Blurred - Sadkowska Angelika - ebook
NOWOŚĆ

Blurred ebook

Sadkowska Angelika

0,0

93 osoby interesują się tą książką

Opis

Blurred to opowieść o rozmytych granicach miłości, zaufania i pragnienia zemsty.

Aurora Carrier żyje w cieniu własnych lęków, izolując się od świata, który wydaje się jej obcy i niebezpieczny. Alaric Ross, uczestnik nielegalnych wyścigów motocyklowych, skrywa gniew i przeszłość, która nieustannie niszczy jego życie.

Kiedy matka Aurory oferuje mu pieniądze w zamian za pomoc dla dziewczyny, Alaric przyjmuje propozycję. Nie z dobroci serca, lecz z chęci zemsty na człowieku, który odebrał mu rodzinę. To miała być zimna kalkulacja, prosta gra.

Ale uczucia szybko wymykają się spod kontroli. Aurora kruszy mury, które Alaric zbudował wokół siebie, a on odkrywa, że dziewczyna, którą miał kontrolować, staje się kimś znacznie ważniejszym. Tajemnice i kłamstwa wciągają ich w wir, w którym miłość i zemsta splatają się w niebezpiecznym tańcu.

Czy Alaric wybierze zemstę, która go pochłania, czy miłość, która może odmienić wszystko?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla wszystkich zagubionych dusz przerażonych drugim człowiekiem.

Nie jesteście sami.

Wasz głos ma znaczenie, nawetjeśli teraz ledwo go słyszycie.

Ostrzeżenie

Blurred jest fikcyjną powieścią, której fabuła oraz postacie są wytworem wyobraźni autorki. Książka porusza trudne tematy, takie jak lęk społeczny, ataki paniki, depresja, utrata bliskich, samobójstwo oraz przemoc, ale nie ma na celu udzielania porad dotyczących radzenia sobie z tymi problemami.

Powieść nie stanowi profesjonalnej analizy psychologicznej ani wskazówek, jak radzić sobie z trudnymi emocjami czy traumami. Autorka pragnie jedynie stworzyć emocjonującą historię, która ukazuje wewnętrzne zmagania bohaterów w fikcyjnym świecie.

Zaleca się, aby czytelnicy zachowali ostrożność, zwłaszcza jeśli mają doświadczenia z podobnymi tematami, i pamiętali, że książka nie jest źródłem pomocy w kwestiach emocjonalnych ani psychologicznych. W razie potrzeby należy skorzystać z profesjonalnej pomocy.

Numer alarmowy i pomoc psychologiczna

W przypadku kryzysów emocjonalnych, lęków czy myśli samobójczych należy jak najszybciej skontaktować się z odpowiednimi służbami lub skorzystać z pomocy specjalistów:

Numer alarmowy w Polsce: 112 (do sytuacji kryzysowych, zagrożenie życia)

Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111 (dostępny przez całą dobę)

Telefon zaufania dla dorosłych: 116 123 (dostępny przez całą dobę)

Fundacja Itaka: pomoc w kryzysie psychicznym: 800 070 222 (czynny codziennie, 24 godziny)

Psychiatryczna pomoc kryzysowa: 800 123 456 (czynna całą dobę, bezpłatnie)

Pamiętaj: W przypadku zagrożenia życia lub zdrowia zawsze warto skontaktować się z najbliższym punktem medycznym lub zadzwonić na numer alarmowy 112.

PROLOG

Zamykam oczy, by przenieść się do miejsca, które dobrze znam.

Do przerażenia w mojej głowie.

Smaku łez.

Braku tchu.

Zamykam oczy i wracam do domu.

Miałam dziewięć lat, kiedy mama wyszła i już nigdy nie wróciła. Dziś kończę osiemnaście, co sprawia, że pod powiekami rodzą się kolejne wspomnienia.

Cisza w pokoju, jak i w całym domu, przypomina mi, że jestem sama. Byłam sama. Będę sama, bo samotność to jedyne, czego się nie boję.

Wszystko inne to strach. Aby go zagłuszyć, włączam ulubioną piosenkę. Głośna muzyka wchłania się w cztery ściany. Drży w nich, a ja siedzę przed lustrem, patrzę na swoje puste i bez wyrazu odbicie, i zaciskam palce na krawędzi białej toaletki.

– No już, Auroro! Rusz się. Zrób coś z sobą – mówię cicho.

Zmęczona. Zmęczona życiem sama ze sobą. Jednakże moje słowa zawisają w powietrzu, niewzruszone ponaglającym tonem.

Moi rodzice adopcyjni przygotowali dla mnie imprezę urodzinową. To znaczy przygotowali ją dla siebie, udając, że jest ona dla mnie, bo jak można przygotować coś dla kogoś, zaprosić gości, których nawet się nie zna?

Nie mam znajomych.

Obawiam się ludzi.

Kto tam będzie? Ci wszyscy bogacze z Wellbridge? Ich dzieci? Wszyscy ci, od których każdego dnia staram się trzymać z daleka?

Moją twarz oblewa fala gorąca. Łapię się za szybko bijące serce i biorę kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić, ale one nie pomagają. Oddycham coraz ciężej, uświadamiając sobie, że za kilka chwil stanę się obiektem zainteresowania. Moje palce ześlizgują się z krawędzi, opadają na nagie uda. Mam ochotę uciec.

Schować się tam, gdzie nikt nigdy mnie nie znajdzie albo nie znajdzie przed zakończeniem urodzin.

Pospiesznie wstaję i nieuważnie zwalam z toaletki szklankę z wodą. Ciecz rozpływa się po podłodze, tworząc kałużę, w którą wchodzę. Nie zważam jednak na to i ruszam w stronę szafy.

Miałam dziewięć lat, kiedy po raz pierwszy się w niej zamknęłam. Dziś kończę osiemnaście i nadal to robię.

Rozdział 1

Aurora Cartier

Mam na sobie krótką satynową sukienkę o eleganckim kroju z dekoltem w łódkę. Jej góra jest dopasowana, natomiast dół rozkloszowany, co nadaje mojej sylwetce lekkości i dziewczęcego uroku. W talii znajduje się pasek, a na głowie błyszczy diamentowa tiara.

Tak jak moje sandałki na szpilce.

Mama patrzy na mnie z dumą, a ja staram się nie rozpaść w jej jasnozielonych tęczówkach.

Stoję u szczytu majestatycznych schodów, a przede mną rozciąga się ogromna niczym wyjęta z baśni sala. Urodziny księżniczki, choć bliżej mi do damy dworu.

Sala wygląda jak spełnienie dziecięcych marzeń. Każdy szczegół zdaje się starannie przemyślany, bo ktoś włożył serce w stworzenie miejsca, które na jeden wieczór stanie się pałacem. Wysokie sklepienia zdobią malowidła przedstawiające sceny z mitologii, a z sufitu zwisają kryształowe żyrandole, których światło odbija się od złotych zdobień na ścianach. Całość otacza delikatna poświata, która wywołuje wrażenie, że wnętrze tonie w ciepłym świetle świec.

Podłoga lśni woskowaną taflą, przypominając lustro, które odbija obrazy tańczących postaci. Po bokach sali ustawione są stoły nakryte białymi obrusami, przyozdobione bukietami kwiatów w pastelowych odcieniach. W rogu gra kwartet smyczkowy, jego muzyka tworzy tło doskonałe – subtelne, ale wypełniające przestrzeń elegancją.

Pośrodku sali wznosi się marmurowa fontanna, z której delikatnie tryska woda, wprawiając powietrze w ledwo wyczuwalny ruch. Cała przestrzeń zdaje się zapraszać do tańca, do życia chwilą, jakby świat za tymi ścianami przestał istnieć. Przez ogromne okna wpadają ostatnie promienie zachodzącego słońca, nadając wszystkiemu aurę magii.

Schodzę powoli, starając się utrzymać równowagę, a jednocześnie nie oderwać wzroku od tej bajkowej sceny. W mojej głowie pojawia się jedna myśl: Wycofaj się, Auroro.

Mój oddech przyspiesza, a dłonie, spoczywające na poręczy schodów, zaczynają drżeć.

Nienawidzę tego, że wzrok wszystkich ludzi na dole skupia się właśnie na mnie. Skąd oni się wzięli?

Zemdlona przerażeniem, nie dostrzegam ich twarzy.

Nie słyszę ich oklasków, gdy schodzę. Zamiast nich piszczy mi w uszach, a po plecach spływa strużka potu.

Mama ma łzy w oczach, z ledwością trzyma się ramienia taty, który stara się panować nad sobą, ale jego zaciśnięte szczęki zdradzają co innego. Drogi czarny smoking i zapewne jeszcze droższa długa, czarna suknia matki stanowią niemal karykaturalny kontrast z ich pełnymi emocji twarzami. Nie chcę ich zawieść, ale wiem, że po raz kolejny to zrobię.

Powiem coś nieodpowiedniego.

Uśmiechnę się wtedy, gdy nie będzie ku temu powodu.

Zachowam nie tak, jak powinnam.

Powietrze wokół mnie gęstnieje i zaczyna mnie dusić.

– Nasza księżniczka – mówi mama drżącym głosem, wyciągając w moją stronę dłonie, za które chwytam, aby bezpiecznie zejść z ostatniego stopnia.

– Już królowa – poprawia ją tata, a mi słowa grzęzną w gardle.

Z ledwością wydobywam z siebie ciche ,,dziękuję”, po czym chowam się w ich ramionach z nadzieją, że mnie z nich nie wypuszczą. A jednak, gdy to robią, dociera do mnie liczba zaproszonych osób, ustawiających się w kolejce, aby złożyć mi życzenia.

Większość rozpoznaję ze szkoły, zaskoczona, że oni rozpoznają mnie, ale szybko rozumiem, że to nie ja, Aurora Cartier, a raczej Aurora Morgan, jestem znana, tylko nazwisko moich rodziców i oni sami.

To nie dla mnie przybyło niemalże całe liceum.

I powinno mnie to podnieść na duchu, ponieważ będzie to oznaczało, że następnego dnia nie będą już o mnie pamiętać, aczkolwiek nie dzieje się tak jak zawsze.

Próbuję się uśmiechnąć, kiedy podchodzi do mnie pierwsza osoba, jednakże moje usta zamiast w piękny uśmiech, wykrzywiają się w dziwny grymas podkreślony zaszklonymi oczami.

Wiem, kim jest dziewczyna wręczająca mi czarne eleganckie pudełko. To Amanda Davis, królowa naszego prywatnego liceum. Zaraz za nią pojawia się król Elite International School, jej chłopak William Fisher, następnie cała ich grupa, a potem inni… I kolejni inni.

Od tych wszystkich uścisków, kłamliwych życzeń i wyrazów zainteresowania mam ochotę zwymiotować.

Kręci mi się w głowie, a każdy kolejny krok w tej niekończącej się kolejce życzeń przypomina mi, jak bardzo nie jestem gotowa na bycie w centrum uwagi. Słowa „wszystkiego najlepszego” mieszają się w mojej głowie w niezrozumiały bełkot, a uściski dłoni zdają się ciążyć coraz bardziej. Wydaje mi się, że ich dotyk wysysa z mojej skóry całą energię.

Mam wrażenie, że twarz Amandy, jej chłopaka, i pozostałych osób z EIS zlewają się w jedną, nienaturalnie szeroko uśmiechniętą maskę. Każdy sztuczny komplement, każda grzecznościowa wymiana spojrzeń są jak kolejny cios w mur, który zbudowałam wokół siebie. Mój puls przyspiesza, a oddech staje się płytki i urywany. Jak mam to wytrzymać, kiedy w środku walczę z własnym ciałem?

Czuję, jak moje ręce drżą, kiedy odbieram kolejne prezenty. Mimo prób powstrzymania, zauważam, że wzrok niektórych osób zatrzymuje się na moich trzęsących się dłoniach. Mam wrażenie, że ich spojrzenia przebijają mnie na wskroś. Czuję się naga. Wystawiona na widok publiczny bez żadnej tarczy.

– Wszystko w porządku? – pyta ktoś, ale nie rozpoznaję głosu. Wydaje się oddalony, dochodzący zza ściany.

Kiwnięcie głową to wszystko, na co mnie stać.

Kiedy w końcu kolejka nieco się rozrzedza, robię krok w tył, a potem drugi. Moje sandałki stukają o podłogę, ale nie przejmuję się, czy ktoś zwróci uwagę na to, że się wycofuję. Moje jedyne marzenie to znaleźć spokojny kąt, w którym będę mogła odetchnąć i pozwolić łzom płynąć.

– Auroro? – Zaniepokojony głos matki miesza się z poważną muzyką.

Odwracam się i zaczynam biec przed siebie, ignorując jej zdezorientowany wzrok, który we mnie utkwiła i przepraszające spojrzenia, które zapewne już posyła wszystkim tym, którzy nie zdążyli mi niczego powiedzieć.

Może gdyby to ona znalazła mnie w tej szafie, zrozumiałaby, przez co właśnie przechodzę…

Może gdyby nie lekceważyła słów, które wypowiadam, kiedy chce mnie gdzieś zabrać.

Albo kiedy nie zgadza się na szkołę w chmurze lub indywidualny tok nauczania.

Może gdyby wtedy na miejscu naszej gosposi znalazła się ona…

Może gdyby wiedziała, jaka jestem i jaka będę, tamtego dnia spośród dziesięciu innych dziewięcioletnich dziewczynek sierocińca House of Hope nie wybrałaby mnie. Nie zabrała do siebie.

Nie zastąpiła matki, która odeszła ot tak, bez słowa.

Przepraszam.

Tylko o tym jestem aktualnie w stanie myśleć.

Przepraszam.

Choć nie ma jej obok.

Przepraszam.

Bo za chwilę moja głowa będzie krzyczeć i analizować każdy szczegół mojego zachowania. Każdy gest, drgnienie palca.

Wbiegam do przestronnej łazienki i zatrzaskuję za sobą drzwi, po czym opieram się o nie plecami. Chłodny dotyk marmuru pod dłońmi jest pierwszym elementem, który przywraca mi minimalną kontrolę nad ciałem. Łazienka jest tak samo wystawna jak sala, z lustrem w złotej ramie i umywalką zdobioną jak dzieło sztuki. Jednak teraz te detale wydają się rozmyte. Nie potrafię ich dostrzec.

Kolana uginają się pode mną, a ja osuwam się na podłogę, czując, jak łzy, które tak długo tłumiłam, zaczynają płynąć. W uszach nadal dźwięczy muzyka i zgiełk rozmów, mimo że jestem od nich oddzielona grubą ścianą. Moje oddechy są szybkie i płytkie, a serce bije jak oszalałe. Próbuję je uspokoić, ale czuję, że nie mam sił, by nad nim zapanować.

Przepraszam. To jedno słowo powtarza się w mojej głowie jak mantra. Przepraszam za to, że nie potrafię być kimś, kogo oczekiwano. Za to, że nigdy nie będę tą idealną córką, którą chcieli widzieć moi rodzice. Przepraszam za to, że nie pasuję do świata, który mi podarowano.

Mój wzrok pada na ogromne lustro, w którym odbija się moje zapłakane odbicie. Nie rozpoznaję tej dziewczyny z czerwoną od płaczu twarzą i rozmazanym makijażem. To nie Aurora Cartier, którą wszyscy widzą. To ktoś słaby, ktoś, kto nie potrafi odnaleźć się w tłumie, kto rozpada się pod ciężarem oczekiwań.

Zamykam oczy, kładąc dłoń na piersi, gdzie czuję ściskający ból. Powoli, z trudem, zaczynam liczyć w myślach. Jeden… dwa… trzy… Próbuję odzyskać oddech, przywrócić jakikolwiek sens w tym chaosie. Ale każda myśl, każdy obraz wracają do tego samego punktu – nigdy nie powinnam tu być.

Powinnam być sama.

Tylko wtedy czuję się dobrze.

Alaric Ross

Wypuszczam powietrze z ust, odchylając się do tyłu. Ręce trzymam w kieszeniach. Przysięgam, jeszcze nigdy nie byłem na tak nudnych, zblazowanych i pozbawionych energii urodzinach. Kwartet smyczkowy, który miał dodać elegancji temu wydarzeniu, gra w tle, ale dźwięki zdają się tylko wypełniać przestrzeń, nie dając jej żadnej głębi. Mam dość. Najchętniej bym wyszedł, ale nie jestem na tej imprezie bez powodu.

Mam na sobie garnitur, który ostatni raz założyłem na swój bal maturalny. Czerwoną muszkę i przeciwsłoneczne okulary, w których cała rozprzestrzeniająca się przede mną bajkowa sceneria tonie w retro. Wokół ludzie snują się w wyprasowanych koszulach, strojach prosto z żurnali, jakby grali role w sztuce, której sens dawno już zgubili. Wszystko to wydaje się tak sztuczne, że niemal mnie mdli.

Stoję w cieniu pergoli, obserwując, jak kelnerzy w idealnie skrojonych uniformach przemierzają tłum z tacami pełnymi kieliszków szampana. Pomiędzy nimi przemykają uśmiechy, grzecznościowe gesty i rozmowy tak płytkie, że można by je przeskoczyć.

Wywracam ze znużeniem oczami, na co mój przyjaciel Ethan parska śmiechem i poklepuje mnie po ramieniu.

Ethan Waldorf staje obok mnie, nonszalancko poprawiając rękaw koszuli. Jego marynarka, jasnoszara z delikatnym połyskiem, jest rozpięta, co nadaje mu swobodniejszy wygląd niż większości uczestników tej pompatycznej imprezy. Na jego szyi widnieje krawat, który wygląda bardziej na niedbale zawiązany sznurek niż na elegancki dodatek, natomiast jego ciemne, kręcone włosy są idealnie ułożone, choć z zamierzonym efektem lekkiego nieładu odbijają światło wiszących na pergoli lampek. Z kolei oczy – o intensywnie czekoladowym odcieniu – mają w sobie coś, co zawsze przykuwa uwagę, chociaż on sam wydaje się tego nie zauważać. Jego uśmiech, który teraz gości mu na twarzy, jest pewny siebie, ale wcale nie ciepły; raczej drwiący, bo całe to wydarzenie jest dla nas jednym wielkim żartem. Ethan potrafi być irytujący, ale trzeba przyznać, że umie odnaleźć się wszędzie. Nawet tutaj – wśród snobistycznego tłumu, który przypomina zbiór rzeźb wystawionych na pokaz – wydaje się swobodny, jakby to on dyktował zasady.

– No nie dąsaj się tak, księżniczko… – powtarza słowa, które wypowiedziała Tara Cartier do swojej córki.

Kręcę głową, niemniej kąciki moich ust delikatnie unoszą się ku górze.

– Królowo – poprawiam go, cedząc przez zaciśnięte zęby, bo nie jestem w stanie znieść całej tej pieprzonej rodziny bogaczy.

A już w szczególności Theodora Cartiera.

Ethan ponownie wybucha śmiechem, tym razem jednak głośniejszym. Dołącza do niego Lara, rudowłosa dziewczyna, której długa czerwona sukienka zwraca na naszą trójkę niepotrzebną uwagę.

– Ja nie wiem, jak oni muszą wychowywać tę małą… Serio? Księżniczka? Królowa? Moi starzy nigdy mnie tak nie nazwali… – prycha ironicznie, wypatrując jakiegoś kelnera, a raczej kieliszka z drogim szampanem.

– A jak? – pyta Ethan, patrząc na nią rozbawionym wzrokiem.

Ta wzrusza ramionami.

– Normalnie… Ty głupi bachorze albo nieuku czy skazo rodziny.

Mówi to bez grama żalu, bólu i pretensji, jak gdyby była to jej codzienność. I do osiemnastego roku życia była. Tak samo jak moja i Ethana. A także innych dzieciaków wychowanych na obrzeżach Wellbridge czy w pobliskich mniejszych miastach.

Może to z tego powodu czuję czystą nienawiść do miejsca, w którym się znajduję, i do ludzi, którzy mnie otaczają?

– Ooo, to ostanie słyszałem każdego dnia…

Zerkam na przyjaciela, a jego brązowe oczy błyszczą.

W przeciwieństwie do tej dwójki nie mam dystansu do wydarzeń z przeszłości. Te nadal mnie bolą. Są jak niezagojone rany albo tatuaże przypominające o tym, co było.

Co mnie zniszczyło.

I niszczy nadal.

Przełykam nerwowo ślinę, odwracając wzrok. Córka Cartierów otoczona jest wianuszkiem snobów. Nie wygląda na zachwyconą tym faktem. Jest wręcz przerażona i nie zdziwię się, jak za chwilę ucieknie. Ale przynajmniej jest piękna, więc patrzę na nią, bo lubię cieszyć się sztuką.

A ona właśnie nią jest.

Jest czymś majestatycznym. Posągowym. Intrygującym, a zarazem budzącym we mnie wszystko, co najgorsze.

Jej też nienawidzę, bo wystarczy sam fakt, że jest oczkiem w głowie sędziego. Człowieka, który odebrał mi życie w normalnej rodzinie.

Luzuję muszkę, wpatrzony w dziewczynę. Z daleka widzę, jak całe jej ciało drży. Trzęsie się przez fałszywość i obłudę gości, których zaprosiła. To dziwne, że jest ich aż tylu, ponieważ gdy o nią pytałem, prawie nikt jej nie znał, a Elite International School to w zasadzie małe liceum. Chodzą do niego tylko najbogatsi nastolatkowie z okolicznych miast.

Mam wrażenie, że za moment się rozpłacze na ich oczach, co sprawia, że czuję z tego powodu niezrozumiałą satysfakcję.

To ciekawe, że ktoś, kogo nie znam, działa mi tak na nerwy, a zarazem w jakimś stopniu uspokaja.

Uspokaja mnie jej ból i cierpienie.

Ten strach w czekoladowych tęczówkach.

Aurora odgarnia z porcelanowej twarzy włosy, które falami opadają na jej odkryte ramiona. W tej tiarze rzeczywiście przypomina księżniczkę z bajki Disneya. Jest nieuchwytna, a jednak prawdziwa.

W końcu, jak przypuszczałem, zaczyna powoli się wycofywać, aż wreszcie się odwraca i ucieka.

Z ruchu warg okrytych krwawą czerwienią jej matki wyczytuję, że ta woła jej imię, ale córka jej nie słyszy.

Albo udaje.

Widok ten wywołuje na mojej twarzy szeroki uśmiech. Szturcham pogrążonego w rozmowie z Larą Ethana i skinieniem głowy wskazuję na małe zamieszanie tam, gdzie jeszcze minuty temu stała mała Cartierówna.

– Możemy zaczynać – informuję go, na co we trójkę zakładamy czarne kominiarki.

Czas rozpocząć przedstawienie, z powodu którego tu przyszliśmy.

Aurora wybrała najmniej odpowiedni moment i nie zobaczy, jak jej osiemnaste urodziny kończą się dramatem.

Muzyka gra głośno, więc początkowo nikt nie zauważa, jak pojedynczo zrzucamy ze stołów wszystko, co się na nich się znajduje.

Nikt nie zauważa, jak przewracamy kwiaty.

Rzeźby.

Na lustrzaną podłogę wylewamy alkohol i kolorowe napoje, które układają się w abstrakcyjne kałuże, odbijając światło dekoracyjnych żyrandoli niczym niechciane fajerwerki.

Kiedy pierwsze krzyki rozchodzą się po sali, a tłum gości patrzy na nas, adrenalina zaczyna pulsować w moich żyłach. Wszystko wokół dzieje się w zwolnionym tempie – twarze ludzi zamierają w wyrazie niedowierzania, a w ich oczach pojawia się to, co znam najlepiej: panika.

Lara z satysfakcją zrzuca z podium dekoracyjną wazę. Porcelana rozbija się z hukiem, który przerywa harmonię kwartetu smyczkowego. Ethan przewraca stół, a ciężkie naczynia z głośnym brzdękiem lądują na podłodze, rozsypując jedzenie we wszystkie strony. W końcu nasz mały chaos zaczyna przyciągać uwagę.

To dopiero przedsmak tego, co czeka rodzinę Cartierów, dlatego kończymy tylko na tym. Na małym akcie wandalizmu w ich pięknej, idealnej baśni.

Słychać okrzyki oburzenia, ktoś próbuje nas zatrzymać, ale zaraz się wycofuje z obawy przed konsekwencjami.

Waldorf wybucha śmiechem, dźwiękiem tak głośnym i niepasującym do otoczenia, że przyciąga wzrok. Twarze są pełne zaskoczenia, ale ja wiem, że wszystkim tym bananowym dzieciakom i ich rodzicom podoba się nasz spektakl.

Wycofujemy się, kiedy do sali wkracza ochrona.

– Zatrzymajcie ich – nakazuje Theodor, po czym sam rusza w naszą stronę, co jest dosyć zabawne, gdy na co dzień widuje się go jako poważnego mężczyznę.

Wystawiam w jego kierunku środkowy palec i przez ułamek sekundy mam ochotę zdjąć kominiarkę. Pokazać mu swoją twarz i sprawdzić, czy mnie pamięta.

Czy pamięta tego biednego, bezbronnego chłopca, któremu zabrał ojca.

Theodor zatrzymuje się na kilka kroków od nas, jego twarz płonie gniewem, który nawet pod eleganckim garniturem wydaje się dziki i nieokiełznany. Nasze spojrzenia spotykają się na ułamek sekundy, a w jego oczach dostrzegam coś więcej niż złość. Czyżby strach? Albo tylko cień przeszłości, który wydaje mi się znajomy?

Ethan, zauważając moją chwilę zawahania, szarpie mnie za ramię.

– Spierdalajmy, chłopie! – wrzeszczy z wyraźnym naciskiem, a jego głos wyrywa mnie z otępienia.

Biegnę za nimi, słysząc za sobą coraz głośniejsze krzyki.

– Stójcie!

Ogromni mężczyźni w idealnie dopasowanych czarnych garniturach rzucają się w pogoń za nami. Każdy z nich wygląda jak żywcem wyjęty z podręcznika ochroniarzy: wysocy, barczyści, z krótkimi, wojskowymi fryzurami, które podkreślają ich surowe, pozbawione emocji twarze. Jeden z nich biegnie na czele, wymachując rękami i próbując nas zastraszyć samym swoim wyglądem. Jego mięśnie napinają się przy każdym kroku, a czarne buty lśnią w świetle reflektorów. Inny, równie potężny, z ciemnymi okularami na nosie, rzuca w naszą stronę groźby, które giną w hałasie naszych kroków i śmiechów.

Skupiam się na ucieczce, na powietrzu wpadającym gwałtownie do płuc i na zapachu wieczoru, który teraz smakuje wolnością.

Wybiegamy na tyły budynku, gdzie światło księżyca rozlewa się po wąskim zaułku, wyostrzając kontury ceglanych murów i rzucając długie cienie na nierówny bruk. Kosze pełne śmieci, które przewracamy za sobą, z hukiem uderzają o ziemię, rozsypując resztki jedzenia i porzucone dekoracje. Metalowe pokrywy toczą się w stronę ścian, wydając głuchy dźwięk, który zdaje się echem naszego buntu.

Zerkam przez ramię i zauważam, jak dwójka ochroniarzy zatrzymuje się, przeklinając pod nosem i spluwając sobie pod nogi. My natomiast w końcu dopadamy tylnej bramy. Lara popycha ją z impetem, a metalowe zawiasy skrzypią.

Wybiegamy na pustą ulicę, gdzie czeka na nas świat inny niż ten pełen elegancji i przepychu. Świat bez Theodora i jego perfekcyjnej iluzji.

Mimo to nie jestem szczęśliwy.

– Kurwa, muszę do łazienki.

Rozdział 2

Aurora Cartier

Muzyka cichnie, a ja myślę, że to z mojego powodu.

Uciekłam.

Nie wróciłam i nie chcę wracać. Boję się.

Te wszystkie osoby obecne na sali, moi ,,znajomi” z liceum, znajomi moich rodziców pewnie o mnie rozmawiają i nie potrafią uwierzyć, że ktoś taki jak ja jest tą, którą wybrali państwo Cartierowie.

Wciąż siedzę na podłodze w łazience, a zimne kafelki przyciągają mnie do siebie. Nadal się trzęsę i z ledwością łapię oddech, ale jest lepiej, niż było na samym początku. Mój mały atak serca, a raczej przerażenia stracił na sile. Teraz zamiast krzyków w głowie, obrazów tego, co zrobiłam, co powinnam zrobić, mam szum w uszach.

Mój lęk nie ma granic, nie daje się zaszufladkować. Jest wszechobecny – w moich mięśniach, które napinają się przy każdym dźwięku, w moim umyśle, który szuka ucieczki. Nawet w tej chwili, kiedy jestem sama, czuję, jakby spojrzenia ludzi przenikały przez drzwi, oceniały mnie, obnażały każde moje potknięcie.

Ściskam mocniej dłonie na kolanach, chcąc się w ten sposób uziemić. To tylko moment, powtarzam sobie. To tylko atak paniki. Ale przecież wiem, że to coś więcej – to lęk, który nauczył się mieszkać w mojej skórze i odmawia wyprowadzki.

Nienawidzę go. Jest okropnym współlokatorem. Za każdym razem, gdy zbieram się na chwilę odwagi, próbuję być ,,normalna” w mniemaniu społeczeństwa, on uderza mnie tak, że przez kilka kolejnych dni nie jestem w stanie się podnieść.

Wiem, że będzie tak i w tym przypadku.

Wbijam paznokcie w kolana. Mocno i boleśnie, żeby poczuć coś więcej niż strach. Wpatruje się, jak pod nimi pojawia się krew, i nie dostrzegam, że ktoś wchodzi do łazienki. Zahipnotyzowana widokiem czerwonej cieczy nie zauważam, że ktoś z hukiem zamyka za sobą drzwi. Nie patrzę na tę osobę, jednak jej ciężki oddech wreszcie sprawia, że mój wzrok kieruje się w jej stronę.

Zbyt dobrze go znam.

Znam ten rytm.

Ból.

Zamieram w bezruchu, obserwując, jak nieświadomy mojej obecności młody chłopak próbuje utrzymać się na nogach. Jak jego dłonie szukają wsparcia w powierzchni drzwi.

Ma zamknięte oczy i wygląda, jakby walczył ze swoimi demonami, zupełnie jak ja chwilę temu.

Jego twarz przypomina oblicze klasycznego modela – wyraziste kości policzkowe, zarysowana szczęka, a wszystko to okalają ciemne, lekko falujące włosy, które wydają się wiecznie potargane, ale idealne w tym chaosie. Ma przenikliwe, stalowoniebieskie oczy, które zdają się widzieć więcej, niż chciałby pokazać. Przez chwilę mam wrażenie, że przebijają się przez moje własne lęki.

Przełykam nerwowo ślinę, przenosząc spojrzenie nieco wyżej. Na drzwi za nim, ponieważ nie jestem w stanie znieść tego, że ktoś taki jak on mógłby na mnie patrzeć.

Jest wysoki, smukły, a jednocześnie w jego sylwetce widać siłę. Czarna koszula, rozpięta pod szyją, odsłania fragment opalonej skóry, a podwinięte rękawy ukazują silne przedramiona z subtelnymi liniami żył.

Nie znam go.

Jestem pewna, że nie chodzi do mojego liceum.

Chłopak ani drgnie, a ja najchętniej przeprosiłabym go i stąd wyszła, by ponownie uciec. Tylko mi się to nie udaje. Nieznajomy łapie się za kark i go pociera, starając się unormować oddech. Prawdopodobnie, mimo że mnie widzi, nie rejestruje tego, ponieważ panika… Panika, którą tak dobrze znam, całkowicie przejęła nad nim kontrolę. Twarz chłopaka jest blada, a na skroni błyszczy kropelka potu, która spływa powoli, znikając gdzieś przy linii szczęki. Zaciska ją tak mocno, że można dostrzec napięte mięśnie wzdłuż jego policzków, jakby jedynie w ten sposób próbował powstrzymać swój świat przed rozpadem.

Przez chwilę wydaje mi się, że zaraz zemdleje. Jego spojrzenie błądzi po ścianach, ale w rzeczywistości niczego nie zauważa. Jest uwięziony we własnej głowie. W bałaganie, który pochłania go w całości.

Znam to uczucie. Ten niewidzialny ciężar, który ściska klatkę piersiową i każe sercu bić za szybko, próbując uciec z pułapki. To uczucie, gdy powietrze staje się zbyt gęste, zbyt ciężkie, sprawiając wrażenie, że w każdej sekundzie może cię zmiażdżyć. I to wszechogarniające poczucie, że wszyscy widzą twój upadek. Że widzą, jak się rozpadasz.

Wiem, co on czuje, bo czuję to samo.

Nie mam pojęcia, co mną kieruje, ale robię coś, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam. Powoli podnoszę się z podłogi, uważając, by nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Nie chcę go przestraszyć bardziej, niż jest w tej chwili. Kiedy robię krok w jego stronę, on w końcu na mnie patrzy, a w jego oczach widzę coś, co dosłownie mnie rozbraja.

Bezwzględny strach.

– Jesteś bezpieczny – szepczę, stając przed nim.

Nie mam wprawy w rozmawianiu z nieznajomymi… i w zasadzie w rozmawianiu z kimkolwiek, co zdążyłam już udowodnić. Z tego powodu nigdy nie utrzymuję znajomości na dłużej niż kilka chwil. Nie mam przyjaciół. Poza rodzicami, których obecność bywa bardziej obowiązkiem niż wsparciem, nie mam nikogo.

Czuję, jak fala ciepła uderza w moje policzki, gdy jego spojrzenie wbija się we mnie, gdy stara się wyłowić sens moich słów. Czy naprawdę jestem tą, która może go uspokoić, skoro sama nie potrafię tego zrobić dla siebie?

Stoję naprzeciw niego, trzymając dystans, ale jednocześnie dając mu przestrzeń, jakiej może potrzebować.

– Oddychaj. Po prostu oddychaj – mówię cicho, choć moje własne płuca wydają się ignorować tę instrukcję. – Naprawdę jesteś bezpieczny. To wszystko, co teraz próbuje cię zabić, nie istnieje.

W powietrzu wisi coś więcej niż panika. To coś, czego nie umiem nazwać, ale widzę to w spojrzeniu, które on teraz kieruje na mnie. Może to bezradność, a może… zrozumienie. Jakbyśmy oboje byli częścią tego samego, dziwnego, chaotycznego świata, którego nikt poza nami nie jest w stanie pojąć.

– Nie bój się. Jestem tu. Jesteś ze mną bez… – Nie kończę, ponieważ on niespodziewanie wpija się w moje usta, tak zachłannie i obsesyjnie, że wszystko wokół się zatrzymuje.

Pusta ciemność spowija moje ciało i umysł. Na moment tracę grunt pod nogami, nie wiedząc, czy to efekt jego nagłego pocałunku, czy emocji, które rozbijają się o mnie jak fale wzburzonego morza.

Jego usta są ciepłe, miękkie, a jednak naznaczone desperacją, która mnie paraliżuje. Moje ciało stoi w bezruchu, przymarznięte do ziemi, podczas gdy w głowie wirują myśli, których nie umiem uchwycić. Każde wspomnienie, każdy lęk, każdy irracjonalny głos krzyczą, że nie powinnam, że to za dużo, że to nie dla mnie.

A jednak gdzieś w tym zamęcie jest coś innego. Cichy, niemal niedosłyszalny szept, który mówi: „Puść to. Pozwól temu być”.

Nie odpowiadam na ten pocałunek od razu. Moje ręce drżą, ale jednocześnie są jak zaklęte. Chcą się unieść, dotknąć jego ramion, ale strach każe im pozostać przy ciele. Dopiero po chwili, gdy jego oddech splata się z moim, coś się we mnie przełamuje.

Zamykam oczy i pozwalam sobie odpowiedzieć. Nieśmiało, delikatnie, mając wrażenie, że stąpam po cienkiej tafli lodu, która w każdej chwili może pęknąć. Moje wargi spotykają go z ostrożnością, a on nie naciska. Pozwala mi przejąć kontrolę, choć czuję, jak jego dłonie unoszą się lekko, jakby chciał mnie przytrzymać, a jednocześnie bał się, że go odepchnę.

W tym pocałunku jest coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie tylko dotyk, ale i emocje – nieprzewidywalne, chaotyczne, a jednak tak prawdziwe, że w moim wnętrzu rodzi się iskra.

Iskra, która przez moment rozświetla panującą we mnie ciemność.

Kiedy odrywam się od niego, moje ciało się trzęsie, ale nie z zimna. Oddycham głęboko, jakbym dopiero teraz przypomniała sobie, jak to się robi. Otwieram oczy i widzę, że patrzy na mnie z czymś, co jest mieszaniną ulgi i jeszcze czegoś, co jest dla mnie niezrozumiałe.

Natychmiast zaczynam żałować tego, że dałam ponieść się chwili. Wypełnia mnie żal i wstyd. To uczucie przychodzi bez ostrzeżenia i szepcze: „Dlaczego to zrobiłaś?”.

Czuję, że mój wzrok odruchowo szuka drogi ucieczki – ściany, okna, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi zniknąć.

Nieznajomy obserwuje mnie, a moje myśli krzyczą, że właśnie w tym momencie ocenia to, co zrobiłam.

Że mu się poddałam.

W oczach mam łzy. Mnóstwo łez, które rozmazują mi widok. Mimo to widzę, że i on nie wygląda najlepiej, ale przynajmniej jego twarz nie jest już taka blada, a oddech tak szybki i urywany.

– Przepraszam… – wyrywa mi się z ust.

Chcę wyjść, ale on mi na to nie pozwala. Jego dłoń delikatnie chwyta moje przedramię, zanim zdążę się odsunąć, przez co zatrzymuje mnie w miejscu. Nie ściska mnie mocno, jakby chciał powiedzieć: „Zostań. Jeszcze chwilę”. Patrzę na jego palce na mojej skórze, a potem podnoszę wzrok, niepewna, co zobaczę w jego oczach.

Nie ma w nich złości. Ani pogardy, której tak bardzo się obawiam. Zamiast tego widzę coś, co mnie zaskakuje – wdzięczność.

– Dziękuję – mówi, a ja nie odpowiadam, bo wówczas drzwi do łazienki po raz kolejny się otwierają.

Nie jestem w stanie się ruszyć, kiedy za plecami bruneta widzę mamę. Ta wydaje się równie zaskoczona, co ja.

– Auroro? – Patrzy na mnie, na co nieznajomy odsuwa się na bok. – Co robisz w męskiej toalecie z tym chłopakiem? – pyta, starając się nie zabrzmieć zbyt oskarżycielsko.

Znam ten ton jej głosu.

Tę barwę, która mówi, że wcale nie jest tak kolorowo.

Moje oczy rozszerzają się, natomiast serce po raz kolejny przyspiesza. Matka nie odrywa ode mnie wzroku, a moja głowa już wymyśla scenariusze tego, co może sobie o mnie myśleć.

Robi mi się strasznie gorąco.

– Ja… Ja nie wiedziałam, że to męska… – zaczynam się jąkać, co jest jeszcze bardziej zawstydzające od tego pocałunku.

– To moja wina – wtrąca się chłopak. Spojrzawszy na moją matkę, uśmiecha się lekko, a uśmiech ten na ułamek sekundy przynosi mi spokój. – To ja ją tu zaciągnąłem…

Matka unosi brwi, krzyżując ręce na piersiach. W tej długiej, czarnej obcisłej sukni i perłach zdaje się uosobieniem surowej elegancji. Jej figura, smukła i nienagannie wyprostowana, emanuje autorytetem, który sprawia, że trudno oderwać od niej wzrok.

– To znaczy, nie po to, co sobie pani właśnie pomyślała…

– Niczego sobie nie pomyślałam – odpiera chłodno, a kąciki jej ust nawet na chwilę się nie unoszą.

Jest zła, a nawet wściekła.

A na pewno zawiedziona.

– Pani córka źle się poczuła, więc ją tutaj przyprowadziłem. Chciałem pomóc.

Zaciskam pięści, słuchając tego kłamstwa. Przenoszę na chłopaka wzrok, a potem na mamę. Z wyrazu jej twarzy nie potrafię niczego wyczytać.

– Pomóc? – Matka zwraca się do mnie, a ja przez to, że nie jestem w stanie otworzyć ust, kiwam głową. – Skąd się znacie? Jak ma na imię twój kolega?

Zagania mnie w kozi róg.

Robi mi się przeraźliwie gorąco, więc mrugam tak szybko, jakbym chciała odgonić upał, który rozlewa się po całym moim ciele. Nie wiem, co powiedzieć. Pytania matki zawisają w powietrzu jak groźba, a ja czuję, że każdy oddech, każdy ruch mogą tylko pogorszyć sytuację.

– Ja… – zaczynam, ale mój głos brzmi tak cicho, że niemal ginie w szumie wody z kranu gdzieś w tle.

Ja ginę razem z nim, wewnętrznie upadając.

Kręci mi się w głowie. Żółć podchodzi do gardła. Muszę zwymiotować.

Odwracam się i wpadam do pierwszej kabiny. Nie zamykam za sobą drzwi.

Myśl o tym, że wymiotuję przy nieznajomym, powoduje, że moje wymioty przybierają na sile.

Błagam, niech mnie ktoś stąd zabierze.

Niech mnie ktoś uratuje.

Zabierze ze mnie ten cały lęk.

I poczucie wstydu, które nie odstępuje mnie na krok.

Alaric Ross

Tara Cartier kazała mi na siebie czekać.

Nie mam na to ani krzty ochoty, ale z drugiej strony jestem ciekawy, czego ta kobieta ode mnie chce.

Stoję przy jej ekskluzywnym białym samochodzie i przyglądam się swojemu odbiciu w lśniącej, nieskazitelnie wypolerowanej karoserii. Czekam, choć z każdą mijającą minutą moje nerwy są coraz bardziej napięte. Przypominam sobie słowa, które wyrzuciła z siebie z tą swoją nonszalancką pewnością, jakby świat należał do niej, a ja byłbym jedynie pionkiem na planszy, którą układała. Nie powiedziała, dlaczego chce się ze mną spotkać, ja zaś, zamiast zapytać, po prostu skinąłem głową, pozwalając jej kontrolować sytuację.

W powietrzu unosi się ciężki zapach benzyny i wilgotnego asfaltu, typowy dla podziemnego parkingu, ale nie potrafię się na nim skupić. Mój umysł dryfuje gdzieś indziej, ku wspomnieniu, którego nie mogę się pozbyć.

Pocałunek.

Pocałunek z idealną Aurorą.

I ten spokój, kiedy moje usta dotykały jej.

Atak paniki minął, ale wciąż czuję, jak jej echo pulsuje w moim ciele. Ciepło wzbierające w klatce piersiowej, trudny do opanowania oddech, który, mimo że nie jest już tak szarpany, nadal wzbija się gwałtownie. To, co wydawało się chwilą ulgi, nagle staje się ciężarem. Moment, w którym wszystko – dosłownie wszystko – mogło się zawalić, a ja byłem na granicy utraty kontroli. Pamiętam, jak po ucieczce z Ethanem i Larą nagle świat się skurczył. Zaczęło mi brakować powietrza, serce zaczęło bić za szybko, a jedyne, co byłem w stanie zrobić, to zacisnąć zęby i starać się nie zniknąć pod naporem własnych myśli.

Gdy moim oczom ukazała się młoda Cartierówna, nie zastanawiałem się długo. Chciałem jej dotknąć, poczuć ciepło jej dłoni na mojej skórze, bo wydawało mi się, że tylko to może mnie uratować.

I uratowało.

Po raz pierwszy od wielu lat poczułem się naprawdę bezpieczny.

Jestem w szoku, że ktoś taki jak ona zdołał wywołać w moim wnętrzu coś, co przypominało spokój. Czułem, jak jej obecność otula mnie niczym ciepły koc, który po wielu latach zimy wreszcie chroni przed mrozem.

A teraz znowu jest mi zimno.

Opieram się o maskę samochodu, chowając dłonie do kieszeni. Krzyżuję nogi i cicho wzdycham. Mój telefon ciągle wibruje, ale nie wyciągam go. Muszę zacząć racjonalnie myśleć. Zastanowić się, czego Tara ode mnie chce, i wymyślić kolejne kłamstwo, którym ją nakarmię.

A co najważniejsze – kolejny krok, który zniszczy jej perfekcyjną rodzinę. Bezwzględnego męża.

W ciszy parkingu słyszę stukot jej obcasów, następnie widzę jej niemalże białą głowę. Czerwoną szminkę i dostojny chód.

Nie gustuję w starszych kobietach, ale tę chętnie zaprosiłbym do siebie na jedną noc.

Albo kilka.

– Wiem, co zrobiłeś – odzywa się chłodno, a jej głos odbija się echem w podziemnym parkingu, gdy znajduje się już blisko mnie. – Czego chcesz od mojej córki? – pyta.

Patrzę na nią obojętnie.

– Już mówiłem. Chciałem jej pomóc – kłamię.

Uśmiecha się kpiąco.

– Masz mnie za idiotkę?

Z chęcią odpowiedziałbym na to pytanie, ale gryzę się w język. Milczę.

– Przecież wiem, że to ty stoisz za tym aktem wandalizmu… – Patrzy na mnie twardo, po czym przenosi wzrok na moją dłoń. – Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt cztery. Na kamerze widziałam ten tatuaż. Dlatego powtarzam pytanie, czego chcesz od Aurory? Najpierw niszczysz jej urodziny, a potem jej pomagasz. Nie uważasz, że jedno zaprzecza drugiemu?

Nie ruszam się i nie odwracam od niej wzroku. Kurwa, mogłem bardziej uważać.

– Tak jak wyprawianie urodzin osobie, która ewidentnie ma problem z tłumem ludzi? – odpowiadam z nutą arogancji, po czym prostuję się, stając przed Tarą, która nawet w szpilkach jest ode mnie niższa. – Chciałem jej pomóc.

Na posągowej twarzy kobiety pojawia się pierwsza rysa.

– Dlatego rozwaliłeś stół? Zniszczyłeś dekoracje?

– Chciałem dać jej trochę przestrzeni.

– Skąd się znacie?

– Nie znamy. To wszystko? Spieszę się… – Odwracam się od niej plecami, a wtedy ona łapie mnie za łokieć.

Ten niespodziewany gest sprawia, że zatrzymuję się zbyt gwałtownie, a napięcie w moich mięśniach nagle rośnie. Nienawidzę dotyku obcych mi ludzi, a jej dłoń na moim łokciu wydaje się mieć więcej siły, niż bym się spodziewał. Ciepło jej dotyku przeszywa mnie na moment, a ja nie wiem, co mam z tym zrobić. Kiedy patrzę na jej twarz, widzę, że nie odpuszcza. Jej oczy, wciąż zimne i przenikliwe, nie dają mi wytchnienia.

– Gdzie się spieszysz? – pyta łagodniej, ale to tylko pozory.

Przeczuwam, że ma więcej pytań, które nie zostały zadane. A ja nie mam na nie odpowiedzi. Chciałbym się wyrwać, zignorować ją, zrobić krok do przodu i zniknąć w tej zimnej ciszy, która ciąży w powietrzu. Ale coś w jej spojrzeniu, coś w tym niewypowiedzianym wyzwaniu zatrzymuje mnie w miejscu.

– Na pobliski komisariat policji? Wiesz, że to, co zrobiłeś… zrobiliście, podlega karze?

Przechylam głowę na bok, natomiast kąciki moich ust unoszą się delikatnie.

– Mam wyjebane – rzucam.

Mijam ją z myślą, że drugi raz mnie nie zatrzyma, aczkolwiek robi to.

Robi to z pełną premedytacją.

– Cztery tysiące dolarów za zniszczenie wszystkich rzeczy – mówi głośno i wyraźnie. – Ewentualnie trzy miesiące w więzieniu. No chyba że… – Jej głos staje się jeszcze bardziej wyrafinowany.

Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Gdy je otwieram, zerkam przez ramię. Tara Cartier wygląda jak królowa śniegu, brakuje jej tylko korony.

– Chyba że co? – wycedzam przez zaciśnięte zęby.

Nie stać mnie na jej jebane groźby i mam je gdzieś, ale to nie znaczy, że nie interesuje mnie, czego chce w zamian.

– Już raz pomogłeś mojej córce, więc zrobisz to ponownie. Zapłacę ci i dopilnuję, żeby mój mąż nie szukał ani ciebie, ani twoich przyjaciół.

– W jaki sposób mam jej pomóc?

– Aurora nie ma przyjaciół. Cały czas spędza sama. W domu, w szkole, wszędzie… – tłumaczy lekko załamana. Maska twardej kobiety właśnie opadła. – Po prostu zaprzyjaźnij się z nią, pomóż znaleźć znajomych na jej poziomie, a potem zniknij. Nie chcę, żeby moja córka na dłuższą metę zadawała się z takim degeneratem.

Prycham pod nosem na te słowa, po czym kręcę głową, nie dowierzając w to, jaka jest przebiegła. W to, że w jednym zdaniu miała odwagę poprosić mnie o pomoc, a w drugim obrazić, chociaż wcale mnie nie zna.

Nie wie, kim jestem. Skąd pochodzę. Jak mam na imię.

Wkurwiła mnie.

A jeśli ktoś mnie wkurwia, to za to płaci.

– W porządku – zgadzam się.

Nawet nie drgnęła. Nie zaskoczyło jej to, bo wiedziała, że nie odmówię.

Pewnie myśli, że każdy „degenerat” zrobi wszystko dla pieniędzy. Że nie mam godności. Albo że sprzedam ją za grosze jak ktoś, kto nie ma nic do stracenia. Ale ona mnie nie zna. Jeszcze nie wie, w jaką grę się wplątała.

Jej twarz nie wyraża żadnego zaskoczenia. W końcu nie jest to nic nowego. Wszystko jest już zaplanowane, zapieczętowane, a ja? W tej grze będę pionkiem, ale przynajmniej dam jej coś, czego się nie spodziewa.

Jej propozycja spada mi z nieba.

Nie dość, że będę blisko Aurory Cartier i będę czuł bijące od niej bezpieczeństwo, to na dodatek będę blisko jej rodziny.

Zniszczę ich, niszcząc ten drogocenny diament.

I za nic w świecie nie pomogę jej zbudować żadnych więzi.

Rozdział 3

Aurora Cartier

Niedzielny poranek spędzam na duszeniu płaczu, chowając twarz w poduszkę. Wspomnienia wczorajszego wieczoru wprawiają mnie w stan jakiegoś obłędu.

Kiedy to się skończy?

Ta ciągła panika.

Lęk, który w ostatnim czasie przybrał na sile.

Gdy pojawiły się pierwsze objawy mojej fobii społecznej, rodzice pomylili je z nieśmiałością. I mylą do dziś. Z tego powodu co roku wyprawiają mi urodziny, zapraszają mnóstwo gości i zmuszają mnie do interakcji z nimi. Nie są w stanie przyjąć do wiadomości, że to nie zwykła nieśmiałość, tylko coś znacznie głębszego. Coś, co zapuściło we mnie korzenie, kiedy jeszcze mieszkałam z moją biologiczną mamą i starszą siostrą.

One we dwie nie interesowały się mną tak, jak tego oczekiwałam. Byłyśmy biedne, więc często chodziłam w brudnych ubraniach, porwanych butach czy rozczochranych włosach.

Dzieci w szkole szybko to zauważyły.

Dzieci w szkole były bezlitosne.

Nigdy nie zapomnę ich spojrzeń – odpychających, pełnych wyższości, jakbym była czymś gorszym, czymś, czego nie warto dotykać. „Czy w twoim domu nie ma mydła?” – pytała jedna z dziewczyn, a inne śmiały się, zakrywając usta dłońmi. „Patrzcie, znowu ma te same spodnie! Może tylko jedne ma?” – rzucał ktoś z końca korytarza. Za każdym razem moje policzki płonęły, a ja faktycznie czułam się winna czegoś, czego nie rozumiałam.

Te doświadczenia zostawiły w moim wnętrzu coś, czego do dziś nie potrafię wyplenić. Czasem łapię się na tym, że patrzę na swoje odbicie w lustrze, szukając tych dawnych śladów – brudu na ubraniach, plam, które mogłyby wywołać szyderstwa. Chociaż teraz mam więcej, niż mogłam sobie wtedy wyobrazić, te dziecięce głosy wciąż do mnie wracają.

To właśnie przez te doświadczenia nauczyłam się milczeć, bo milczenie było jedynym sposobem na przetrwanie. Nie odpowiadałam, nie broniłam się – zamykałam się w sobie. I to zamknięcie trwa do dziś, jak skorupa, która z biegiem lat stała się częścią mnie.

Rodzice adoptowali mnie, gdy miałam dziewięć lat. Byli dla mnie dobrzy, dawali mi to, czego brakowało wcześniej, ale nigdy nie zrozumieli, dlaczego tak trudno mi być „normalną”. Dla nich byłam nieśmiałą dziewczyną, która musi „otworzyć się na ludzi”. Nie wiedzieli, że byłam zamknięta na głucho, bo kiedyś każde otwarcie kończyło się ciosem.

Wczorajszy wieczór był kolejnym tego przypomnieniem. Każda osoba na tej imprezie, każdy obcy uśmiech i gest były dla mnie zagrożeniem. Teraz nie potrafię odgonić myśli, że patrzą na mnie tak, jak kiedyś tamte dzieci. Że czekają na moment, by wyśmiać to, czego jeszcze w sobie nie widzę.

Czekają na jutro.

Mój pokój rozświetlają promienie słońca przedostające się przez beżowe zasłony. Nie mam pojęcia, która jest godzina. W Wellbridge już o piątej nad ranem wschodzi światło tak mocne, że wydaje się, jakby chciało wypalić wszystkie cienie. Ale we mnie nadal jest noc, a najgorsze, co może mnie spotkać i co mnie spotyka, to bycie wśród ludzi, które w moim wyobrażeniu jest jak stanie pośrodku pola minowego. Każdy krok może okazać się błędem, każda chwila wahania – wybuchem. Staram się więc nie poruszać, nie oddychać zbyt głośno. Udawać, że mnie nie ma. Ale przecież jestem.

Bo nie może mnie nie być.

Muszę być tą, kogo chcą we mnie widzieć rodzice.

W końcu z jakiegoś powodu mnie wybrali. Nie mogę ich zawieść, mimo że robię to przez cały czas.

A nawet gdy mówię im to, jak naprawdę się czuję, oni mnie nie słuchają.

Odwracam się na plecy i zdejmuję poduszkę z mokrej twarzy. Mój wzrok pada na biały sufit, na którym, gdy jest ciemno, widać rozgwieżdżone niebo.

To niebo to jedyna rzecz w moim pokoju, która wydaje się prawdziwie moja. Naklejki fosforyzujące, które przyklejałam na sufit, mając dwanaście lat, wciąż tam są. Nierówno rozmieszczone, bo wtedy nikt nie pomógł mi ich ułożyć. W ciemności ożywają, przypominając mi, że kiedyś marzyłam o czymś więcej niż tylko o przetrwaniu.

Reszta pokoju to obraz kontrolowanego porządku, niemal sterylnej harmonii. Białe ściany, gładkie i nienaruszone, tworzą przestrzeń, w której każdy cień rzuca się w oczy. Beżowe zasłony, dopasowane do miękkiego dywanu, tłumią światło i dźwięki, próbujące odgrodzić mnie od świata za oknem.

Łóżko, na którym leżę, jest przykryte narzutą w odcieniu kawy z mlekiem, a na niej starannie ułożone są poduszki w różnych odcieniach bieli i kremu. Pod nimi skrywa się chaos – zmięta pościel, która zdradza moje bezsenne noce.

W rogu pokoju stoi toaletka, idealnie uporządkowana. Flakoniki perfum, których nigdy nie używam, ustawione w równym rzędzie, obok szczotki do włosów i pudełka na biżuterię. Lusterko odbija promienie słońca, rozpraszając światło na ścianach, aby nadać temu miejscu trochę życia.

Na biurku leżą książki – te, które muszę czytać do szkoły, i te, które chciałabym przeczytać, gdybym potrafiła się skupić. Zeszyty z równiutkimi notatkami są poukładane w stos, a obok nich stoi kubek z długopisami i ołówkami, idealnie zaostrzonymi.

Mimo to pokój wydaje się pusty. Jakby był tylko scenografią, atrapą przestrzeni, w której powinna mieszkać osiemnastolatka. Ale w tej przestrzeni nie ma mnie. Jest tylko ktoś, kim staram się – dla rodziców, dla szkoły, dla świata.

Patrzę na sufit jeszcze przez chwilę, a potem zamykam oczy. Te fosforyzujące gwiazdy są jedynym dowodem, że kiedyś chciałam czegoś więcej. Teraz ich światło wydaje mi się równie odległe jak prawdziwe gwiazdy na nocnym niebie.

Przewracam się z boku na bok, a wtedy słyszę ciche pukanie do drzwi. Nim zdążę odpowiedzieć, te uchylają się lekko. W ich progu zauważam kapcie mamy, a potem jej sylwetka wychyla się przez szparę, powodując, że na moment brakuje mi oddechu.

To nie tak, że się jej boję, bo moja matka to naprawdę cudowna kobieta. Po prostu jest mi wstyd. Wstyd za to, co wczoraj zrobiłam, a raczej czego nie zrobiłam. Nie stanęłam na wysokości zadania.

Nie spełniłam jej oczekiwań, a przecież obiecałam, że tym razem będzie inaczej.

– Mogę wejść? Przyniosłam ci śniadanie. – Jej delikatny ton głosu kontrastuje z postawą, którą przybiera.

Jak zwykle prezentuje się nienagannie. Ma idealnie wyprostowane blond włosy, które schowała za ucho. Granatowy garnitur i białą koszulkę, na której widnieje jakiś napis. I to ten jeden szczegół przyciąga mój wzrok bardziej niż cokolwiek innego. „You can do it” – mówi czerwony font na idealnie wyprasowanej tkaninie. Słowa, które w jej wypadku brzmią jak mantra, a w moim – jak oskarżenie.

Kiwam głową w odpowiedzi, unosząc się na łokciach. Mama wchodzi do środka, stawiając tacę na biurku. Na niej widzę filiżankę z parującą herbatą, kromkę chleba z dżemem malinowym i kilka plasterków sera. Wiem, że to jej sposób, by powiedzieć „przepraszam” za cokolwiek, co mogło mnie zranić, nawet jeśli nigdy tego nie przyzna.

Jednak to nie ona powinna przepraszać, tylko ja. To ja popsułam ten jeden wieczór.

– Myślałam, że będziesz głodna – mówi z uśmiechem, który jest tak subtelny, że przypomina pęknięcie w lodzie. Jej oczy prześlizgują się po moim pokoju i zatrzymują na stosie książek.

– Dzięki – odpowiadam cicho, unikając jej spojrzenia.

Milczymy. Ona stoi, czekając na coś więcej, natomiast ja siedzę, próbując ukryć swoje nerwowe ruchy.

– Auroro, wiesz, że wczoraj nikt się na ciebie nie gniewał, prawda? – zaczyna ostrożnie, aby żadne słowo nie wydało mi się krokiem przez pole minowe. – Chcieliśmy tylko, żebyś się dobrze bawiła.

Zaciskam dłonie na krawędzi koca, czując znajomy ciężar rosnący w klatce piersiowej.

– Wiem – mówię, chociaż wcale nie wiem. Wczoraj widziałam ich spojrzenia. Zbyt długie, zbyt uważne. Jak gdyby wszyscy zauważyli, że tu nie pasuję.

Mama przygląda mi się przez chwilę, a potem robi krok w moją stronę i kładzie dłoń na mojej. Jest ciepła, ale jej dotyk sprawia, że czuję się jeszcze bardziej naga, jakby widziała wszystko, czego tak desperacko staram się nie pokazywać.

– I to ja przepraszam, mamo. Nie powinnam tak się zachowywać. Przepraszam, że spanikowałam.

– A przedtem jeszcze schowałaś się w szafie…

Przełykam gulę w gardle.

– Naprawdę jest aż tak źle? – pyta, ściskając moją dłoń.

Układam usta w wąską linię i mrugam, żeby ponownie się nie rozpłakać.

Mogę powiedzieć prawdę, ale nie mam pojęcia, czy to coś da.

W końcu mówiłam ją wiele razy.

Może, kiedy zacznę kłamać, to te kłamstwa wreszcie zmaterializują się w fizycznym świecie.

Pociągam nosem, potrząsając niewinnie głową.

– Nie wiem – wyznaję. Nie jest to coś, co chciało wydobyć się z mojego gardła, jednak na nic innego mnie nie stać.

Dziś nie mam siły walczyć.

Mama unosi dłoń i przykłada ją do mojego policzka. Kciukiem wyciera znajdującą się na nim łzę, po czym przysuwa się do mnie i otula ramionami. Do moich nozdrzy dociera jej zapach. Są to drogie perfumy pachnące jaśminem. Trzymam się jej, czując, jak jej obecność wypełnia mnie po brzegi, jest jak balsam na zranioną duszę. W jej objęciach nie muszę nic mówić. Jej milczenie to wszystko – zrozumienie, troska, czułość, której nie potrafię znaleźć w słowach.

– Przepraszam – powtarzam, na co ona jeszcze mocniej mnie obejmuje.

– Kocham cię, Auroro – szepcze, a ja czuję na języku słoną ciecz.

Tara Cartier może wydawać się kobietą chłodną, pogrążoną w sztywnych zasadach biznesu, kierującą się logiką i zimną kalkulacją, z łatwością podejmującą decyzje, które potrafią zaważyć na losach milionów. Jej twarz nie zdradza emocji, a spojrzenie jest tak przenikliwe, że ma się wrażenie, jakby widziała wszystko, nawet to, co nie zostało wypowiedziane na głos. W świecie, w którym funkcjonuje, nie ma miejsca na słabości. Jest mistrzynią w grze, która wymaga pewności siebie i nieustannego kontrolowania sytuacji.

Ale mimo tego wszystkiego w jej gestach, w delikatności, z jaką mnie przytula, kryje się coś zupełnie innego. To ona, chociaż sama nie daje po sobie tego poznać, ma w sobie ogromną wrażliwość. W jej oczach jest ludzka strona, którą ukrywa przed światem, obawiając się, że zostanie wykorzystana. To nie jest tylko maska. To tarcza chroniąca ją przed zranieniem, które mogłoby przyjść zbyt łatwo, gdyby tylko dała się poznać do końca.

Tara Cartier jest w stanie przejść przez najtrudniejsze negocjacje, zbudować imperium, ale w chwili, gdy rozmawia ze mną, w jej sercu pojawia się miejsce dla mnie. Czułość, którą nosi, choć ukryta głęboko, sprawia, że w jej obecności czuję się bezpieczna, bo jej siła i determinacja mają chronić nie tylko jej interesy, ale i mnie.

Zupełnie nie przypomina mojej biologicznej matki – Susanny Morgan. Ta, w przeciwieństwie do niej, nie dbała o mnie. Nie interesowała się mną. Zawsze wybierała alkohol ponad własne dzieci, a jej miłość była tak ulotna jak obietnice, które składała, by chwilę później je łamać. Jej obecność w domu była jak ciężka mgła – nie wiadomo, czy sprawiała, że czułam się bezpiecznie, czy też utwierdzała mnie w przekonaniu, że nigdzie nie ma schronienia. Każdy dzień to była walka o uwagę, o odrobinę ciepła, które nigdy nie nadchodziły. W jej oczach widziałam zmęczenie, a może zniechęcenie, które nie miało nic wspólnego z miłością matki.

W przeciwieństwie do Tary moja biologiczna matka nie widziała we mnie niczego, co mogłoby ją wzruszyć. Byłam tylko kolejnym obowiązkiem w jej życiu, czymś, co trzeba było zignorować, zamieść pod dywan, bo jej własne problemy były ważniejsze. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego tak się działo. Dlaczego jej życie zawsze kręciło się wokół jej uzależnienia, a nie wokół mnie i mojej siostry. Nigdy nie wiedziałam, co to znaczy być dla kogoś priorytetem, być kochaną nie tylko poprzez słowa, ale czyny.

Tara była zupełnie inna. Choć również nie była idealna, jej miłość była inna – nieobciążona brakiem zainteresowania, nie wynikała z obowiązku. Była czymś, co płynęło od niej naturalnie, chociaż ukryte pod twardą powłoką. W jej spojrzeniu nie było miejsca na obojętność. I chociaż wydawała się osobą, która nigdy nie potrzebuje pomocy, kiedy patrzę na nią, widzę coś, co w mojej biologicznej matce było nieobecne – odpowiedzialność, determinację, ale też ogromną troskę. Właśnie tego mi brakowało wtedy, w tamtym mrocznym domu.

A potem w domu dziecka.

– Czy tata jest na mnie zły? – Odsuwam się od mamy, aby na nią popatrzeć.

Jest piękna. Wygląda jak lalka z porcelany. Ma rosyjską urodę, choć z Europą ma niewiele wspólnego. Jej skóra jest jasna, niemal przezroczysta, z delikatnym odcieniem różu na policzkach, jakby nigdy nie zaznała zmęczenia. Jej twarz to połączenie chłodnej urody z ukrytą wewnątrz siłą. Duże jasnozielone oczy, pełne powagi, ale i jakiejś niezrozumiałej łagodności, które czasem zdradzają, że pod tą zewnętrzną twardością kryje się wrażliwość. Nos prosty, delikatnie zadarty, zmysłowe usta, które rzadko się uśmiechają, ale kiedy to robią, czuję, jak cały pokój rozjaśnia się ciepłem.

Momentami żałuję, że nie urodziła mnie naprawdę.

Może, gdybym odziedziczyła jej geny, nie byłabym teraz dziwadłem.

– Oczywiście, że nie – odpowiada pewnie, odgarniając z mojej twarzy kosmyki włosów. – Tata tak samo jak ja bardzo cię kocha i nigdy nie jest na ciebie zły. Co to za pytanie? – Śmieje się.

Dla mnie to pytanie jest całkiem normalne.

Kiedyś każdy był na mnie zły.

Za każdy oddech, który z siebie wydobyłam w momencie, w którym nie powinnam tego robić.

Wzruszam ramionami, uśmiechając się słabo.

– Och, skarbie. – Wzdycha. – Wiesz, że moglibyśmy skoczyć dla ciebie w ogień, prawda? Musisz nam zaufać. Powiedz, czego tak bardzo się boisz, a ja obiecuję, że wraz z tatą pozbędziemy się tego.

Myślę, że najlepiej byłoby pozbyć się mnie.

Alaric Ross

– Pierdolisz kocopoły, stary… Tara Cartier nie mogła wpaść na tak pojebany pomysł. Pewnie to jakaś pułapka. Albo robisz sobie z nas beczkę. – Ethan patrzy na mnie wymownie, a potem przenosi wzrok na opierającą się o maskę jego czarnego BMW Larę. – Prawda? – zwraca się do niej, ale ona najpewniej nas nie słucha, ponieważ z nosem utkwionym w ekranie telefonu i tą swoją wiecznie obojętną miną odpisuje na wiadomości.

A jednak przekrzywia głowę, jak gdyby tylko jednym uchem rejestrowała nasze słowa, i w końcu wzrusza ramionami.

– Tara Cartier nie jest głupia – mruczy, nie odrywając wzroku od telefonu. – Jeśli to rzeczywiście jej pomysł, to nie dlatego, że jest pojebany. Raczej dlatego, że ma w tym jakiś interes. Zawsze ma.

Ethan parska, machając ręką, jakby chciał przegnać jej słowa z powietrza, na co ja wyjmuję z kieszeni swoich ciemnych spodni zgniecioną na kilka razy kartkę.

– Jej interesem jest córka – stwierdzam, rozprostowując arkusz, na którym znajduje się umowa.

Tara przysłała mi ją przez swojego szofera. Nie miałem czasu jej przeczytać, bo spieszyłem się do klubu, ale podpisałem ją bez większego zastanowienia. Gdy rozkładam papier, moje oczy przesuwają się po schludnych linijkach tekstu. Treść jest jasna, a jednocześnie tak absurdalna, że muszę przeczytać ją dwa razy, a kiedy to robię, wybucham gromkim śmiechem, który roznosi się po prawie pustej polanie.

Ethan pochyla się bliżej, wyrywając mi dokument z rąk. Jego brwi unoszą się, gdy przebiega wzrokiem po pierwszych słowach.

– Że co, kurwa? – rzuca, patrząc na mnie, jakbym osobiście wymyślił cały ten plan. – „Zapewnienie towarzystwa Aurorze Cartier, wspieranie jej w nawiązywaniu przyjaźni…” – czyta, a potem spogląda na mnie z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia. – Stary, masz w tej umowie wpisane, że masz zostać jej… kumplem?

– I to na chwilę – dodaje Lara, wyrywając mu papier z dłoni. Czyta cicho przez kilka sekund, po czym marszczy czoło i kręci głową. – A potem masz zniknąć z jej życia.

– Dokładnie – potwierdzam, wzruszając niedbale ramionami. – Ma to wyglądać naturalnie. Przychodzę, pomagam jej ogarnąć życie towarzyskie, a potem stopniowo się wycofuję. Żadnych dramatów, żadnych pożegnań.

Ethan wybucha śmiechem.

– Człowieku, to brzmi jak jakaś popieprzona wersja serialu Niania w akcji! Co ty z tego w ogóle masz?

Lara spogląda na mnie przez ramię z tym swoim nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Coś musiałeś dostać w zamian. Tara Cartier nie oferuje nic za darmo.

Przez chwilę milczę, zaciskając szczęki. Ethan i Lara wpatrują się we mnie, czekając na odpowiedź, a ja w końcu cedzę:

– Pieniądze. Poza tym… To pomoże mi zbliżyć się do tej rodziny i zniszczyć ją od środka. – Uśmiecham się, jednak w tym uśmiechu nie ma cienia radości. Jest chłodny, wyrachowany, bardziej maska niż wyraz emocji. – Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Macie tam napisane.

Ethan gwiżdże cicho, przysuwając się bliżej i stukając palcem w dokument.

– Dwadzieścia pięć koła za to, żebyś został czyimś kumplem? – Unosi brew, patrząc na mnie z niedowierzaniem. – Alaric, stary, nie wiem, czy to bardziej popieprzone, czy genialne.

– Popieprzone jest to, że będzie musiał udawać licealistę w Elite International School – podsumowuje Lara, unosząc dokument na wysokość twarzy, by przypomnieć mi każdą z jego absurdalnych klauzul. Jej głos brzmi chłodno, ale dostrzegam cień rozbawienia w kąciku jej ust.

– Coś ci się nie podoba? – rzucam zadziornie.

– Wszystko mi się nie podoba – odcina się, składając papier z precyzją, jakby było to origami. – Bo to nie ma prawa się udać. Myślisz, że wystarczy trochę kasy, kilka fałszywych uśmiechów i towarzyszenie tej dziewczynie na lunchach, żebyś nagle stał się jej najlepszym kumplem?

Ethan parska śmiechem, przeczesując dłonią włosy.

– Nawet nie kumplem. Mentorem. Towarzyszem. Aniołem stróżem w szkolnej stołówce. – Kręci głową, a jego głos ocieka sarkazmem. – To brzmi jak kiepski scenariusz do komedii romantycznej.

– Może tak, a może nie – odpowiadam spokojnie, ignorując ich kpiny. – Ale Tara Cartier ma w tym jakiś cel, a skoro jest gotowa płacić tyle, to znaczy, że to dla niej ważne. Aurora to jej pięta achillesowa.

– A ty chcesz to wykorzystać – rzuca rudowłosa, patrząc na mnie z nagłym chłodem w oczach. – Fajnie, Alaric. Naprawdę fajnie.

Lara Preston nie jest typem dziewczyny, którą łatwo przejrzeć. Na pierwszy rzut oka może wydawać się chłodna, wycofana, z tym swoim wiecznie obojętnym spojrzeniem i cichymi komentarzami, które wbijają się pod skórę, zanim zdążysz zauważyć, że to boli. Jest ostra jak brzytwa, ale tylko dlatego, że życie nauczyło ją, że miękkość to słabość.

Lara była dzieckiem chaosu. Wychowana w domu, gdzie krzyki były codziennością, a ciepło rodzinne istniało tylko w filmach, nauczyła się, jak przetrwać wśród zgliszczy. Alkohol, sponiewieranie, wyzwiska, drzwi trzaskające o trzeciej nad ranem – to wszystko mogło ją złamać. Ale nie złamało.

Zamiast tego ukształtowało ją na kogoś, kto potrafił czytać z ludzi jak z książki. Jedno spojrzenie, jedno słowo – tyle jej wystarczyło, żeby wiedzieć, kim jesteś i czy warto ci ufać. Nie była ufna, bo w jej świecie zaufanie to przywilej, na który niewielu zasługiwało. A mimo to była… dobra.

Lara ma w sobie dziwną mieszankę siły i delikatności, którą widziało się tylko wtedy, gdy myślała, że nikt nie patrzy. Pomaga tym, którzy tego potrzebują, choć robi to tak, jakby łaska była ostatnią rzeczą, jaką chce okazać. Pod jej sarkastycznymi komentarzami kryje się troska, tak głęboko zakorzeniona, że wydaje się wręcz niechętna.

Nie mówi o sobie dużo, ale wiem, że to, co przeszła, było cięższe, niż kiedykolwiek przyznała. Wystarczyło spojrzeć w jej oczy – przenikliwe, pełne ostrożności, wciąż czekające na kolejny cios. A jednak, mimo wszystko, ma w sobie coś, co trzyma nas wszystkich razem. Jest tą osobą, która rzuci ci prawdę prosto w twarz, nawet jeśli ta zaboli. Zwłaszcza jeśli boli.

I jest pieprzoną feministką. Ale nie taką z transparentami i okrzykami na ulicach, chociaż pewnie i to by zrobiła, gdyby coś naprawdę ją wkurzyło. Lara walczy po cichu. Jej bunt jest subtelny, ale nie mniej skuteczny. Nie będzie się tłumaczyć z tego, kim jest. Nie przeprosi za to, że jest zbyt głośna, zbyt mądra, zbyt niezależna.

W jej świecie feministka to ktoś, kto nie pozwoli nikomu wmówić sobie, że jest mniej wart. Ktoś, kto nie prosi o miejsce przy stole – po prostu je zajmuje. Kiedy Ethan rzuca jakiś seksistowski komentarz, patrzy na niego z taką miną, że chłopak sam się z tego śmieje, zanim zdąży dokończyć. Kiedy Lara widzi dziewczynę, która się boi, jest pierwsza, żeby powiedzieć jej, by podniosła głowę i spojrzała światu prosto w oczy.

Ale to nie znaczy, że jest idealna. Lara ma swoje demony, swoje słabości, których nikt nie widzi. Może to przez to, że tak uparcie trzyma wszystkich na dystans. A może dlatego, że tak bardzo stara się być silna, że czasem zapomina, że ma prawo być słaba.

I to właśnie w niej jest najbardziej fascynujące. Nie jej ostrość, nie jej sarkazm, nie te wszystkie warstwy, za którymi się chroni. To ta niewidzialna walka, którą toczy każdego dnia. Walka o to, żeby być sobą w świecie, który próbował ją złamać na tysiąc sposobów. Walka o to, żeby nie stać się tym, czym była jej rodzina.

Lara Preston nie jest łatwa. Ale może właśnie dlatego nie można przestać jej podziwiać.

Ethan coś o tym wie.

Wzruszam ramionami na jej słowa.

– To tylko biznes.

– Ale dziewczyna to nie biznes, idioto – wybucha, odrzucając zmięty dokument w moją stronę. Jej oczy błyszczą gniewem, jaki rzadko u niej widuję. – Może jest samotna, może potrzebuje przyjaciela, ale ty? Ty zamierzasz wbić jej nóż w plecy.

– Nie interesuje mnie, co myślisz – odpowiadam twardo, choć w środku coś we mnie zadrgało. – Mam plan. I zamierzam go zrealizować. Chyba zapominałaś, co zrobił jej ojciec.

Dziewczyna prycha, przewracając oczami.

– Serio? Będziemy zwalać winę rodziców na ich dzieci? To może chcesz mi powiedzieć, że to, jak mnie traktował ojciec, było moją winą, bo nie byłam chłopakiem?

Nie to miałem na myśli, ale jej tego nie mówię, bo odwraca się i rusza w kierunku wejścia do klubu. Waldorf staje obok mnie i poklepuje mnie po plecach.

– Masz moje błogosławieństwo. Olej ją. – Rzuca mi krzywy uśmiech.

Potem idzie za Larą, a ja zostaję sam, patrząc na wejście do klubu motocyklowego, który od lat był sercem naszej działalności – i naszego upadku.

Drzwi wejściowe wyglądają na zwykłe, drewniane, nawet nieco zniszczone, ale kiedy przekracza się ich próg, wchodzi się do innego świata. W środku ściany są czarne, zdobione graffiti, które przypomina sztukę uliczną, a nie wandalizm. Światła są przytłumione, tworzą mroczny półmrok, który ukrywa więcej, niż ujawnia. W powietrzu unosi się zapach benzyny, alkoholu i dymu papierosowego, i jest tak gęsty, że zdaje się, że można go dotknąć.

Klub jest duży, podzielony na kilka sekcji. Po lewej stronie znajduje się bar – zrobiony z surowego drewna, którego lakier już dawno stracił połysk. Za barem stoi Daisy, z papierosem w ustach, i nalewa whiskey do szklanki, choć wydaje się bardziej zainteresowana rozmową z kimś po drugiej stronie. Po prawej widać stoły bilardowe i kanapy obite skórą, większość z nich zajęta jest przez ludzi, których nikt nie chciałby spotkać w ciemnej uliczce.

Na samym środku przestrzeni stoi coś w rodzaju podium – miejsce, gdzie odbywają się najbardziej szalone zakłady, walki na pięści, a czasem nawet wyścigi na minichopperach, które ktoś wprowadził dla żartu. Kiedy tam stoisz, czujesz, że to nie jest zwykłe miejsce. To terytorium. Teren rządzący się własnymi zasadami, których łamanie kończy się źle.

Na ścianach wiszą flagi z emblematem klubu Golden Scars – czaszką w motocyklowym kasku, otoczoną płomieniami. To symbol tego miejsca, którego członkowie byli czymś więcej niż tylko grupą motocyklistów. To była rodzina. Toksyczna, niebezpieczna, ale dla niektórych jedyna.

Dźwięk silników rozbrzmiewa zza budynku, zwiastując przyjazd kolejnych członków. Wszyscy wiedzą, że nie wchodzi się tutaj przypadkiem. Każdy, kto przestępuje ten próg, ma jakąś historię, cel albo dług do spłacenia.

Patrzę na Larę, która stoi teraz przy barze, popijając drinka z wysokiej szklanki. Jest częścią tego świata, choć tak różną od niego. Mocna i pewna siebie, a jednocześnie… zbyt dobra, żeby się tu znaleźć.

Chowam do kieszeni umowę, która zaczyna mi ciążyć. Ignoruję to uczucie. Gdy wchodzę dalej, podbija do mnie Juliett. Bez słowa łapie mnie za rękę i prowadzi w sobie znanym kierunku. Zaciska smukłe palce na moim nadgarstku, jej dotyk jest zimny i zdecydowany. Przez chwilę nic nie mówi, patrzy tylko na mnie spod ciemnych rzęs, z cieniem uśmiechu, który jest bardziej wyzwaniem niż zaproszeniem. W jej spojrzeniu czai mieszanina arogancji i niecierpliwości, bo według niej każda sekunda zwłoki jest stratą czasu.

Prowadzi mnie przez tłum w klubie, manewrując między ludźmi z precyzją osoby, która zna to miejsce na wylot. Czuje się tu swobodnie, ponieważ jest jego królową. Jej krótka skórzana kurtka błyszczy w świetle neonów, a zapach perfum – słodki, ale z ostrą nutą – unosi się w powietrzu.

Nie pytam, dokąd idziemy, choć wiem, co planuje. To widać w sposobie, w jaki się porusza, po tym pewnym siebie kroku, który podkreśla, że to ona tu rządzi.

Przechodzimy przez boczne drzwi, które prowadzą na wąski korytarz. Ściany są tu pokryte graffiti – kolorowe plamy, które w przytłumionym świetle wyglądają jak rozmyte cienie. W oddali słychać przytłumione dźwięki muzyki i śmiechu, ale tutaj panuje cisza, tylko nasze kroki odbijają się echem.

Juliett ani razu się nie odwraca, ale jej dłoń na moim nadgarstku zaciska się mocniej, jakby się obawiała, że mogę się wycofać. Nie robię tego. Nie wycofuję się. Idę za nią, chociaż w głowie wirują mi myśli.

Docieramy do drzwi na końcu korytarza. Otwiera je jednym ruchem, a ja widzę niewielkie pomieszczenie. Jest w nim tylko kanapa, niski stolik, na którym stoi kilka pustych butelek, i przygaszone światło, nadające całemu miejscu intymny, niemal teatralny klimat.

Blondynka zamyka za nami drzwi i w końcu odwraca się do mnie. W jej oczach jest ten sam cień wyzwania, ale teraz dochodzi pewność, że kontroluje sytuację.

– To twój moment, Alaric – mówi cicho, niemal szeptem. Robi krok w moją stronę, a ja czuję, jak przestrzeń między nami się kurczy, jak powietrze staje się cięższe. – Pytanie tylko, czy potrafisz go wykorzystać.

Nie odpowiadam. W tej chwili słowa są zbędne.

Dziewczyna kładzie dłoń na moim torsie, po czym zaczyna nią błądzić po całym moim ciele. Nie spuszczam z niej wzroku, nawet kiedy zsuwa z ramion skórzaną kurtkę, która ląduje gdzieś za nią. Koronkowy stanik bralette ledwo zakrywa jej piersi, a krótką spódniczkę mogłaby równie dobrze zostawić przy drzwiach. W jej oczach jest znacznie więcej niż pożądanie – gra, która wymaga mojego zaangażowania.

Robi kolejny krok do przodu i między nami nie zostaje już nic poza powietrzem, które staje się coraz bardziej elektryczne. Jej dłoń przesuwa się na moją szyję, delikatnie, ale wystarczająco stanowczo, bym poczuł, że w tej chwili to ona ustala zasady.

– Coś cię powstrzymuje? – pyta cicho, niemal z rozbawieniem, ale jej głos drży tak subtelnie, że ledwie to zauważam. – Albo się boisz, że ktoś nas tu nakryje?

Jej usta unoszą się w półuśmiechu, tym ironicznym grymasie, który zawsze na mnie działa. Nie odpowiadam, zamiast tego łapię ją za biodra i przyciągam bliżej.

– Powiem ci jedno, Juliett – mówię niskim głosem, moje słowa są ostre, jakby każde z nich ważyło tonę. – Jeśli grasz, to lepiej miej pewność, że wiesz, jak skończy się ta rozgrywka.

Redakcja: Magdalena Gonta-BiernatKorekta: Ola JuryszczakProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Angelika Sadkowska 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68657-07-4

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]

Spis treści

PROLOG

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3