54,90 zł
"Moje dokumenty" uczyniły z Alejandro Zambry międzynarodową gwiazdę. W zbiorze jedenastu powiązanych ze sobą opowiadań Zambra we właściwy sobie, pełen humoru sposób opisuje egzystencję chilijskiej klasy średniej po upadku Pinocheta. Przygląda się życiu kilku młodych mężczyzn, którzy nierzadko myśląc o wyborze artystycznej drogi, zmagają się z przyziemną koniecznością wiązania końca z końcem i próbują jeszcze zagrać o miłość. Ich koncepcja męskości wydaje się jednak przestarzała, demokracja ich rozczarowuje, a kłamstwo i przemilczenie coraz częściej wydają im się jedynym możliwym sposobem na budowanie relacji. Przedmioty i uczucia, które jawiły się jako wieczne, starzeją się i rozpadają.
Tytuł książki w sposób oczywisty odsyła do głównego folderu Windowsa, w którym przechowujemy urzędowe dokumenty, ale też tworzymy własne. "Moje dokumenty" stawiają pytanie o to, czym jest autobiografia, jak bardzo realna jest przeszłość i w jakim stopniu nas kształtuje; czy opowiadając o sobie, możemy uniknąć klisz i czy możemy to zrobić inaczej niż we fragmentach… Na poły ironiczne, na poły melancholijne opowiadania Zambry to wspaniała kronika codziennych wzlotów i upadków, które są udziałem nas wszystkich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 232
Dla Natalii Garcíi
Pierwszy raz zobaczyłem komputer w roku 1980, mając cztery czy pięć lat, ale nie jest to czyste wspomnienie, bo pomieszane chyba z tymi z późniejszych wizyt w pracy mojego ojca, przy ulicy Agustinas. Pamiętam ojca z nieodłącznym papierosem w prawej ręce i jego utkwione we mnie czarne oczy, kiedy tłumaczył mi działanie tych ogromnych maszyn. Czekał na moją pełną zachwytu reakcję, ja zaś udawałem zainteresowanie, ale kiedy tylko mogłem, szedłem się bawić przy biurku Loreto, sekretarki o cienkich ustach i włosach, która nigdy nie pamiętała, jak mam na imię.
Elektryczną maszynę do pisania Loreto uważałem za prawdziwy cud, miała niewielki ekran, na którym słowa gromadziły się, dopóki intensywna fala nie wbiła ich w papier. Mechanizm był pewnie podobny do komputerowego, ale nie myślałem o tym. I tak bardziej podobała mi się inna maszyna, konwencjonalna czarna Olivetti, dobrze mi znana, bo w domu mieliśmy taką samą. Moja matka studiowała programowanie, ale dość szybko zapomniała o komputerach i wolała tę skromniejszą technologię, ciągle aktualną, bo wciąż jeszcze daleko było do masowego użycia komputerów.
Matka nie pisała na maszynie z powodu jakichś płatnych zleceń; przepisywała piosenki, opowiadania i wiersze mojej babci, która ciągle brała udział w konkursach albo zaczynała jakiś projekt mający przynieść jej sławę. Pamiętam matkę pracującą przy stole w jadalni, wsuwającą ostrożnie do maszyny papier kalkowy albo sprawnie zaklejającą błędy taśmą korektorską. Pisała zawsze bardzo szybko, wszystkimi palcami, nie patrząc na klawiaturę.
Chyba mogę powiedzieć tak: mój ojciec był komputerem, moja matka – maszyną do pisania.
Szybko nauczyłem się wystukiwać na klawiszach swoje imię, ale bardziej lubiłem wybijać na nich rytm wojskowych marszów. Przynależność do zespołu reprezentacyjnego była największym honorem, do jakiego mogliśmy aspirować. Wszyscy chcieli, ja też. Około południa, w czasie lekcji, docierał do nas daleki pogłos gwizdków i pudeł rezonansowych, oddech trąbki i puzonu, cudownie wyraźne nuty trójkąta i liry. Orkiestra miała próby dwa lub trzy razy w tygodniu: obserwowałem ich rozemocjonowany, jak gubią się na czymś w rodzaju pustostanu za terenem szkoły. Najbardziej rzucał się w oczy facet z drążkiem, obecny tylko przy najważniejszych okazjach, bo skończył już szkołę. Posługiwał się drążkiem z niewiarygodną zręcznością, chociaż miał tylko jedno oko – drugie zastępowała szklana kulka, legenda głosiła, że stracił je w niezręcznym manewrze.
W grudniu pielgrzymowaliśmy do Templo Votivo. Był to niekończący się marsz, dwugodzinny, ze szkoły, na czele orkiestra, potem my, od najstarszych do najmłodszych, od piątej klasy technikum do pierwszej podstawówki. Ludzie wyglądali przez okna, żeby nam pomachać, niektóre kobiety dawały nam nawet pomarańcze, myśląc, że musimy być wycieńczeni. Moja matka co jakiś czas pojawiała się na trasie, parkowała gdzieś w pobliżu, szukała mnie na końcu pochodu, potem wracała do samochodu, żeby posłuchać swojej muzyki, zapalić papierosa, i podjeżdżała kolejny kawałek, żeby złapać nas dalej i znów mi pomachać; ze swoimi długimi włosami, lśniącymi, kasztanowymi, była bez wątpienia najładniejszą matką w moim roczniku, co tylko wpędzało mnie w kompleksy, bo koledzy mówili, że taka ładna kobieta nie może mieć tak brzydkiego syna.
Po drodze machał mi też Dante i wykrzykiwał moje imię na całe gardło, zawstydzając mnie przed kolegami, którzy śmiali się i z niego, i ze mnie. Dante był chłopcem autystycznym, sporo ode mnie starszym, miał jakieś piętnaście, szesnaście lat. Bardzo wysoki, mniej więcej metr dziewięćdziesiąt, ważył ponad sto kilo, jak sam mówił, za każdym razem podając dokładną liczbę: „Cześć, ważę teraz sto trzy kilo”.
Dante całymi dniami snuł się po dzielnicy, starając się ustalić, kto jest rodzicem którego dziecka, kto rodzeństwem, przyjacielem każdego z nas, co w świecie milczenia i nieufności musiało być niełatwe. Gonił zawsze swoich rozmówców, ci zwykle przyspieszali kroku, on jednak również przyspieszał, aż udało mu się ich wyprzedzić, wtedy szedł tyłem i z powagą kiwał głową, kiedy coś rozumiał. Mieszkał tylko z ciotką, zdaje się, że rodzice go porzucili, ale nigdy o tym nie mówił, kiedy pytano go o rodziców, patrzył jakby zakłopotany.
Poza pochodami w szkole słyszałem bojowe nuty w domu, popołudniami, bo mieszkaliśmy na tyłach stadionu Santiago Bueras, na którym ćwiczyły dzieci z innych szkół i gdzie, od czasu do czasu, mniej więcej raz w miesiącu, konkurowały ze sobą orkiestry. Słuchałem więc marszów wojskowych całymi dniami, można powiedzieć, że była to muzyka mojego dzieciństwa. Jednak nie tylko to, bo w mojej rodzinie muzyka zawsze była ważna.
Wielką frustracją mojej babci – w młodości śpiewaczki – była niemożność kontynuowania kariery po tym, jak jej życie zostało rozdarte na pół podczas trzęsienia ziemi w 1939 roku, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Nie wiem, ile razy opowiadała nam o tym, jak nałykała się ziemi i obudziła nagle w rodzinnym mieście, Chillán Viejo, kompletnie zniszczonym. Na liście ofiar znaleźli się jej ojciec, matka i dwóch z jej trzech braci.
Moi rodzice nigdy nie opowiadali nam bajek, ona tak. Wesołe historie kończyły się źle, bo ich bohaterowie zawsze ginęli podczas trzęsienia ziemi. Ale opowiadała nam też przesmutne historie, które kończyły się dobrze i które dla niej były literaturą. Czasem moja babcia pod koniec płakała, a moja siostra i ja zasypialiśmy albo budziliśmy się do jej pochlipywania, kiedy indziej, choćby nawet znajdowała się w szczególnie dramatycznym momencie opowieści, jakiś szczegół wydawał się jej zabawny i wybuchała zaraźliwym śmiechem, i wtedy też się budziliśmy.
Moja babcia lubiła recytować zdania dwuznaczne albo impertynenckie, które sama fetowała jeszcze przed końcem. Mówiła „oczywizda” zamiast „oczywiście”, a jeśli ktoś uważał, że jest zimno, odpowiadała: „przede wszystkim nie jest za ciepło”. Mawiała też: „skoro trzeba walczyć, walczajmy”, i odpowiadała: „wcale, odrzekła ryba”, albo po prostu „ryba”, zamiast całego zdania: „Wcale, odrzekła ryba, kiedy ją zapytano, czy woli zostać podana z patelni, czy z pieca”.
Msza odbywała się w sali gimnastycznej szkoły dla dziewcząt Mater Purissima, chociaż rozmawialiśmy ciągle, jak rozmawia się o jakimś marzeniu, o tym, że niedługo wybudują nam nowy kościół. Budowali go tak długo, że kiedy skończyli, już nie wierzyłem w Boga.
Z początku chodziłem z rodzicami, ale potem zacząłem chodzić sam, bo oni przerzucili się na inną mszę, też w szkole prowadzonej przez zakonnice, tym razem urszulanki, mieli tam bliżej, a msza trwała tylko czterdzieści minut, bo ksiądz – malutki i łysy typ zawsze jeżdżący na skuterze – odbębniał kazanie z sympatyczną dezynwolturą, często powtarzał „i tak dalej, i tak dalej”, machając przy tym niedbale ręką. Lubiłem go, ale wolałem księdza z Mater Purissima, mężczyznę z bujną, nieokiełznaną brodą, kompletnie białą, który przemawiał, jakby nas prowokował, rzucał nam wyzwanie, z typową dla księży energiczną i złudną uprzejmością i wieloma dramatycznymi pauzami. Znałem również, to oczywiste, księży z mojej szkoły, jak ojciec Limonta, dyrektor, bardzo atletyczny Włoch – mówiono, że za młodu trenował gimnastykę – potrafił zdzielić nas swoim breloczkiem, żebyśmy grzecznie ustawili się w szeregu, ale poza tym był miły i raczej ojcowski. Kazania ojca Limonty uważałem za nieprzyjemne i niewłaściwe, chyba były zbyt belferskie, za mało poważne.
Lubiłem język mszy, chociaż nie rozumiałem go dobrze. Kiedy ksiądz mówił: „pokój zostawiam wam, pokój mój wam daję”, zastanawiałem się nad tą dziwną ofertą wynajmu. A zdanie: „nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie”, skierowałem kiedyś do babci, otwierając jej drzwi, a potem do ojca, który odpowiedział błyskawicznie, ze słodkim, choć surowym uśmiechem: „Dziękuję, ale jestem u siebie”.
W Mater Purissima był zespół złożony z sześciu głosów i dwóch gitar, który zyskiwał spore znaczenie, bo nawet takie elementy liturgii jak: „Bogu niech będą dzięki” i „Chwała Tobie Panie”, a nawet: „Ciebie prosimy, wysłuchaj nas Panie”, były śpiewane. Moją ambicją było wstąpić do chóru. Miałem zaledwie osiem lat, ale grałem całkiem nieźle na małej gitarze, którą mieliśmy w domu: czułem rytm, potrafiłem palcować i chociaż drżałem ze zdenerwowania przy akordach barowych, i tak brzmienie było prawie dobre, tylko troszkę nieczyste. Musiałem uważać się za dobrego, a przynajmniej niezłego, skoro odważyłem się podejść w pewien poranek po mszy, z gitarą w ręku, do członków chóru. Spojrzeli na mnie z góry, może dlatego, że byłem bardzo mały, a może dlatego, że tworzyli już mafię, nie odrzucili mnie jednak ani nie przyjęli. „Musimy zrobić ci próbę”, powiedziała mi z pogardą kobieta o podkrążonych oczach, prawie blondynka, grająca na ogromnej gitarze. „Zróbmy ją od razu”, zaproponowałem, umiałem już zagrać kilka rzeczy, między innymi Ojcze nasz na melodię The Sounds of Silence, ale odmówiła. „W przyszłym miesiącu”, powiedziała.
Moja matka wychowała się, słuchając nabożnie Beatlesów i całego repertuaru chilijskiego folkloru, potem przerzuciła się na hity José Luisa Rodrígueza, Adama, Sandra i Raphaela, czyli mniej więcej na to, czego słuchało się na początku lat osiemdziesiątych. Przestała szukać nowych rzeczy – nowych dla niej – póki nie natrafiła na płytę z koncertu Paula Simona i Arta Garfunkela w Central Parku. To odmieniło jej życie na zawsze, jak sądzę: z dnia na dzień, z niewiarygodną szybkością, dom zapełnił się płytami, trudnymi wówczas do zdobycia, a ona wróciła do nauki angielskiego, niewykluczone, że tylko po to, by rozumieć słowa piosenek.
Pamiętam, jak słuchała kursu BBC, wydawanego w albumach z dziesiątkami kaset w środku, albo innego kursu, który mieliśmy w domu: The Three Way Method to English: dwie paczki, jedna czerwona, druga zielona, każda z zeszytem ćwiczeń, książką i trzema płytami na trzydzieści trzy obroty. Siadałem obok niej i w roztargnieniu słuchałem tych głosów. Ciągle jeszcze pamiętam niektóre fragmenty, jak wtedy, kiedy mężczyzna mówił: „these are my eyes”, a kobieta odpowiadała: „those are your eyes”. Najlepsze było, jak męski głos pytał: „is this the pencil?”, a kobieta odpowiadała: „no, this is not the pencil, but the pen”, a potem, kiedy mężczyzna pytał ją: „is this the pen?”, odpowiadała: „no, this is not the pen, but the pencil”.
Wydaje mi się teraz, że za każdym razem, kiedy wracałem do domu, w salonie leciała jakaś piosenka Simona & Garfunkela albo Paula Simona solo. Kiedy wyszło Graceland, w 1986, moja matka była z całą pewnością najzagorzalszą chilijską fanką Simona, w dodatku ekspertką od rozmaitych epizodów z jego życia, jak nieudane małżeństwo z Carrie Fisher albo występ w Annie Hall. Mój ojciec dziwił się, że jego żona stała się nagle fanatyczką tej muzyki, której on, słuchający wówczas tylko argentyńskich zamb, nie lubił. „Powinnam mieć własny pokój”, usłyszałem, jak mówi pewnej nocy matka, szlochając, podczas kłótni o plakaty i zdjęcia, które chciała powiesić w ich wspólnej sypialni; reakcji ojca łatwo się domyślić, ale i tak musiał się w końcu zgodzić na obecność obcych mężczyzn naprzeciwko małżeńskiego łoża.
W weekendy wiosną i wczesnym latem jeździliśmy z wujostwem i kuzynami puszczać latawce na Wzgórzu 15. Wszystko było bardzo profesjonalne: mój ojciec nie wygładzał już sznurków rozwieszonych pomiędzy drzewami szkłem, jak robił to, kiedy byłem mały, tylko korzystał z wymyślnego urządzenia z silniczkiem do wygładzania sznurka w domu. Samodzielnie konstruował też latawce. Na pewno rozwiązywał wtedy skomplikowane problemy informatyczne, ale moje wyobrażenie pracującego ojca odsyła mnie od razu do tych wieczorów, kiedy próbował skonstruować latawiec doskonały.
Dość lubiłem puszczać latawce, ale wolałem robić to na niewygładzonym sznurku, inaczej raniłem sobie opuszki palców, choć były już trochę stwardniałe od strun gitary. Ale trzeba je było puszczać na sznurkach wygładzonych, na tym to wszystko polegało: żeby ustawić latawiec na niebie i zmierzyć się z przeciwnikiem. Podczas gdy mój kuzyn Rodrigo manewrował energicznie i każdego popołudnia „ścinał” tuziny innych latawców, ja z trudem utrzymywałem swój w powietrzu i co chwila traciłem nad nim kontrolę. Mimo wszystko próbowałem, chociaż rodzina szybko przestała pokładać we mnie jakiekolwiek nadzieje.
Zabieraliśmy zawsze ze sobą pudło z dziesiątkami wspaniałych latawców, tych skonstruowanych przez mojego ojca i tych kupionych od jego przyjaciela, który zajmował się wyłącznie tym. Ja zawsze starałem się trzymać jak najdalej od mojej rodziny. Czasem, zamiast puszczać latawiec, zabierałem go i zwój sznurka i spędzałem parę godzin wyciągnięty na trawie, paliłem pierwsze papierosy, obserwując na niebie kapryśne trajektorie „zbitych” latawców. „Ile za niego chcesz?”, zapytał mnie ktoś pewnego popołudnia. Był to Mauricio, ministrant. Sprzedałem mu latawiec, a potem wiele innych jego bratu i przyjaciołom jego brata.
Mauricio był tak piegowaty, że na sam jego widok człowiekowi chciało się śmiać, ale i tak z trudem rozpoznałem go bez białej alby. W swojej konfuzji, w swojej ignorancji myślałem, że ministranci to bardzo młodzi księża, którzy mieszkają w klasztorze czy coś takiego. On wyjaśnił mi, że nie, i powiedział, że woli, by nazywano go raczej wiernym niż ministrantem. Zaproponował mi, żebym też służył do mszy, bo inny wierny miał zrezygnować. Zapytał, czy byłem już u pierwszej komunii, i nie wiem, dlaczego powiedziałem, że tak, co było kompletnym kłamstwem, dopiero przygotowywałem się do niej w szkole. Nie miałem wtedy pojęcia, dotąd tego nie wiem, czy był to warunek konieczny, żeby zostać ministrantem, ale instynktownie skłamałem, jak zdarzało mi się w życiu wielokrotnie. Powiedziałem, że to przemyślę, że nie jestem pewien. Kiedy wróciłem do rodziców i wujostwa, odkryto już mój handel latawcami, ale nikt mnie nie skrzyczał.
Wciąż czekałem, aż kobieta o podkrążonych oczach zgodzi się mnie przesłuchać, ale za każdym razem, kiedy ją o to pytałem, wykręcała się. Pamiętam, że powiedziałem, żeby zrobić na niej wrażenie, że Ojcze nasz brzmi lepiej w wersji angielskiej. „Niemożliwe, żeby brzmiało lepiej niż słowo Pana naszego Jezusa Chrystusa”, odparła. Ale ciekawość musiała ją zżerać, bo kiedy odchodziłem, zapytała, czy wiem, o czym opowiada wersja angielska. „O dźwiękach ciszy”, odpowiedziałem z pełnym przekonaniem.
Czekanie mnie męczyło, więc tydzień albo dwa po spotkaniu z Mauriciem na Wzgórzu 15 podszedłem do księdza i Mauricia i powiedziałem, że też chcę służyć do mszy. Ksiądz popatrzył na mnie nieufnie i otaksował spojrzeniem od góry do dołu, ale się zgodził. Byłem szczęśliwy. Nie zaśpiewam w chórze, ale moja rola będzie jeszcze ważniejsza. Nie będę miał białych spodni członków orkiestry wojskowej, ale za to białą albę, ze sztywnym sznurem mocno zawiązanym w pasie. Strój miał mi pożyczyć Mauricio, w domu nie powiedziałem nawet, że chcę być ministrantem, nie wiem czemu, chyba po prostu nie chciałem, żeby poszli mnie zobaczyć.
Za pierwszym razem, kiedy służyłem do mszy, przez parę minut patrzyłem ukradkiem, z mściwą satysfakcją, w kąt, gdzie stała blondynka, która uparcie nie zauważała mojego triumfu. Trudno mi było się skupić na rytuałach, które szanowałem i w które wierzyłem, bo teraz, kiedy stanąłem przy ołtarzu, dostrzegałem w nich ledwie ślad, echo, posmak autentyczności. Były minuty chwały, jak wtedy, kiedy dzwoniliśmy dzwoneczkami albo przekazywaliśmy sobie z księdzem znak pokoju. A potem najgorszy moment, kiedy ksiądz udzielił komunii Mauriciowi i kiedy nadeszła moja kolej – zamierzałem mu powiedzieć, że nie mogę przystąpić do komunii, bo zbyt długo nie byłem u spowiedzi, ale przed mszą o tym zapomniałem, było już za późno. Próbowałem zrobić gest wyrażający to wszystko, najlepiej niewidoczny dla wiernych, ale nie potrafiłem, a ksiądz wcisnął mi hostię, o której uważałem to samo, co wszyscy, że nie ma smaku. Ale w tamtej chwili nawet nie pomyślałem o smaku, czułem, że za chwilę umrę na miejscu, że strzeli mnie piorun albo coś w tym stylu. Wyszedłem z kościoła z Mauriciem, chcąc zwierzyć mu się z grzechu, ale on był zadowolony i ciągle gratulował mi tego, jak świetnie mi poszło.
Dotarliśmy do jego domu, niedaleko Mater Purissima. Starszy brat Mauricia zaprosił mnie na obiad, byli sami. Jedliśmy charquicán[1] i słuchaliśmy Pabla Milanésa, znałem jego piosenkę Años, która mnie bawiła, a także El breve espacio en que no estás, która mi się podobała. Na magnetofonie dwukasetowym nagrali każdą piosenkę po trzy razy z rzędu na taśmie dziewięćdziesiątce, a może nawet studwudziestce („są tak dobre, że ma się ochotę posłuchać ich od nowa”, wyjaśnił mi Mauricio).
Bracia śpiewali przy jedzeniu, okropnie fałszując, wydzierali się bezwstydnie nawet z pełnymi ustami, i spodobało mi się to. Kiedy ktoś fałszował w obecności mojej babci, ona wygłaszała, dyskretnym tonem, jednak wystarczająco głośno, by wszyscy mogli usłyszeć, uwagi w stylu: „trochę czuć, że nie jesteśmy w operze” albo „dziś słoń nam na ucho nadepnął”, albo „jak dla mnie ta śpiewaczka śpiewa wąsami”. Ale mojej babci tam nie było, nie mogła przyganiać braciom, którzy śpiewali z całkowitą swobodą, bez skrępowania, wzruszeni i jednomyślni: widać było, że śpiewali te piosenki nieskończenie wiele razy i ta muzyka wiele dla nich znaczy.
Kiedy jedliśmy cassatę, zwróciłem uwagę na słowa Acto de fe – „creo en ti/ como creo cuando crece / cuanto se siente y padece / al mirar alrededor”[2]. Koniec piosenki mnie zaskoczył: niby opowiadała o miłości, ale ostatnim słowem była „rewolucja”. Bracia zaśpiewali z głębi serca: „Wierzę w ciebie / rewolucjo”.
Chociaż byłem dzieckiem lubiącym słowa, wtedy po raz pierwszy, w wieku dziewięciu lat, chociaż może skończyłem już dziesięć, usłyszałem słowo „rewolucja”. Zapytałem Mauricia, czy to jakieś imię, bo myślałem, że może chodzi o ukochaną kobietę, Rewolucja González, Rewolucja Arratia. Roześmiali się, spojrzeli na mnie z politowaniem. „To nie żadne imię”, wyjaśnił mi brat Mauricia. „Rewolucja! Naprawdę nie wiesz, co to?” Powiedziałem, że nie. „No to musisz być idiotą!”
Żartował, tyle zrozumiałem, może dzięki rymowi. Potem brat Mauricia udzielił mi lekcji historii Chile i Ameryki Łacińskiej, którą chciałbym pamiętać od A do Z, ale zostało we mnie tylko kłopotliwe i przepastne poczucie własnej ignorancji. Nie wiedziałem nic o świecie, nic a nic. Brat wyszedł, zaczęliśmy z Mauriciem oglądać telewizję w jego pokoju, zasnęliśmy, a może tylko przysnęliśmy. Zaczęliśmy się obmacywać, dotykać wszędzie, ale bez pocałunków. Przez wszystkie lata naszej przyjaźni nigdy więcej tego nie robiliśmy ani o tym nie wspominaliśmy.
Wróciłem do domu tuż po zmroku. Zwykle się nie modliłem, ale tej nocy modliłem się długo, potrzebowałem pomocy Boga. W jeden dzień popełniłem dwa okropne grzechy, chociaż bardziej martwiła mnie nielegalna komunia niż obściskiwanie się z Mauriciem.
Babcia zobaczyła, jak klęczę przed figurą Chrystusa w salonie, i nie mogła powtrzymać się od śmiechu. Zapytałem, z czego się śmieje, odpowiedziała, żebym nie przesadzał, że wystarczy samo Ojcze nasz. Babcia nigdy nie chodziła na mszę, mówiła, że księża są za bardzo wścibscy, ale wierzyła w Boga. „Nie trzeba odmawiać modlitw – wyjaśniła mi tamtej nocy – wystarczy przed snem swobodnie porozmawiać z Panem Jezusem”. Ale ja pomyślałem, że to dziwne i onieśmielające.
Mimo że uczyłem się w szkole prowadzonej przez księży, nie kojarzyłem uczuć religijnych z tym, co się w niej działo. Nie lubiłem, kiedy zmuszali mnie do chodzenia na szkolne msze, ani tych nudnych zajęć w kościele przylegającym do głównego gmachu, w którym przygotowywali nas do pierwszej komunii, każąc rozwiązywać głupie testy, jakby chodziło o zapamiętywanie zasad ruchu drogowego. Ale następnego dnia, dręczony poczuciem winy, w środku przerwy uznałem, że chociaż nie byłem jeszcze u pierwszej komunii, powinienem się wyspowiadać albo przynajmniej porozmawiać z księdzem o tych grzechach, i poszedłem do gabinetu ojca Limonty, który ślęczał nad księgą rachunkową, możliwe, że próbując poprawić jakiś błąd. Uniósł wzrok i spojrzał na mnie srogo, a ja stałem jak osłupiały, bez słowa – „wiem, po co przyszedłeś”, powiedział, a ja zadrżałem, wyobrażając sobie, że ksiądz ma chyba jakąś bezpośrednią łączność z Bogiem. Zamarłem, zrobiło mi się słabo. „To niemożliwe – powiedział w końcu Limonta – wszystkie dzieciaki przychodzą z tym samym, jesteś jeszcze za mały do orkiestry”. Z ulgą pobiegłem z powrotem na lekcje.
Chyba tego samego dnia nasza wychowawczyni i ksiądz, którego nazwiska nie pamiętam, zabrali nas do przytułku dla dzieci niepełnosprawnych umysłowo. Celem wizyty było pokazanie nam, jakie mamy szczęście, wymyślono nawet scenariusz całego wydarzenia, by dodać mu dramatyzmu: dzieci podchodziły pojedynczo do nauczycielki, żeby odebrać porcję czułości, nie fizycznej, bo nie dotykano ich ani nie przytulano – „bardzo cię kochamy, Jonathanie”, mówiła nauczycielka, podczas gdy dziecko ze skrzywionymi ustami, zaślinione i zezujące, mamrotało coś niezrozumiale. Każdy kolejny przypadek był bardziej przerażający, a na końcu podeszła Lucy, czterdziestoletnia kobieta uwięziona w ciele małej dziewczynki, którą stać było jedynie na obrócenie głowy, kiedy ksiądz potrząsał grzechotką. Pamiętam, że pomyślałem o Dantem, w porównaniu z nimi był normalny, chociaż w dzielnicy nazywali go mongołem.
Dotychczas moja idea cierpienia była związana z Dantem i dziećmi z Teletónu[3], niewyczerpanego źródła lęków i nocnych koszmarów. Co roku z siostrą oglądaliśmy cały program, rozpaczliwe walcząc z sennością, jak prawie wszystkie dzieci, a potem przez całe tygodnie wyobrażaliśmy sobie, że tracimy ręce albo nogi.
„To nic wielkiego”, powiedziała, obejmując mnie, moja babcia po trzęsieniu ziemi w roku 1985. Kilka miesięcy później poszliśmy do szkoły i umieścili nas w sali, przyszykowanej albo zaimprowizowanej za salą gimnastyczną, tam uczyliśmy się przez cały rok.
Nauczyciel też był nowy. Na początku nam się przedstawił, „Juan Luis Morales Rojas”, powtórzył to cicho, naturalnym tonem, dwa, trzy, dwadzieścia razy; „teraz wy – poprosił – powtórzcie: Juan Luis Morales Rojas, Juan Luis Morales Rojas, Juan Luis Morales Rojas” i zaczęliśmy powtarzać jego imię i nazwisko, coraz pewniej i pewniej, bawiąc się w badanie granicy, a może próbując zrozumieć, czy w ogóle jest granica, i po chwili krzyczeliśmy albo podskakiwaliśmy, a on machał rękami jak dyrygent orkiestry albo piosenkarz, który z przyjemnością słucha, jak publiczność śpiewa jego utwór. „Teraz wiem, że nigdy nie zapomnicie mojego nazwiska”, tylko tyle powiedział, kiedy zmęczyliśmy się krzykami i śmiechami. Nie pamiętam chwili większego szczęścia przez wszystkie lata spędzone w szkole.
Kilka tygodni później, a może jeszcze tego samego dnia, Juan Luis Morales Rojas wyjaśnił nam, co to są wybory, co powinien robić gospodarz, zastępca, sekretarz i skarbnik. Na jednym z pierwszych posiedzeń rady szkoły poprosił nas, żebyśmy zrobili listę naszych problemów, i na początku nic nie przychodziło nam do głowy, ale ktoś powiedział, że uczniom czwartej klasy nie pozwalają należeć do orkiestry. Pojawił się pomysł, żeby zrobić listę tych, którzy chcieliby wstąpić do orkiestry, żeby zanieść ją księdzu Limoncie. Już miałem podnieść rękę, ale zawahałem się przez sekundę; wtedy poczułem wyraźnie, że nie, nie chcę już być członkiem orkiestry.
Tymczasem mama poznała jakąś kobietę, która twierdziła, że widziała, jak służę do mszy. „Niemożliwe”, odpowiedziała jej. Ale ktoś jeszcze powtórzył jej to samo i wtedy zapytała mnie jeszcze raz. Zapewniłem, że nie, ale że też widziałem ministranta bardzo podobnego do mnie. „Mam bardzo pospolitą twarz”, powiedziałem.
Kiedy w końcu wyspowiadałem się u księdza Limonty, nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby opowiadać mu, że byłem już u komunii, ani o erotycznych doświadczeniach z Mauriciem. Przystąpiłem, w swojej szkole, do pierwszej komunii – w tamtym momencie to była już trzydziesta albo czterdziesta – i w końcu mogłem przyjmować ją oficjalnie. Rodzice byli obecni, dali mi prezenty, chyba wtedy poczułem ciężar podwójnego życia. Nadal służyłem do mszy, bez ich wiedzy, w Mater Purissima, chyba aż do zimy 1985 roku, kiedy, po nerwowej, trudnej mszy, ksiądz ostro nas skrytykował: powiedział, że za bardzo go rozpraszamy, zbyt rzucamy się w oczy i nie trzymamy rytmu. Bardzo nie spodobały mi się jego uwagi, może dlatego, że jakoś zrozumiałem, że ksiądz gra, że nie wszystko jest natchnieniem, czy jak tam się nazywa ten święty stan, duchowy wymiar. Postanowiłem zrezygnować i w tym samym momencie przestałem być katolikiem. Podejrzewam, że również wtedy zaczęły się we mnie całkowicie wypalać uczucia religijne. Nigdy nie trapiły mnie jednak te głupie racjonalne wątpliwości na temat istnienia Boga, być może dlatego, że później zacząłem wierzyć, w sposób naiwny, intensywny i absolutny, w literaturę.
Po zamachu na Pinocheta, we wrześniu 1986 roku, Dante zaczął pytać ludzi w dzielnicy, czy są lewicowi czy prawicowi. Niektórzy sąsiedzi reagowali nerwowo, inni śmiali się i jeszcze bardziej przyspieszali kroku, inni pytali go, co rozumie przez prawicę i lewicę. Ale nie pytał dzieci, tylko dorosłych.
Nadal przyjaźniłem się z Mauriciem i słuchałem u niego w domu Milanésa, ale przede wszystkim Silvia Rodrígueza, Inti-Illimani, Quilapayún i pobierałem u niego i jego brata lekcje o rewolucji i pracy dla dobra ogółu. Od nich usłyszałem po raz pierwszy o ofiarach dyktatury, o znikniętych, zatrzymanych, zabójstwach, torturach. Słuchałem ich z przerażeniem, czasem oburzałem się razem z nimi, innym razem gubiłem się w pewnym sceptycyzmie, zawsze pełen tego samego poczucia niestosowności, ignorancji, małości, dziwności.
Starałem się zająć stanowisko, z początku niepewne i chwilowe, trochę jak Leonard Zelig: chciałem przede wszystkim pasować, przynależeć, skoro oni byli lewicowi, ja też mogłem, tak jak mogłem mieć prawicowe poglądy w domu, chociaż moi rodzice tak naprawdę nie byli prawicowi, raczej w moim domu nigdy nie rozmawiało się o polityce, oprócz tych chwil, kiedy matka wspominała i skarżyła się, jak za rządów Unidad Popular trudno było jej kupić mleko dla mojej siostry.
Zrozumiałem, że skutecznym sposobem przynależenia jest milczenie. Zrozumiałem albo zacząłem rozumieć, że wiadomości fałszują rzeczywistość i że jestem częścią konformistycznej masy neutralizowanej przez telewizję. Moją ideą cierpienia był teraz obraz dziecka bojącego się, że zabiją mu rodziców, albo które dorasta, znając ich tylko z kilku czarno-białych fotografii. Chociaż robiłem, co w mojej mocy, żeby oddzielić się od rodziców, ich utrata była najbardziej rozpaczliwą rzeczą, jaką mogłem sobie wyobrazić.
„Chodzi nie o to, żeby pamiętać pierwszą komunię, tylko o to, by pamiętać ostatnią”, mówi wiersz Claudia Giaconiego. Już kończę.
Na początku 1987 roku przyjechał do Chile papież i znów poczułem religijny entuzjazm, ale nie potrwał on zbyt długo. Pod koniec tego roku, kilka dni po dwunastych urodzinach, dowiedziałem się, że będę musiał zmienić szkołę. Nie wyszło mi z gitarą, ale miałem swój moment muzycznej chwały, kiedy wygrałem szkolny festiwal, śpiewając El baile de los que sobran. Chłopiec, który zajął drugie miejsce, zaśpiewał melodyjnym, doskonałym głosem Detenedla ya Emmanuela. Nie rozumiem, dlaczego z nim wygrałem. Zaczynał mi się zmieniać głos, czysty śpiew przychodził mi z trudem. I nie wiedziałem, co śpiewam. Nie wiedziałem, co śpiewam.
W marcu 1988 roku zacząłem naukę w Instituto Nacional. A potem przyszły, jednocześnie, demokracja i młodość. Młodość była prawdziwa. Demokracja nie.
[1] Tradycyjna chilijska potrawa, między innymi z mięsa, ziemniaków, dyni, kukurydzy. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] „Wierzę w ciebie, jak wierzę, gdy rośnie wszystko, co czuję i czym się smucę, kiedy rozglądam się dookoła”.
[3] Teletón – telewizyjna zbiórka charytatywna dla chorych dzieci, prowadzona zwykle w grudniu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł wydania oryginalnego: Mis documentos
Język oryginału: hiszpański
Copyright © 2013, Alejandro Zambra
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2025
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, 2025
Wydanie I, Warszawa 2025
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: Anna Zygmanowska / d2d.pl, Sandra Popławska / d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Obra editada en el marco del Programa de Apoyo a la Traducción para Editoriales Extranjeras de la División de las Culturas, las Artes, el Patrimonio y la Diplomacia Pública (DIRAC) de la Subsecretaría de Relaciones Exteriores de Chile.
Książka wydana w ramach skierowanego do wydawców zagranicznych Programu Wsparcia Tłumaczeń Departamentu Kultury, Sztuki, Dziedzictwa i Dyplomacji Publicznej (DIRAC) Ministerstwa Spraw Zagranicznych Chile.
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-68180-49-7