dnia mężczyzna przeczesywał okolicę w poszukiwaniu strawy. Skąpe źródełko, na które natknął się, wałęsając po ostępach leśnych, dostarczało zielonkawej od glonów wody. Nadawała się jednak do picia. Spijał ją więc z miniaturowych wodospadów utworzonych przez małe otoczaki, naturalnie spiętrzone poniżej cieku. Pochłaniał wszystko, co miało jakiekolwiek wartości odżywcze. Maliny, poziomki, liście i kwiaty żmijowca. Żuł korzenie dzikiej marchwi i pasternaku. Pomyślał nawet pożądliwie o ptasich jajach. Było jednak zdecydowanie za późno na takie smakołyki. Młode ptaki, nauczone ostrożności, zwinnie umykały przed nim w popłochu.

Często borykał się z rozstrojem żołądka, nieprzyzwyczajonego do skąpej, wegetariańskiej diety. Czosnek niedźwiedzi i krwawnik z rzadka pomagały w pozbyciu się tych dolegliwości. Nie był typem trapera – skutecznego w polowaniach bez broni. Cierpiał zatem coraz dotkliwiej na brak mięsa. Wracał do kryjówki, gdy wieczorna szarość stopniowo pochłaniała świat.

Nocami, nim zasnął, oswajał zmysły z naturą. I planował wypad do osady położonej kilka kilometrów dalej – na skraju lasu. Zamknąwszy oczy, wyobrażał sobie kurnik pełen gdaczącego mięsa i krągłych jaj. Może uda się coś złapać i czmychnąć, nim gospodarze połapią się, że we wsi grasuje rabuś?

Nigdy nie rozstawał się z zawartością kieszeni. Chronił zawiniątko jak największy skarb. Teraz jednak, przed wyjściem do ludzi, znalazł dla niego bezpieczne miejsce poza swoim odzieniem – w wysoko położonej, w sam raz głębokiej i osłoniętej przez konary dziupli. Na wszelki wypadek... Troszczył się, by – gdyby został schwytany – nie dostało się w niepożądane ręce.

Spenetrował dokładnie wzrokiem okolicę. Zapamiętał charakterystyczne szczegóły otoczenia, żeby bez trudu odnaleźć drzewo po powrocie. Miał nadzieję na powrót.

Wysupłał z wnętrza kieszeni zamotany w grube płótno tobołek. Stał odwrócony przodem do okazałego pnia. Drżącymi dłońmi odwijał zawartość z warstw szorstkiej, lnianej tkaniny. Zachowywał się, jakby ktoś stał za jego dość szerokimi plecami i usiłował dojrzeć, co on tak pieczołowicie ukrywa. Mozolnie wyjmował spomiędzy osłony coś, co miał zaraz schować. Wyiskał w końcu najmniejszy element ze środka, oderwał zębami kawałek lnu i pospiesznie owinął. Wrzucił drobiazg z powrotem za powłokę kieszeni. Większą paczkę skrzętnie umieścił na dnie dziupli i przysypał suchymi liśćmi. Zeskoczył z dębu i szurając podeszwą, dla niepoznaki rozgarnął równomiernie ściółkę pod drzewem.

Kilkakrotnie odwracał głowę, odchodząc. Jakby lękał się, czy stary sękaty dąb jeszcze stoi pomiędzy gęstymi kępami jarzębin, czy czeka cierpliwie na jego powrót.

4

Ostrożnie wyłonił się z zarośli. Oczy, przyzwyczajone do głębokiej czerni nocy wewnątrz lasu, pozwalały teraz sprawnie orientować się we wsi. Wydawało mu się, że jest nawet zbyt jasno. Niebezpiecznie jasno. Pomimo tego skradał się do upatrzonej wcześniej chałupy. Stała, przytulona do jabłoniowego sadu, nieco na uboczu osady. Liche drzwi, zawarte tylko na zewnętrzny skobel, dzieliły go od kurnika. Łatwa zdobycz. Nie będzie problemu. Zatrzymał się na moment przy drewnianych balach ściany. Nasłuchiwał, nim odważył się w końcu przekręcić kołek.

Wsunął wychudzone ciało przez szparę lekko uchylonych drzwi. Rozejrzał się jeszcze uważnie i zamknął świat za sobą.

Kury, ślepe o tej porze, gdaknęły bez energii. Mościły ciężkie kupry na grzędzie, gubiąc przy tym pióra.

Zanim zdecydował się na złapanie jednej z nich, pomacał rozcapierzonymi palcami za jajkami w koszach wyścielonych sianem. Kobiałki stały jedna przy drugiej pod niebielonym przepierzeniem, które oddzielało kurnik od komórki na zbędne sprzęty. Sięgało mu ono zaledwie pasa. Pomyślał, że może znajdzie tam starą kosę lub inne ostre narzędzie. Przydałoby się do skonstruowania ostrza do polowań w lesie. Podciągnął się więc, wspierając dłonie o górną krawędź płotka, i sprawnie przeskoczył na drugą stronę.

– Rany boskie! Co się dzieje? Kto tu? Ratunku! Napadli mnie! – usłyszał.

Nogami trafił prosto w miękkie, tłuste ciało śpiącego jeszcze przed chwilą, a teraz krzyczącego wniebogłosy parobka. Zsunął się szybko z tego nieoczekiwanego podnóżka i nachylił nad leżącym.

– Złodzieje! Mordercy! Oszczędź mnie, nie zabijaj! – Chłopak kontynuował swe jazgotliwe wrzaski.

– Cicho, przecież nie zrobię ci nic złego – prosił.

Uspokajające słowa intruza nie poskutkowały. Wzmożony ryk chłopca obudził domowników. Pędem wbiegli przez drzwi łączące kurnik z domostwem.

– Łapać złodzieja! Nie dajcie mu uciec! – Wszyscy rzucili się na mężczyznę.

– Bierz szybko powróz! Wisi na gwoździu w ścianie... – Obezwładnili go i związali konopnym sznurem.

– Ludzie, wysłuchajcie mnie. Nie jestem przestępcą. Błagam, nie wydajcie mnie policji. Wszystko wam wytłumaczę... Odejdę i więcej mnie nie zobaczycie. – Więzień próbował ratować się z opresji, całkiem zgrabnie używając polszczyzny. O jego pochodzeniu z radzieckiej strony świadczyły bardziej śpiewna niż tutejszych mowa i rosyjski akcent.

Nie chcieli słuchać próśb i tłumaczeń sąsiada zza pobliskiej granicy. Bali się. Swojego może by nawet puścili wolno, ale tego – nie. Posłali więc spiesznie parobka po policjantów z przygranicznego miasteczka. Przykazali mu, by powiedział, że zdybali na rabunku Rosjanina.

Młody mężczyzna miał nadzieję, że policjanci zrozumieją jego sytuację. Że będą bardziej łaskawsi niż ci, którzy przyłapali go na kradzieży. Wiarę w taki obrót sprawy stracił, widząc, że mundurowi zbliżają się w towarzystwie jego oprawców, swołoczy ścigającej go przed tygodniem. Jak na ironię, radzieccy strażnicy szwendali się wciąż po okolicy w poszukiwaniu uciekiniera. Nie dali za wygraną. Polscy funkcjonariusze z łatwością zawiadomili ich o podejrzanym rosyjskim złodzieju. Niech się zajmą swoim rodakiem. Ruscy nie zwlekali z przybyciem, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie ich tak długo tropiony zbieg. I nie rozczarowali się, co dało się dostrzec na rozradowanych twarzach strażników. Rosjanie oficjalnie już poszukiwali młodego mężczyzny i zażądali wydania swego zbiegłego obywatela.

Oznaczało to dla niego tylko jedno. Powrót do kraju, gdzie skażą go na wieloletnie katorgi, gdzie prędzej czy później wyjawi tajemną skrytkę. Wiedział, że nie wytrzyma długotrwałych tortur i wyjawi sekret. Albo wcześniej skona, zabierając tajemnicę ze sobą.

– Mamy cię, psie. Gdzie skradziony przedmiot? – Strażnik szturchnął spętanego mężczyznę kolbą karabinu Mosin. Uderzenie było mocne i stanowiło tylko zapowiedź tego, co w przyszłości czekało więźnia.

– To jakaś pomyłka. Nic nie wiem o żadnych skradzionych przedmiotach. – Młody człowiek bronił się jeszcze.

– Pomyłka? No, skoro uważasz, że to pomyłka... – Oprawca już szykował się do kolejnego ciosu. Zadał go z wielką przyjemnością i przymierzał się do przeszukania ubrania mężczyzny. Powstrzymało go jednak pytanie z ust jeńca:

– Zapalicie?

Więzień zaryzykował i bez pozwolenia sięgnął skrępowanymi dłońmi do swej kieszeni. Z trudem wyciągnął zawiniątko i zaczął je niezdarnie rozwiązywać, zapewne w poszukiwaniu papierosów. Zdaniem strażnika nic nie stało na przeszkodzie, by odłożyć na chwilę rewizję zbiega i zaciągnąć się kilka razy.

Rosjanin patrzył szyderczo i czekał z ironicznym grymasem na twarzy. W końcu pojmany oswobodził zawartość ze strzępu pobrudzonej tkaniny i zanim strażnicy się zorientowali, podniósł ją do ust. Zmiażdżył ampułkę zdrowymi, młodymi zębami i przełknął śmiertelną dawkę cykuty.

Doskoczyli do niego, złorzecząc, że tak łatwo wystrychnął ich na dudka. Nie zdążyli już zapobiec jego śmierci. Więzień wyszczerzył zęby w ostatnim, drwiącym uśmiechu. Zabrał tajemnicę ze sobą.

5
ROK 1927

Jakieś osiem miesięcy wcześniej Heniek widział zdarzenie z uciekinierem i policją. Wracał akurat z lasu z zającem złapanym we wnyki, dyndającym na rzemieniu u pasa. Po kilkudniowej nieobecności w domu rozgrzeszał się w myślach, licząc, że mięsiwo udobrucha matkę, a ta oszczędzi mu narzekań.

Szykował się właśnie, by nie rzucając się w oczy, wychynąć z leśnego mroku na trakt, gdy w porę zauważył nadchodzących drogą mundurowych. Przycupnął ostrożnie za drzewem. Oj, nie chciał za nic w świecie zostać przyłapany na kłusownictwie. Obserwował więc scenę z oddali.

Pomimo nocy Heniek widział wszystko doskonale, bo księżyc dawał jasne, białe światło. Była pełnia. Dlatego zresztą poszczęściło mu się ze zwierzyną, bowiem gadziny głupiały, traciły ostrożność i łatwiej wpadały w zastawione sidła.

Młody mężczyzna – więzień mówiący ze strażnikami granicznymi po rosyjsku, na oczach osłupiałego ze zdumienia Heńka połknął truciznę. No bo cóż innego mogłoby to być, skoro pojmany od razu padł trupem?

Chłopak gapił się zza pnia starego świerka, jak po śmierci mężczyzny Rosjanie przeszukują odzienie więźnia. Niecierpliwie rozszarpują podszewkę bluzy, skrupulatnie przetrząsają zniszczone buty i onuce.

Potem zaczęli maglować pytaniami chłopa mieszkającego w chałupie, w której złapali owego człowieka. Wściekli, że nie znaleźli, czego szukali, śpiewnym językiem wymuszali zeznania, skąd przybył mężczyzna. Gdzie mają szukać jego ostatniego schronienia? Zakazali mieszkańcom domu, grożąc śmiercią, mówić komukolwiek o wydarzeniu, którego byli świadkami. Heniek dobrze słyszał ich krzyki i złorzeczenia.

Całe szczęście nie odkryli jego obecności, bo pewnie nie daliby mu odejść w spokoju. Toby dopiero było!

Rosjanie jeszcze pod osłoną nocy zabrali zwłoki ze sobą, wlokąc je bez żadnego poszanowania po suchej, piaszczystej drodze. Bose stopy martwego mężczyzny rysowały głęboką bruzdę w pyle siwym od księżycowego lśnienia. Jeden z oprawców włożył pod pachę buty więźnia, mimo że były już wysłużone. Podarte, zabrudzone onuce smętnie zwisały nad krawędziami cholewek, kołysząc się na prawo i lewo. Prawo i lewo – w rytm kroków strażnika granicznego.

– Przez kilka następnych nocy, w tajemnicy przed wszystkimi, Ruski przeszukiwali po próżnicy las w pobliżu naszej wsi – opowiadał Heńkowi parobek z domu pod lasem. – Tylko nie mów o tym nikomu. Zakazali nam rozpowiadać... Jeśli się rozniesie, po nas...

– Nie jestem gadułą... Przecież wiesz... Znasz mnie.

– Wiem. I tylko dlatego ci o tym gadam. Nic nie znaleźli. A tak po prawdzie, nie wiadomo, za czym węszyli... Sam jestem ciekaw...

Heniek wciąż dumał o tej zagadkowej sytuacji. Owa myśl nie dawała mu spokoju. Postanowił zatem we własnym zakresie poszperać za tajemniczym „czymś”. Skoro i tak ciągle włóczył się po okolicy...

Znał przecież każdy skrawek ziemi w promieniu kilku kilometrów od wsi. I wiedział, że w czasie poprzedzającym dziwny epizod nikt nie ukrywał się w pobliżu osady. Wydumał zatem, że uciekinier musiał przyjść z dalszego rejonu. Z każdym dniem rozszerzał więc teren penetracji, obchodząc coraz odleglejsze obszary. Coraz rzadziej bywał w domu. Przepadał znowu na kilka dni.

Matka załamywała ręce nad dziwacznym trybem życia syna. Kiedy w końcu z rzadka udało się chłopakowi zaglądnąć do domu, wydłubywała z jego skóry kleszcze, wyczesywała skołtunione, brudne włosy, przemywała skaleczenia i zadrapania spirytusem. Darł się przy tym wniebogłosy.

– Błagam, urwisie, posłuchaj nareszcie głosu rozsądku i zajmij się czymś pożytecznym. Na pamięć twojego świętej pamięci ojca! – Kobieta wznosiła nad nim modły.

Nadaremnie. Heniek, ledwie nieco lepiej podjadł i podkurował się, przepadał znowu, nie wiadomo gdzie i na jak długo.

Natrafił w końcu na polanę, na której stała rozwalona szopa. Przetrząsnął dokładnie to, co z niej pozostało. Na uwitym z siana i liści legowisku znalazł tylko potarganą chustkę do nosa z brunatnymi śladami zakrzepłej krwi. Łupiny orzechów laskowych i uschnięte fragmenty obgryzionych korzeni – walające się po ziemi – świadczyły, że ktoś przebywał tu niedawno.

Heniek wiedział, że odszukał kryjówkę Rosjanina. Tylko że nie było w niej niczego, co mogłoby być przedmiotem czyjegokolwiek pożądania.

Węszył wokół baraku. Podnosił z gleby każdy kamień. Cierpliwie zaglądał do każdej dziury w ziemi. Zataczając coraz większe koła, oddalał się od centralnej części polany. Wkroczył w końcu w zadrzewiony obszar.

Noc zaskoczyła Heńka podczas plądrowania ściółki. Naznaczył kozikiem najbliższe drzewo, żeby nazajutrz powrócić w to miejsce i wznowić pracę.

Chłopak postanowił rozgościć się w szopie, dopóki nie skończy poszukiwań. Był głodny i zmęczony, ale przegapił już możliwość zdobycia pokarmu. Rano, zanim zacznie pracę, musi zapolować na jakąś zwierzynę lub znaleźć ptasie jaja.

Dobrze, że była wiosna. Pożywienie w puszczy było o tej porze roku bardziej urozmaicone i łatwiej dostępne.

6

Obudził się skoro świt. Mocno zziębnięty, ze zdrętwiałymi kończynami, czuł w żołądku paskudne, uporczywe ssanie. Musiał natychmiast oszukać głód. Wygrzebał się z suchego, szeleszczącego barłogu. Strzepnął dłonią badyl, który wplątał mu się we włosy. Niedbale odrzucił liść łaskoczący go w policzek.

Wyszedł przed szopę. Ziewając przeciągle, rozprostował członki i zaczął wysysać świeży sok z młodych źdźbeł trawy, wyrwanych z węzłów rośliny. Słodkawy płyn przyjemnie rozchodził się po języku. Chłopak na chwilę zapomniał o głodzie.

Polana pokryta kroplami rosy zachęcała do stąpania boso. Heniek zrzucił cuchnące buty. Zanurzył stopy w mokrej trawie. Dłonie zebrały łzawy nalot z runa i przemyły oczy, które zaszły żółtą ropą, podrażnione kurzem posłania.

W terenie Heniek zawsze bardzo wcześnie witał nowy dzień. Słońce dopiero wstawało nad światem. Smugi światła skąpo sączyły się przez gęste listowie drzew. W lesie panował poranny ptasi harmider.

Burczenie w brzuchu przypomniało chłopakowi o natychmiastowej potrzebie zdobycia pożywienia. Bez tego nie zbierze się do życia. Założył więc buciory na wilgotne stopy i pomknął w las. Wypatrywał ptasich gniazd w koronach drzew. Liczył na soczyste mięso piskląt lub przynajmniej na pożywne żółtka jaj. Większość gniazd była bardzo wysoko, na gałęziach u szczytu drzew, rywalizujących o światło. Heniek musiałby wspinać się jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów. Zajmie to trochę czasu, a on nie mógł już wytrzymać ssania w żołądku.

Pochodził bezszelestnie wśród drzew, by nie spłoszyć ewentualnego posiłku. Pozaglądał w niższe krzewy. W końcu dojrzał w kępie jarzębin gniazdo grzywacza. Wspiął się po giętkim pniu o jasnej, gładkiej korze. Spłoszył napuszonego ptaka, który sfrunął ze swojego miejsca skleconego z suchych gałązek.

Heniek przeklął w duchu, że nie złapał gołębia. Grzywacz usiadł na gałęzi w pobliżu, drepcząc i gruchając chrapliwie. Odstraszał napastnika. Heniek tymczasem triumfalnie wydobył z płytkiego gniazda dwa śnieżnobiałe, jeszcze ciepłe od wysiadywania jaja. Ostrożnie schował je do kieszeni spodni, sprawdzając wcześniej, czy to przypadkiem nie ta dziurawa. Nie miał pamięci do takich rzeczy.

Chłopak szykował się już do zejścia, gdy zauważył dziuplę w starym drzewie. Dąb rósł w pobliżu jarzębinowych krzewów. Na wyciągnięcie ręki od miejsca, w którym Heniek znajdował się obecnie. Wyjął więc jaja z kieszeni i odłożył z powrotem do gniazda. Sięgnął ku dziupli. Pewnie znajdzie w niej pisklęta. Te, razem z jajkami grzywacza, wystarczą na zaspokojenie pierwszego głodu.

Jakież było zdziwienie Heńka, gdy na dnie wydrążenia, pod warstwą spróchniałego drewna i zbutwiałych liści, namacał miękki pakunek. Wychylił się mocniej, by zdecydowanie złapać i wyciągnąć zawiniątko. Pewnym ruchem wydobył przedmiot opatulony lnianym płótnem i schował go za pasek spodni.

Potem zabrał z powrotem jajka gołębia z gniazda na jarzębinie i z podwójną zdobyczą ześliznął się na ziemię. Rozejrzał się, czy nie śledzą go jakieś niepożądane ludzkie oczy. Sprawdził, czy pakunek siedzi pewnie za parcianym paskiem, i pomyślał w końcu o głodzie, dającym się coraz mocniej we znaki.

7

Głód Heńka był silniejszy od targającej nim ciekawości. Chłopak skruszył delikatne, wapienne skorupki jajek i wypił półpłynne składniki wnętrza. Zatrzymał nieco dłużej w ustach delikatne zarodki ptaków. Rozkoszował się ich soczystym smakiem. Rozgryzł je dokładnie i przełknął z nabożeństwem, by z pożytkiem trafiły do żołądka. Obserwował przy tym zupełnie obojętnie parę grzywaczy, które oszalałe z rozpaczy krążyły nad gniazdem. Co rusz przysiadały na jego brzegu i wydawały żałosne gruchania. Chłopiec wiedział, że wkrótce wróci tu po mięso.

Potem polazł ukontentowany do starej szopy. Zaintrygowany znaleziskiem, usiadł na posłaniu. Wydobył zza pazuchy zawiniątko. Chwilę ważył je w dłoni, przypatrując się zdobyczy. Odwlekał moment odwinięcia zawartości spomiędzy warstw wyblakłej, zetlałej tkaniny. Jakby obawiał się czekającego rozczarowania. Palcami z paznokciami zaszłymi brudem rozchylił w końcu pierwszą warstwę. Potem następne, aż jego oczom ukazały się pożółkłe, we czworo złożone kartki papieru. Było ich może kilkanaście.

Rozłożył pierwszą z brzegu stronicę. Zawierała wypunktowaną listę sporządzoną najprawdopodobniej w języku rosyjskim. Heniek ledwo umiał czytać po polsku, a co dopiero w obcym języku. Nie dowiedział się zatem, co zawierał spis.

Przeszedł do oglądania kolejnych arkuszy. Znalazł na nich szkice dziwacznej machiny i nierozczytany znów przez niego napis widniejący nad rysunkiem urządzenia. Chłopak pomyślał, że musi to być jego nazwa. Te schematy niewiele jednak mu mówiły. W skład mechanizmu wchodziły jakieś wymyślne pompy, filtry, zawory, rurki, które jawiły się Heńkowi jako poplątane kreski. Oczywiście – za bardzo zagmatwane. I wszystko opisane cyrylicą. Tylko gdzieniegdzie ktoś niewyraźnym, bladym pismem dopisał coś po polsku. No i na każdej kartce w nagłówku widniały znaki С.С.Б.[3].

Heniek oderwał oczy od dokumentów. Wściekł się bezwartościową – według jego oceny – zawartością znaleziska. Rozeźlony odrzucił kartki na deski podłogi. Szkoda było mitrężyć czas na poszukiwania. Nie rozumiał, dlaczego radzieccy ludzie tak skrzętnie zabiegali o odnalezienie papierów. Dlaczego uciekinier zdecydował się ponieść śmierć, by nie wpadły one w ich ręce? Ot, inteligencja...

Chłopak leżał zniechęcony na posłaniu. Gapił się bezmyślnie w niebo powleczone rozmytymi obłokami. Były dobrze widoczne w szerokich szparach desek tworzących lichy dach szopy. Odgadywał kształty chmur. Próbował uspokoić złość, targającą nim po wielkim zawodzie, jakiego przed chwilą doznał. Dawno nie czuł się tak podle.

I nagle wpadł na pomysł, którego realizacja była w stanie przywrócić jego nadzieję na zysk. Pokonał chwilową słabość pętającą myśli i zerwał się na równe nogi. Pozbierał skrzętnie pożółkłe arkusze. Wydukał jedyne możliwe do rozczytania przez niego wyrazy nakreślone na dokumencie po polsku, ołówkiem, na ostatniej stronie: imię i nazwisko. I nazwę miasta – Kraków. Złożył papier i pieczołowicie zawinął z powrotem w strzępy lnu.

Wrócił chyłkiem do wioski. Umył się w miarę porządnie i nałożył najlepsze ubranie, korzystając z nieobecności matki, która w tym czasie poszła posprzątać na plebanię za parę groszy. Spłowiałe spodnie po ojcu – nieco za duże, ale przynajmniej czyste i całe – oraz koszulę z grubego, zgrzebnego płótna. Wyczyścił szczotką rozlazłe buty. Spakował do worka pół bochenka chleba, upieczonego wczoraj przez matkę, i resztkę białego sera znalezionego w spiżarni. Słonina, trochę już nieświeża i zjełczała, dopełniła lichy prowiant. Chłopak nie znalazł ani jednej drobnej monety, pomimo że przetrząsnął wszystkie sprzęty w domu. Matka wydawała pieniądze na bieżąco. Ledwo im starczało na skromne życie, co dopiero na luksus odkładania.

„Nie trap się o mnie. Wrócę, kiedy Bóg da” – nabazgrolił z wielkim mozołem niezdarnym pismem kilka słów do matki na odwrocie świętego obrazka, bo tylko taki papier znalazł w domu. Nie chciał, żeby rodzicielka wciąż się o niego zamartwiała. Chociaż przyszło mu do głowy, że z pewnością i tak będzie to robić. Ale wynagrodzi jej to.

Henryk na wszelki wypadek przeżegnał się jeszcze, zanim wyszedł z domu. Czuł trwogę ogarniającą go przed długą podróżą. Pierwszą poza teren, który znał jak własną kieszeń. Na dodatek miała to być wędrówka, w czasie której musiał liczyć głównie na własne nogi. Może czasem uda się podjechać choć kawałek furmanką, której właściciel zlituje się nad zmęczonym piechurem?

8

Ludwik spiesznie podążał Mikołajską od rynku. Zniecierpliwiony, zerkał na zegarek. Minęły dwie, trzy minuty, nim znalazł się na ulicy Kopernika. Skręcił w lewo, w bramę posesji z numerem 12 i wbiegł po schodach do budynku Theatrum Anatomicum. Przeskakiwał energicznie po dwa stopnie na raz. Jedną ręką wspierał się o barierkę, w drugiej dzierżył przycięty krzew róży. To prezent dla profesora anatomii, który był miłośnikiem i hodowcą tych pięknych kwiatów. Niesiona róża to nowa odmiana, dająca kwiaty o mocnym kamforowym zapachu, z trudem zdobyta przez asystenta od znajomego ogrodnika.

Ludwik chciał zdążyć, zanim profesor skończy zajęcia w pięknej amfiteatralnej sali wykładowej. Udało mu się wpaść do holu w momencie, gdy ostatni studenci medycyny opuszczali salę. Podekscytowani jeszcze nową wiedzą, dyskutowali na temat tętnicy krezkowej. Zauważyli Ludwika i skinęli mu głową. Znali go z ćwiczeń – był asystentem w zakładzie anatomii.

Ludwik Gołębiowski już od dziesięciu lat był zafascynowany anatomią człowieka. Jak ci młodzi ludzie w tej chwili. Dlatego – tuż po żmudnych studiach medycznych – został na uczelni i poświęcił się pracy dydaktyczno-naukowej.

Ostatnio dostał zgodę od obecnego kierownika Katedry Anatomii Opisowej na prowadzenie eksperymentalnych badań. Jako uczeń i asystent profesora wywalczył możliwość wyłącznego korzystania w tym celu z oddzielnego pomieszczenia w podziemiach budynku. Było ono dobrze zaopatrzone w potrzebne urządzenia i sprzęty, podobnie jak niedawno powstałe nowe pracownie – neurologiczna i mechaniki rozwoju.

Asystent cieszył się bardzo, bo jego nowe miejsce pracy znajdowało się tuż przy sali, w której ponad trzydzieści lat temu profesor Teichmann, poprzednik obecnego kierownika katedry oraz imiennik i niedościgły wzór Ludwika, preparował mózgi i inne narządy dzięki opracowanym przez siebie technikom. Stąd wdzięczność młodego naukowca dla profesora Kostaneckiego, okazana w nietypowy sposób – kolczastym krzewem różanym.

Ludwik wkroczył teraz nader śmiało do sali wykładowej. Z systemu korzeniowego róży, niezbyt starannie zabezpieczonego gazetą, posypały się drobne grudki ziemi. Posługacz, który właśnie uprzątał preparaty rozłożone w celach dydaktycznych na biurku profesora Kostaneckiego, natychmiast złapał za miotłę.

– O, jak dobrze cię widzieć, Ludwiku. Co sądzisz o swojej nowej pracowni? – zagaił grzecznościowo profesor, wytwornym ruchem zamykając jeden z opasłych tomów anatomii autorstwa swojego nieżyjącego już ucznia Adama Bochenka.

– Jest doskonała. Już jutro zaczynam badania. Ignacy Kępowski będzie mi pomagał. Pamięta go pan, profesorze? To student piątego roku. Chłopak chciałby wciągnąć się już teraz w techniki eksperymentalne makroanatomii.

– Wiesz dobrze, że bardzo cenię i podziwiam wasz młodzieńczy zapał. Porozmawiamy jednak dłużej o tym jutro. Teraz nie mogę spóźnić się na posiedzenie rady wydziału. – Kazimierz Kostanecki, jako że był perfekcjonistą we wszystkim, co robił, i niesamowitym estetą, poprawił zagiętą połę marynarki, zbierając się do wyjścia.

– Profesorze! Zapomniałbym! Przyniosłem to dla pana. – Ludwik przypomniał sobie o podarunku. Z dumą wyciągnął przed siebie krzew.

– Wspaniale! Jak nazywa się ta odmiana? – zapytał profesor i nie czekając na odpowiedź, pospiesznie dodał: – Zostaw różę panu Staszkowi. Zabezpieczy ją do czasu, aż będę mógł ją zabrać i posadzić. Z pewnością jest wyjątkowa.

Punktualność, właściwa profesorowi, nie pozwoliła mu poddać się teraz jego słabości do krzewów różanych.

– Cornelia. Kwiaty brzoskwiniowo-miedziane. Róża parkowa piżmowa. – Ludwik wydeklamował zapamiętane cechy odmiany za zmierzającym już ku wyjściu profesorem.

9

Kiedy ją widział, doznawał zawsze nagłego przyspieszenia bicia serca i splątania myśli. Wysoka, smukła szatynka z dużymi błękitnymi oczami i burzą loków na jakże kształtnej głowie. Miała delikatną, brzoskwiniową cerę i promienny uśmiech, często goszczący na koralowych ustach. Ludwikowi podobało się w tej dziewczynie wszystko. Jej ciepły, spokojny głos i dźwięczny, perlisty śmiech. Jej cudowne imię – Matylda.

Matylda Zagajewska była w tym czasie jedyną asystentką płci żeńskiej w Katedrze Anatomii Opisowej. Posadę asystencką objęła dzięki reformatorskim pomysłom profesora Kostaneckiego, który już ponad dwadzieścia lat temu był inicjatorem uchwały o dopuszczeniu kobiet do takich stanowisk.

Praca asystenta anatomii była bardzo trudna. Wymagała cierpliwości, wytrwałości, naukowej ciekawości i oczywiście – biegłej znajomości anatomii człowieka. Matylda przed rokiem, jako jedna z pierwszych kobiet, skończyła medycynę. I od razu zdecydowała, że pozostanie na uczelni i poświęci się pracy badawczej. Była jasnym, dwudziestopięcioletnim promykiem wśród zbyt poważnego personelu płci męskiej. Wszyscy ją lubili. Łagodziła nawyki typowe dla męskiego grona.

Poddając się sugestiom kierownika katedry co do swej ścieżki zawodowej, zajęła się głównie zagadnieniami organogenezy. Nieugięcie towarzyszyła profesorowi we wcielaniu w życie nowoczesnych metod badawczych anatomii porównawczej.

Ludwik Gołębiowski od samego początku adorował piękną koleżankę. Nigdy wcześniej żadna kobieta nie wywarła na tym młodym mężczyźnie tak olbrzymiego wrażenia. Szybko zakochał się w niej bez pamięci. Postanowił sprawnie działać, by żaden kolega nie uprzedził go w zalotach. I już po kilku miesiącach Matylda zaczęła przychylnie patrzeć na starania asystenta. Coraz częściej pozwalała mu odprowadzać się do domu po pracy. Do tej pory, w miarę możliwości, przychodził po nią brat – Julian.

Julian Zagajewski miał trzydzieści jeden lat i nie był jeszcze żonaty. Podobnie jak Matylda i ojciec – wykonywał zawód lekarza. Pracował w II Katedrze i Klinice Chorób Wewnętrznych na Kopernika 15.

Mężczyzna czekał zazwyczaj na siostrę w obszernym holu Theatrum Anatomicum. Oparty o masywną balustradę pod kolumną, palił cygaro i prostował się z radosnym uśmiechem, widząc nadchodzącą Matyldę. Od razu można było zauważyć szczególną więź między rodzeństwem. Julian był bardzo dumny z Matyldy. Wskoczyłby za nią w ogień, gdyby zaszła taka potrzeba. Początkowo nie był zachwycony, że młodsza siostra w czasie drogi do domu zaczęła zastępować jego ramię ramieniem adoratora. Ale kiedy dokładniej poznał Ludwika Gołębiowskiego, nawet go polubił.

Ludwik miał bowiem łagodne usposobienie, nie irytował się łatwo. Ugodowy charakter powodował, że nie miał wrogów, mimo wyraźnej rywalizacji panującej w gronie akademickich pracowników. Powierzchowność młodego asystenta przyciągała kobiece spojrzenia. Był ulubieńcem nielicznej w tym czasie damskiej części uniwersyteckiej braci. Poważne, piwne oczy emanowały spokojem, ale często można było dostrzec w nich pogodne iskierki. Dobrze umięśniona sylwetka harmonizowała z siłą charakteru. Proste, czarne włosy nosił zawsze krótko przycięte i bez wyraźnego przedziałka, mimo panującej mody. Dodawało mu to, pomimo trzydziestu lat, bardziej młodzieńczego wyglądu. Poza zainteresowaniami zawodowymi uprawiał siatkówkę. Dbał zapamiętale o tężyznę fizyczną. Po prostu – ideał mężczyzny.

10

Praca Matyldy ze studentami dobiegała końca. Asystentka była zmęczona i osłabiona. Kiepskie samopoczucie przypisywała przesileniu wiosennemu, normalnemu o tej porze roku. Ostatnim punktem zajęć było oprowadzanie jednej z grup studentów pierwszego roku po muzeum anatomii.

Grupa składała się z siedmiu zbyt pewnych siebie młodzieńców i jednej, trochę zalęknionej i jakby zagubionej dziewczyny. Matylda nie widziała nigdy wcześniej wśród studentów tej drobnej, rudowłosej kobiety.

– Pierwszy raz widzę tutaj panią – zagaiła przyjaźnie rozmowę.

– Rzeczywiście, to moje pierwsze zajęcia na tej uczelni. Do tej pory studiowałam we Lwowie. Na Uniwersytecie Jana Kazimierza – odpowiedziała nieśmiało dziewczyna.

– Piękne miasto i akademia, podobnie jak nasza, z tradycjami. Dlaczego zmieniła pani uniwersytet? – zapytała Matylda.

– Mój ojciec dostał posadę w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie – powiedziała trochę śmielej studentka.

– A więc jest lekarzem? – mile zdziwiła się asystentka.

– Tak. We Lwowie był bardzo ceniony. Mam nadzieję, że szybko odnajdzie się i tutaj. – Dziewczyna powiedziała to z nieukrywaną dumą.

– Nie chciała pani zatem rozstawać się z rodziną? – Matylda kontynuowała rozmowę.

– Tak. Dlatego zdecydowałam się na tę zmianę. – Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się nieśmiało do Matyldy.

– Mój ojciec też jest lekarzem, może nawet w klinice, w której przyjdzie pracować pani tacie. I mój brat również... – Matylda popatrzyła w zamyśleniu w oczy dziewczyny. – Od kiedy jest pani w Krakowie?

– Od tygodnia. Dlatego nie czuję się jeszcze pewnie ani na uczelni, ani na ulicach miasta – przyznała studentka.

– Szybko upora się pani z dyskomfortem z powodu różnic. Nie są znowu takie wielkie... – zapewniła dziewczynę Matylda.

– Macie nieco inny program studiów... Poza tym mam trochę zaległości spowodowanych kilkutygodniowym opóźnieniem związanym z przeprowadzką – wyznała studentka.

– Szybko je pani nadrobi. Wygląda pani na inteligentną i bystrą. – Matylda momentalnie podniosła samopoczucie niewierzącej w swe siły dziewczyny.

– Cóż, myślałam nawet, czy nie rozpocząć na nowo pierwszego roku w krakowskiej uczelni jesienią, ale ojciec przekonał mnie, że poradzę sobie znakomicie. Nie wiem, czy miał rację... – W jej głosie dało się wyczuć zwątpienie.

– Z pewnością miał. – Asystentka zakończyła rozmowę, bo studenci płci męskiej rozbawili się nieco przy jednym z eksponatów.

Rudowłosa studentka pozostała na uboczu, przyglądając się z coraz większym podziwem poczynaniom Matyldy. Asystentka stanowczymi słowami przywołała do porządku rozweselonych i zarozumiałych mężczyzn.

– Proszę w pobożnej ciszy obserwować eksponaty, które są przecież ludzkimi szczątkami. Należy zatem traktować je z szacunkiem – karciła młodych mężczyzn.

Matylda srogo zerknęła na młodzieńca, który wykazał się niesubordynacją. Nagana we wzroku asystentki spowodowała, że student zmienił minę na poważną i podporządkował się jej nakazom.

Przeszli teraz do wielkiej sali wypełnionej masywnymi dębowymi regałami lub szklanymi gablotami. A w każdej gablocie – wypreparowane narządy, zdeformowane, strupieszałe ciała, zrośnięte bliźnięta, dwugłowe cielęta i inne monstra.

Najstarsze pochodziły z wiedeńskich kolekcji. Były to kości i słoje zawierające płody zakonserwowane w spirytusie. Niektóre jeszcze przykryte zwierzęcymi pęcherzami, szczelnie zawiązanymi u wylotu. Studenci z zainteresowaniem patrzyli na stare preparaty wykonane przez Teichmanna i kostne preparaty autorstwa Bochenka – profesora, który napisał grubaśne tomy anatomii, służące teraz jako źródło wiedzy.

Nowsze preparaty, utrwalone w formalinie, podobnie jak te w alkoholu utraciły już barwę i uległy wysuszeniu.

Matylda zwróciła uwagę studentów na najnowsze eksponaty. W miarę przesuwania się w głąb pomieszczenia młodzi adepci sztuki medycznej bledli z wrażenia i tracili wigor.

– Te są nasycone parafiną. Metoda konserwacji nowoczesna, wprowadzona dopiero od tego roku, pozwala na uzyskanie suchych preparatów doskonałej jakości – powiedziała i przeszła za regał, dodając: – Zobaczcie, jaki mają świeży wygląd...

Potem skorzystała z tego, że młodzi ludzie zajęli się rozpoznawaniem naczyń i nerwów biegnących przez trzewia klatki piersiowej i jamy brzusznej oraz oglądaniem modeli rozwojowych. Niewidziana przez studentów, przystanęła za jedną z gablot i wytarła z czoła kroplisty, zimny pot. Oparła się o chłodną ścianę w luce między regałami i szybkimi, krótkimi oddechami łapała powietrze. Czuła się, jakby miała za chwilę stracić przytomność i upaść na błyszczącą od wosku posadzkę.

– Co pani jest? Mogę jakoś pomóc? – usłyszała troskliwy, dziewczęcy głos młodej studentki, która znów oderwała się od grupy kolegów, i odnalazłszy Matyldę, patrzyła na nią z niepokojem.

– Nie. Proszę sobie nie przeszkadzać i uczyć się, jak koledzy. To tylko z przepracowania. Zaraz przejdzie... O, już minęło... – Słaby uśmiech zastąpił grymas bólu na obliczu Matyldy. – Miło, że pani zareagowała. Jak pani ma na imię? – dodała.

– Klara – odpowiedziała dziewczyna i wróciła do grupy kolegów.

Za długo przesiaduję w prosektorium. Wdycham ciągle opary formaliny. To pewnie one powodują, że moje dotychczasowe dobre samopoczucie gdzieś przepadło i od kilku tygodni cierpię na osłabienie. Ale przecież jest wiosna. Postaram się spędzać więcej czasu w ogrodzie. Może wybiorę się na wycieczkę za miasto, na wieś. Dobrze mi to zrobi... – pomyślała bardziej optymistycznie asystentka.

11

– No i co sądzicie o propozycjach Hirszfelda? – Julian przycinał starannie cygaro, nie odrywając wzroku od jego końcówki.

Był chłodny, kwietniowy wieczór. Całe towarzystwo zebrało się w salonie Zagajewskich, przy świeżo rozpalonym kominku.

Matylda zajęła wygodny, choć mocno podniszczony fotel ojca. Julian troskliwie okrył ciepłym pledem zziębnięte nogi siostry, zanim zajął się znów swoim cygarem. Ludwik Gołębiowski nie odrywał zatroskanego wzroku od ukochanej. Wydała mu się tego dnia bardzo blada i jakby mocniej wychudzona. Martwił się, że trapi ją jakaś niedyspozycja zdrowotna.

Matylda cichym, słabym głosem rozprawiała z siedzącą przy niej Klarą. Młoda studentka przybyła na spotkanie wraz ze swym ojcem, który okazał się nowym przełożonym Juliana. Klara nie kryła radości z faktu, że celem wizyty jest dom Zagajewskich. Pierwotnie – ze względu na Matyldę, z którą pragnęła się zaprzyjaźnić.

Studentka przerwała szybko rozmowę, kiedy usłyszała pytanie Juliana. Nie była na tyle wtajemniczona w temat, by ośmielić się na zabranie głosu w dyskusji. Celebrowała jednak każde słowo młodego internisty, wpatrując się w niego z uroczym rumieńcem, zdradzającym, że podoba się jej brat asystentki, co zresztą nie pozostało niezauważone przez wszystkich obecnych.

Grono dyskutantów uzupełniali: gospodarz Jan Zagajewski, Józef Fryczewski – ojciec Klary, i nadpobudliwy, nerwowy Ignacy Kępowski. Oczekiwali jeszcze Karola Zeldmana – przyjaciela Juliana, który miał przybyć lada moment, po zakończeniu niespodzianej konsultacji w klinice.

– Mówisz o oznakowaniu grup krwi? Drogi synu, jednolita terminologia na całym świecie! Hirszfeld i Dungern to geniusze! Prawdziwi geniusze serologii. Poczekajmy tylko na konferencję... – zapalił się do rozmowy Jan.

– Zatwierdzą to? – zapytała Matylda, ale widząc, że Klara nie wie, o jakiej konferencji mowa, dodała szybko: – Konferencja Komitetu Higieny przy Lidze Narodów.

– Z pewnością zatwierdzą. A swoją drogą, w końcu pozbyliśmy się ataków gorączki u chorych po transfuzji. Może wszystko pójdzie w dobrym kierunku... – Jan zadumał się, bo przypomniał sobie o niedokończonym referacie na ten temat, czekającym cierpliwie na biurku w jego gabinecie.

– Słyszeliście panowie... – zaczął Ludwik, ale zaraz się poprawił, przesyłając przepraszający uśmiech damom. – Słyszeliście państwo o tajemniczych eksperymentach w Związku Radzieckim? Tych dotyczących przeszczepów? Podobno są pierwsze przymiarki do badań. Wierzycie w ewentualne udane próby na zwierzętach?

– A tak. To wszystko jakieś niedorzeczne kombinacje. Mistyfikacje. Jak to wyciekło? Zaraz, jak nazywa się ten fizjolog? Buchonienkin? – Julian szukał w pamięci poprawnego nazwiska radzieckiego lekarza.

– Briuchonienko. Szaleniec. Ale tacy początkują wielkie odkrycia. To nie iluzoryczne dyrdymały! – Mocny głos Zeldmana zabrzmiał gromko już od wejściowych drzwi.

Karol słyszał ostatnie rozważania, zdając płaszcz i kapelusz służącej. Wpadł, jak zwykle, z wielką energią do salonu i uściskał wszystkim dłonie. Przytrzymał dłużej szczupłe ręce Matyldy w swoich, narażając się na podejrzliwe i zazdrosne spojrzenie Ludwika.

– Mówi się, że w zeszłym roku jacyś tajniacy szukali w mieście uciekiniera, który przechwycił dokumenty. Ponoć nadal węszą w środowisku medycznym. Boją się, by nikt nie wyprzedził w odkryciach radzieckich naukowców – dodał autorytatywnie, nadal nachylony nad dziewczyną.