Cierpienia księcia Sternenhocha - Ladislav Klima - ebook

Cierpienia księcia Sternenhocha ebook

Ladislav Klima

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Powieść Ladislava Klimy (1878-1928) – powieściopisarza, dramaturga i filozofa czeskiego. Watek główny utworu stanowią perypetie tytułowego bohatera, księcia Sternenhocha, przedstawiciela zdegenerowanej arystokracji pruskiej czasów Wilhelma II, który po zabójstwie niewiernej żony nie potrafi udźwignąć odpowiedzialności za swój czyn.
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Rok wydania: 1980

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Ladislav Klima

CIERPIENIA

KSIĘCIA

STERNENHOCHA

 

PrzełożyłJacek Baluch

 

 

Tytuł oryginału:

Utrpeni knizete Siernenhocha. Groteskni romaneto, edice ćeskych autoru Plejada, Praha 1928

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980

Posłowie

Jacek Baluch

 

Okładka, strona tytułowa, ilustracje

Barbara Ziembicka-Sołtysik

 

Redaktor

Krystyna Philipp

Redaktor techniczny

Bożena Korbut

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980

Wyd. I. Nakład 10 000 + 283 egz. Ark. wyd. 8,8. Ark. druk. 8,75

Papier druk. mat. kl. III, 82 x 104 cm, 70 g

Oddano do składania 26 III 1979. Podpisano do druku 24 I 1980

Druk ukończono w marcu 1980. Zam. nr 1528/79. 1-11-149. Cena zł 35.—

Drukarnia Wydawnicza, Kraków, Wadowicka 8

ISBN 83-08-00252-8

Przedmowa

Ze spuścizny księcia Sternenhocha, jednego z pierwszych wielmożów Rzeszy Niemieckiej na początku naszego stulecia, który z całą pewnością zostałby następcą Bismarcka, gdyby Los nie był mu rzucił pod nogi potężnej osoby Helgi-Demony, wpadł nam w ręce fragment dziennika. Nie wahamy się z jego publikacją, ponieważ historia, którą opowiada, jest ze wszystkich nam znanych jedną z najkoszmarniejszych i najkomiczniejszych zarazem. Zdarzenia poprzedzające 19 sierpnia 1912 podajemy jedynie w najogólniejszym zarysie, jako krótkie opowiadanie — nie zaś w formie dziennika: są tylko prolegomeną historii właściwej. Także pod innym względem pozwolimy sobie na liczne licencje. Przede wszystkim co nieco zintelektualizowaliśmy naszego bohatera. Było to konieczne. Jaśnie Oświecony był z piórem poniekąd na bakier... A w ogóle, jeśli Czytelnik pragnie sobie wyrobić pogląd, jaki był książę i jak mógł wyglądać oryginał jego rękopisu, niech sobie przeczyta strony 103, 104, 123; nasz bohater nie był ani trochę lepszy od swego brata generała. Ponieważ jednak nawet najmniejsze wykroczenie przeciw empirycznie dostępnej rzeczywistości musi pociągnąć za sobą coraz dalsze, zdecydowaliśmy się śmiało, ale tylko jeśli chodzi o inteligencję księcia, postępować z całkowitą dezynwolturą i na nosa, z lekkością i brawurą, swobodą i z gestem. I jesteśmy przekonani, że sedno sprawy nie tylko na tym nie ucierpi, ale zyska. Jakie znaczenie może mieć tych kilka wybryków, paradoksów, pomyłek, nonsensów? Świat sam to jeden wybryk i paradoks, i pomyłka, i nonsens. Strach autora przed potknięciem się jest tym samym, co obawa kogoś, kto wpadł jak długi do gnojówki, żeby się nie pobabrać.

A teraz przedkładamy, bez dalszych zbędnych usprawiedliwień, Czytelnikowi amalgamat, przekonani, że — jak mówi Goethe o Werterze — „duchowi naszego bohatera swego podziwu, losowi jego swych łez nie poskąpi”.

I

 

Po raz pierwszy ujrzałem Helgę na balu; ja miałem 33, ona 17 lat. Pierwszym moim wrażeniem było, że to dziewczyna wręcz paskudna. Długa jak tyka, cienka, że można się przestraszyć; twarz haniebnie blada, niemal biała, chudości; żydowski nos, rysy w całości, choć skądinąd nie najgorsze, tak jakoś zwiędłe, ospałe, usypiające; wyglądała jak trup przez mechanizm jakiś poruszany — tak samo jak twarz także jej ruchy były straszliwie leniwe i zdechłe. Oczy trzymała wciąż spuszczone jak pięcioletnie, najwstydliwsze dziewczątko. Jeszcze najlepsze, co miała, to potężne, jak sadza czarne włosy.... Zrobiło mi się stricte niedobrze, kiedy się o nią nasamprzód otarłem spojrzeniem; a kiedy hrabia M., malarz-dyletant, powiedział: „Ta panna ma nadzwyczajnie interesującą, klasycznie piękną twarz” — nie mogłem powstrzymać rechotu. Doprawdy nie wiem, jak to się dzieje, że wszyscy ci plastycy i ludzie „o wyrobionym guście” w ogóle nie mają gustu — widocznie tak długo sobie go wyrabiali, aż z niego nic nie zostało; co mi się podoba, im się akurat nie podoba, a co mi się nie podoba, im podoba się jakby na przekór. Ja na przykład nie oddałbym twarzyczki żadnej pucułowatej berlinianki za głowy wszystkich greckich kamiennych bogiń i prawie każdy infanterzysta jest dla mnie piękniejszy od takich dziwacznych nosaczy Schillera i Goethego, o których pięknie i szlachetności tyle się gada.

A pomimo to — czy uwierzycie? — musiałem na nią wciąż od nowa spozierać... A kiedy raz, tańcząc tuż obok mnie, podniosła przypadkiem oczy, nawet na mnie nie patrząc, jakby mnie poraziła ładunkiem elektrycznym...

Od tego dnia musiałem o niej wciąż myśleć. Miesiącami. Wreszcie zapomniałem — wtem ujrzałem ją znowu; i znów na balu.

Przedziwnie mnie to wzburzyło; słyszałem łomot własnego serca. Długo siedziałem jak na szpilkach — aż wreszcie poprosiłem ją o taniec. Usprawiedliwiałem się w duchu: .Jest to z mojej strony, znakomitego szlachcica Germanii, posiadacza 500 milionów marek, pierwszego doradcy i ulubieńca Wilhelma, akt wielkoduszności, szlachetności i wzniosłej kurtuazji zaproponować taniec potomkini rodu przed stuleciami sławnego, dziś obskurnego, zbiedniałego, prawie żebraczego — jak właśnie się informowałem; prawie nikt z nią nie tańczy, każdy mój czyn pochwali — a ona — jakże będzie szczęśliwa!

Ale nie okazała najmniejszej radości. Podniosła się jak automat, tańczyła jak drewno. Całkiem niezwykle zmieszany mówiłem mało i głupio. Nie wiem, co to było, co narkotycznie przenikało mi do rąk z tego kościstego ciała. W czasie całego tańca nie podniosła oczu i tylko dwa, trzy słowa wypowiedziała szarym, niemal chrapliwym głosem. Kiedy taniec się skończył, przycisnąłem ją mocniej i wygłosiłem jakiś taki trochę tłustawy dowcip. Z lekka mnie odtrąciła, podniosła oczy. Nie były teraz przykryte powiekami — rozwarły się naraz niewiarygodnie, stały się niby kocie — tak właśnie zielone, tak właśnie dzikie, drapieżne, straszliwe. Wargi, przedtem leniwie na sobie spoczywające albo na wpół otwarte, ciasno się zwarły, stały się ostre jak brzytwa, nos się zwęził, chrapy uwydatniły i dziko zafalowały... Nie trwało to dłużej jak błyskawica; potem bez słowa znowu odeszła — w trupa z powrotem przemieniona furia — do swojej starej, dość nędznie wyglądającej opiekunki. Myślę, że byłem w tym momencie tak samo blady jak ona. Ale jakie to uczucia mną wstrząsały?... Czyż nie było to mistyczne przeczucie groźnej przyszłości?... Powiadam: nie widziałem nigdy przedtem twarzy choć w przybliżeniu tak strasznej i przerażającej, i nigdy bym nie uwierzył, że może się tak rozognić, jak błyskawica ciemną chmurę, twarz tak trupio mdła, jakiej również ani przedtem, ani potem nie widziałem.

Decyzja zapadła. W tydzień później szedłem do jej ojca prosić o jej rękę - - -

Czemu to uczyniłem? Nie wiem. Wiem jedynie to, że nie dyktował mi tego rozum.

Nie kochałem jej, jeśli miłość jest czymś pięknym i słodkim. Z pewnością jednak, jeśli w moich odczuciach było coś z tego uczucia, mój wstręt do niej był dziesięciokroć silniejszy. I to pewne, że z tuzin kobiet kochałem bardziej, choć nie przyszło mi do głowy iść z którąkolwiek do ołtarza. A przecież coś mnie ku niej popychało, coś ciemnego, przedziwnego, szatańskiego... Tak, był w tym szatan, nikt inny! Omamił mnie tak, że chwilami wydawała mi się bajecznie drogocennym kamieniem, którego posiadacz będzie się mógł uważać za szczęściarza; że nawet — nie do wiary! — jej szczupłość i bladość tu i ówdzie wydawały mi się wręcz podniecające! Wielka jest siła szatana...

A poza tym — mam wielką skłonność do ekscentryczności. Myśl, że ją, biedną jak mysz kościelna, ale gałąź rodu dawnej sławy, bez ceregieli i bliższej znajomości uczynię swą małżonką, schlebiała mojej próżności. Jaką wywoła to wszędzie sensację! Będę dla ludzi jak piorun — bezinteresowny, wielkoduszny, idealny! A co na to Jego Cesarska Mość! A jaką radość uczynię jej niebogiemu ojcu! A jej samej! Dowiedziałem się już wcześniej, że bardzo jej źle u tatusia; powita we mnie z pewnością swego wybawcę. — Mogłem się łatwo ożenić z panną niezmiernie bogatą; ale czy moje krocie potrzebują pomnożenia? Wziąć sobie córkę amerykańskiego miliardera, który dorobił się majątku na handlu bekonami? Nie wątpię, że dostałbym nawet księżniczkę z rodu królewskiego, wspaniałą, wszelkimi cnotami ozdobioną; wszak, nie bacząc na mój ród i bogactwo, mogę o sobie rzec, że jestem urodziwy, pomimo pewnych felerów, tak jak na przykład, że mam tylko 150 cm i ważę 45 kg, że jestem prawie bezzębny, łysy i bez zarostu, poniekąd zezowaty i mocno kulawy; ale nawet słońce ma plamy.

Szedłem więc do jej ojca, do sześćdziesięcioletniego nadporucznika w stanie spoczynku; nie udało mu się wspiąć wyżej i już dawno został przeniesiony na emeryturę; nie dlatego, że brakowało mu dzielności, inteligencji, gorliwości — ale nie było człowieka, z którym potrafiłby się zgodzić. Ze swego dziwactwa i ekscentryczności był w swoim otoczeniu wręcz sławny. O, jakże się cieszyłem na wrażenie, jakie wywrze na nim moja fantastyczna propozycja! Pomimo to serce waliło mi ze wzruszenia, kiedy pukałem do jego drzwi.

Mieszkali w dwóch maleńkich izdebkach na poddaszu. Helgi nie było w domu. Odetchnąłem, ponieważ w tej chwili miałem, nie wiem dlaczego, przed nią wielkiego stracha. Stary leżał na podłodze mając pod głową jakąś szkatułę; kurzył fajkę i spluwał na ścianę. Chwilę pozwolił mi stać nie odpowiadając na moje przywitanie i nie patrząc na mnie; potem nagle tak szybko się zerwał, że z krzykiem uciekłem do drzwi myśląc, że chce mnie udusić... Wszak samo jego oblicze mogło napędzić stracha: takie dziwne, dzikie, a przecież na swój sposób chwackie, szalone, a jednak mające coś imponującego. Oczy, czarne jak węgiel, paliły niczym żar. Przypominały mi oczy córki, ale poza tym nie było między nimi żadnego podobieństwa.

Przedstawiłem się. Pochwycił mnie za ramiona, przez dobrą chwilę wpatrywał mi się w oczy, a potem bez słowa rzucił na krzesło. Byłem przerażony, ale nie obrażony: tłumaczyłem sobie tę gwałtowność i niegrzeczność jako przejawy niezwykłej radości z tak dostojnej wizyty. I od razu, bez wstępu, jak sobie umyśliłem, powiedziałem zebrawszy się na odwagę: „Pozwalam sobie, panie, prosić o rękę córki Helgi”.

Ale cóż to? Ledwo wypowiedziałem te słowa, pociemniało mi w oczach i duszy, czułem się, jakbym przekroczył próg bramy piekielnej, nad którą pisze: „Wy, którzy tu wstępujecie, porzućcie wszelką nadzieję...”

Minutę milczał i ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Potem wrzasnął:

— Jeśliś naprawdę Sternenhoch, dziewka jest twoja; jeśli nie, wylecisz za drzwi! Legitymuj się!

Teraz dopiero poczułem się urażony i już miałem wstać, żeby albo odejść, albo wlepić grubianinowi policzek. Ale tego pierwszego nie zrobiłem czując, jakim by mnie takie minutowe oświadczyny uczyniły powszechnie bezgranicznie śmiesznym; a drugiego dlatego, że się trochę tego wariata bałem. Rzuciłem na stół swój bilet wizytowy.

— Hm — zamruczał — nie jest to wprawdzie właściwa legitymacja, ale za drzwi tymczasem nie wylecisz. Więc to ty jesteś tym głównym doradcą Wilusia i jego ukochaną? No — wyglądasz na to, nie ma co mówić, lepiej legitymujesz się swą twarzą, jak tym papierem. To kiedy będzie wesele?
— To zależy od obopólnej zgody — wyjąkałem nie wiedząc w ogóle, co myśleć.
— Im prędzej będę miał z głowy to straszydło, tym lepiej.
— Tfu— zdobyłem się wreszcie na odwagę — to tak mówi ojciec o własnej krwi?

Stary zarechotał — klepnął mnie w bary; cud, że nie zwaliłem się z krzesła.

— Ponieważ taki z ciebie dureń, że chcesz zostać jej małżonkiem a moim zięciem, chcę się przed tobą trochę wywnętrzyć. Za swoją krew uważać zgniłą poczwarę? Diabli wiedzą, co za pokurcz, czy żółwi samiec albo bagienny duch wyruchał moją starą.
— Tfu, tfu, tfu!
— Z niej też było takie tyczkowate, białe, nieme straszydło. Całymi nocami chodziła po pokojach tam i z powrotem — człap, człap, człap... Jeszcze dziś, choć zdechła już dziesięć lat temu, przychodzi o północy do mojego łóżka i szepce: „Kochaj Helgę, uważaj na nią, nie wiesz, co posiadasz”. Ale ja wpatruję się w nią, palę z pistoletu, i rozpływa się jak dym. Chciałem mieć syna jak się patrzy, prawdziwego mężczyznę, albo chociaż — lepszy rydz jak nic — dziewczynę jak żywe srebro: a tu masz! — jedyny przypłodek, którym mnie ta czarownica uszczęśliwiła, jest jakby naumyślnie największą łajzą, jaką dotąd widziałem! Czy to w ogóle moją córka, moja?... No — dopóki była mała, była inna — dzika, że nawet dla mnie było już tego za wiele. Ale nigdy jej za to nie karałem, chwaliłem ją, chociaż z jej powodu wzywano mnie często do urzędów. Dopiero kiedy miała dziesięć lat, sprałem ją raz, ale nie za karę, tylko dlatego, że mi przyszła na to ochota. I od tego dnia zupełnie się zmieniła. Z całej swawoli i wesołości nic! Przestała mówić i prawie jeść — wierzba płacząca; zdychała, im dalej tym więcej. Myślę, że mnie przedtem kochała i że, rozczarowawszy się do mnie, rozczarowała się jakoś do całego świata; niesłychane, z powodu takiego głupstwa! Nie tknąłem jej potem przez całe lata ufając, że to przejdzie — ale nie! Było coraz gorzej. Pomyślałem więc sobie: „To, co cię do tego przywiodło, może cię od tego, jak zdarza się wariatom i niemowom, znowu uwolni!” — i prałem ją odtąd dzień w dzień. Wszystko na darmo, coraz bardziej więdła, pewnie jej miękł i mięknie mózg. Z niczego sobie nic nie robi, ani ją co ziębi, ani grzeje, jakby była jakąś zagubioną, zatraconą duszą nie z tego świata. Tylko raz chyba, dzięki Bogu, trochę się opamiętała : zauważyłem ją w nocy skradającą się z nożem w ręku do mojego łóżka; kiedy zobaczyła, że mam otwarte oczy i patrzę na nią spokojnie, obróciła się i jakby nigdy nic wyszła do pokoju obok. Wyskoczyłem, biegnę za nią — leży i śpi. Na drugi dzień niczego się od niej nie dowiedziałem; nie wiem więc do dziś, czy mnie chciała naprawdę zamordować, czy może była w stanie lunatycznym, czy było to moje przywidzenie, czy tylko sen... — Tak to wygląda, moje głupie książątko. Ciągle ją jeszcze chcesz?
— Przede wszystkim mnie nie tykaj! — zagrzmiałem straszliwie i z samej przekory, choć to, co słyszałem, napełniało mnie przerażeniem i niepewnością, zawołałem: — Właśnie że chcę! Z pewnością jest to niezwykła osoba, jeśli ktoś taki znajduje ją złą, okrutniku, któryś ją nieludzką udręką doprowadził do tego stanu! Wstyd!
— Ile bohaterstwa w takim gołąbeczku! Ale z ciebie będzie dobry mężuś dla niej. Cha, cha! Ale uważaj, uważaj — kto wie, co się z niej jeszcze wykluje, może mityczny smok albo wędrujący trup — może to być całkiem interesujące... No, żebyś mi już dał spokój, leć szybko po księdza, leć, leć!

I wypchnął mnie za drzwi. A ja — wstydzę się do dziś — zapytałem dosyć pokornie:

— Ale jak mam sobie wytłumaczyć, że choć pragnie pan tego, żeby się córki pozbyć, zachowuje się wobec kandydata do jej ręki tak, że mam po stokroć chęć zostawić wszystko tylko dlatego, żeby mnie ominęło szczęście posiadania tak przyjemnego teścia?
— Jak? Tak, ale nic na całym świecie, nawet nieustanny widok tej szmaty, nie potrafi mnie zmusić do tego, żebym z łapserdakiem, łachudrą, łachmytą nie postępował, tak jak należy i jak się patrzy!

Teraz jednak naprawdę się wściekłem:

— Chłopie! — wrzasnąłem z nieoczekiwaną odwagą — tak mówisz z pierwszym mężem Rzeszy? Czekaj tylko! Już jutro zostaniesz pozbawiony emerytury, aresztowany, bity w kryminale przez policjantów, aż ci skóra sczernieje! A na rękę pańskiej córki już nie reflektuję!

I wypadłem na zewnątrz, mrocznie, wielce szczęśliwy, że cała ta szalona sprawa umarła śmiercią naturalną. Ale ledwo ocknąłem się na schodach, wybiegł za mną i ze straszną siłą wciągnął z powrotem. Przestraszony, obawiając się najgorszego, nawet się nie opierałem temu oczywistemu szaleńcowi. On jednak, jakby go coś odmieniło, zakwilił:

— O, Jaśnie Oświecony, racz się nie gorszyć, miałem od momentu, w którym zechciałeś do mnie wstąpić, atak nerwowy, ducha zamraczający. Do stu diabłów! — wrzasnął i uderzył się pięścią w usta, i natychmiast dalej kwilił: — Żywię dla cię, Jaśnie Oświecony, najwyższą cześć, wzniosłość ducha ogarnia zorzą twoją twarz — tfu! Jestem nieskończenie szczęśliw, że mnie, żebrakowi niegodnemu na ciebie podnieść oczy, uczyniłeś tak niesłychaną propozycję! Proszę wybaczyć miłościwie!
— No, no, no — stękałem, na wpół ujęty pochlebstwem, na wpół bojąc się, że moja nieustępliwość mogłaby spowodować wybuch szału.
— Podtrzymuje książę swoją ofertę, nieprawdaż? — skamlał składając ręce.
— No, no - - - czemuż by nie - - - będzie to jednak zależało od pańskiego zachowania ——
— Ach, będzie już niezmiennie bez zarzutu! Jestem szczęśliwy, Jaśnie Oświecony!
— Ale co, jeśli mnie Helga nie kocha? — powiedziałem, żeby tylko coś powiedzieć, starając się wykręcić ręce z kleszczy jego dłoni, w które mnie znowu pochwycił.
— To będzie kochać innych, nie martw się - - - ale cóż to znowu mówię, ja nieszczęsny, znowu ten atak... Jakaż kobieta mogłaby księcia nie kochać?
— Co jednak, jeżeli się nie zgodzi ?
— To ją nauczę rozumu dyscypliną.
— Tfu! Myśli pan, że chciałbym żonę, która by mnie wzięła pod przymusem?
— Oczywiście! Ale ona księcia z pewnością już kocha, jak by inaczej! Dyscyplina nie będzie potrzebna, przyrzekam! Racz, Jaśnie Oświecony, zachować dla nas przychylność — wszak to będzie dla tej szma - - - dla niej niezmierne szczęście! Jej głupota zniknie w najwyższych sferach, między wami, durniami, będzie może nawet dobrze wyglądać — ale pardon, pardon!
— Dość! — powiedziałem szybko. — Proszę z nią pomówić i oznajmić mi na piśmie jej odpowiedź! Adieu!

Towarzyszyły mi jego najuniżeńsze ukłony. Ledwo zamknął za sobą drzwi, zabrzmiało potężne splunięcie. W pierwszej chwili znajdowałem się w stanie chaosu, ale zaraz potem zrodziło się we mnie mocne postanowienie, że dam spokój całej sprawie. Napełniło mnie to słodyczą, choć równocześnie płonąłem z hańby z powodu tego huzarskiego, szalonego wybryku. Ale straszliwy los chciał, że na ulicy, kilka kroków od domu, spotkałem Helgę i że spojrzała na mnie oczyma szeroko rozwartymi, ogromnymi, straszliwymi, nieopisanymi. Przestrach i tajemnicza groza tylko cudem mnie nie powaliły; ciarki mnie obleciały, wzrok się zmącił, nawet jej nie pozdrowiłem...

To spotkanie zadecydowało. Szatańskie sidła zaciągnęły się nade mną nierozerwalnie. Nie było już obrony. Dniem i nocą straszyły mnie szatańskie oczy; czułem, że pogrążyłyby mnie w szaleństwie, gdybym im nie odebrał siły, nazwawszy je swymi. Wahałem się wprawdzie jeszcze tydzień, ale było jasne, jakie to śmieszne, bezsilne.

Odpowiedziałem na list starucha, bardzo pokorny, który otrzymałem następnego dnia po mojej wizycie, oznajmiający, że Helga bez zastrzeżeń się zgadza — odpowiedziałem - - -

Za miesiąc była moją żoną.

Jak ofiarne jagnię szła do ołtarza; zupełnie jak lalka, którą bawią się dziewczynki, poczynała sobie w noc poślubną - - a ja, ja jak idiota... nie chcę, nie mogę, nie wolno mi tego opisywać - -

Rankiem, kiedy oprzytomniałem, chciałem odebrać sobie życie, ze wstydu, że to zrobiłem

„Może teraz, kiedy jest kobietą, zmieni się, jak to zwyczajnie u kobiet bywa” — powiedziałem sobie; ale przeciwnie, stawała się, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze gnuśniejsza, bardziej trupia, wstrętniejsza... Nie pytana w ogóle nie mówiła, zapytana odpowiadała wprawdzie, ale tylko to czy owo, monosylabami. Żółw nie lezie wolniej; nikt nie widział jej spojrzenia. Ale służbie nie rozkazywała, ubrana chodziła jak łachmaniarka. W zabawach brała udział tylko wtedy, kiedy jej kazałem, ale wówczas była posłuszniejsza niż kiedykolwiek. Wszelako ta prezencja!... „Sternenhochliku — powiedział mi Wiluś — ty naśladujesz księcia Stawrogina, który, aby wywołać furorę, pojął żonę niespełna rozumu i garbatą, jak wyczytałem w pewnej głupawej powieści Dostojewskiego”. „Ochlaj-duszku — mówił mi wielki książę — nie wziąłeś sobie przypadkiem za żonę tego kobiecego, drewnianego automatu, tej — jakże jej tam — je m'em fische — z opowieści Hoffmanna?” Ale pewien znany poeta, którego Wiluś przyjął kiedyś na audiencji i natychmiast wyekspediował kopniakiem w rzyć, powiadał do mnie z zachwytem: „Ludzie zbyt często nie umieją odróżnić snu od jawy, boskiego odpoczynku od lenistwa, pomału płużącego się tygrysa od świni. Ona śpi, śpi, śpi! Ale przebudzenie będzie straszne, zwłaszcza dla ciebie, książę”.

I miał rację, poetycki łobuz.

Już nasza pierwsza poślubna noc miała konsekwencje... — nadmieniam, że prędzej bym umarł i ze wstrętu, i ze strachu, i z czegoś nieznanego... gdybym po raz drugi - - W czasie jej zaawansowanej ciąży zaobserwowałem w niej wyraźne zmiany duchowe... Oczy już jej nie opadały, ale patrzyła stale nieruchomo w przód, w tajemniczą niewiadomą. Chód stawał się coraz szybszy i szybszy, głos bardziej przerywany i metaliczny. Podczas gdy dawniej potrafiła przestać całe dni jak posąg przy oknie albo wylegiwać się jak jej czcigodny papa na podłodze, spędzała je teraz na powietrzu; bywały noce, które trawiła sama w lasach. Nieprzerwanie czytała. Ba — nieraz, dziw nad dziwy! — nawet się zaśmiała; kilkakrotnie sama do mnie przemówiła i rozmawiała chwilę jak normalni ludzie - -

Stan ten po jej połogu — urodziła mi szczęśliwie żywego, podobnego do mnie chłopaczka — z nagła się spotęgował, bardziej rzucał się w oczy. Zarządzała teraz wiele służbą, i to w taki sposób, że się jej wszystko uniżenie podporządkowywało. Ustawicznie coś pisała. Złowieszczo płonęły chwilami jej oczy, ale przeważał nastrój głębokiego zamyślenia, melancholii. A ja zaczynałem ku niej, właściwie dopiero teraz, odczuwać jakiś ciepły pociąg i tęsknotę... Pewnego razu postanowiłem położyć się do jej łoża, zanim wstąpiła do swej sypialni. Bez lęku, bez czucia patrzyła na mnie czas dłuższy— potem poszła do psiarni, gdzie spędziła całą noc na słomie. Drżałem zagadkowym przeczuciem, że lada dzień stanie się coś strasznego. — I stało się! Ale wybuch był przeraźliwszy od wszystkiego, co malowała moja fantazja.

Siedziałem nad kolebką mojego niebogiego synka. Helga leżała na kanapie i pisała. Ja gładziłem swojemu robaczkowi rzadkie białawe włoski i tak mówiłem:

— Moja kruszyno złota, ty mój, mój, prawda? No powiedz! Kiwnij chociaż główką. — I sam kiwnąłem. — No widzisz! Jak by zresztą inaczej. Jesteś przecież całkiem do mnie podobny, a do mamusi ani trochę. Nie masz jej wielkich oczu jak misy, ale takie maleńkie, ufne jak moje. Masz jaśniuteńkie, rzadziutkie włoski, jakie ja miałem, i jak ja malutki, okrąglutki nosek jak wisienka —

Rozległ się syk przeraźliwy... przestraszony oglądnąłem się, czy nie ma w pokoju żmii... Helga pisała nadal nie podnosząc oczu... A ja, choć coś mi mówiło, że powinienem natychmiast odejść, kontynuowałem, niestety, w jakimś bezmyślnym buncie...

— Helmutku mój, co tak patrzysz na mamusię? Jakbyś się jej bał... Nie bój się, ona ci nic nie zrobi, a gdyby ci chciała dać klapsa, tatuś cię nie da — przecież jesteś cały, calutki ja —

Zabrzmiał straszny, stłumiony dźwięk, jak ryk w cyrku, bezwiedny, patrzącej na ognistą obręcz pantery. I od razu główka dziecka zniknęła pod poduszką. Ależ falowała... Nie wiedząc, co to znaczy, rozglądam się i widzę, jak Helga — o twarzy Meduzy — trzyma niemowlę za kostkę, głową w dół. A zaraz potem wyleciało malutkie ciałko ponad wyrodną matkę — poczułem straszne uderzenie i straciłem przytomność.

Kiedy ją odzyskałem, widzę swoją żonę, jak siedzi na ziemi po turecku i pali wirginię. Między nią a mną leżało nieruchomo martwe nagie ciałko z roztrzaskaną czaszką. Czuję coś lepkiego na włosach i policzkach, sięgam — krew i mózg! Przez dłuższy czas nie rozumiałem, co się stało, ciągle ogłupiały z tego uderzenia w głowę.

Wtem przemówiła spokojnym, strasznym, zupełnie innym głosem jak kiedy indziej:

— Tajemnicze moce omamiły w dzieciństwie mą duszę, wolę moją spętały. Tylko w ten sposób mogło się stać, że połączyłam się z tobą, wstrętniejszym mi od kogokolwiek. Otrząsnęłam się zwycięsko, stoję tu całkiem odnowiona i silna, i straszna; biada każdemu, kto stanie mi na drodze! Pokalałeś mnie na zawsze — nie przez obcowanie, ale przez to, że zmusiłeś mnie do noszenia w sobie twojego wstrętu przez dziewięć miesięcy, że stał się mną, a ja nim — oszalałabym!... Musiał zginąć! Zapamiętaj sobie: niańka pozwoliła spaść na głowę ciężkiemu złotemu przyciskowi; jeśli powiesz inaczej, oświadczę — nie ma świadków — że ty zamordowałeś!... Od dziś nie wymienimy między sobą ani słowa, niezbędny kontakt będzie się odbywał w formie pisemnej, tylko nie twoim pismem, które zawsze przyprawia mnie o wymioty! — I szybko się oddaliła.

Będę się streszczał. Zgodziłem się na jej dyktat. Piastunce, na skutek osobistej interwencji cesarza, podniesiono karę z czterech lat do ośmiu. Helga wzięła się zrazu do zarządzania moim majątkiem, i trzeba powiedzieć, że dobrze. Wszystko się przed nią trzęsło. Dwukrotnie odważyłem się zwrócić do niej i za każdym razem dała mi w odpowiedzi, nałożywszy wprzód rękawiczkę, policzek, aż się zachwiałem. Najgorsze jednak, że im dalej, tym bardziej mi się podobała. Bo także zewnętrznie zmieniła się nie do wiary: zaróżowiła się, wypełniła — stała się najczarowniejszą kobietą pod słońcem. Dopóki się zgadzała na wszystko, nie zauważałem jej; dopiero teraz zacząłem jej pragnąć, kiedy stała się dla mnie nieosiągalna. W swojej żądzy wpadłem na nieszczęśliwy pomysł: „Kiedyś poskromiło ją lanie ojca, możliwe, że teraz podobny proceder uczyni ją uległą; nie życzyłbym sobie wprawdzie, żeby wpadła ponownie w stan poprzedniego odrętwienia, ale gdyby się to stało tak rozumnie, pół na pół, byłoby najlepiej!” — I odwiedziłem, po raz pierwszy od dnia ślubu, swojego rozkosznego teścia. Był z miejsca gotów. Żałuję teraz, że nie odmalowałem mu w dostatecznie żywych barwach, jak ogromna zmiana zaszła w jego córce... Byłem niemym świadkiem straszliwej sceny, która rozegrała się następnego dnia. Staruch, ujrzawszy córkę, zamiast powitania przeciągnął ją dyscypliną przez plecy — w moment później sztylet przejechał mu przez gardło. — Po długich zmaganiach ze śmiercią wyleczył się i poprzysiągł zemstę. Wkrótce przywlekła się Helga w nocy, biała jak kreda, na czworakach z lasu. Miała przestrzeloną pierś. Ale ojca znaleziono na drugi dzień w lesie martwego z przedziurawioną czaszką. Helga wyzdrowiała. Pewien kłusownik skończył z ręki kata.

Od tego czasu przestała się zajmować sprawami gospodarczymi, koncentrując się na innych sprawach, o których nie chcę nawet wspominać... Wkrótce nagle wyruszyła w podróż i wróciła dopiero po dwóch latach. Gdzie nie była, czego nie wyczyniała, o tym nie wiem prawie nic pewnego. Zjeździła ponoć wszystkie części świata i — jakby jej Ziemia była mała — próbowała — jak głosi Fama — wycieczki na dno oceanu, do wnętrza ziemi poprzez krater wulkanu, ba — nawet niepoczytalnie na Wenus. Opowiadano, że była hersztem bandytów i mordowała jako lekarz. Wierzę w to, ponieważ po powrocie do Niemiec miała z dobrych sześć morderstw na sumieniu. A jak dokazywała. Założyła na przykład tajny związek najpiękniejszych kobiet i młodzieńców, gdzie uprawiano sadyzm, flagelantyzm, masochizm, miłość lesbijską, fantastyczne masturbacje, sodomię, obcowanie z różnymi metalowymi, poruszającymi się poczwarami, straszliwymi woskowymi maszkaronami, ba — ponoć i z prawdziwymi straszydłami itd., itd. Ale w zwyczajny sposób z mężczyzną nigdy nie żyła, zbytnio nimi pogardzając; nie splamiła się niewiernością — i to jedynie spowodowało, że nie ukarałem jej za te bezbożne bezeceństwa. Wreszcie, kiedy przebrała miarę, została zmuszona, na osobistą interwencję cesarza, opuścić jego Rzeszę. „Chwalebne inklinacje — mówił do mnie — twojej małżonki są godne najwyższego uznania, ale ty wiesz Helmutku, ta bezbożna, bezojczyźniana socjalistyczna czeladka mogłaby się stawiać i zrobić z tego aferkę — skandalików mamy już i tak dosyć...; wiesz, niech madame odpłynie na jakiś czas do Kamerunu! Dam jej własnoręczne polecenie do gubernatora, żeby jej dostarczył czarnego materiału do męczenia i innych zabaw tyle, ile sobie zażyczy!”... Ale Murzyni jej nie podniecali, uważała ich za półmałpy, a zwierząt ta zwyrodniała kobieta nigdy nie krzywdziła; przeciwnie, zdarzyło się kilkakrotnie, że widząc człowieka zamęczającego zwierzę, bez ceregieli go zastrzeliła.

Kiedy, już po pół roku, powróciła z Afryki, było się z czego cieszyć: przywiozła lwa, tygrysa, czarną panterę i jaguara, wszystko wspaniałe, olbrzymie okazy. Większą część ogromnego parku — chyba z kilometr kwadratowy — zużytkowała na urządzenie im ogrodu zoologicznego. Karmiła je, aby zapewnić im rozkosze polowania, żywymi owcami, kozami, bykami; ba — nawet hipopotamy i nosorożce im kupiła. Było czasem na co popatrzeć. Całe dni spędzała teraz w ich rozkosznym towarzystwie, zawsze bez broni, zazwyczaj całkiem naga. A jak ją wszystkie kochały, trudno sobie wyobrazić. Już kiedy z daleka spostrzegły zbliżającą się, podbiegały do krat i ryczały, aż drżały wszystkie okna w zamku. A kiedy do nich weszła — co za ogromne, dziwaczne skoki wokół niej, nad nią! Patrząc na to z zewnątrz, chociaż drżałem, pękałem czasem ze śmiechu. Obejmowały ją, kładły się przed nią na grzbiet jak pies, całowały ją i oblizywały — i z samej radości zrazu między sobą wnet rycząc ze śmiechu mocowały się i w ogóle tak zwariowanie sobie poczynały, jakby miały rozum. A ona nie dawała się im wyprzedzić w szaleństwie. Chodziła na czworakach,. starała się, biedactwo, naśladować ich ryki i skoki, mocowała się z nimi, jeździła na ich grzbiecie, popisywała się przed nimi wchodzeniem na drzewa i skakała z nich, a one chwytały ją w swoje łapy — dziwię się, że zostało jej jedno całe żebro; całowała ich chrapy, lizała im — nawet nie powiem co, pozwalała sobie masochistycznie oblizywać całe ciało ich drapiącymi językami, aż była cała we krwi. A pomimo to - - Cieszyła się, że będzie miała potomstwo; że z powodu jej bzika uczyni przyroda pokorne odstępstwo od swych praw. A jakie rozmowy z nimi prowadziła! Tak czułe jak matki z niemowlęciem. Wielogodzinne wykłady im urządzała, o Bogu, filozofii, o pojęciu Ja... A one przez cały czas ani drgnęły, wpijając w nią piekielne oczy; żaden profesor filozofii nie mógłby sobie wymarzyć wdzięczniejszego audytorium. — Ale najczęściej śpiewała im melancholijne pieśni i — płakała, wstydząc się tego... i zakrywała, i osuszała sobie twarz grzywą lwa i faworytami tygrysa.

Albo — nagła zmiana! Znikała jej dzikość i poza swawolami ze zwierzętami nie wyczyniała już ekstrawagancji. Bez przerwy głęboko zamyślona, bazgrała tylko i bębniła na fortepianie. Całymi nocami biegała wściekle tam i z powrotem po komnatach i, jakby ją kto dusił, skowyczała całe noce. Stawała się coraz smutniejsza, podupadła i brzydsza. Znowu bladła i chudła... ,,Może znów mi się zmieni w lalkę bez czucia! — uradowałem się w duchu. — Wtedy znów będzie moja!... O Boże, daj żeby znowu zgłupiała!” — bo tajemnicze pragnienie jej mięsa zżerało mnie coraz bardziej, i jakżeby nie? Czy nie miałem do niego prawa z mocy urzędu? Czy nie należało do mnie? Na cóż nam prawa? Na cóż kościelne obrzędy i sakramenty? Napełniało mnie złością, że nie wolno mi dotknąć mojej bezspornej własności, nie rozwścieczyłoby każdego, gdyby mu nie było wolno wejść do mieszkania, które sobie uczciwie kupił i zapłacił? Nędznica! [nieczytelne] Ona posiada właściwie wszystko co moje, a ja nie mam niczego swojego! Na cóż mi moje niezmierne bogactwo, skoro starczy jedno jej uśmiercające spojrzenie — i wszystko jej?...

Znowu przestała mówić, prawie nie jadła. Całymi godzinami zabawiała się rewolwerem. „Ach, cóż robić z tym całym życiem? — słyszałem, jak kiedyś przy tym jęczała. — Straszne ciemności, ciemności wszędzie... czy istnieje jeszcze w ogóle światło?... Ach nie! Wszak ciemność jest światłem, a światło ciemnością. A wszystko to tylko otchłań szaleństwa... O, moja Duszo! «Boże — mówią ludzie — pomóż mi!» Ale jak możesz mi pomóc ty, rozdarta?... Ale - - czyż nie mam - - Woli?... Ale ona jest bardziej bezwolna, bardziej rozdarta niż każdy mój zwierzęcy instynkt... Nic, nic mi po niej - - to kawał ścierki!... Och, dlaczego, dlaczego?... Ach wiem! Dlatego, że jestem kobietą, zaledwie kobietą!”

Tak wówczas majaczyła i marniała, marniała... „Teraz nadszedł czas” — powiedziałem sobie wreszcie i w napadzie bohaterstwa opasałem jej kiedyś ręce wokół szyi. Natychmiast kosztowało mnie to dwa ostatnie przednie zęby. A ona wciąż więdła i więdła.

Wtem — miała wówczas 23 lata i lał się żar sierpnia — zaszła w niej znowu przedziwna zmiana.