Burza. Władca snów - Krzysztof Wilczek - ebook

Burza. Władca snów ebook

Krzysztof Wilczek

0,0

Opis

Burza rozpętała się w snach. Teraz pochłonie świat.

Legendarny okręt powietrzny Imperium zostaje skradziony przez piratów. Wysłani na jego poszukiwania agenci Akademii, Derek i Trylien, odkrywają coś, co mrozi krew w żyłach: ślady pradawnego Zgromadzenia, znaki powrotu Władców Snów, których moce miały dawno temu zniknąć z kart historii.

Tymczasem do Akademii przybywa Jaramin. Młody adept dowiaduje się, że nie trafił tam przypadkiem. Jego przeszłość skrywa mroczne tajemnice, a w przyszłości czyhają koszmary, jakich nie widział nawet w najgorszych snach. Gdy dochodzi do kolejnych brutalnych zbrodni, kradzieży i zdrad, Jaramin zostaje wciągnięty w intrygę, od której może zależeć przyszłość całego Imperium.

Nadciąga prawdziwa burza. I nie ma sposobu, by się przed nią schronić.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krzysztof Wilczek

Burza

Władca snów

Znak AXeris

Po drugiej stronie nocy

W odległej krainie zegarów

Spotkasz śmiertelny strach.

Będziesz się bał,

Lecz nie odwrócisz spojrzenia.

To była okropna burza. Monstrualne obłoki kładły zasłonę cienia. Wygaszały ostatnie, ledwo tlące się resztki dnia. Od zawsze bał się burzy. Zwłaszcza takiej jak ta. Kulił się. Drżał. Irracjonalnie jednak kochał dźwięk gromu. Huk uderzających piorunów elektryzował go. Wstrząsał jego zastygłym w oczekiwaniu ciałem.

Stał w ukryciu. Wicher szarpał płomieniami portowych lamp. Fale z dziką furią waliły w lichą łódź cumującą przy kei. Łódź była pusta. Czekała na kogoś. Lecz ten ktoś się spóźniał. Nieznośnie się spóźniał.

W końcu, gdy strzępiasty grom trójzębem przeciął noc, niewyraźna postać weszła na podest. Zdyszany, chuderlawy człowiek z trudem dźwigał przemoczony i nadpalony płaszcz. Łypał nerwowo na boki. Przeskakiwał z nogi na nogę. Deszcz uporczywie dławił wątłą żagiew w jego dłoni, aż rozdygotany mężczyzna w końcu się poddał i rzucił ją na podest. W tej samej chwili silny powiew zerwał mu kaptur.

Nie ruszył się z ukrywającej go ciemności, ale był pewien, że to on. Rozpoznał go. Zobaczył strużki wody cieknące po potarganych siwych włosach tego skurczonego człowieczka na pomoście, jego pomarszczoną przez zbyt wiele lat twarz. Starzec znalazł się dokładnie tam, gdzie miał się znaleźć.

To była jego chwila. W ciemnościach błysnął sztylet. Ogień lamp zafalował niczym smagany biczem. Ogniki wiły się, próbując uciec, przerażone zbliżającym się cieniem.

– Jest tu kto?! – zawołał naiwnie staruszek.

Wyłaniająca się z ciemności ręka uniosła ostrze, mierząc w zgarbione plecy.

Starzec nic nie wiedział, głupiec.

– Jesteś tu?! – krzyknął raz jeszcze. Zmęczone oczy usilnie szukały w mroku nocy kogoś, na kogo bardzo teraz liczył. Obrócił się. – Ty… – wykrztusił, rozumiejąc swój błąd.

Sztylet przeszył jego bok. Twardo oparł się o kręgosłup, wadząc o kręgi. Staruszek zachwiał się. Ledwie zdołał uchwycić ostatni haust powietrza.

– Zdrajca… – wyszeptał, łapiąc za skrawek ubrania swojego oprawcy.

Wiatr zgasił pochodnie. Pozostało tylko trzeszczenie drewna, głuche uderzenie kolan o podest i upiorny krzyk. Ryk bestii, niczym agonalny jęk rozrywanego metalu. Tak przeraźliwy, iż obudziłby umarłych.

Jarm zachłysnął się powietrzem. Ocknął się mokry. Pot ciekł po nim niczym strugi ulewy. Serce waliło rozpędzone, jego dudnienie było głośniejsze nawet niż potężny zegar nad łożem.

Poderwał się. Oddychał. Łapał powietrze. Poczuł ból prawej ręki. Tak mocno ściskał nią kołdrę, że nie mógł jej teraz puścić. Stęknął, rozprostowując palce w panice, po czym odrzucił pomięte okrycie.

Przeszły go dreszcze. W pokoju było lodowato. Otwarte okno raz po raz uderzało o framugę. Dłonią odsunął z oczu kręcone blond włosy. Cóż to był za koszmar? Patrzył na zbolałą rękę, szukając w niej noża. Nie było go. A jeszcze chwilę temu czuł jego ciężar, kształt oraz fakturę. Czuł nienawiść płynącą wprost do ostrza. Czy raczej z ostrza do niego? Czuł się mordercą tak wyraźnie, jak odczuwał wcześniej pod sobą to parszywie twarde posłanie.

Rozejrzał się, by się upewnić, że jest u siebie. I w istocie był. Zegar wybijał donośny takt za taktem. Drewno trzeszczało pod naporem burzy. Wszystko wydawało się nad wyraz realne. Tylko… ta parszywa, czarna kula porzucona na podłodze przypominała mu, że było inaczej.

Była okropnie nie na miejscu.

Pamiętał, jak chwilę temu wykradł ją z zakazanego pokoju wuja, który prawił mu tego dnia po raz kolejny morały, gdy ktoś przybył pod ich dom. Wuj Tram kazał mu zostać na piętrze. Parę razy powtórzył: „Nie wychylaj się” oraz temu podobne, po czym poszedł na dół, zostawiając zakazany pokój otwarty. Stare, odrapane drzwi od zawsze kusiły Jaramina. A jeszcze bardziej rządek czarnych niczym obsydian kul osadzonych na drewnianym stojaku.

Chłopak nie zwrócił uwagi na nic innego. Tylko na błyszczące tajemnicze astragale w specjalnie przygotowanych dla nich leżach. Słyszał o nich, mimo iż wuj bardzo starał się je ukryć.

Teraz jedna z nich leżała na podłodze. Cokolwiek w niej było, właśnie przygasło. Była zimna, okrutna, a spojrzenie na jej powierzchnię wywoływało ciarki. Zdawało mu się, że jeszcze słyszy ten szept pełen bólu. To ulotne „zdrajca”. Miał przeczucie, że był to ktoś, kto wydawał mu się bliski. I ten okropny, metaliczny zgrzyt…

Nie miał jednak czasu, by pomyśleć.

– Wynoś się! – rozległ się stłumiony wrzask z dołu. – Wynocha!!!

Ciężki przedmiot łupnął o ścianę piętro poniżej.

– Co, u licha? – Jarm z przerażeniem zdał sobie sprawę, że kompletnie stracił rachubę czasu.

Skoczył na równe nogi. Złapał wygaszony kandelabr. Nie była to może najlepsza broń, lecz nie miał chwili, by szukać czegoś innego. Chciał biec od razu, ale przecież nie mógł jej tak zostawić. Obrócił się na pięcie. Złapał kulę przez chustkę i schował do kieszeni.

– Wynoś się! Wynocha, czarci pokurczu! – Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze.

Blondwłosy chłopak wyskoczył na ciemny korytarz. Sadząc długie susy, zbiegł po drewnianych schodach.

Pośrodku przestronnego pokoju, przypominającego zakurzoną muzealną salę, stał staruszek Tram. W dziurawym, brązowym szlafroku groźnie wymachiwał różdżką.

– Precz, ścierwolubna pokrako! – ryknął w kierunku cienia na ścianie.

Różdżka rozjarzyła się trupim blaskiem. Moc uwolniona jego gniewem spłynęła przez jafitowe nici w jej wnętrzu. Kinetyczny pocisk trzasnął. Uderzył w ścianę, wyrywając drzazgi. Zrobił solidną dziurę tuż pod wiekowym obrazem.

– Wuju! Co się dzieje?!

– Ty? Wypieprzaj na górę!

– Panicz Fold? – odezwał się przerażony głos należący do kogoś skrytego za jednym z foteli.

– Zamilcz, oszuście! Precz z mojego domu!

Huknęło. Kolejne uderzenie przewróciło mebel, wyrywając z niego tumany pierza. Spod zniszczeń wytoczył się karzeł. Ręką starał się osłonić twarz. Trząsł się cały jak galareta. Obok niego, na dywan, upadła koperta.

Staruszek znów przymierzył się do uderzenia mocy. Jednak blondyn w porę złapał go za rękaw.

– Wuju! Kto to jest? – zapytał, powstrzymując go od kolejnego wystrzału.

– P… panicz Jaramin Fold? – zająknął się półczłowiek tonący w pierzastej zamieci.

– Owszem. Czego tu chcesz?! Kim jesteś?!

– On niczego nie chce. Jego już tu nie ma! – Wuj wyrwał się, opluwając przy tym swoją długą, burą brodę.

Jarm widząc, że w ten sposób nic nie zdziała, odrzucił kandelabr i skoczył po kopertę. Słusznie wyczuł, że może być istotna.

Staruszek chciał ją przydepnąć. Jego noga prawie na niej wylądowała.

Jednak spóźnił się o sekundę.

– Co to jest? – zapytał chłopak, oglądając dostojnie wyglądającą pieczęć znajdującą się na przedzie. Był to imperialny orzeł o ostrych skrzydłach, połyskujący na karmazynowym laku.

– Nic dla dzieci – burknął Tram, starając się nieporadnie złapać papier.

– Ależ właśnie do panicza Folda. To dla Jaramina Folda, list z brestońskiej Akademii Sztuk Taikniki.

– Akademii… – zdziwił się blondyn.

Tymczasem wuj dopadł róg koperty.

– Słuchaj, Fold! Posłuchaj mnie uważnie! – Przykuł wzrok chłopaka swoimi ciemnymi szarymi oczami osadzonymi pod gęstymi brwiami. – Jeśli to otworzysz, umrzesz. Rozumiesz? To cię zabije!

– Ta, to z całą pewnością morderczy papier… – Karzeł podniósł się, otrzepując z kłaków i kurzu.

– Pytał się ciebie ktoś o zdanie?! – Tram znów wymierzył w konusa.

Jarm żadnego z nich już jednak nie słuchał.

Czy to możliwe? Ledwie obudził się z jakiegoś chorego koszmaru, by teraz dostać w swoje ręce coś, na co tak długo czekał?!

Wyrwał list z pomarszczonej ręki wuja i złamał pieczęć. Błyskawicznie pochłonął każde słowo, każde zdanie: „Akademia ponownie nakazuje stawić się […] odbędzie się test […] Przyjmie Pana jeden z najlepszych salów, mistrzów potężnego Imperium Elenoru…”.

– …nakazuje, aby stawił się pan niezwłocznie. Z poważaniem Rada Akademii Sztuk Taikniki w Breston! – wykrzyczał, ciągle patrząc na kartkę.

– Mówiłem ci, żebyś to zostawił. – Staruszek bezradnie pokiwał głową, był wściekły. – Zginiesz tam. Już jesteś martwy, Fold!

Za oknem uderzył grom, nadając jego słowom jeszcze bardziej złowróżbną aurę.

Chłopak spojrzał na opiekuna, który groził mu palcem. Na tego okrutnego kłamcę… W myślach Jaramina stale powracały te dwa szczególne słowa: „ponownie nakazuje”.

– Jeśli tam pójdziesz, wszystko się zmieni. Będziesz musiał zapomnieć o tym, co znasz. A to, co tam spotkasz, przerazi cię i w końcu zabije. Umrzesz, Fold. Akademia to nie miejsce dla ciebie.

– Ja widziałem co nieco, a ciągle się trzymam – wtrącił karliput, szczerząc zdziesiątkowane zęby. – Pana mistrzem będzie sam Quinn Mazarik. Primus, pierwszy doradca świętej pamięci Alastesa. To zaszczyt wielki, jak sądzę.

– Istotnie wielki – wysyczał Jarm, nie odrywając spojrzenia od Trama. – Ile już było takich listów? Spaliłeś je, prawda?!

Wuj nie odpowiedział. Obrócił się tylko, poprawiając szlafrok. Powoli opadł na wygodny fotel wyściełany skórą. Jeden z najdroższych mebli w jego skromnym królestwie obłudy oraz fałszu.

– Jak długo?! – Blondyn nie odpuszczał.

– Kilka było – odezwał się nieznajomy. – Muszę przyznać, że to bodaj pierwszy raz, kiedy nie wysłali tych upiornych augurów, by doprowadzić panicza siłą. Miło mi, Tom Triggel. – Karzeł o zapadniętych policzkach wyciągnął mokrą od deszczu dłoń.

Chłopak, ciągle w niemałym szoku, uścisnął ją machinalnie.

Z jednej strony było to coś niezwykłego. Coś, na co tak długo czekał. Bilet, który pozwoli mu opuścić tę przeklętą wieś. Z drugiej pozostawał wuj.

– Jak mogłeś cały czas to ukrywać?! – rzucił w stronę Trama.

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy… Zresztą i tak już za późno. Ostatnia rada: wyrzuć ten list. Spakuj się. Uciekaj, póki możesz.

– Ani myślę. To mi się należy!

– Oho! Odezwała się szlachecka krew! – zakpił staruszek. – Jesteś naiwny, jeśli myślisz, że w Breston cokolwiek ci się należy.

– Owszem, należy mi się!

– Naiwny…

– Panowie pozwolą, że usiądę… – Tom już niemal opadł dyskretnie na drugie ze skórzanych siedzisk, kiedy starzec znów wrzasnął jak oparzony:

– Ani się waż! Żaden podczłowiek nie będzie na nich siadał! Brudne pokurcze… – dorzucił z pogardą, znów opluwając brodę.

– Usiądzie! – sprzeciwił się Jaramin. – Napije się pan czegoś?

– Tak, poproszę. W poprawo to… tak naprawdę ja – poprawił swój koślawy dialekt – tylko przejazdem. Ale nie odmówię. Ciekawy wieczór, a tam… – Grom strzelił tuż nieopodal chaty, zamieniając brzozę w płonącą żagiew. – Burza, he, he. Zresztą piorun tu czy tam…

– Pracowałem na to. Myślałem już, że o mnie zapomnieli. Mogłem się spakować. Sam tam pojechać te dwa lata temu. I widzę, że niepotrzebnie dałem się wtedy przekonać, że lepiej będzie zostać. – Młodzieniec cisnął agresywnie parę drew do niemal wygaszonego kominka i postawił na nim wodę w czajniku.

– Nie wiesz, o czym mówisz. – Staruszek westchnął. – To była jedyna szansa, żeby cię ocalić.

– Ocalić?!

– Mistrz Mazarik bardzo liczy na pojawienie się panicza. – Tom znów nonszalancko się wtrącił, szukając czegoś po kieszeniach. – W pewien sposób oczekuje tego jak ocalenia…

Po tych słowach Jaramin dźgnął swojego opiekuna kolejnym ostrym jak brzytwa spojrzeniem.

Tram skapitulował. Zamilkł, patrząc w ogień. Zastygł, zasłuchany w trzask płomieni.

Jak jego wuj mógł być takim tyranem? Na wszystko musiał mieć regulamin. Na wszystko swoje jedynie słuszne zdanie. W zasadzie to zawsze był rozkaz. I zawsze opakowany w cały stos pokrętnych uzasadnień: „dla twojego dobra”, „bo tak należy”, „bo tak jest bezpieczniej”. Jedno za drugim, kłamstwo za kłamstwem, którymi więził go pod tym dachem.

Nim woda w czajniku zaczęła się gotować, wuj gwałtownie wstał. Chyba coś w nim pękło. Coś się w nim głęboko zmieniło. Wyraz jego twarzy z oburzonego i zapalczywego stał się zimny.

Bez słowa podszedł do niewielkiej komody. Wisiał nad nią obraz przedstawiający potężne drzewo. Pradawne drzewo Nanerth, symbol upadłego Królestwa, którego zapomniany blask przypominał Tramowi własne młodzieńcze ambicje. Zatrzymał się na moment. Lustrował majestatyczne gałęzie oraz kamienny krąg otaczający gruby pień, po czym drżącą ręką wyciągnął z górnej szuflady podłużną skrzynkę. Była kunsztownie rzeźbiona i bardzo stara. Otworzył ją i podał Jaraminowi, ku wielkiemu zdziwieniu chłopaka. W środku znajdowała się różdżka.

– Byłem kiedyś taki sam jak ty. Twój ojciec też taki był: ambitny i głupi. Zabieraj to! – Staruszek wepchnął mu ją w dłonie.

Jarm nigdy wcześniej nie myślał, że mógłby dostać od niego coś podobnego. Że w ogóle cokolwiek mógłby od niego dostać. Wuj rzadko kiedy wspominał o jego ojcu, ale różdżkę musiał przechowywać na tę lub podobną okoliczność. Blondyn nie mógł napatrzeć się na delikatne jafitowe białe linie okrążające ją od czubka po samą rękojeść, którą zdobił misternie rzeźbiony smoczy pysk.

– Pamiętaj, chłopcze, Ventyści znają tysiące sposobów, by przetrwać. A to wyrafinowana broń, doskonała na Ventystów. – Tram spojrzał przed siebie, jakby chcąc wyczuć ich obecność przez mury. – Oni tam ciągle są… Rozumiesz?! Ciągle tam są…

Fold rozumiał, jednak wierzył, że to starcza mania prześladowcza. Ventyści zostali skutecznie zwalczeni lata temu. Może przestraszyłby się bardziej, gdyby nie chodziło o jego największe marzenie. Gdyby nie był tak okropnie wściekły. I gdyby nie fakt, że mógł teraz zostać salem, mistrzem wielkiej Akademii. Mógł opanować sztuki, o jakich przeciętny wieśniak czy mieszczuch mogą tylko marzyć. Jego szlacheckie pochodzenie nareszcie zyskałoby sens inny niż kilka zdań o ojcu. W końcu naprawdę mógłby opuścić to parszywe Atoln.

– Obserwują nas… Czekają na dogodny moment, by uderzyć. Musisz być czujny. Musisz być ostrożny, bo nigdy nie wiesz, kiedy zaatakują. Nigdy nie wiesz, kiedy wpadniesz w ich sidła.

– Cieszę się, że zgodził się pan na przekazanie Akademii nowego adepta. – Tom znów wszedł z butami w jego monolog. Podsunął pod nos starca stertę zmoczonych, wymiętych papierów oraz pióro.

– Zdaje się, że moja zgoda lub jej brak niewiele dzisiaj znaczą. Może sam podpiszesz, pokurczu?

– Błagam o autograf. – Knypek ukorzył się ze złośliwym błyskiem w oku. – Rektor się ucieszy.

Tram niechętnie ujął pióro. Ciągle zerkając na swojego podopiecznego, zaczął skrobać po kolejnych kartkach.

– Musisz uważać…

– I jeszcze tu. I tutaj. – Triggel wskazywał kolejne miejsca.

– Bardzo uważać… Zdziwisz się, że wszystko od tego zależy…

– I tutaj…

– Tyle formalności z powodu jednego wezwania?!

Posłaniec rozłożył ręce.

– Racja, tylko o ludzkie życie chodzi, a tu taka biurokracja – rzucił, uśmiechając się od ucha do ucha.

Gdy otrzymał już to, po co przyszedł, zwinął pospiesznie papiery w rulon i wcisnął w poły przemoczonego płaszcza.

Kolejny piorun rozciął drzewo za oknem. Buchnął żywy ogień. Dudnienie grzmotu przetoczyło się przez dom. Jarm aż podskoczył. Uczucie mrowienia przepłynęło przez jego rękę. Tę samą, w której przyśnił mu się sztylet. Znów złapał go skurcz. Musiał ją rozmasować, by pozbyć się tego dziwnego wspomnienia. Przeraźliwego, nazbyt realnego. Lodowata kula ciążyła mu w kieszeni. Nie wiedział, czy dlatego, że o niej akurat pomyślał, czy może ona sama chciała mu o sobie przypomnieć?

W końcu spojrzał na smutną twarz staruszka. On naprawdę aż tak się martwił? On się bał?

– Strzeż się. Strzeż się Ventystów, Władców Snów – powtarzał, błądząc oczami wkoło i węsząc ten dziwny koszmar, jakby się spodziewał, że zaraz wyłonią się gdzieś z szafy. Jakby czuł ich wzrok przez ściany, wyczuwał podstęp i pułapkę. – Oni tam są. Oni ciągle tam są…

***

Wiatr niósł echo burzy. Głuchy pomruk, będący niczym ostrzeżenie w odległych włościach elenorskiego Imperium – w landach, w których łopotały dumne sztandary ze złotym orłem na krwistym tle.

Niemal od pół wieku legiony sprawowały nad nimi pieczę. Flota powietrzna dzięki armadzie okrętów pompowała z nich drogocenne towary wprost ku centralnym landom. Płynęły nimi niczym krew ku sercu. Do stolicy w Breston.

Jednak bez krwi każde serce umiera.

Rok w rok piracka flota, paląc i grabiąc coraz liczniejsze transporty, zdestabilizowała imperialny Senat. Na kupców padł strach. Gęste chmury Gondaru zostały zaminowane. Wiele statków wysadzono w powietrze. Wyznaczone trakty przestały być bezpieczne, a najcenniejszy okręt samego imperatora, „Burza”, wpadł w ręce wroga. Imperium musiało obudzić się z letargu i zacząć działać. Tym bardziej że wokół piratów zaczęły koncentrować się niepokojące siły. Cienie przeszłości, którą Imperium dawno temu miało wymazać. Agenci Akademii, zbrojne ramię imperatora, ruszyli na łowy.

Ciemny nieboskłon nad Gondarem przeciął błysk. Piorun uderzył w granitowe skały. W spiczastą, wysoką wieżę wyrastającą na ich grani. Rozpadającą się basztę otaczał woal mgieł. Szare smugi muskały jej podnóże, gdzie niczym gałęzie wzrastały trzy kamienne keje. Przy jednej z nich kołysał się uwiązany drewniany bryg. Statek, unoszący się mocą potężnych nedyjskich kamieni ukrytych w jego trzewiach, wisiał niemal czterysta stóp nad ziemią. Grube naprężone cumy nie pozwalały mu się oddalić. Rybi kształt pozbawiony płetw opierał się uderzeniom wiatru, który omiatał drewniane poszycie i wdzierał się do jego wnętrza przez wąskie furty na burtach. Ostro zakończony ogon raz po raz zanurzał się w podrygujących falach chmur.

Po chwili zasłonę szarości rozdarł drugi okręt, potężniejszy od niego. Fregata nie posiadała żadnych bander, a jedynie imię wypalone na burcie – „Wędrowiec”. Statek zwolnił, podchodząc do przystani.

Na powitanie z wieży wypełzli kusznicy. Zgasła w niej większa część świateł. Rozległ się sygnał alarmowy. Donośny dźwięk rogu omiótł skały Togburu.

Ledwie tylko burta „Wędrowca” otarła się o kamienną krawędź, majtkowie opuścili trap. Dumnym krokiem zszedł po nim wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Dostojny szlachcic miał ze sobą noże powtykane niemal wszędzie, gdzie tylko się dało. Uśmiechnął się, widząc komitet powitalny. Prawą dłoń dla wygody oraz zachowania pozy wsparł na solidnym mieczu przy pasie. Stanął, jak miał w zwyczaju – z prostym przekazem: „walcie się”.

Po nim zeszła kobieta w czarnym, obcisłym skórzanym stroju. Wydawała się przy nim wiotka niczym trzcina. Dla kontrastu była kompletnie nieuzbrojona. Niemal białe włosy zaplecione wokół głowy i blada twarz sprawiały, że wyglądała niewinnie jak uczennica. Tylko subtelne zaokrąglenia jej ciała, odznaczające się na mocno ściągniętym gorsecie, świadczyły o czymś innym.

– No i jesteśmy – odezwała się, lustrując strażników przypominających jeże w konserwach. – Dwunastu na lewo, po prawej czterech i rakietnica z kartaczem. Mówiłam ci, Dereku Edwangerze. Trzeba było zabrać granaty.

– Nie lubię ich, Trylien. Są kwaśne – odpowiedział jej towarzysz, utrzymując sztuczny grymas. Za nimi zeszło jeszcze dwóch osiłków z pokaźną skrzynią. – Mamy, co trzeba – dodał, zerkając na trupią czaszkę na wieku kufra.

– Będzie ci ich brakować na miejscu – upomniała go.

– Lubię ostre potrawki, zabarwione czymś bardziej czerwonym jak… szminka? No, no, Trylien.

Westchnęła, poirytowana.

– Skup się! Uważam, że lepsze byłyby granaty – dodała raz jeszcze, przyspieszając kroku.

Kusznicy gestem zaprosili ich do wnętrza strażnicy. Załoga „Wędrowca” w pirackiej eskorcie weszła do przestronnej komnaty. Nie było tutaj wielu mebli. Tylko pokaźny stół, przy którym powitał ich typowej urody podniebny korsarz. Pozbawiony uszu grubas nie wyglądał na zadowolonego. Za nim stał wysoki na dwa i pół metra Jutończyk. Łysy olbrzym z Dalekiego Wschodu dzierżył drewnianą pałę najeżoną gwoździami. Coś w sam raz, by to niezadowolenie okazać.

– Witaj, Długouchy! – Derek skłonił się w pas, rzucając okiem na surowe kamienne ściany.

– Witaj, szlachetny kurwojebcu z Nott! Dotarłeś nie w porę. Co masz dla mnie?

– Twoje rakiety i coś ekstra. – Niesiony przez dwóch osiłków kufer wylądował na podłodze, a Derek pchnął Trylien w stronę grubasa. – To za to nieporozumienie przy gorzale.

– Nieporozumienie – zakpił. – Z powodu ulicznych walk trzeba było założyć cmentarz.

– Chociaż taki z tego zysk dla lokalnej społeczności…

Grubas zarechotał.

– No ładna ta twoja dziewka. Podejdź bliżej, laleczko – rozkazał, oblizując wargi.

– Myślę, że jej zdolności zaspokoją twoje wyrafinowane oczekiwania.

Pirat wyciągnął nóż. Złapał blondynkę i przystawił ostrze do jej twarzy. Przejechał nim po jej wiśniowych ustach. Zszedł niżej po szyi, łypiąc łakomie na piersi.

– Gorąca i wilgotna jak południowa dżungla, zapewniam. Na pozostały towar też możesz zerknąć, jeśli taka twoja wola – zapewnił Derek.

– Lubię z tobą pertraktować – stwierdził herszt, gestem dłoni dając znak kompanom.

Na stole wylądowały worki z pieniędzmi, on zaś zapatrzył się w błękitne oczy Trylien. Było w nich coś niezwykłego. Coś hipnotycznie urzekającego jego zmysły. Głębia pochłaniająca każdą szczyptę uwagi niczym niespokojny ocean.

– Miło słyszeć. – Derek uśmiechnął się, sięgając po fajkę. – Uczcijmy to. Słyszałem, że tobie też trafiło się niezłe cacko. Gadają, że gdzieś… tutaj… była „Burza”.

Długouchy łypnął na niego podejrzliwie.

– Dajesz wiarę plotom na imperialnym dworze?

To zabrzmiało groźnie. I nie tak jak zaplanował tę rozmowę Edwanger.

Grubas poluzował chwyt na szyi dziewczyny i, niestety, wtedy też właśnie Trylien zauważyła na jego pulchnej dłoni pierścień. Nietypowy kawałek żelastwa, w którym utkwiła spojrzenie. Całkowicie zastygła, rażona tym widokiem niczym gromem.

Derek szybko dostrzegł ten stan. Wiedząc, że musi działać, trzasnął krzesiwem. Cybuch rozjarzył się błyskawicznie.

W odpowiedzi coś eksplodowało na zewnątrz.

Przez wąskie okna wpadły dwie ciężkie kule. Zatoczyły się pośrodku pomieszczenia. Każda miała po dwa otwory, z których zaraz buchnął czarny dym. Kule zawirowały niczym bąki. Opary gęste jak smoła otuliły podłogę.

Długouchy nawet nie zdążył przełknąć śliny. Pod jego szyją znalazł się nóż dziewczyny, który pojawił się nie wiadomo skąd. W tej samej chwili miecz Dereka dotknął ostrzem gardzieli olbrzyma.

– E, e, cigareten pauza – pogroził gigantowi, przygryzając ustnik.

Trylien machnęła drugą ręką za siebie. Moc kinezy popłynęła przez nią, po czym uderzyła w stół. Ława przesunęła się po podłodze i z impetem przygniotła dwóch strzelców. Kusze bezwładnie wypadły z ich dłoni.

Przyszpilili wszystkich.

Na zewnątrz słychać było szarżujących imperialnych legionistów.

Furia herszta sprawiła, że jego twarz spurpurowiała. Derek triumfował. Kule rzucone na deski ciągle jednak wirowały. Opary zalały każdy skrawek pomieszczenia, przewaliły się między nimi.

Kapitan piratów zwąchał okazję. Uśmiechnął się, widząc, że Derek zaczyna kaszleć.

Olbrzym machnął drewnianą pałą w kierunku szlachcica. Długouchy zaś ryzykownie skoczył ku tylnym drzwiom. Trylien ledwie go drasnęła. Rzuciła się za nim w pogoń. Tuż obok niej śmignęły bełty. Rakieta wystrzelona z fregaty ze świstem uderzyła w ogon pirackiego brygu. Pył i drzazgi zasłoniły słońce. Ciągle jednak widziała sylwetkę grubasa pędzącego na swój okręt. Prześlizgnęła się między szarżującymi, pancernymi imperialistami. Nie mogła pozwolić mu uciec. Nie mogła pozwolić mu dosięgnąć pokładu.

Derek tymczasem, spowity dymem, poślizgnął się, kiedy broń olbrzyma pierdyknęła o krawędź ławy.

– Uuu, utknęła – ucieszył się. Przeszedł na bok Jutończyka i ciął go mieczem.

Siknęło trochę krwi. W oparach nie był jednak nawet pewien, czy go trafił. Tak czy siak, gigant wcale się tym cięciem nie przejął. Kopnął Edwangera w rękę, wbijając mu broń. Ostrze piruetem wyleciało za okno.

– Ej! – wrzasnął szlachcic. Złapał za krzesło i rzucił nim w jego stronę.

Jutończyk wyrwał swoją broń z blatu i jeszcze w locie roztrzaskał mebel. Kawałki ledwie doleciały do ściany. Derek złapał kolejne siedzisko. I znów to samo – skończyło zmiażdżone u stóp siłacza.

Łamignat z posępnym grymasem na twarzy zaczął zmierzać w jego stronę.

– Dobra. Prosisz. Masz fory.

Szlachcic cofnął się o kilka kroków, łypiąc wokół za ewentualną drogą ucieczki. Podłoga trzeszczała pod butami giganta. I choć Derek widział tylko jego wielki cień w gryzącej zupie oparów, miał pewność, że zaraz spadnie na niego cios.

Wtem drzwiami wparowali legioniści. Jeden szaleniec skoczył, zasadzając ostrze gladiusa prosto w kark Jutończyka. Olbrzym zachwiał się, wrzeszcząc, po czym padł u stóp Dereka, rozdzierając przy tym smolistą mgłę. Fala gorącej krwi oblała twarz jego pogromcy.

– Ej! Zepsułeś zabawę! – zawołał brunet.

Legionista oblany karmazynem stał jak wryty nad ofiarą.

– Eh. Dobra, wezmę to. – Derek wyciągnął umorusaną klingę z jego dłoni. – Fuj, jaki gnój! Spróbuj to teraz zmyć! – dodał, strzepując krew.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale usłyszał, jak po schodach z górnego piętra toczy się coś ciężkiego. Coś, co syczało. A wszystkie rzeczy, które syczały w życiu Dereka, zwiastowały niebezpieczeństwo.

Bez namysłu wyskoczył tylnymi drzwiami. Przypadkiem wpadł na majtka okrętowego uciekającego z jego własnym rodowym półtorakiem w dłoni. A że złodziej był pod ręką, trącił go gladiusem. Chłopaczek wywinął salto, wypuszczając łup. Edwanger sprawnie pochwycił klingę, podczas gdy dzieciak poszybował w nieskończoną dal ku mrocznym skałom Togburu.

Nim Derek zdążył się schylić, przez okiennice stanicy buchnęły jęzory ognia. Podmuch sprawił, iż prawie upadł na ziemię. Świat przed jego oczami zawirował. Na chwilę stracił słuch. Widział tylko unoszący się wokół popiół. Docierały do niego niewyraźne jęki ludzi na parterze. Ważniejszy jednak był herszt bandy oraz Trylien.

Szedł po omacku. Keja przypomniała mu łódź na pełnym oceanie. Pomost wznosił się. Uciekał na boki. W końcu jednak szlachcic dostrzegł w kłębach dymu blondynkę w czarnym stroju. Wicher targał jej włosami na wszystkie strony. Stała nad ciałem.

– Niech to szlag – zaklął, widząc, że znów się spóźnił.

Wyminęła ich gwardia imperialna, nacierając na wrogi okręt. Rakiety „Wędrowca” uderzyły w piętra fortecy, czyniąc swoisty wet za wet. Derek zupełnie zignorował ten zamęt i spokojnie schował miecz.

– Żyje?! – zawołał do dziewczyny, zdając sobie sprawę, że to pytanie retoryczne. – Trylien! Czy ten bełt tłuszczu żyje?

– Nie – odpowiedziała, odwracając się. – Zobacz. – Rzuciła w jego stronę odcięty palec.

Odbił się od jego ręki i Edwanger ledwie zdołał go pochwycić. Na odrąbanej kończynie znajdował się żelazny pierścień. Widniał na nim wybity znak AXeris. „A” wpisane w dolne ramiona „X”.

– Znak Zgromadzenia, znak Vangmaru – dodała, przecierając twarz i rozmazując na niej bordową smugę.

– Znak Ventystów… Nie widziałem takiego od dawna. Skąd…?

– Już nie zapytasz. Ten Ventysta jest martwy – powiedziała z dozą okrutnej satysfakcji. Kopnęła truchło, które poszybowało w przepaść.

– Zawsze twierdziłem, że Akademia porywa najzdolniejsze kobiece ciała, ale to nie miejsce na prywatę w temacie zemsty. Mieliśmy go aresztować!

Trylien zrobiła parę kroków, by bez słowa przywalić mu w twarz.

– To był komplement! – obruszył się.

– Ty nie prawisz komplementów – powiedziała, zwijając włosy z powrotem w kok. – Ty je bezcześcisz.

– Sir, zabezpieczyliśmy wieżę! – zameldował im chłopak z wbitą w bark strzałą. – Bryg jest mocno uszkodzony. Brak śladów „Burzy”.

– Masz… tu… coś… – Derek próbował zwrócić mu uwagę na dość znaczący dodatek do zbroi. Chłopak jednak był tak pełen wigoru, że po prostu odbiegł. – No ładnie, Trylien. Powiedz, że chociaż zerknęłaś w jego cudną głowę przed usunięciem jedynego tropu w kwestii naszej zguby. Zerknęłaś, prawda?

– Rufus Haming.

– Barnaba, Bonifacy, ja znam sporo osób na „B”. Możesz choć raz być mniej zagadkowa?

– Senator Rufus Haming dał im te pieniądze, którymi mieli nam dzisiaj zapłacić. Musimy go znaleźć – rzuciła od niechcenia, patrząc w gęste chmury duszące resztki dnia. Nie myślała teraz o zadaniu, ale o żelaznym pierścieniu i jego pochodzeniu. Obraz tego mrocznego znaku był wyryty w jej pamięci tak głęboko, jak głęboko skrywały się rany jej duszy.

Morderstwo

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Znak AXeris
Morderstwo
Wrota Akademii
Pierścień Zgromadzenia
Las Abrondu
Góra Lalek
Zadanie Trylien
Księżycowy poemat
Czara Życzeń
Przeklęta Wieża
Siostra i brat
Łowcy Burz

Burza. Władca snów

ISBN: 978-83-8373-904-5

© Krzysztof Wilczek i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Gonta-Biernat

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Agnieszka Wrycz-Szybowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek