Chilijski poeta - Alejandro Zambra - ebook + książka

Chilijski poeta ebook

Zambra Alejandro

4,3
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wydany po hiszpańsku w 2020 roku Chilijski poeta Alejandra Zambry jest najnowszą powieścią tego pochodzącego z Chile autora, który obecnie uchodzi za najgorętsze nazwisko literatury latynoamerykańskiej. Powiada się o Zambrze, że jest kontynuatorem tradycji znanego w Polsce Roberta Bolaño. Podobnie jak u Bolaña, mamy u Zambry trochę metaliterackich gier, a głównymi bohaterami jego powieści są ludzie, dla których literatura stanowi sprawę najwyższej wagi. Obydwu chilijskich pisarzy łączy też to, że w swoich powieściach dają pełnokrwisty obraz pokolenia wychowanego w czasach dyktatorskich rządów Pinocheta. Chilijski poeta to portret zbiorowej tożsamości, ale jak trafnie napisał recenzent „New York Timesa”, ten drażliwy temat ukazany jest nie jako tragedia, lecz rodzinna komedia. Powieść zyskała międzynarodowe uznanie, a przez znawców twórczości Zambry uznawana jest za jego największe dzieło.

Siłą Chilijskiego poety jest mieszanie rejestrów, punktów widzenia, języków… Jak w życiu – wzniosłe przeplata się tu z niskim, absurd z powagą, czułość z okrucieństwem, seks z poezją, banał z wielkością. W centrum są przede wszystkim ludzkie uczucia: zmienne, niestałe, kapryśne, często nieuświadomione. Mało kto – że pozwolimy sobie na niewyszukane sformułowanie – tak pięknie mówi o miłości. Uczuciu, które zadziewa się często przypadkiem, dziwnym zbiegiem okoliczności, i równie przypadkiem, pod wpływem kilku nieopatrznie wypowiedzianych zdań i uczynionych gestów, potrafi się skończyć. Chilijski poeta opowiada o miłości ludzi dojrzałych, ale też o miłości nastolatków, a przede wszystkim o miłości rodzicielskiej i tej najtrudniejszej z jej odmian, gdy dorosły i dziecko nie są ze sobą biologicznie spokrewnieni. Kultura nie ułatwia sprawy: ojczym i pasierb (bo o takich rolach jest u Zambry mowa) – tak po polsku, jak po hiszpańsku, to słowa nacechowane pejoratywnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 469

Oceny
4,3 (40 ocen)
23
9
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina1

Dobrze spędzony czas

Powieść bardzo mi się podobała, chociaż momentami czytałam z mieszanymi uczuciami. Niewątpliwie wciąga swoim klimatem. Polecam.
00
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Więcej prozy życia niż poezji i bardzo dobrze.
00
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Wspaniale napisana. Bardzo mi się podobała.
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Cudeńko
00
marzenaewa

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam ta opowiesz za wszystko. jest idealna. kocham kocham kocham !
00

Popularność




Dla Jazminy i Silvestra

Nie ma domu ani rodziców, ani miłości; są tylko towarzysze zabaw.

Alain-Fournier

Technika przydatna do pisania powinna być również przydatna do życia.

Fabián Casas

IDzieła wczesne

Był to czas podejrzliwych matek, milkliwych ojców i korpulentnych starszych braci, niemniej był to również czas pledów i poncz, nikogo więc nie dziwiło, że dzień w dzień po południu Carla i Gonzalo spędzali dwie–trzy godziny na sofie, pod nieziemskim czerwonym ponczo z wełny z Chiloé, które w ową mroźną zimę 1991 roku zdawało się artykułem pierwszej potrzeby.

Dzięki strategii posługiwania się ponczem Carla i Gonzalo mogli, mimo niesprzyjających okoliczności, pozwolić sobie na wszystko prócz przesławnej, świętej, zatrważającej i upragnionej penetracji. Z kolei strategia matki Carli polegała na udawaniu, że nie ma żadnej strategii, ale żeby nie poczuli się zbyt pewnie, od czasu do czasu wyrażała podszytą lekką kpiną troskę, że chyba jednak jest im trochę za gorąco, a oni odpowiadali razem, drżącymi głosami najgorszych adeptów kółka teatralnego, że skądże znowu, że zimno jak cholera.

Matka Carli znikała w korytarzu i skupiała uwagę na serialu, który oglądała w swoim pokoju przy wyciszonym dźwięku, bo Carla i Gonzalo oglądali ten sam serial; co prawda, zbytnio ich nie interesował, ale według niepisanych reguł gry powinni byli go śledzić, choćby dlatego, by spontanicznie reagować na komentarze matki, co jakiś czas, ale nie za często, zaglądającej do salonu, żeby przestawić wazon albo złożyć serwetki czy też wykonać jakąkolwiek czynność tylko na pozór niecierpiącą zwłoki, i popatrującej ku sofie, nie tyle po to, żeby na nich zerknąć, ile żeby dać im do zrozumienia, że w każdej chwili może to zrobić, i od niechcenia rzucającej zdaniami typu: „sama tego chciała” albo „ten facet jest stuknięty”, a wtedy Carla i Gonzalo, zawsze jednogłośnie, zawsze posrani ze strachu i nagusieńcy niemal, odpowiadali: „właśnie” albo „oczywiście” lub „widać jest zakochana”.

Budzący grozę starszy brat Carli – który co prawda nie grał w rugby, ale ze swoją posturą i postawą mógłby z powodzeniem wystąpić w drużynie narodowej – zazwyczaj wracał do domu po północy, a gdy rzadko bo rzadko, ale zdarzało mu się wracać wcześniej, to i tak zamykał się w swoim pokoju, by grać w Double Dragon, niemniej zawsze istniało ryzyko, że może nagle zejść po kanapkę z mortadelą albo by napić się coca-coli. Na szczęście Carla i Gonzalo mogli w takich przypadkach liczyć na cudownie pomocne schody, szczególnie na drugi – przedostatni – stopień: od momentu, kiedy dochodził ich przeraźliwy trzask, do chwili, gdy starszy brat lądował w salonie, mijało dokładnie sześć sekund, co wystarczało, by mogli się ogarnąć pod ponczem i przybrać wygląd dwojga zupełnie obcych sobie ludzi, którzy niewinnie i w odruchu czystej solidarności chronią się razem przed zimnem.

Futurystyczny podkład dźwiękowy do czołówki wiadomości zwiastował rychłe nadejście nocy – para przed drzwiami domu odgrywała namiętną scenę pożegnania, zazębiającą się niekiedy z powrotem ojca Carli, który włączał długie światła i dodawał w swojej toyocie gazu na jałowym biegu, jakby się witał, czy może raczej groził.

– Te amory za długo już trwają – stwierdzał mężczyzna, unosząc brwi, kiedy dopisywał mu humor.

Pokonanie trasy z dzielnicy La Reina do placu de Maipú zajmowało nieco ponad godzinę, którą Gonzalo poświęcał na czytanie, choć słabiutkie światło latarń właściwie mu to uniemożliwiało i czasem, kiedy przystawał na chwilę przed przejściem, korzystał z lepiej oświetlonego skrzyżowania i chcąc nie chcąc, musiał się zadowolić szybkim rzutem oka na jeden z wierszy. Co wieczór obsztorcowywano go za tak późny powrót do domu i co wieczór Gonzalo zarzekał się, że od jutra grzeczniutko będzie wracać wcześniej, choć nie miał najmniejszego zamiaru spełniać obietnic. Zasypiał, myśląc o Carli, a kiedy nie mógł zasnąć, jak to często się zdarzało, masturbował się z jej obrazem przed oczami.

Masturbowanie się z myślą o ukochanej osobie to, jak wiadomo, najżarliwszy dowód wierności, zwłaszcza jeśli walenie gruchy czy głaskanie kotka jest, jak głoszą filmy oświatowe, całkowicie wsparte realnymi zdarzeniami: Gonzalo, jak najdalej od jakichkolwiek niewiarygodnych fantazji, wyobrażał sobie, że leżą na odwiecznej sofie, przykryci ponczem z chiloeańskiej wełny, z tą jedyną różnicą, z jedynym elementem fikcyjnym, że są sami i wtedy on jej wkłada, a ona mocno się przytula, zamykając delikatnie oczy.

System dozoru zdawał się nie do obejścia, ale Carla i Gonzalo wierzyli, że okazja szybko im się nadarzy. Stało się to z końcem wiosny, dokładnie wtedy, gdy groziło im, że idiotyczny upał wszystko zepsuje. Odgłos gwałtownego hamowania i chór pisków zburzyły spokój godziny ósmej wieczorem – na rogu został potrącony mormon, więc pani domu wyskoczyła jak z procy, by dołączyć do biadolących i kwękających głosów, a Carla i Gonzalo w mig pojęli, że właśnie nadeszła upragniona chwila. Zważywszy, że sama penetracja trwała trzydzieści sekund, a trzy i pół minuty usuwali ślady po kilku kroplach krwi oraz oswajali się z tym niezbyt przyjemnym doświadczeniem, to rzecz cała sprowadziła się do czterech nieledwie minut, po upływie których Carla i Gonzalo dołączyli do tłumu gapiów otaczających jasnowłosego młodzieńca leżącego na ścieżce obok roztrzaskanego roweru.

Gdyby jasnowłosy młodzieniec zmarł, a Carla zaszłaby w ciążę, moglibyśmy mówić o drobnym zaburzeniu równowagi na świecie na rzecz brunetów, bo dziecko Carli, zdecydowanej brunetki, spłodzone z jeszcze bardziej zdecydowanym brunetem, jakim był Gonzalo, raczej nie przyszłoby na świat z blond włosem, ale nic z tego się nie wydarzyło: mormon okulał, a Carla tak zamknęła się w sobie, tak rozczarowana i przybita się czuła, że zasłaniając się cudacznymi wymówkami, odmawiała jakiegokolwiek kontaktu z Gonzalem. A kiedy się w końcu z nim spotkała, to wyłącznie po to, by patrząc mu w oczy, zakończyć ich związek.

Na usprawiedliwienie Gonzala trzeba wspomnieć, że w owych nieszczęsnych latach obieg informacji był kiepski, żadnej pomocy ze strony rodziców, żadnych rad ze strony nauczycieli czy pedagogów szkolnych i zero wsparcia kampanii rządowych, nic w tym stylu, bo kraj był zbyt zajęty utrzymywaniem dopiero co odzyskanej i chwiejnej demokracji, by myśleć o tak wydumanych i pierwszoświatowych problemach jak systemowy program edukacji seksualnej. Nagle wyzwoleni z dyktatury czasu dzieciństwa chilijscy piętnastolatkowie przeżywali swoją inicjację w dorosłość, paląc trawkę, słuchając Silvia Rodrígueza albo Los Tres czy przebojów Nirvany, rozszyfrowując lub też usiłując rozszyfrować najróżniejsze lęki, frustracje, traumy i niepewności, zawsze za pomocą niebezpiecznej metody prób i błędów.

Nie było wówczas, rzecz jasna, miliardów filmików propagujących maratońską wizję seksu; chociaż Gonzalo znał takie pisma jak „Bravo” i „Quirquincho” i ileś tam razy zdarzyło mu się, by tak rzec, „poczytać” „Playboya” czy „Penthouse’a”, to jednak nigdy nie widział filmu porno, tym samym więc pozbawiony był pomocy audiowizualnych, mogących mu uświadomić, że jakkolwiek by patrzeć, jego występ był katastrofą. Cała jego wiedza o tym, co powinno się wydarzyć w łóżku, opierała się na podpledowych rozgrzewkach i na chełpliwych, niejasnych i fantazyjnych opowieściach co poniektórych kolegów z klasy.

Zaskoczony i zrozpaczony Gonzalo zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby znowu być z Carlą, aczkolwiek stać go było jedynie na błagalne prośby ponawiane co pół godziny przez telefon i tracenie czasu na szukanie wsparcia paru fałszywych pośredniczek, które wcale nie miały zamiaru mu pomóc, bo, owszem, sprawiał na nich wrażenie inteligentnego, całkiem zabawnego, rajcownego ciacha, ale w porównaniu z niezliczonymi absztyfikantami Carli był w ich oczach jednak nikim, dziwolągiem z Maipú, kretem.

Nie pozostało mu nic innego, jak postawić wszystko na poezję: zamknął się w swoim pokoju i w pięć dni zaledwie machnął czterdzieści dwa sonety, natchniony nerudową nadzieją, że w końcu napisze coś tak cudownie zniewalającego, że Carla nie będzie już w stanie go odtrącać. Chwilami zapominał o smutku; przynajmniej na parę minut górę brał wysiłek intelektualny nad dopracowaniem cholijambu lub odszukaniem odpowiedniego rymu. Ale radość z nader, jego zdaniem, trafionego obrazu mąciła niebawem gorycz twardej teraźniejszości.

W żadnym z owych czterdziestu dwóch sonetów nie było, niestety, śladu autentycznej poezji. Niech za przykład posłuży ten oto, wart zresztą całkowitego zapomnienia, choć mógłby spokojnie znaleźć się wśród pięciu najlepszych wierszy – wśród tych pięciu najmniej niewydarzonych – z całego cyklu.

Telefon niczym słońce jest czerwony

I żółty czasem jest, zielony bywa też.

Nocą cię szukam i szukam cały dzień.

W handlowym centrum kręcę się jak zombie.

Jestem jak long drink bezalkoholowy.

Jak papieros zmięty na kieszeni dnie.

Jak ryba bez wody, jak rozpruty szew.

Jak żarówka bez klosza, poduszka bez głowy.

Telefon dzwoni cały dzień bez przerwy,

Lecz trafiam głuchy los na tej loterii.

Serce mnie boli, uszy ból przeszywa.

Rwie ząb trzonowy i z boku rwie szyja.

Jest może wiosna, zima albo lato.

A mnie śmierć czeka, możliwe to bardzo.

Za pewną zaletę utworu można uznać w najlepszym razie jako takie opanowanie klasycznego wzorca, co w przypadku szesnastolatka jest to godne pochwały. Finałowa tercyna była zdecydowanie najgorszą częścią sonetu, ale i najbardziej autentyczną, bo na swój sposób, niemrawo i niezdecydowanie, Gonzalo naprawdę chciał umrzeć. Możemy kpić sobie z uczuć chłopaka, lecz to mało zabawne; lepiej pokpijmy sobie z jego wiersza, z jego topornych czy też banalnych rymów, z jego ckliwości, z bezwiednej komiczności, ale nie lekceważmy bólu, który był jak najbardziej prawdziwy.

Podczas gdy Gonzalo walczył ze łzami i z jedenastozgłoskowcem, Carla raz za razem słuchała Losing My Religion R.E.M., aktualnego hitu, który, jak sądziła, doskonale oddawał stan jej ducha, choć rozumiała jedynie kilka słów (life, you, me, much, this) i tytułową frazę, nawiązującą jakoś do pojęcia grzechu, tak jakby w rzeczywistości piosenka nosiła tytuł Losing My Virginity. Mimo że Carla uczyła się w szkole prowadzonej przez zakonnice, jej udręka nie była natury religijnej czy metafizycznej, ale całkowicie fizycznej, bo abstrahując od symboliki i wstydliwości, po prostu i najzwyczajniej odczuwała ból: ten sam penis, który ukradkiem i z radością wkładała sobie do ust i codziennie masowała z dużą dozą kreatywności, teraz jawił jej się jako bezlitosne i zdradzieckie wiertło.

– Nikt mi go już nigdy więcej nie włoży, nigdy. Ani Gonza, ani nikt inny – mówiła odwiedzającym ją codziennie przyjaciółkom, trochę wbrew woli Carli, która rozgłaszała wszem wobec, że chce być sama, ale one i tak przychodziły.

Przyjaciółki Carli spontanicznie dzieliły się na anielską, nudną i liczną grupę zachowujących jeszcze swą cnotę i na barwną i nieliczną grupkę tych, które cnotę już straciły. Grupa dziewic dzieliła się z kolei na mniejszościową frakcję pragnących zachować dziewictwo do momentu zamążpójścia i większościową, niezdecydowaną podgrupę tych, co jeszcze nie są gotowe, do której przez krótki czas należała Carla. W grupie już nie dziewic świeciły szczególnym blaskiem dwie przyjaciółki określane przez Carlę kpiarsko, ale i z podziwem, lewaczkami, przede wszystkim ze względu na to, że były, w każdym niemal znaczeniu, radykalniejsze albo po prostu mniej zniewolone niż reszta ludzi, których znała Carla. (Jedna z tych lewaczek uparcie sugerowała Carli, by za swój ulubiony utwór uznała raczej I Touch Myself Divinylsów, kolejną modną wówczas piosenkę, jej zdaniem bardziej od Losing My Religion adekwatną do aktualnej sytuacji. „Ulubionych piosenek się nie wybiera”, odpowiedziała jej, po stokroć słusznie, Carla).

Po rozważeniu nieprzebranych rad obu stronnictw i po przemyśleniu w szczególności opinii lewaczek Carla postanowiła jak najszybciej wymazać swe pierwsze doświadczenie seksualne, a do tego potrzebowała jak najpilniej drugiego doświadczenia seksualnego. W piątek, po lekcjach, zadzwoniła do Gonzala z prośbą, by spotkali się w centrum. Ten nie posiadał się ze szczęścia: ruszył biegiem na umówione miejsce, rzecz niebywała, bo uważał, że biegnący po ulicy ludzie raczej wyglądają głupio, szczególnie jeśli biegną w długich spodniach. W autobusie musiał stać, bo nie było wolnych siedzeń, ale i tak jakoś udało mu się jeszcze raz przejrzeć sporą część z czterdziestu dwóch wierszy wrzuconych do plecaka.

Carla przywitała go wymownym całusem i niezwłocznie powiedziała mu, by spróbowali jeszcze raz i żeby poszli do motelu, na co przez niemal rok nie chciała się zgodzić, a bo to takie nieprzyzwoite, a bo to brakuje pieniędzy, a bo to niezgodne z prawem, a bo bakteriofobia, albo wszystko naraz, ale teraz zapewniała go, z ciut przejaskrawioną lubieżnością, że tego chce, że już nie może wytrzymać.

– Powiedziano mi, że jest tu, w pobliżu targu rękodzieła, i zdobyłam parę prezerwatyw, i mam forsę – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Idziemy!

Znaleźli się w obskurnej kanciapie przesiąkniętej wonią kadzidła i smażeniny, bo można było zamówić do pokoju smażone empanady z serem lub z farszem mięsnym, a do tego piwo, pichuncho i pistolet, z której to oferty nie skorzystali. Kobieta o ufarbowanych na czerwono włosach i ustach pomalowanych na niebiesko przyjęła pieniądze i, rzecz jasna, nie wylegitymowała ich. Ledwie zamknęli za sobą drzwi klitki, natychmiast się rozebrali i spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, jakby właśnie odkryli nagość, co zresztą w pewnym sensie nie było zbyt dalekie od prawdy. Przez pięć minut ograniczali się do całowania, lizania, gryzienia, a później Carla nałożyła Gonzalowi prezerwatywę – tego dnia rano ćwiczyła to na kolbie kukurydzy – a on wszedł w nią powolutku, z powściągliwością i emocjami właściwymi komuś, kto chce przeżywaną chwilę zachować na zawsze, wszystko zatem szło cudownie, ale jednak bez znaczącej poprawy, bo jak bolało, tak wciąż bolało (Carlę bolało nawet bardziej niż za pierwszym razem), a penetracja w ostateczności trwała tyle, ile sprinterowi zajęłoby przebiegnięcie pierwszych pięćdziesięciu metrów.

Gonzalo rozsunął nieco żaluzje, by popatrzeć na ludzi wychodzących z pracy i zmierzających do swych domów w tempie tak spowolnionym, że aż – patrząc z daleka – zjawiskowym. Później klęknął przy łóżku i zaczął dokładnie przyglądać się stopom Carli. Nigdy przedtem nie zwrócił uwagi na linie podeszew stóp, na to, że takie linie istnieją; przez pełną minutę, jakby starał się rozwiązać zagadkę labiryntu, wodził wzrokiem po plątaninie rozgałęziających się, prowadzących donikąd tropów i pomyślał, czy nie napisać dłuższego wiersza o kimś, kto idzie boso niekończącą się ścieżką dopóty, dopóki nie zetrze linii swoich stóp. Następnie położył się obok Carli i zapytał, czy może przeczytać swoje sonety.

– Tak – odparła nieobecna myślami Carla.

– Ale jest ich czterdzieści dwa.

– Przeczytaj mi ten, który ci się podoba najbardziej.

– Trudno wybrać. Przeczytam ci dwadzieścia.

– Trzy – zaczęła się targować, zniecierpliwiona.

– Pięć.

– No dobra.

Gonzalo zaczął czytać sonety nabożnym tonem i choć Carla bardzo się starała, żeby uznać je za dobre, to po prawdzie, nie robiły na niej żadnego wrażenia. Słuchając ich, myślała o szyi Gonzala, o jego torsie gładkim jak lód, a mimo wszystko tak bardzo ciepłym i przytulnym, o jego śmiesznym, niemal widocznym szkielecie, o jego czasami szarobrązowych, czasami zielonych, ale zawsze trochę dziwnych oczach; uważała, że jest piękny, i byłoby fantastycznie, gdyby podobały jej się również pisane przez niego wiersze, których mimo wszystko słuchała z respektem i z uśmiechem niby łagodnym i odprężonym, ale jednak wyglądało to, jakby ćwiczyła się w melancholii.

Gonzalo właśnie przystąpił do lektury piątego sonetu, kiedy z sąsiedniego pokoju, oddzielonego od nich cieniutkim przepierzeniem, zaczęły dochodzić jęki. Mimowolne uczestniczenie w cudzej intymności odniosło u obojga całkiem różne skutki: Gonzalo poczuł coś w rodzaju łaskawego zaproszenia do prawdziwego porno, na żywo i bezpośrednio – do seksu realnego, twardego, ze skrzypieniem sprężyn, z nakładającymi się na siebie niemal równo jękami, które bez wątpienia towarzyszyłyby bestialskim uderzeniom. Dla Carli z kolei tak skrajna bliskość początkowo okazała się kłopotliwa i nawet miała zamiar walnąć w ścianę, prosząc o więcej powściągliwości, ale w rezultacie wolała się skupić na tych jękach, próbowała odgadnąć, czy przeżywająca rozkosze nieznajoma jest na górze, czy może na dole, albo w jednej z tych pozycji, które jej koleżanki zuchwale rysowały na tablicy podczas przerwy. Myśl, aby również zacząć jęczeć niczym niepokonana zwyciężczyni Rolanda Garrosa, wydała jej się wspaniała, a mimo to, na tę chwilę, niemożliwa, bo jęki rozlegające się za ścianą wydawane były z rokoszy, i choć czasem rozkosz z bólem się przenikają, to nie dotyczyło to akurat Carli, która odczuwała wyłącznie ból w czystej postaci.

Nagle ogarnęła ją ochota, żeby zacząć drzeć się głośniej od sąsiadki, i ulegając temu gwałtownemu pragnieniu, Carla siadła na Gonzalu i zaczęła lizać mu szyję. On obłapił jej pośladki i poczuł powracającą od razu erekcję, tak więc drugie bzykanko tego popołudnia, a trzecie w ich życiu, przeznaczone do wymazania, a przynajmniej lekkiego podretuszowania wspomnienia o wcześniejszych bzykankach, zdawało się nieuniknione. Tym razem Gonzalo spróbował sam nałożyć prezerwatywę i choć przystąpił do tego z bezwstydną pewnością siebie, to parę sekund zwłoki wystarczyło, by Carla zrezygnowała z penetracji i potyczka zakończyła się rutynową, skuteczną i obopólną masturbacją.

Gonzalo złożył głowę między piersi Carli i pewnie zasnąłby nawet, gdyby nie larum podniesione w pomieszczeniu obok, sąsiedzi bowiem kontynuowali swoje, niczym króliki lub opętańcy, lub opętane króliki. Gonzalo poszukał pilota, bo a nuż zaraz zacznie się serial, którego zagorzałymi fanami koniec końców zostali – nic zresztą dziwnego, bo okazał się całkiem przyzwoity, a poza tym nadawano już końcowe odcinki – ale Carla, która od dziesięciu minut gapiła się w sufit, zabrała mu pilota i nie dość, że wyłączyła telewizor, to jeszcze wyjęła z pilota baterie i walnęła nimi o ścianę. Nastała cisza, która z ciszą niewiele miała wspólnego, bo sąsiedzi wciąż i nieustannie harcowali, jak by powiedział profesor teorii literatury, in medias res.

– To niemożliwe – odezwał się wówczas Gonzalo ze szczerym niedowierzaniem. – To gruba przesada.

– Jaka przesada?

– Nie słyszysz ich? Jak długo można? Uważam, że to nienormalne.

– A z tego, co mnie wiadomo, to całkiem normalne – odparła Carla, usiłując stonować nieco irytację. – Z tego, co mnie wiadomo, to jest zupełnie normalne.

– Kto by pomyślał, że się tak znasz na seksie – wybąkał Gonzalo, usiłując ukryć zawstydzenie.

Carla zmilkła.

Kiedy jęki w sąsiednim pokoju wreszcie ustały, Carla i Gonzalo mogli jeszcze przez godzinę dysponować miejscem w motelu, ale na nic już nie mieli ochoty, nawet na to, żeby sobie stamtąd pójść. Gonzalo przyjrzał się cudownym plecom Carli i delikatnie musnął palcami nieco mniej opalone linie, powstałe w wyniku używania różnych kostiumów kąpielowych i ciągnące się od ramion niczym swoisty tatuaż w negatywie.

– Przepraszam – powiedział.

– Daj spokój – odrzekła Carla.

– Przepraszam – powtórzył Gonzalo.

Zebrali baterie od pilota i udało im się jeszcze obejrzeć ostatnie minuty serialu. Ruszyli ku Alamedzie, omawiając, a jakże, obejrzany odcinek. To była jedna ze smutniejszych scen tego wieczoru, całego tygodnia, a może i całego ich związku: trzymający się za ręce Carla i Gonzalo zmierzają ku głównej arterii miasta, rozmawiając o serialu. Sprawiali wrażenie dwojga nieznajomych rozpaczliwie szukających wspólnego tematu; niby o czymś rozmawiali i niby byli razem, ale wiedzieli, że tak naprawdę rozmawiają o byle czym i są samotni.

Gonzalo zaczął się uskarżać na bóle żołądka, żeby pod tym pretekstem dostać się do doktora Valdemara Puppa, który nie był psychiatrą ani psychologiem, ani urologiem, ani nikim takim, tylko pediatrą, do którego Gonzalo chodził od dziecka. Pacjent, choć miał skłonność do zawoalowań i eufemizmów, spróbował nie owijać w bawełnę: problem był w samej penetracji, w trakcie wstępnych pieszczot jeszcze mógł się powstrzymać, ale kiedy penetrował Carlę – nie uściślał, że zdarzyło się to zaledwie dwukrotnie – nie był w stanie. Doktor wybuchł długim, figlarnym śmiechem, dając wyraz męskiemu porozumieniu.

– To się zdarza wszystkim, kolego, aczkolwiek szczerze ci powiem, mnie nie przytrafiło się nigdy – powiedział, głaszcząc się oburącz po brzuchu, jakby przed chwilą spałaszował dzika. – Penetracja jest przereklamowana. To wszystko z nerwów, chłopie.

Wciąż w tym samym wysilonym i obmierzłym młodzieżowym tonie doktor Valdemar Puppo zalecił Gonzalowi, by się wyluzował, i opowiedział mu o technice rozpraszania uwagi, którą podsumował w skrócie i prostacko:

– Jak ci wacuś stanie całkiem na baczność, to zacznij myśleć o swojej babci – rzekł.

Gonzalo zrozumiał przenośny sens porady, ale w tym momencie nie potrafił się oprzeć bardzo konkretnym myślom o swojej babci i w rezultacie smutkowi, bo staruszka niedawno zmarła.

Niemniej to była dobra rada. Carla i Gonzalo raz jeszcze spróbowali seksu w tym samym motelu i kilka razy na jakichś imprezkach, nawet na strychu w domu Gonzala, pośród pajęczyn, a może również wieczorniczek i myszy, i technika rozpraszania uwagi, którą Gonzalo nazywał „techniką Puppa”, raczej się sprawdzała; rzecz jasna, nie myślał o swej babci, ale o kobietach, które uważał za brzydkie, chociaż jego kryteria brzydoty obejmowały również, by tak rzec, kategorie moralne. Wstręt, jaki w nim wzbudzała na przykład była minister edukacji Mónica Madariaga albo piosenkarka Patricia Maldonado czy też nie kto inny jak sama Lucía Hiriart de Pinochet, był natury bardziej ideologicznej niż fizycznej, zważywszy że – może z wyjątkiem pani Maldonado – nie chodziło, obiektywnie, o kobiety takie znów brzydkie.

Jak bardzo jednak owe panie nie zdawałyby mu się odpychające, i tak przychodziła chwila, kiedy wyobrażone, chropawe, pomarszczone, zwiotczałe skóry rozpływały się w zderzeniu z delikatnymi plecami lub perfekcyjnymi udami Carli – rzeczywistość wygrywała z wyobraźnią, a tym samym Gonzalo, raczej dużo wcześniej niż później, odkorkowywał się. Sedno, później to pojął, polegało na tym, by skupić uwagę na rzeczach bardziej abstrakcyjnych lub neutralnych czy też spokojnych, które wywoływałyby w nim trwalsze rozproszenie, jak obrazy Kandinskiego, Rothko czy Roberta Matty, albo zadania szachowe z poziomu dla początkujących czy też podbój przestrzeni kosmicznej lub poważne i nader dramatyczne wiersze Miguela Arteche, które w ogóle mu się nie podobały, ale które musiał przerabiać w szkole (Golf, Przygłupie dziecko), i nawet zdołał osiągnąć niezły wynik dzięki okrutnej sztuczce polegającej na wyobrażeniu sobie chorego na parkinsona usiłującego zjeść karczocha.

Chociaż seksu, nie tak już bolesnego, było coraz więcej, to Carla straciła pewność, czy nadal chce się spotykać z Gonzalem. Próbowała przekonać samą siebie, że jest zakochana jak nigdy dotąd, ale tak naprawdę porzuciła fantazyjne skłonności z pierwszego okresu: myśl o tym, by lata całe albo i całe życie spędzić u boku Gonzala, zdawała jej się coraz bardziej przytłaczająca.

Tego lata jedna z lewaczek zaprosiła ją nad morze, do Maitencillo, i mimo że mogła pod byle pretekstem wziąć ze sobą Gonzala, Carla pomyślała, że lepiej, jeśli poświęci ten czas rozmyślaniom o ich relacji. I przez dziewięć dni pobytu w Maitencillo właściwie nic innego nie robiła: rozmyślała o relacji podczas śniadania, obiadu i podwieczorku, oddawała się długim drzemkom na plaży, rozmyślając o relacji, grała w siatkówkę albo w paletki czy jedną z gier podwórkowych, rozmyślając o relacji, piła piwo z fantą i tańczyła opętańczo do hitów Technotronic, rozmyślając o relacji, robiła to nawet tej nocy, kiedy nie wzbraniała się, by muskularny Argentyńczyk zaczął ją obcałowywać i obłapił za tyłek i cycki, i choć brzmieć to może co najmniej dziwnie, prawdą jest, że gdy Carla robiła loda temu Argentyńczykowi, w pewnym sensie również rozmyślała o relacji.

Przygoda z Argentyńczykiem została zrelacjonowana, skomentowana i przeanalizowana przez licznych, na wpół naocznych świadków i niewiele brakowało, by dotarła do uszu Gonzala. Carla, dręczona wyrzutami sumienia, postanowiła wyznać zdradę, nie pomijając obciągnięcia, co służyło za okoliczność łagodzącą, bo wskazywało na to, że odmówiła penetracji, choć jeśli miałaby być zupełnie szczera, to nie dla dochowania wierności, ale wskutek przerażającej myśli, że może ją spenetrować członek o parę centymetrów krótszy, ale znacznie grubszy od penisa Gonzala.

Przez kolejne sześć miesięcy wina była jedynym paliwem napędzającym ich relację. Zdarzały się takie dni, kiedy Carla obawiała się, że Gonzalo weźmie odwet, ale były i takie, kiedy nawet pragnęła, by to zrobił, bo remis przynajmniej pozwoliłby jej odzyskać godność, której oczywiście nie straciła, co najwyżej Gonzalo dręczył ją zgryźliwymi komentarzami lub użalaniem się nad sobą.

Pomimo natury człowieka dochowującego wierności Gonzalo postanowił otworzyć się na niejasne sugestie Bernardity Rojas, dziewczyny z sąsiedztwa, z którą czuł się jakoś związany, choćby dlatego, że i on nosił nazwisko Rojas. Nie byli spokrewnieni – nazwisko często spotykane i jak najbardziej pospolite – ale ona witała się z nim tak, jakby ich łączyły więzi rodzinne, w istocie rzeczy na tym polegała jej kokieteryjność („Jak się masz, kuzynku?”, witała go i wzdymała nozdrza, tak jak to robią kiepskie aktorki, chcąc wyrazić emocje). Bernardita Rojas wydawała mu się dziewczyną oryginalną, bo choć wszystkie ówczesne dziewczyny – nie wyłączając Carli – nosiły usztywnione żelem grzywki w kształcie napierającej wielkiej fali, tak jakby chciały oddać hołd drzeworytowi Hokusaia, ona tego nie robiła. W Bernardetce Rojas kręciło go również to, że zawsze miała przy sobie książkę Edgara Allana Poego, którą czytała na okrągło z tą samą admiracją, z jaką inni wertowali Fragmenty dyskursu miłosnego, Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej czy Pokochaj siebie.

Rzekomi kuzyni Rojasowie poszli razem obejrzeć Noc na Ziemi i choć skrytym celem owej wyprawy do kina była chęć obściskiwania się pod osłoną mroku, film Jima Jarmuscha wydał im się tak zabawny, że w rezultacie przez cały seans jak zahipnotyzowani gapili się w ekran.

– Fajnie mi było na tej randce z tobą – powiedziała Bernardetka, gdy czekali na autobus.

– Mnie też – odpowiedział w roztargnieniu.

W drodze do domu Gonzalo zaczął rozmyślać o Winonie Ryder – wyobrażał ją sobie za kierownicą taksówki łady, jak czeka na zielone światło przy jednym ze skrzyżowań w Santiago, żując gumę, paląc papierosa i słuchając Toma Waitsa. Bernardetka, znudzona już tym, że jej siedzący obok towarzysz zbywa ją monosylabami, zrezygnowała z jakiejkolwiek próby podjęcia rozmowy i przystąpiła do ponownej lektury Ligei, swej ulubionej noweli Poego. Gonzalo przez kilka minut przyglądał się czytającej dziewczynie, na tle zmierzchu zapadającego nad miastem, i wtedy poczuł, że i owszem, chce ją pocałować. Podjął próbę, ale powstrzymała go tym samym co zwykle uśmiechem zaciśniętych ust.

– Nie widzisz, że czytam? – zapytała.

– Poczytaj mi troszkę – odparł Gonzalo.

– Nie chce mi się – powiedziała Bernardetka, niemniej przesunęła książkę tak, aby Gonzalo również mógł czytać, i resztę trasy przejechali głowa przy głowie, niemal wtuleni w siebie, czytając ową nowelę Poego.

Dotarli do rogu, na którym mieli się już rozstać, i teraz Bernardetka przystała na krótki pocałunek, ale bez języczka właściwie. Gonzalo ruszył w swoją stronę, rozważając, jak długo mógłby smakować zemsty, zanim osiągnie względną symetrię. Nie był zdecydowany, postanowił więc zasięgnąć rady u swego przyjaciela, rudzielca Marquitosa, nieco starszego chłopaka, który pracował w sklepie osiedlowym, a swoje zdrobniałe imię zawdzięczał niskiej posturze, graniczącej ze skarłowaceniem. Zapadał zmierzch, Gonzalo pomógł kumplowi zamknąć sklep i siedli przy barku z dwoma półtoralitrowymi butelkami piwa Escudo schłodzonego do granic możliwości.

– Twoja laska jest o niebo lepsza od Bernardetki – stwierdził Marquitos po kilkusekundowym roztrząsaniu wątpliwości. – Co ja cię będę czarował, twoja laska jest dużo, dużo lepsza.

To była ulubiona fraza Marquitosa: „Co ja będę panią, proszę pani, czarował, to najlepsze arbuzy w tym roku”, mówił na przykład, albo: „Zaspałem, szefie, co ja będę szefa czarował”, a czasem używał tego zwrotu ni w pięć, ni w dziesięć, na przykład: „Co ja cię będę czarował, jest gorąco”.

– Tak, wiem, ale przyprawiła mi rogi – odrzekł Gonzalo.

– Ale ty, Gonza, jesteś brzydki, cholernie brzydki.

– A co to ma do rzeczy? Co z tego, że jestem brzydki? – odpowiedział Gonzalo, który wcale nie uważał, że jest brzydki (bo i nie był).

– Słuchaj, problem w tym, że twoja dziewczyna to prawdziwa laska. Ze wszystkich lasek ta twoja to największa petarda. – Zabrzmiało to tak, jakby Marquitos setki lat dusił w sobie to wyznanie.

– Ty, co z tobą, chłopie? – Gonzalo był zaskoczony i wkurzony.

– Sorry, to szczera prawda. Przyjaciele chyba powinni rozmawiać ze sobą otwarcie, nie?

Gonzalo wahał się przez chwilę, nim przytaknął bez słowa.

– Co ja cię będę czarował: twoja laska, choć nuworyszka, to jest git laska. Nie pasuje do ciebie. Nie dla psa kiełbasa, stary. Nie mam pojęcia, jakim cudem ją złowiłeś. Jeśli skończycie ze sobą, to zapomnij, że kiedykolwiek znajdziesz kogoś takiego jak ona.

– Ja nie chcę z nią kończyć – powiedział Gonzalo, jakby głośno myślał.

– I tak cię zrobi w konia, ani się obejrzysz. One wszystkie w końcu tak postępują – skwitował Marquitos z miną starego wygi.

Poszedł po jeszcze parę piw, a przy okazji przyniósł kilka kanapek i podzielił się nimi z Gonzalem.

– A co ci się najbardziej podoba w mojej lasce? – spytał Gonzalo tonem nienaturalnie poważnym.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Tak.

– Nie wściekniesz się?

– Nie, Marquitos, spoko. Jak mogę się wściekać o coś takiego?

– Wściekniesz się, stary.

– Nie, nie ma sprawy. Zwykła ciekawość.

– Czy ja wiem? Wszystko. Cycki jak trzeba, cudo. A dupka, no nie, stary, co tu gadać. Półdupek by wystarczył. Ma kawał superdupki, mam nadzieję, stary, żeś się na tym poznał. No i twarz.

– Co takiego ma w twarzy? Śmiało, przecież mnie to nie rusza. Jaka jest jej twarz?

– Wiesz, mówię to z całym szacunkiem, słowo, ale ona ma taką twarz, ma taką twarz… Co ja cię będę czarował, stary, twoja laska ma twarz tak seksownej kotki, że chętnie bym się z nią okocił.

Gonzalo nie miał wyjścia: jeden prosty w oko, dwa z dołu w żołądek i kop w jaja na zawsze zakończyły jego przyjaźń z Marquitosem. Opuścił sklep smutny, zdeprymowany i zmartwiony, po raz pierwszy w życiu, swą domniemaną brzydotą, za którą obwiniał te cholerne pryszcze, choć zaczął już podchodzić do nich jak do stałego elementu swojej twarzy, bo nękały go od jedenastego roku życia.

– Co ci jest, kuzynku Rojas? – spytała go Bernardetka w piątek tego samego tygodnia.

– A bo co?

– A bo wyglądasz jakoś żałośnie.

– Ja w ogóle nie wyglądam – odparł Gonzalo, usiłując błysnąć dowcipem.

Poszli na plac, rozmawiali długo i Gonzalo opowiedział jej wszystko lub prawie wszystko. Zanim się pożegnali, Bernardetka spojrzała na niego tak, jakby rzeczywiście był jej kuzynem albo bratem, choć czuła się zraniona – wiedziała, że ma dziewczynę, często widziała ich razem, ale sądziła, że może zerwali ze sobą albo są w trakcie zrywania, i co oczywiste, drażniło ją występowanie jedynie w roli środka prowadzącego do zemsty. Niemniej następnego dnia rano zadzwoniła do drzwi Gonzala, zostawiła paczkę i szybko uciekła; było to pudełko po butach, kryjące świeżo ścięty liść aloesu, składany nóż, ręcznie napisaną instrukcję kuracji i mapę, na której Bernardetka zaznaczyła dziesięć miejsc występowania Aloe vera na terenie Maipú.

Od tamtej pory Gonzalo co wieczór odcinał kawałek liścia aloesu i przed snem nakładał wyciśnięty miąższ na problematyczne miejsca na twarzy, aż weszło mu to w nawyk. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego nosi w plecaku składany nóż, odpowiedziałby, że dla obrony własnej, co w gruncie rzeczy nie mijało się z prawdą, bo ostrze było mu niezbędne do walki z brzydotą.

Na początku wszystko było takie naturalne, takie przyjemne i wesołe – myślał Gonzalo, gdy wspominał pierwsze spotkanie z Carlą, niespełna trzy lata temu, gdy wychodzili z koncertu Electrodomésticos: króciutkie zalecanki nierokujące nic poważnego, bo rozmawiali ledwie pięć minut, ale Gonzalo zdobył się na śmiałość i poprosił o jej numer telefonu, o co nigdy dotąd nikogo nie prosił, a że Carla odmówiła, zaproponował, by przynajmniej podała mu pierwsze sześć cyfr, a jej wydało się to tak zabawne, że podała mu pierwsze pięć.

Następnego dnia Gonzalo, wypełniwszy kieszeń monetami, zajął budkę telefoniczną na rogu i zaczął wykręcać numery w porządku rosnącym (od 00 do 04), ale szybko postanowił przejść na porządek malejący (od 99 do 97), później zaczął wykręcać na chybił trafił (09, 67, 75) i tak się pogubił, że musiał zapisywać numery w tym samym zeszycie, w którym notował pierwsze wersje swoich wierszy. Przedsięwzięcie zdawało się nie mieć końca, do tego okazało się kosztowne – budka telefoniczna przeistoczyła się w jednorękiego bandytę, a Gonzalo w opętanego hazardzistę i w pewnym stopniu złodzieja, bo nie starczało mu już kieszonkowego ani reszty z zakupów, więc zmuszony był sięgać codziennie do portfeli rodziców. W chwilach zwątpienia myślał o Carli związującej sobie włosy, bo taki obraz utrwalił mu się w pamięci: Carla unosząca ręce, by spiąć czarne jak agat kosmyki, widział jej kościste łokcie, kształt piersi podkreślony przez obcisłe zielone polo i uśmiech ukazujący nieco rozsunięte zęby, niby zwyczajne, ale w jego oczach wyjątkowe i piękne.

Gdy był już niemal przekonany, że cały wysiłek jest daremny, wykręcił końcówkę 59, co okazało się celnym trafem. W trakcie pierwszej rozmowy telefonicznej Carla zachowywała się raczej oschle, nie wyobrażała sobie, że można być aż tak upartym, a jednak rozmawiali codziennie, przez parę minut, tyle, na ile pozwalało dwieście lub trzysta pesos, a później, kiedy wreszcie dom Gonzala został podłączony do sieci telefonicznej, gawędzili każdego dnia co najmniej przez godzinę – coraz poważniej zaczęli myśleć o randce, a mimo to Carla odwlekała spotkanie, bo obawiała się, że w bezpośrednim zetknięciu Gonzalo straci w jej oczach. Ale w sobotę rano, gdy wreszcie się zobaczyli, rzucili sobie w ramiona i złączyli w pocałunku, wszelkie wątpliwości zniknęły.

Te drobne zdarzenia, które zapoczątkowały ich związek, zwykli wspominać z radosnym rozrzewnieniem, lecz gdy Gonzalo wracał do nich teraz, czuł przede wszystkim żal – podsumowując relację z Carlą, pojmował ze smutkiem, że idealizował ich związek, że już nie było im tak fajnie razem, nie śmiali się tak często, a ich ciała, być może z powodu przesławnej penetracji, nie potrafiły znaleźć wspólnego rytmu („Nigdy nie powinienem był jej wkładać”, powiedział Gonzalo któregoś dnia bezwiednie, ale za to głośno – kumple zesrali się ze śmiechu i natychmiast obdarzyli go przydomkiem „pokutnik”).

Zdawał sobie sprawę, że Carla budzi powszechne zainteresowanie, zdążył się już przyzwyczaić do bezwstydnych spojrzeń, którymi obrzucali ją niemal wszyscy mężczyźni (nie wyłączając, niestety, i ojca Gonzala), nie dziwiły go zawiść lub pożądanie w oczach kobiet. Gonzalo nie należał do zazdrośników, aczkolwiek po przygodzie z Argentyńczykiem i incydencie z Marquitosem pomyślał, że może jednak powinien się nim stać, że w jakiejś mierze nawet ma taki obowiązek. Ale nie chciał się zaliczać do ludzi zazdrosnych, zaborczych czy wybuchowych. Nie chciał być taki jak wszyscy.

W czasach kółek wzajemnej adoracji i kultu fizycznego piękna, pośród miałkiej młodzieży, Gonzalo odnalazł w Carli bratnią duszę. Twierdzenie czy też insynuowanie, tak jak uczynił to Marquitos, że Gonzalo „zdobył” Carlę i że powinien o nią walczyć i trzymać się jej za wszelką cenę, oznaczało całkowite niezrozumienie natury miłości, ale naprawdę obraźliwe było to, że Marquitos przezwał ją nuworyszką, bo przecież nie mówiła jak nuworyszka i nie ubierała się jak nuworyszka – owszem, zgoda, była nuworyszką przy Gonzalu i przy Marquitosie, i przy Bernardetce, ale w porównaniu z taką nuworyszką z Vitacura albo Las Condes nie miała absolutnie nic z nuworyszki.

Między Carlą a Gonzalem istniały ewidentne różnice, z których oboje świetnie zdawali sobie sprawę: prywatna szkoła prowadzona przez zakonnice w Ñuñoa versus męska szkoła publiczna w centrum Santiago; duży dom z trzema łazienkami versus małe mieszkanie; córka adwokata i techniczki dentystycznej versus syn taksówkarza i nauczycielki angielskiego; tradycyjna klasa średnia z dzielnicy La Reina versus klasa średnia z Maipú (klasa średnia niższa, powiedziałby ojciec Gonzala; klasa średnia wyłaniająca się, powiedziałaby matka). Ani Gonzalo, ani Carla nie uważali jednak, by dzieliła ich jakaś społeczna bariera, różnice wręcz podsycały ich wzajemne zainteresowanie, wpasowywały się w ideę miłości jako przypadkowego i szczęśliwego spotkania, w wiecznie żywą teorię połówek pomarańczy.

Zatrute słowa Marquitosa uporczywie wracały w środku nocy niczym natrętny komar i poruszały najwrażliwszą strunę, odwieczny problem w ich związku – całkowity brak zainteresowania Carli poezją. Kochała muzykę, od dziecka pasjonowała się fotografią, kiedy kończyła czytać jakąś powieść, zaraz zaczynała kolejną, ale uważała, że poezja to dziecinada i przejaw nadmiernej egzaltacji. Gonzalo z kolei, jak niemal wszyscy, utożsamiał poezję z miłością. Nie zdobył Carli wierszami, ale uczucie do niej i do poezji szły ze sobą w parze i były dla Gonzala romansami równorzędnej wagi.

Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, gdy Gonzalo postanowił studiować literaturę. Już od jakiegoś czasu był przekonany, że chce zostać poetą, i choć zdawał sobie sprawę, że do tego nie trzeba żadnych konkretnych studiów, sądził, iż tytuł magistra filologii raczej mu w tym pomoże, niż przeszkodzi. Wobec tak odważnej, radykalnej, wręcz bulwersującej decyzji rodzice Gonzala wyrazili stanowczy sprzeciw, w ich oczach było to zwykłe zaprzepaszczanie szansy – ich syn, dzięki niezwykłej pracowitości i niewytłumaczalnemu skądinąd talentowi, został jednym z najlepszych uczniów jednego z przypuszczalnie najznamienitszych liceów w Chile, co oznaczało, że mógł, a nawet powinien zabiegać o przyszłość mniej ryzykowną. Kiedy Gonzalo, oczekując ślepego i lojalnego wsparcia, poinformował Carlę o swych planach, spotkał się z całkowitą obojętnością.

Wówczas poezja chilijska jawiła się Gonzalowi jako historia geniuszy i ekscentryków, smakoszy wina i znawców krętych dróg miłości. Zarażony tym mitologicznym wyobrażeniem, myślał czasami, że w przyszłości wspomni Carlę jedynie jako ową odległą dziewczynę z lat młodości, która nie potrafiła docenić początkującego poety (kobietę, która mimo wielu znaków nie rozpoznała wielkości trwającego przy niej człowieka, a nawet przyprawiła mu rogi). W sumie Carla nie wydawała się odpowiednią partnerką, która mogłaby towarzyszyć Gonzalowi na wybranej przez niego trudnej ścieżce; przewidywał, że prędzej czy później ich związek się skończy i Carla zostanie dziewczyną jakiegoś magistra zarządzania albo dentysty, albo powieściopisarza. Gonzalo brał pod uwagę zerwanie w stosunkowo niedługim czasie, choć już teraz łapał się na tym, że zastanawia się nad słowami, jakie miałby jej w owej chwili powiedzieć: składał pokrętny wywód żmudnie prowadzący ku konkluzji – to wyrażenie szczególnie mu się spodobało – iż każde z nich powinno podążać dalej własną drogą, wszystko zrzuciłby na przeznaczenie albo fatum, a gdyby ona miała zaoponować, wówczas całą winę wziąłby na siebie, i po ptakach.

Pewnego dnia zrobili sobie wagary i nic do siebie nie mówiąc, przeszli przez hałaśliwe centrum Santiago, by dojść do Paseo Bulnes. Zazwyczaj siadali na ławce na wprost księgarni wydawnictwa Fondo de Cultura Económica, tam palili i całowali się, a później ruszali dalej na ulicę Tarapacá i posiliwszy się hot dogami completos, grali w bilarda – ona zawsze wygrywała – albo szli do kina Arte Normandie. Tym razem jednak scenariusz ewidentnie miał być inny: Carla chciała tylko spacerować, nawet nie trzymali się za ręce, a ona wpatrywała się w gęste obłoki, jakby pragnęła rozproszyć je jakąś nadludzką mocą swego wzroku; planowała bardzo długi wstęp, ostatecznie jednak krótko, treściwie i jednym tchem zawyrokowała:

– Uczucia się odmieniły, Gonza.

To zdanie, równie szorstkie, co eleganckie, wstrząsnęło Gonzalem jak żadne. Wiemy, co prawda, że był jako tako przygotowany do zerwania, ale w jego głowie to on miał skończyć ten związek.

Przez następne tygodnie miotały nim sprzeczne emocje, od wyparcia do rozpaczy, co znalazło odzwierciedlenie w fantazjach podczas masturbacji – Gonzalo mścił się na swojej byłej, wyobrażając sobie, że idzie do łóżka z Winoną Ryder, z Claudią Di Girolamo, z Katty Kowaleczko, a nawet z jedną z ciotek Carli, która trochę mu się podobała.

Jeśli chodzi o Bernardetkę Rojas, to spotkał ją pewnego dnia obok ogromnego aloesu rosnącego przy wjeździe do Villa Las Terrazas. Bernardetka w pierwszym odruchu pogłaskała go po twarzy, która dzięki okładom z tej cudownej rośliny powoli stawała się coraz gładsza. Gonzalo pomyślał, że nie ma nic do stracenia, i z miejsca zabrał się do kosztowania słodyczy, spotkał się jednak ze stanowczym sprzeciwem.

– Jesteśmy przyjaciółmi, kuzynie Rojas – oznajmiła ostro.

– Nie, Berni, bez przesady, aż tak bardzo się nie przyjaźnimy.

– Jesteśmy przyjaciółmi. Bardzo bliskimi przyjaciółmi, bardzo – powtórzyła.

– Bez przesady, nie przyjaźnimy się aż tak bardzo – powtórzył Gonzalo.

Dialog był znacznie dłuższy i upierdliwy. Nie doszli do żadnej konkluzji.

– Ja tylko chcę być tylko twoją przyjaciółką – podkreśliła Bernardetka na pożegnanie.

– Ale ja już mam sporo przyjaciół – odrzekł Gonzalo. – Mam za dużo przyjaciół. Więcej mi nie trzeba.

Dość szybko zrezygnował z onanicznego rewanżu, pogrążył się w abulii oraz dźwiękach płyty Corazones zespołu Los Prisioneros, która raptem wydała mu się ścieżką dźwiękową pasującą do trudów całego jego życia. Nabrał wstrętu do wszelkich form komunikacji, nawet z samym sobą, to znaczy do pisania. Nie opuszczał prawie swojego pokoju, ale najbardziej niepokojącym objawem, przynajmniej dla jego najbliższego otoczenia, była całkowita odmowa kąpieli.

W końcu nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić do często stosowanej w dzieciństwie kary: Gonzalo został siłą zaciągnięty pod strumień zimnej wody i zareagował tak, jak reaguje ofiara najhaniebniejszego poniżenia, ale doznał też niejakiej przyjemności lub może odkrył coś nowego w powolnym i dokładnym mydleniu całego ciała, bo spędził w wodzie – która wówczas uznawana była za niewyczerpane dobrodziejstwo natury – całą godzinę, jakby w akcie jednania się z higieną. Następnie ubrał się szybko i korzystając ze słonecznego dnia, wyszedł z domu, by wyciągnąć się ze swoim notesem na trawniku; ale nie zaczął wcale kreślić nowych wierszy, zatrzymał się bowiem na wcześniejszym etapie, na kwestii wielokrotnie odkładanej – wymyśleniu pseudonimu.

Pomysł przybrania pseudonimu zdawał mu się kiczowaty i obmierzły, ale czuł się do tego zmuszony, bo choć znał tylko kilka wierszy Gonzala Rojasa – zresztą, jego zdaniem, znakomitych – wiedział, że jest to jeden z najbardziej uznanych na świecie poetów chilijskich, właśnie został laureatem Premio Nacional de Literatura i jeszcze jednej nagrody, chyba dość znaczącej, w Hiszpanii. Imię i nazwisko były więc już zajęte, a opcja użycia drugiego członu nazwiska, po matce – Muñoz – okazywała się również nieprzydatna, bo istniał drugi poeta, znacznie mniej znany niż Gonzalo Rojas, ale za to otoczony tajemniczą, awangardową aurą: Gonzalo Muñoz. Opcji publikowania jako Gonzalo Rojas Muñoz zbyt blisko było do pokornego: „Nie jestem tym Gonzalem Rojasem”; jakby zawczasu się godził na poniesienie klęski.

Spróbował pójść tropem Pabla de Rokhi, a naprawdę Carlosa Díaza Loyoli, który wymyślił sobie nazwisko znaczące, ale przychodziły mu do głowy same błazeństwa takie jak Gonzalo de Rotha albo Gonzalo de Maass czy też Gonzalo de Rape (aczkolwiek to nawet mu się podobało). Wówczas postanowił zaczerpnąć inspiracji z innych odłamów literatury, tak jak w swoim czasie uczyniła Gabriela Mistral, a po niej Pablo Neruda, było nie było, laureaci Literackiej Nagrody Nobla. Odrzuciwszy opcje najbardziej niedorzeczne (Gonzalo Rimbaud, Gonzalo Ginsberg, Gonzalo Pasolini, Gonzalo Pizarnik), skompletował krótką listę takich pseudonimów jak Gonzalo García Lorca, Gonzalo Corso, Gonzalo Grass, Gonzalo Li Po i Gonzalo Lee Masters, ale na żaden nie potrafił się zdecydować. Zmierzchało już, kiedy wpadł mu do głowy pomysł na pseudonim Gonzalo Pezoa, dzięki któremu mógł oddać hołd portugalskiemu poecie Fernandowi Pessoi (co prawda, nie czytał jego dzieł, ale wiedział, że to genialny artysta) i jednocześnie poecie chilijskiemu Carlosowi Pezoi Vélizowi (którego twórczość bardzo mu się podobała).

Po siedmiu miesiącach od zerwania do domu Carli zaczęły nadchodzić, pocztą poleconą, listy od Gonzala, długie i zabawne, oparte na konwencji sugerującej, że związek między nimi trwa nadal, tyle że Gonzalo podróżuje po dalekich krajach i przebywa w Maroku albo w Stambule czy na Sumatrze, a nawet w miejscach nieistniejących. Gonzalo dawał prawdziwy popis talentu do wymyślania roślin mięsożernych i dzikich zwierząt, wykazywał się też wyobraźnią w relacjonowaniu klęsk żywiołowych. Te prześliczne listy Gonzalo podpisywał swoim imieniem, ale wiersze, które w nich przemycał, firmował już nowo nadanym sobie pseudonimem.

Jego ostatnie wiersze nie podążały już wzorami poezji zachodniej, zamiast sonetów czy romanc Gonzalo oddał się całkowicie tworzeniu haiku, czy ściślej rzec ujmując, krótkich wierszy, które tym mianem określał. (Gonzalo nigdy nie łączył swojej nagłej pasji do haiku z problemem przedwczesnego wytrysku).

W pierwszym liście umieszczony był ten prosty i może nawet piękny wiersz:

Wiatr w drzewach

Rysowałaś

Z zamkniętymi oczami.

Mniej godny zapamiętania był tekst dołączony do listu trzeciego:

Zdrada poranka,

Niepunktualne południe

O północy.

W niektórych utworach charakterystyczna dla haiku kontemplacyjna powaga była całkowicie nieobecna, tak jak w wierszu z listu dziewiątego:

Już opadły wszystkie jesienne

Liście. A tu wciąż jesień

Zasrana.

W liście dwunastym miała miejsce chybiona raczej próba eksperymentu:

Ma Carlo bez Monte,

Bez zbrodni,

Ma karo.

List czternasty przyniósł erotyczną miniaturkę:

Piegi z twego

Uda lewego

Ze smakiem zjadłem.

W ostatnich listach humor z wolna zanikał, wiersze stały się mroczne, bezczelne i rozpaczliwe, tak jak ten:

Tam, gdzie twoja krew,

Byłem ja

Wewnątrz.

Nadeszło siedemnaście listów, adresatka przeczytała je raz i drugi i bardzo jej się podobały, ale okazała się na tyle miła czy też mądra, by nie wzbudzać złudnych nadziei. Nie czuła urazy ani złości, niczego w tym stylu, lecz związek z Gonzalem wydawał jej się teraz kolosalną stratą czasu. Wiele przyjaciółek Carli właśnie zerwało ze swymi chłopakami, więc któraś wpadła na pomysł, by zorganizowały coś w rodzaju obrzędu magicznego i wspólnie spaliły wszystkie zdjęcia oraz innego rodzaju pamiątki. Skończyło się na grillu: rzucone między węgle, zroszone obficie podpałką dziesiątki liścików, fotografii, listów, pocztówek, biletów do kina, na basen, na koncerty, a nawet sterta smętnych pluszowych miśków, spłonęły na oczach podekscytowanych panienek. Carla początkowo nie chciała brać w tym udziału, lecz w końcu uległa grupowej presji i dorzuciła do stosu wszystkie listy i przedmioty przypominające jej o związku z Gonzalem, nawet kieszonkowe wydanie Siddharthy, które jej kiedyś podarował.

Santiago jest miastem na tyle dużym i rozległym, żeby Carla i Gonzalo nie spotkali się już nigdy więcej, ale pewnej nocy, dziewięć lat później, znów na siebie wpadli, i to dzięki temu ponownemu spotkaniu niniejsza historia osiąga na tyle odpowiednią objętość, by można ją uznać za powieść.

IIOjczyrodzina

Była prawie czwarta rano, na parkiecie bez mała dwustu entuzjastów zatracało się w dźwiękach Stop! zespołu Erasure, każdy tańczył z każdym, a może nikt z nikim. Najpierw Carla dostrzegła jego, stał zagubiony nieopodal baru, a ponieważ była to dyskoteka gejowska, przyszło jej na myśl, że Gonzalo wyszedł z szafy, co ją wprawdzie zdziwiło, a nawet zabolało, ale zastanowiwszy się chwilę, doszła do wniosku, że powinna była zdawać sobie z tego sprawę i że w pewnym stopniu zawsze wiedziała, bo wiele na to wskazywało, chociaż gdyby zapytano ją, co konkretnie, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Podeszła do niego, ćwicząc lekki i elegancki krok, gotowa wysłuchać zadziwiających i przekonujących wynurzeń – Gonzalo rzucił się ku niej z zamiarem odciągnięcia w jakieś ustronne miejsce, gdzie mogliby spokojnie porozmawiać, ale nie zdołali się przebić przez rozgorączkowany tłum, więc zostali na parkiecie, w samym sercu tej radosnej anarchii.

– Nie jestem homo! – wrzasnął, by rozwiać nasuwające się wnioski.

W odpowiedzi otrzymał spojrzenie, w którym niedowierzanie przeplatało się z rozczarowaniem, bowiem Carla faktycznie poczuła się odrobinę rozczarowana, a to dlatego, że zdążyła już wyobrazić sobie, jak opowiada znajomym, że jej pierwszy chłopak, pierwszy mężczyzna, z którym spała i którego z czułym sarkazmem nazywała poetą, jest, jak się okazuje, gejem, i nawet przyszło jej na myśl, że wśród grona przyjaciół znalazłby się ktoś, kto byłby zainteresowany randkowaniem z nim.

– Ja też nie! – odkrzyknęła Carla na wszelki wypadek, choć w owych karykaturalnych latach zbiorowej ignorancji dopiero zaczynał się przyjmować pogląd, że homoseksualność nie jest wyłącznie domeną mężczyzn.

Dla tancerzy, choreografów i akademickich teoretyków tańca obraźliwe byłoby stwierdzenie, że Carla i Gonzalo tańczyli, oni po prostu nie potrafili spokojnie ustać, czemu ich ciała dawały wyraz w sekwencjach osobliwych ruchów. Carla, z zaskakującym wdziękiem, wstrząsała ramionami w rytm muzyki, co stwarzało złudzenie stabilności, a tym samym trzeźwości, podczas gdy Gonzalo posiłkował się krokiem, który w dobrym wykonaniu dałoby się opisać jako pozorowanie pijaństwa, ale ponieważ w jego przypadku pozorowanie było zbyteczne, należy uściślić, że Gonzalo nie tańczył, lecz stał na tyle nieruchomo, na ile ktoś równie pijany mógł stać – chwiejąc się, chwycił Carlę w pasie, jakby trzymał się latarni, a następnie zuchwale przygarnął i zamknął ją w swych objęciach. Carla czuła, że powinna go odtrącić, ale chciała i może potrzebowała zatracić się w tym uścisku, bo od dłuższego już czasu nikt jej nie przytulał tak mocno lub tak zachłannie, a może dlatego, że zetknąwszy się z ciałem Gonzala, poczuła ciepłe uderzenie bliskości, albo dlatego, że jego ramiona cofały ją w czasie o dziewięć lat, albo kto wie dlaczego, należy jedynie odrzucić kompletne idiotyzmy, jak to, że ona nigdy nie wyrugowała go ze swej pamięci – zapomniała o nim w sekundę niemal – albo że tak działał na nią alkohol, który, rzecz jasna, miał znaczenie, ale już wtedy, u zarania XXI wieku, cyniczne zrzucanie wszelkiej winy na pijaństwo dawno wyszło z mody.

Carla pogłaskała Gonzala po długich włosach, czego nigdy przedtem nie robiła, bo w czasach, kiedy byli razem, Gonzalo strzygł się krótko, „regulaminowo”, jak wymagano w jego szkole. To znaczy dwa palce powyżej kołnierzyka koszuli. Carla i Gonzalo obściskiwali się do rytmu Can’t Get You Out of My Head Kylie Minogue, ale sprawiali wrażenie, jakby tańczyli bachatę Juana Luísa Guerry lub jeden z tych rajcownych hitów Chichiego Peralty, choć były i takie momenty, gdy wydawało się, iż tańczą jakąś odmianę walca, wówczas przywodzili na myśl nienawykłą do powagi i podniosłości parę usiłującą walcować z godnością.

W kilka minut przeszli od niezgrabnego, lubieżnego tańca do szaleńczego obmacywania i obcałowywania się w męskiej toalecie. Kiedy wparowali do jedynego przybytku w lokalu, niezajętego na szczęście, nastąpiła chwila zawahania, przebłysk rozsądku, podczas której Carla nawet pomyślała: Co ja tu, do jasnej cholery, robię?, a Gonzalo niemal zaproponował, by zamiast zamykać się w cuchnącym klopie, poszli do jego mieszkania, ale oboje wiedzieli, że jeśli przerwą i zaczną rozmawiać, to cały urok pryśnie. Mając do wyboru mamrot zdań typowych dla spotkania po latach albo całkowicie nieodpowiedzialny, impulsywny i niedający się nijak usprawiedliwić numerek, oboje zdecydowanie postawili na drugą opcję.

Carla wbiła zęby w szyję Gonzala, którą on potulnie jej podsunął, niczym człek konający, no, może i konający, ale na tyle jeszcze żywy, by obmacać tyłek Carli, tyłek, który miał w pamięci, czy też zdawało mu się, że ma, bo odniósł wrażenie, że teraz jest kształtniejszy, twardszy i obfitszy. Pochylił się i całując krocze Carli, zdjął jej majtki, które schował do kieszeni jako trofeum. Carla też się schyliła i wówczas Gonzalo wyprostował się, a nawet był na tyle usłużny, że pomógł jej przy skomplikowanym mechanizmie sprzączki. Zaczęła ssać go łapczywie. Prawą dłonią podtrzymywała penisa, lewą zaś rozsznurowała prawy but Gonzala, a później zmieniła ręce, by rozsznurować również but lewy, i cały czas unieruchamiając Gonzala zaradnym ssaniem, zdjęła mu buty, spodnie i majtki, i choć sama nie wiedziała, czy rzeczywiście miała taki zamiar, wrzuciła bieliznę do klozetu, a następnie spuściła wodę.

Były to błękitne slipki z bladoniebieskim obszyciem, dopiero co dostał je w prezencie z okazji dwudziestych szóstych urodzin od przyjaciół, którzy właśnie tej nocy zaciągnęli go do dyskoteki, ponieważ z maniakalnym uporem usiłowali mu udowodnić, że heteroseksualność jest jak chroniczna, aczkolwiek uleczalna choroba. Widząc, jak jego ulubione majtki – mniejsza o wzornictwo, były naprawdę wygodne – walczą o utrzymanie się na powierzchni i nie dają wciągnąć się do odpływu, Gonzalo dostał takiego ataku śmiechu, że nawet Carla, na kolanach, z jego drgającym członkiem w ustach, zachichotała. Wówczas wyjął i wrzucił do klozetu również jej majtki, pociągnął za łańcuszek i oboje raz za razem zaczęli szarpać spłuczkę, rycząc ze śmiechu, jakby nie byli pijani, tylko na haju, chociaż może nie na haju, bardziej przypominali dwoje dzieciaków powtarzających w kółko jakąś grę.

– Zróbmy to przyzwoicie – odezwała się nagle, poprawiając spódnicę i przygładzając włosy.

Gonzalo chciał to zrobić przyzwoicie albo jako tako, albo i całkiem źle, za to od razu, i prawie ją przekonał, bo znowu zaczęli się całować i obmacywać, i pewnie kontynuowaliby ochoczo, gdyby nie przystopował ich jakiś pijak, który zaczął walić w drzwi toalety, wrzeszcząc:

– Hej, łazienka jest dla wszystkich, nie tylko wy chcecie się pieprzyć!

Carla bez majtek, Gonzalo bez slipek wyszli razem w noc Bellavista. W kącikach ich ust pozostawały jeszcze resztki śmiechu, pod skórą buzowała spora rezerwa podniecenia i choć nie ulegało wątpliwości, że powinni zadać sobie tysiące pytań, woleli oddychać otaczającą ich względną ciszą nocy. Kiedy dojrzeli grupę punków dopijających butelkę pisco na środku mostu Pío Nono, Gonzalo wziął Carlę za rękę, i choć ten gest wydał jej się staromodny, komicznie szarmancki, zdała sobie sprawę, że przyjemnie jest iść z Gonzalem za rękę, czy też raczej przypomnieć sobie, jak chodzili kiedyś. Punki nie zwróciły na nich najmniejszej uwagi, więc Gonzalo zwolnił uścisk, ale ona nadal trzymała jego dłoń.

– Podoba mi się ten klub. To jedyne miejsce, gdzie mogę spokojnie tańczyć, z dala od namolnych bażantów – powiedziała Carla, kiedy dotarli już na plac Italia i żadne nie wiedziało, co dalej.

– A mnie się podoba, bo to jedyne miejsce, gdzie czuję się prawdziwym obiektem pożądania – zażartował Gonzalo, choć można to było odebrać dwojako.

Gdyby teraz się pożegnali, nic by się nie stało – ot, kolejny epizod gotowy do zarchiwizowania w rejestrze szalonych nocy, ale Gonzalo powiedział, że mieszka trzy przecznice stamtąd, a ona zgodziła się mu towarzyszyć. Gdy pokonywali w milczeniu owe trzy przecznice, a w rzeczywistości siedem, rozwidniło się.

Kiedy brzask zastawał go na nogach, Gonzala nachodziła refleksja, że pewnie istnieje jakiś związek pomiędzy świtem a poruszaniem się jako takim, jakby przechodzień był do pewnego stopnia odpowiedzialny za wschód słońca albo na odwrót: jakby pierwsze promienie zmuszały nogi do dalszego marszu. Szykował się już, by powiedzieć to Carli, nie był jednak pewien, czy potrafi wyrazić się jasno, obawiał się, że się zaplącze, czuł, że byle słowem może zepsuć ten cudownie niedorzeczny poranek.

W mieszkaniu wszystko potoczyło się szybko, ale spokojnie. Ledwie zamknęli drzwi, on od razu jej wsadził, bez kondoma, ona zawisła mu na szyi i ruszyli do łóżka; Gonzalo ssał jej sutki, myśląc przy tym, że piersi Carli chyba trochę urosły, co mu się podobało i dziwiło go zarazem, choć nie powinno, bo przecież – myślał, jakby odpowiadając samemu sobie – ciało podlega zmianom, to oczywiste, że się zmienia; biodra Carli były jakby szersze, nogi nie takie jędrne i raczej nie była już tak chuda jak dziewięć lat temu.

Gonzalo to inny człowiek – rozmyślała Carla, podczas gdy on posuwał ją powoli i głęboko – przynajmniej teraz jest facetem, który dobrze się pieprzy; poczuła niechybny orgazm i jednocześnie anachroniczny lęk, że Gonzalo nie wytrzyma, i chwila rozkoszy odwlekła się, ale po paru minutach owa nieuchronność wróciła i wówczas doznała orgazmu, choć nie była pewna, czy był to orgazm podwójny, czy jeden, ale bardzo długi.

On zaś zapatrzył się w jej pępek, nie był pewien, czy go dokładnie pamięta, wydawał mu się co nieco wystający – Gonzalo wysunął się spomiędzy piersi, zatrzymał na wysokości pępka, obcałował i wylizał go dokładnie, a raczej obcałował i wylizał z zamiarem przypatrzenia mu się dokładnie, i pomyślał, na wyczucie bardziej, intuicyjnie, że ten pępek jest nowy. Nieco niżej, dwa centymetry nad wzgórkiem łonowym, natrafił na cieniutką bliznę.

Carla odwróciła się, uklękła na czworakach, a on znowu natarł z rozmachem, poruszał się równo z własnym i z jej pojękiwaniem, jednocześnie przyglądając się plecom oraz talii, gdzie widoczne były archipelagi rozstępów, i wówczas stanęły mu w pamięci – widział to przed chwilą, ale już możliwe było przywoływanie tego w pamięci – pępek, blizna, sutki, znacznie większe, piersi nie takie już jędrne i inne rozstępy, które chyba też zdołał dostrzec, wokół piersi, i dopuścił do świadomości zdanie, choć nie chciał go zaakceptować, bo było nieodwołalne i okrutnie bezwzględne, zdolne wszystko zniszczyć: Carla ma syna.

Uciekł gdzieś myślą, rozproszył się, tak jak w odległych czasach, kiedy stosował technikę doktora Valdemara Puppa, choć tym razem całkiem bezwiednie: nie musiał już rozmyślać o pokoju na świecie ani o muzyce sfer, ani o polach magnetycznych czy o powieściach Mariana Latorrego, od lat już bez lęku panował nad czasem, a mimo to rozpoznał zwiastun niepożądanej erupcji, która nie całkiem unicestwiała teraźniejszość, bo szarża i postękiwanie trwały w najlepsze, i czuł, że członek wciąż jest twardy, ale jednocześnie wyobraźnia podsuwała mu coraz wyraźniejszy obraz, jak idzie po plaży z parasolem przeciwsłonecznym i buduje zamki z piasku, i nawet kupuje bułeczkę maślaną i lody synkowi Carli, i uczy go pływać, dzieciak bez twarzy nagle pojawiał się w przesadnie kolorowym pokoju, spał jak anioł, podczas gdy Gonzalo zbierał rozrzucone po całej podłodze zabawki.

Bzykali się nadal, a Gonzalo wyobrażał sobie, że syn Carli to skaranie boskie, nikogo się nie słucha, w szkole dostaje same złe stopnie, jest arogancki i impertynencki, z byle powodu rzuca się i kopie, mówi do Gonzala: „Ty nie jesteś moim tatusiem”. Wyobrażał sobie, jak w salonie zbyt jasnego domu Carla czeka, aż dziecko bez twarzy przestanie bawić się płatkami kukurydzianymi i zje wreszcie śniadanie, a później biegną w trójkę, ile sił, do metra, dzieciak wyrywa się matce i zostaje z tyłu lub leci do przodu, biegnie w innym rytmie, swoim rytmie, w końcu całą trójką wpadają do zatłoczonego wagonu, po czym Carla z dzieciakiem wysiadają, a on zostaje i pokonuje jeszcze kilka stacji, a potem idzie sam, przebierając szybko nogami, biegnie przez kilka skrzyżowań, by nie spóźnić się do jakiejś gównianej pracy, najgorszej pracy pod słońcem, pracy, której nigdy nie chciał, ale którą musiał podjąć, bo ma dziecko, bo ma dziecko, bo ma dziecko, które nawet nie jest jego dzieckiem.

Carla doznała kolejnego orgazmu i wyciągnęła się wykończona i usatysfakcjonowana. Gonzalo, który nie miał wytrysku, czuł, że erekcja zaraz minie, a nie chciał, żeby Carla to zauważyła, dlatego po krótkiej przerwie znów ześlizgnął się między jej uda i spróbował skoncentrować się tylko na tym, by dać jej rozkosz, ale nie potrafił powstrzymać kolejnej sceny, tym razem placu, na którym grał w piłkę z synem Carli pozbawionym twarzy. Oto typowa męska myśl: ojciec i jego syn, czy też ktoś, kto wygląda na jego syna, grający w piłkę na placu. Syn stara się jak najlepiej kopać piłkę, ale ta leci, gdzie chce, ojciec przyklaskuje rzekomym postępom, pamięta o motywacji pozytywnej; dzieciak nie strzelił żadnego gola, dzieciak nie mógł strzelić żadnego gola, dziecko jeszcze nie ma opanowanego pojęcia gola, a mimo to ojciec ogłasza lub krzyczy albo obwieszcza, że syn strzelił gola, i wiwatuje hucznie. Ojciec demonstruje sprawnie i autorytatywnie, jak należy kopać piłkę, bo ojciec zna się na rzeczy. Ojciec daje synowi wygrać, bo żeby być dobrym ojcem, trzeba umieć rezygnować z własnej wygranej. Bycie ojcem to oddawanie wygranej do dnia, kiedy przegrana będzie już przegraną prawdziwą.

Carla omal nie zasnęła z ustami Gonzala między udami. Położył się koło niej, myśląc, że też najchętniej by zasnął, ale po pięciu minutach ona ożywiła się i zaczęła go masturbować i ciągnąć. Gonzalo przez chwilę się opierał, bo całkiem mu zwiądł, ale Carla nie dawała za wygraną, a on trochę się wkurzył, był niemal pewny, że już nie ma co liczyć na powtórną erekcję, był całkowicie przekonany, że nie ma mowy o powtórnej erekcji. Carla nie przestała go masturbować, nie wypuszczając żołędzi z ust, i choć członek Gonzala nie był już tak twardy jak przedtem, w końcu ejakulował. Połknęła całe nasienie i zasnęli spleceni na szarym prześcieradle.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Tytuł oryginału: Poeta chileno

Język oryginału: hiszpański

Copyright © 2020, Alejandro Zambra

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2022

Copyright © for the Polish translation Carlos Marrodán Casas, 2022

Wydanie I, Warszawa 2022

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład: Robert Oleś

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-964408-9-1