Wenus - Angelika Sadkowska - ebook + audiobook + książka

Wenus ebook i audiobook

Sadkowska Angelika

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Siedemnastoletnia Wenus Villanueva jest radosną, pełną życia i piękną dziewczyną. No i bardzo popularną w szkole. Podczas rutynowych badań dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Pomóc jej może jedynie leczenie eksperymentalne, ale jest ono bardzo drogie. Na domiar złego okazuje się, że najlepsza przyjaciółka spiskuje przeciwko niej. To wszystko sprawia, że dziewczyna jest załamana i nie chce walczyć o życie - wręcz przeciwnie, postanawia zakończyć je jak najszybciej. U boku bohaterki stoi przyjaciel, który czuje do niej coś więcej, niż tylko sympatię…Wkrótce zbieg okoliczności stawia przed Wenus koleżankę z klasy, Joy, z której wszyscy się śmieją. Czy ta znajomość obudzi w Wenus chęć do życia? I czy wyzna Troyowi prawdę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 25 min

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

🟥 Historia Wenus jest bardzo poruszająca i emocjonalna.Autorka nie tylko porusza bardzo trudne tematy młodzieży,ale również zmaganie się z diagnozą i pogodzenie się z nadchodzącą śmiercią.W młodym wieku jest to nie tylko zaskoczenie.Wtedy pojawia się bunt na cały świat i przeciwstawienie się decyzjom bliskich. Zachowanie Wenus często mnie zaskakiwało.Z jednej strony pokazała lepszą twarz,a z drugiej umiała zemścić się na zakłamanej osobie. 🟥Powieść jest nie tylko piękna i bolesna historia o młodej dziewczynie,cierpieniu po bliskiej osobie,nieszczerym przyjaciołach,przeciwstawienie hejtu na koleżance ze względu na pochodzenie i pomocy jej,by poczuła się lepiej.To także pokazanie pierwszej miłości przez Troya i jego zaangażowaniu w pomoc,by Wenus wreszcie zobaczyła jego uczucia. 🟥Nie brakuje w tej lekturze zaskakujących zwrotów akcji,przewrotnych decyzji oraz możliwości poznania bliżej rodziny bohaterów. 🟥To bardzo dobra książka z gatunku young adult poruszająca ważne tematy w życiu...
00
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

Ciekawa propozycja. Muszę przyznać,że uczy pokory . Doceniamy to co ważne w życiu w obliczu jego utraty ...
00

Popularność




Rozdział 1

1 Wenus

– Jesz­cze jedno okrą­że­nie, dziew­częta! – krzy­czała nauczy­cielka, a ja czu­łam, że wię­cej nie dam rady. Nie mia­łam siły. Ledwo łapa­łam oddech.

Na zewnątrz w słońcu było chyba ponad trzy­dzie­ści stopni. Słony pot spły­wał po moim ciele struż­kami. Nie widzia­łam w oddali mety, widzia­łam za to co chwilę zmie­nia­jące się obrazy. Tro­pi­kalna pogoda dawała w kość, ale ja nie mogłam się pod­dać. Wygrana była na wycią­gnię­cie ręki.

Jakaś dziew­czyna mnie wyprze­dziła. Musia­łam być pierw­sza, więc przy­spie­szy­łam, co wywo­łało rado­sny okrzyk mojej przy­ja­ciółki Mii sie­dzą­cej na try­bu­nach. Minę­łam blon­dynkę i znowu byłam na pro­wa­dze­niu, coś jed­nak było nie tak. Obraz przed moimi oczami nagle zaczął się roz­ma­zy­wać, two­rząc bez­kształtny zle­pek kolo­rów. Mia­łam wra­że­nie, że zaraz mi wybuch­nie głowa. Dysza­łam ciężko, zatrzy­mu­jąc się tuż przed metą. Tre­nerka coś wrzesz­czała, ale jej głos zagłu­szyło dziwne dzwo­nie­nie w uszach. Zamknę­łam oczy, a ból prze­szył mi splot sło­neczny. Za dużo słońca. Syk­nę­łam z bólu i upa­dłam. Jak przez mgłę sły­sza­łam jęk prze­ra­że­nia moich kole­ża­nek. I moje imię.

– Wenus! Wenus, co ci jest?

Rozdział 2

2 Wenus

Głu­cha cisza. Biel, jak­bym znaj­do­wała się w chmu­rach. Nie byłam w sta­nie się ruszyć. Dopiero po kilku chwi­lach dotarło do mnie, gdzie jestem i co się stało. Mru­ga­łam powie­kami, a świa­do­mość pomału wra­cała. Upa­dłam.

Leża­łam teraz w jakimś nie­wy­god­nym łóżku, przy­kryta koł­drą w zgni­ło­zie­lo­nym kolo­rze. Tuż obok stała apa­ra­tura, do któ­rej mnie pod­łą­czono. Sły­sza­łam świ­dru­jące dźwięki. Pika­nie. Kapa­nie kro­plówki. Pró­bo­wa­łam się pod­nieść, ale szybko opa­dłam z powro­tem na mate­rac. Auć.

Mała, wręcz klau­stro­fo­biczna szpi­talna sala, w któ­rej wszystko było mdłe, przy­pra­wiała mnie o ból głowy. Przy­po­mnia­łam sobie o nim, gdy wspo­mnie­nia zaczęły wra­cać. Kurde, byłam tak bli­sko mety. Gdy­bym tylko jesz­cze tro­chę przy­spie­szyła… Auć. Zawład­nęła mną totalna bez­sil­ność i zro­biło mi się nie­do­brze.

Chcia­łam też kogoś zawo­łać, lecz jedyny dźwięk, jaki wydo­stał się z mojego gar­dła, był mar­nym jękiem bólu. Cze­ka­łam, zaci­ska­jąc pię­ści, a paznok­cie wbi­jały mi się we wnę­trza dłoni. Ile jesz­cze? Pyta­nie powra­cało jak echo, wypeł­nia­jąc moje myśli niczym upiorny refren. Drża­łam cała, a serce biło tak gwał­tow­nie, jakby w każ­dej chwili mogło wysko­czyć z mojej klatki pier­sio­wej.

Wska­zówki zegara mono­ton­nie prze­su­wały się po tar­czy. Wga­piona w nie, czu­łam coraz więk­sze znu­że­nie. Oczy same mi się zamy­kały. Stłu­mione głosy wabiły do sie­bie.

– Wenus, Wenus, kocha­nie, chodź do mnie.

Mama?

Czu­łam w ustach słony smak łez. Gdzie byłam? Czemu było tam tak jasno? Pusto? Mru­ży­łam oczy, podą­ża­jąc za woła­ją­cym mnie gło­sem.

– Wenus, chodź do mnie!

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, głos nale­żał do mojej mamy, ale prze­cież ona zgi­nęła kilka lat temu w wypadku samo­cho­do­wym. Czy to ozna­czało, że ja też nie żyję? Sta­ra­łam się otwo­rzyć oczy, bez skutku. Dźwięk mojego imie­nia był coraz gło­śniej­szy. I zoba­czy­łam ją. Widzia­łam moją mamę. Stała w oddali, w śnież­no­bia­łej halce, roz­świe­tlona jak anioł, wycią­gała do mnie bladą dłoń. Zaczę­łam do niej biec. Byłam bar­dzo bli­sko jej uśmie­chu.

I nagle znowu zadzwo­niło mi w uszach. Pustka znik­nęła. Z powro­tem zna­la­złam się w szpi­tal­nej sali, jed­nak już nie byłam w niej sama. Przez zmru­żone powieki dostrze­głam tatę i męż­czy­znę w bia­łym kitlu. Roz­ma­wiali, wpa­trzeni w stos kar­tek. Chyba nie mieli poję­cia, że odzy­ska­łam świa­do­mość. Ponow­nie pró­bo­wa­łam ich zawo­łać i ponow­nie mi to nie wyszło. Tata zaś wyglą­dał, jakby miał za chwilę się roz­paść na milion drob­nych kawał­ków. Lekarz pokle­pał go po ramie­niu, po czym zbo­la­łym gło­sem powie­dział:

– Bar­dzo mi przy­kro. To wszystko, co jeste­śmy w sta­nie zro­bić. Jeśli mogę coś pora­dzić, to pro­szę spę­dzić z córką jej ostat­nie chwile naj­le­piej, jak potra­fi­cie – po czym opu­ścił salę, pozo­sta­wia­jąc mojego ojca zala­nego łzami.

Tata przez chwilę wpa­try­wał się we mnie, wzru­szył ramio­nami z wyra­zem bez­rad­no­ści i wybiegł za dok­to­rem. Ja zaś, sta­ra­jąc się utrzy­mać przy­tom­ność, nego­wa­łam wszystko, co usły­sza­łam. To nie mogła być prawda. Musia­łam coś źle zro­zu­mieć. Jed­nak wraz z upły­wem kolej­nych sekund tra­ci­łam wiarę w to, że mogło to być jedy­nie nie­po­ro­zu­mie­nie. Kolejna fala bólu prze­szyła moje ciało, przy­po­mi­na­jąc mi o bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Aua. Nie wie­dzia­łam, co boli bar­dziej. Ja, Wenus Vil­la­nu­eva, nie chcia­łam umie­rać. Nie teraz, nie w ten spo­sób. Chcia­łam jesz­cze poczuć cie­płe pro­mie­nie słońca na swo­jej skó­rze, usły­szeć śmiech moich naj­bliż­szych, dotknąć marzeń, któ­rych jesz­cze nie zdą­ży­łam zre­ali­zo­wać. Jed­nak teraz to wszystko zda­wało się tak daleko, tak nie­re­alne. Wszystko, co czu­łam, to pul­su­jący ból i strach, który para­li­żo­wał mnie coraz bar­dziej. Te dwie emo­cje były jak ciężki łań­cuch, ści­ska­jący moje serce coraz moc­niej z każ­dym ude­rze­niem, jak­bym topiła się w ciem­nych głę­bi­nach, gdzie powie­trze sta­wało się coraz rzad­sze, a ciało tra­ciło każdą iskierkę siły. Pustka wypeł­niała moje wnę­trze, wypie­ra­jąc zeń nawet naj­mniej­szą dro­binkę nadziei. Moja dusza krzy­czała z bólu, pró­bu­jąc dotrzeć do kogoś, kto mógłby mnie ura­to­wać od tej ciem­no­ści. Ale wszystko, co mogłam usły­szeć, to echo wła­snego cier­pie­nia, które odbi­jało się od nie­wi­dzial­nych murów obej­mu­ją­cej mnie roz­pa­czy.

Moje życie nie mogło tak szybko się koń­czyć.

Rozdział 3

3 Troy

Od śmierci Emily minęły cztery lata, a mimo to na­dal czu­łem tę samą pustkę. Ten sam prze­szy­wa­jący ból na każde wspo­mnie­nie jej imie­nia. I choć obie­ca­łem, gdy mnie o to pro­siła, nie potra­fi­łem ruszyć dalej. I po raz kolejny za to prze­pra­sza­łem, sto­jąc nad jej gro­bem, patrząc na zdję­cie, na któ­rym sze­roko się uśmie­cha. Miała czter­na­ście lat, kiedy posta­no­wiła ode­brać sobie życie.

Dziś razem ze mną świę­to­wa­łaby osiem­na­ste uro­dziny, lecz wybrała inną drogę. Jej śmierć pozo­sta­wiła we mnie głę­boką ranę, która nie chciała się zabliź­nić. Codzien­nie musia­łem się zma­gać z myślami, dla­czego nie zauwa­ży­łem jej cier­pie­nia, dla­czego nie zdo­ła­łem jej ura­to­wać. Wie­lo­krot­nie odwie­dza­łem miej­sce, gdzie zna­la­zła swój spo­kój wieczny, i pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, co pchnęło ją do tak despe­rac­kiego kroku.

Zro­biła to w swoim pokoju, bez­bo­le­śnie, zaży­wa­jąc kil­ka­na­ście sil­nych table­tek prze­ciw­bó­lo­wych. Wspo­mnie­nie tego dnia wciąż wra­cało jak upiorny kosz­mar, nawie­dza­jąc moje sny i odbie­ra­jąc spo­kój. Patrzy­łem na jej zdję­cie, bez­silny i winny. Winny, że nie mogłem zapo­biec jej śmierci, że nie mogłem dać jej powodu, by żyć.

Trzy­ma­łem w ręku białą różę, jej ulu­biony kwiat. Mama powie­działa, żebym poło­żył go razem z innymi kwia­tami, ale jej nie posłu­cha­łem, aż w końcu sama wyry­wała mi roślinę z dłoni i poło­żyła na jasnym mar­mu­rze.

Nie zare­ago­wa­łem. Cze­ka­łem jedy­nie na koniec tego ,,rodzin­nego spo­tka­nia”, na to, kiedy zostanę z Emily sam na sam i opo­wiem jej o tym, co wyda­rzyło się w ciągu ostat­niego mie­siąca, pod­czas któ­rego nie odwie­dzi­łem jej ani razu. Ale zda­wało się, że matka i ojciec nie mieli w pla­nach tak szybko odcho­dzić. Tulili się i zaczęli nucić Sto lat, zapo­mi­na­jąc chyba, że to też i moje święto. Nie byłem na nich zły, bo wie­dzia­łem, że nie robią tego spe­cjal­nie. Mnie też kochali, ale to Em nie żyła.

Więc znowu nici z roz­mowy.

Czas mijał i słońce powoli zasła­niały chmury. Nie było mnie w szkole, ale na tre­ningu siat­kówki musia­łem być. Oba­wia­łem się jed­nak, że ojciec nie będzie w sta­nie usiąść za kółko. Dla­tego nie­śmiało odchrząk­ną­łem, aby zwró­cić na sie­bie uwagę rodzi­ców.

– Mogę poży­czyć samo­chód? – spy­ta­łem, gdy w końcu mnie zauwa­żyli. – Muszę jechać na tre­ning – wytłu­ma­czy­łem, wpa­tru­jąc się w opuch­nięte od pła­czu oczy taty. Drżał cały, on, który chciał być dla nas wspar­ciem. – A po dro­dze zadzwo­nię do wujka, żeby po was przy­je­chał? – zapro­po­no­wa­łem nie­śmiało, zakła­da­jąc rękę na kark.

Tata bez słowa wsa­dził dłoń do kie­szeni, wycią­gnął z niej klu­czyki z zawieszką cho­ler­nej bia­łej róży i po krót­kiej chwili podał mi je.

– Tylko jedź ostroż­nie – popro­sił cicho.

– Jasne – odpar­łem i odwró­ci­łem się, żeby odejść. Wtedy mama pod­bie­gła do mnie i naj­moc­niej, jak umiała, objęła mnie swo­imi deli­kat­nymi ramio­nami.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji osiem­na­stych uro­dzin, synku – szep­nęła płacz­li­wie, na co tata dodał, że gdy wrócę do domu, otrzy­mam pre­zent, o jakim marzy­łem od dziecka.

Tym­cza­sem moje marze­nie cztery lata temu zostało zastą­pione innym… dziś już nie do speł­nie­nia. Otwo­rzy­łem usta, by podzię­ko­wać, ale słowa zamarły mi w gar­dle. Nie mogłem uda­wać rado­ści, kiedy w moim sercu tkwiła tak głę­boka, bole­sna pustka. Czu­łem, jak ból znów zaci­ska mi klatkę pier­siową niczym ima­dło, przy­po­mi­na­jąc o tym, że nawet naj­mil­sze gesty i słowa nie są w sta­nie zagoić tej rany. Moje marze­nia, które kie­dyś były tak jasne i wyraźne, teraz wyda­wały się mgli­stymi wspo­mnie­niami, które prze­stały mieć zna­cze­nie, bo mojej sio­stry nie było obok. Mimo to, w głębi serca, na­dal tkwiła iskra nadziei. Nadziei na lep­sze jutro, na moż­li­wość odna­le­zie­nia sensu w życiu po stra­cie, na odna­le­zie­nie szczę­ścia, choćby w naj­mniej­szych codzien­nych momen­tach. Bo nawet w naj­głęb­szej ciem­no­ści na­dal ist­niał pro­myk świa­tła, który cze­kał, by mnie oświe­cić. Tego wła­śnie chcia­łaby Emily.

Moja sio­stra była osobą o deli­kat­nej duszy, łatwo anga­żu­jącą się emo­cjo­nal­nie. Wraż­li­wość pozwa­lała jej dostrze­gać niu­anse w rela­cjach i ota­cza­ją­cym ją świe­cie. Miała nie­zwy­kły dar wyra­ża­nia sie­bie poprzez sztukę. Była uta­len­to­waną artystką, która odda­wała emo­cje i prze­ży­cia za pomocą róż­nych form wyrazu. Szcze­gól­nie za pomocą muzyki, którą oby­dwoje uwiel­bia­li­śmy. Była też silna i zde­ter­mi­no­wana, lecz cza­sami zbyt podatna na waha­nia nastroju. Jej emo­cje momen­tami były inten­sywne i zmienne, co spra­wiało, że trudno było jej nad nimi zapa­no­wać. I to ją zgu­biło. Oddało w sidła śmierci.

Tak bar­dzo bym chciał, żeby była teraz obok. Tak bar­dzo za nią tęsk­ni­łem.

Rozdział 4

4 Wenus

Nie mia­łam siły wstać z łóżka. Psy­chicz­nej siły. Prze­cież to nie miało sensu. Leża­łam, a łzy ciur­kiem pły­nęły mi po twa­rzy. To koniec. Umie­ra­łam. Dla­czego nikt nie potrafi tego usza­no­wać? A już szcze­gól­nie Jupi­ter, moja młod­sza sio­stra, która co chwilę dobi­jała się do drzwi mojego pokoju.

Dosłow­nie co chwilę, więc mia­łam ochotę wrzesz­czeć, żeby w końcu się odcze­piła. Mimo to zaci­ska­łam zęby, tłu­ma­cząc sobie, że to jesz­cze dziecko. Bar­dzo iry­tu­jące dziecko.

Po śmierci mamy myśla­łam, że nie będę miała rodzeń­stwa, bo tata strasz­nie się zała­mał, a tu pro­szę, kilka lat póź­niej przy­pro­wa­dził do domu cię­żarną kobietę o imie­niu Caro­line. I szcze­rze? W sumie nic do niej nie mia­łam i nawet ją lubi­łam, ale mogła mnie posłu­chać, kiedy mówi­łam, żeby nie far­bo­wała wło­sów w ciąży, bo uro­dzi rudą wie­wiórę zamiast dziecka. Nie posłu­chała.

Zatem po domu bie­gał mały rudzie­lec i wrzesz­czał wnie­bo­głosy, pod­czas gdy ja potrze­bo­wa­łam ciszy. Wykrzy­ki­wała moje imię, które zaczy­na­łam powoli nie­na­wi­dzić.

– Wenus! Wenus!

Z jękiem scho­wa­łam się pod koł­drę, bła­ga­jąc w myślach, żeby się uci­szyła. Po kim odzie­dzi­czyła ten ogni­sty tem­pe­ra­ment? Bo na pewno nie po ojcu ani matce. Caro­line była spo­kojną, wywa­żoną kobietą, a jej córka? Istny hura­gan.

– Wenus! Wenus! – wołała i pukała coraz moc­niej. – Psy­sła twoja kole­zanka. Ta, co wygląda jak Bal­bie.

Zgię­łam się wpół, nie­go­towa na żadne odwie­dziny. Co ona tutaj robi? I czemu nie raczyła napi­sać, że przy­jeż­dża? Machi­nal­nie zła­pa­łam tele­fon leżący na szafce noc­nej. Odblo­ko­wa­łam ekran. Pisała. I to bar­dzo dużo. Cho­lera, nie mia­łam teraz ochoty na spo­tka­nia i poga­wędki. Zawy­łam cichutko i pod­nio­słam się z tru­dem do siadu, a następ­nie spu­ści­łam stopy na pod­łogę. Przez myśl mi nie prze­szło, że Mia Mil­ler, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, mogłaby się o mnie mar­twić. Nie była taka. Nie oka­zy­wała uczuć, a oka­zuje się, że jej wia­do­mo­ści są pełne tro­ski i zanie­po­ko­je­nia. W tam­tym momen­cie chcia­łam znik­nąć z powierzchni ziemi, ponie­waż czu­łam, jak nie­zręcz­ność i wstyd za wła­sną nie­zdol­ność do otwar­cia się na wspar­cie prze­szy­wają całe moje ciało. Nie byłam do tego przy­zwy­cza­jona. Nie, jeśli doty­czyło to Mii. Mia była chłodna. Zazwy­czaj nie obcho­dził jej drugi czło­wiek, a tylko to, co może jej zaofe­ro­wać. Nie rozumia­łam więc, czemu mnie odwie­dza. Zrzu­ci­łam cienki koc, któ­rym byłam przy­kryta, i ruszy­łam w kie­runku drzwi.

– Już idę – krzyk­nę­łam, pró­bu­jąc przez tę krótką chwilę dopro­wa­dzić się do ładu.

Oczy mia­łam opuch­nięte od łez, bladą skórę, a ubra­nia pognie­cione. Odkąd wró­ci­łam ze szpi­tala, nie widzia­łam się z prysz­ni­cem. Trudno. Mia musiała to zro­zu­mieć, cho­ciaż oczyma wyobraźni widzia­łam już, jak na mój widok wykrzy­wia swoją nie­ska­zi­telną buzię. Dla pew­no­ści spraw­dzi­łam, czy nie śmier­dzę. Ode­tchnę­łam z ulgą, kiedy niczego nie poczu­łam, a następ­nie otwo­rzy­łam drzwi, za któ­rymi stała dziew­czyna. I Jupi­ter, która natych­miast objęła mnie za nogi i przy­tu­liła się. Była taka malutka.

– Idź do sie­bie – powie­dzia­łam jej, krzy­wiąc się, na co buzia dziew­czynki wygięła się w pod­kówkę i popa­trzyła na mnie z dołu tymi swo­imi ogrom­nymi śle­piami. – No już! – pona­gli­łam ją.

Puściła mnie i bez słowa ucie­kła, więc mogłam sku­pić uwagę na Mii, która wła­śnie zarzu­ciła swo­imi blond wło­sami i wymi­nęła mnie w progu, po czym usia­dła na bocia­nie, domo­wym bujaczku. Wyglą­dała, jakby wró­ciła z wybiegu dla mode­lek, nie ze szkoły. Co cie­kawe, moje obawy wobec niej oka­zały się nie­słuszne, ponie­waż dziew­czyna w żaden spo­sób nie sko­men­to­wała mojego wyglądu.

Jesz­cze.

– Twój ojciec mówił, że jesteś chora, ale nie spo­dzie­wa­łam się, że aż tak. Nie powin­nam przy­cho­dzić, bo jesz­cze mnie zara­zisz – ode­zwała się w końcu, lustru­jąc mnie od góry do dołu.

Chcia­łam odpo­wie­dzieć, że nie­ule­czalną wadą serca nie da się zara­zić, ale ugry­złam się w język i smutno się uśmiech­nę­łam.

– Tak wyszło – wzru­szy­łam ramio­nami. – Ale spoko, nie zara­zisz się – usia­dłam na kra­wę­dzi łóżka.

– OK… – kiw­nęła głową nie­pew­nie. – Więc co ci jest? Pisa­łam do cie­bie chyba z milion razy – wydęła usta i prze­wró­ciła oczami.

Powstrzy­ma­łam się przed zro­bie­niem takiej samej miny. Nie mia­łam ochoty się tłu­ma­czyć, choć nie­wąt­pli­wie powin­nam. Nie­mniej jej pre­ten­sjo­nalny ton, do któ­rego oczy­wi­ście miała prawo, bo spie­przy­łam, mącił tak, że chcia­łam, żeby usły­szała coś innego zamiast wyja­śnień. Bar­dzo nie lubi­łam w niej tej pre­ten­sjo­nal­no­ści.

Nastała chwila ciszy, pod­czas któ­rej mia­łam czas na zasta­no­wie­nie się, co powie­dzieć. Prawda nie wcho­dziła w grę. Prze­cią­gnę­łam się osten­ta­cyj­nie i wymy­śli­łam kłam­stwo na pocze­ka­niu.

– Prze­mę­cze­nie.

– Tylko? – Mia unio­sła do góry swoje grube brwi. – Na boisku wyglą­da­łaś, jak­byś zaraz miała umrzeć.

Już nie­długo. Zaśmia­łam się i lek­ce­wa­żąco mach­nę­łam ręką.

– No nie­stety. Jesz­cze tro­chę będziesz musiała się ze mną pomę­czyć.

Na te słowa w jej oczach poja­wiło się coś, czego nie potra­fi­łam odgad­nąć. Dziwny błysk, który wywo­łał dreszcz na całej mojej skó­rze. Sama zresztą mia­łam wra­że­nie, że mówiąc te słowa, wbi­jam sobie w plecy ostrze noża. Świa­do­mość, że umie­ram, powo­do­wała, że natych­miast chciało mi się pła­kać.

– Weź, nawet tak nie mów – blon­dynka zde­ner­wo­wała się, wsta­jąc. – Strasz­nie się mar­twi­łam, więc ni­gdy wię­cej mnie tak nie strasz – pode­szła do mnie i ku mojemu zdzi­wie­niu roz­po­starła ramiona, w któ­rych po chwili ukry­łam się, zasty­ga­jąc na kilka dłu­gich sekund. Coś pod­po­wia­dało mi, żeby nie wie­rzyć Mii, a prze­cież już cztery lata były­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

Nasza przy­jaźń zaczęła się pierw­szego dnia w pierw­szej kla­sie liceum. Ja wtedy nie byłam sobą. Prze­ży­wa­łam śmierć Emily, naj­bliż­szej mi w tam­tym cza­sie osoby, i to, że kolejna naj­bliż­sza mi osoba, Troy, zosta­wiła mnie, cho­ciaż obie­cał, że zawsze będzie. Wście­kłość i smu­tek wypeł­niały każdy kawa­łek mojego serca, a ja czu­łam się jak korek, dry­fu­jący bez celu po morzu wła­snych emo­cji. Wtedy poja­wiła się Mia. Jej uśmiech był pro­mie­niem świa­tła w mojej ciem­no­ści. Na początku nie byłam pewna, czy mogę jej zaufać, czy otwo­rzyć się przed nią, tak jak przed Emily i Troyem, lecz Mia potra­fiła dotknąć mojej duszy w spo­sób, któ­rego nikt inny nie umiał. Była ze mną, kiedy jej potrze­bo­wa­łam, słu­chała i na swój spo­sób wspie­rała mnie, nawet gdy nie potra­fiłam wyra­zić swo­ich uczuć sło­wami. Nasza przy­jaźń roz­kwi­tła w cie­niu mojego smutku i gniewu, sta­jąc się dla mnie pod­porą i nadzieją na lep­sze jutro. To wła­śnie Mia poka­zała mi, że nie muszę być sama w swo­jej walce z demo­nami prze­szło­ści, że mogę liczyć na kogoś, kto będzie ze mną na dobre i złe. To była ona. I to wła­śnie Mia spra­wiła, że zaczę­łam wie­rzyć w sie­bie i sta­wać się tą osobą, którą byłam dziś. To dzięki niej byłam popu­larna. To dzięki niej ta popu­lar­ność z mie­siąca na mie­siąc przy­sła­niała mi wszystko inne.

Ponie­waż były­śmy aktywne spo­łecz­nie i czę­sto poja­wia­ły­śmy się na róż­nych impre­zach szkol­nych, wyda­rze­niach spor­to­wych i szkol­nych festi­wa­lach, szybko zosta­ły­śmy kró­lo­wymi szkoły. Ludziom podo­bała się nasza pew­ność sie­bie i to, że nie mia­ły­śmy sobie rów­nych. Wygry­wa­ły­śmy rów­nież tym, że zawsze były­śmy zadbane i mod­nie ubrane, a to, nie ukry­wajmy, dla nasto­lat­ków jest dosyć istotne.

Sta­ły­śmy się nie­roz­łączne. Nasza przy­jaźń z każ­dym dniem sta­wała się coraz sil­niej­sza, a ludzie zaczęli nas koja­rzyć jako pakiet. Nie mogli sobie wyobra­zić jed­nej bez dru­giej. Razem dzia­ła­ły­śmy jak zgrany duet, uzu­peł­nia­jąc się nawza­jem w każ­dej sytu­acji. Mia­ły­śmy tę mocną więź, która spra­wiała, że nic nie było w sta­nie nas roz­dzie­lić. Tą mocą była wie­dza, że bez sie­bie nawza­jem w szkole nie zna­czymy tyle co razem.

Może to wła­śnie ozna­czał ten błysk w oku Mii? To, że bar­dziej niż o mnie mar­twiła się o swoją pozy­cję w szkole? Bar­dzo praw­do­po­dobne.

Rozdział 5

5 Troy

Mia­łem naj­lep­szych przy­ja­ciół w całym Green Val­ley, naj­lep­szych na świe­cie, któ­rzy teraz usta­wieni w jeden równy rzą­dek pod siatką śpie­wali mi Sto lat. Oczy­wi­ście nie mogłem zapo­mnieć o tre­ne­rze.

Mimo że to rocz­nica śmierci Emily, radość i uśmiech nie scho­dził mi z twa­rzy. Wzru­szy­łem się wbrew przy­sło­wiu, że chło­paki nie pła­czą. Pła­czą, i to nawet czę­ściej, niż się wszyst­kim wydaje. Nie spo­dzie­wa­łem się takiej nie­spo­dzianki. Takiego przy­wi­ta­nia i deko­ra­cji zdo­bią­cych halę spor­tową. Było bar­dzo kolo­rowo – wszę­dzie poroz­wie­szane ser­pen­tyny, balony, litery z moim imie­niem i nazwi­skiem, a chło­paki i pan Brown na gło­wach mieli uro­dzi­nowe cza­peczki. Zaczą­łem śpie­wać razem z nimi i uda­wać, że jestem dyry­gen­tem. Było świet­nie i nie mia­łem ochoty wra­cać do domu.

– Dzię­kuję! – krzyk­ną­łem, kiedy skoń­czyli, po czym rzu­ci­łem się im wszyst­kim w ramiona. – Dzięki za pamięć, chło­paki!

– Dzięki, że jesteś, Troy – odpo­wie­dział mi Con­rad.

Z nim byłem naj­bli­żej, ponie­waż zna­li­śmy się już od początku szkoły pod­sta­wo­wej. Nasza przy­jaźń roz­po­częła się, kiedy nauczy­cielka posa­dziła nas w jed­nej ławce. Od tam­tej pory jeste­śmy pra­wie nie­roz­łączni. Cho­dzimy do tej samej klasy i tre­nu­jemy ten sam sport.

– I mamy nadzieję, że wej­ście w doro­słość cię nie zmieni – dodał tre­ner. – Bądź tak dobrym czło­wie­kiem, jakim byłeś do tej pory.

Pocią­gną­łem nosem i wytar­łem kilka łez.

– Będę. Nie widzę żad­nej innej opcji.

– Ale wiesz, cza­sami jakieś piwko lub coś moc­niej­szego możesz wypić – rzu­cił któ­ryś z kole­gów.

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem. Kiw­ną­łem głową na znak zgody, acz­kol­wiek alko­hol nie był czymś, za czym prze­pa­da­łem. Po śmierci Em mia­łem z nim nie­mały pro­blem, który cią­gnął się nie­mal przez cały rok.

Michael podał mi pla­sti­kowy kubek z bez­al­ko­ho­lo­wym szam­pa­nem dla dzieci. Wznie­śli­śmy toast.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Troy! – zawo­łali wszy­scy.

Wszyst­kiego naj­lep­szego, Emily, pomy­śla­łem i wzią­łem łyk napoju. Poczu­łem posmak wódki, więc lekko się skrzy­wi­łem. Zer­k­ną­łem na Micha­ela, który puścił do mnie oczko. Ponow­nie się uśmiech­ną­łem, ale nie dopi­łem szam­pana. Odsta­wi­łem kubek na try­buny. Musia­łem się sku­pić na siat­kówce. Zawody sta­nowe zbli­żały się­mi­lo­wymi kro­kami, a na widowni mieli zasiąść łowcy talen­tów. Chcia­łem się poka­zać i dostać miej­sce w jed­nej z naj­lep­szych dru­żyn w Luizja­nie, by móc budo­wać swoją karierę. Wyje­chać i zacząć życie na nowo tam, gdzie nie będzie mnie dopa­dać ból po stra­cie sio­stry i miłość do nie­wła­ści­wej osoby.

Po kilku minu­tach sta­łem na środku boiska, oto­czony szu­mem roz­mów i dźwię­kami krą­żą­cej piłki. Świat wokół mnie znik­nął, gdy moje oczy sku­piły się na tej jed­nej rze­czy – piłce do siat­kówki. To nie było tylko zwy­kłe zain­te­re­so­wa­nie czy hobby. Dla mnie siat­kówka to coś wię­cej. To pasja, która pło­nęła we mnie od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Każdy ruch, każdy dotyk piłki przy­no­sił mi nie­opi­saną przy­jem­ność. To były chwile, kiedy mogłem się ode­rwać od codzien­no­ści i cał­ko­wi­cie oddać się grze. Gdy piłka wzbi­jała się w powie­trze, a ja z deter­mi­na­cją odbi­ja­łem ją z naj­więk­szą pre­cy­zją, czu­łem się wolny i niczym nie­skrę­po­wany. Czu­łem, że mogę osią­gnąć wszystko, co tylko chcę. W mojej pasji do siat­kówki nie cho­dziło tylko o samą grę. Uwiel­bia­łem też całą atmos­ferę zwią­zaną z tym spor­tem – współ­pracę z zespo­łem, rywa­li­za­cję na boisku, radość z każ­dego punktu zdo­by­tego dla swo­jej dru­żyny. To była ta emo­cja, która towa­rzy­szyła mi pod­czas każ­dego meczu, ta eks­cy­ta­cja i napię­cie przed pierw­szym ser­wi­sem, ta duma po wygra­nej. Praw­dziwa miłość, która trwała przez lata, a każdy moment spę­dzony na boisku był dla mnie naj­cen­niej­szym skar­bem, który nosi­łem w sercu z dumą i wdzięcz­no­ścią.

Siat­kówka poma­gała mi zapo­mnieć o Emily, nato­miast muzyka, którą rów­nie mocno kocha­łem, przy­po­mi­nała mi o niej. Kiedy tylko zaczy­na­łem grać na gita­rze, wspo­mnie­nia o mojej sio­strze wra­cały. Były niczym wyraźny kolo­rowy film wyświe­tlany w mojej gło­wie. Dźwięki, które wycho­dziły spod moich pal­ców, poma­gały mi pie­lę­gno­wać wyraźny obraz Em. Były eks­pre­sją moich uczuć, myśli i emo­cji, które trudno wyra­zić sło­wami. Muzyka chro­niła mnie przed tęsk­notą. Każdy dźwięk, każdy akord, który doby­wał się z mojego instru­mentu, był jak pla­ster na krwa­wiące rany. Kiedy gra­łem, mogłem znowu ją zoba­czyć. Jej uśmiech, błę­kitne oczy. Ją całą.

Rozdział 6

6 Wenus

Mia­łam wra­że­nie, że każdy dzień jest taki sam. Codzien­ność sta­wała się mono­tonna, a życie wyda­wało się pły­nąć bez celu. Budzący się pora­nek przy­po­mi­nał poprzedni, jak­by­śmy tkwili w nie­koń­czą­cym się cyklu rutyny. Sęk w tym, że tej rutyny nie było. Po pro­stu leża­łam w swoim łóżku, nie mogąc się pogo­dzić, że za chwilę mnie nie będzie. To było dziwne uczu­cie, jakby czas prze­pły­wał mi mię­dzy pal­cami, a ja nie mogłam nic zro­bić, by go zatrzy­mać. Patrzy­łam w sufit, pró­bu­jąc zebrać myśli, ale one krą­żyły w mojej gło­wie bez­ład­nie, jak roz­sy­pane puz­zle, któ­rych nie potra­fi­łam poskła­dać. Nagle poczu­łam wszech­ogar­nia­jącą falę bez­na­dziei. Nie chcia­łam myśleć o przy­szło­ści, bo wie­dzia­łam, że dla mnie przy­szłość nie ist­nieje. Każdy plan, każde marze­nie, każda nadzieja – wszystko to nie miało już sensu, ponie­waż wie­dzia­łam, że nie będę już miała oka­zji ich zre­ali­zo­wać. Tonę­łam w ciem­no­ściach bez­radna w obli­czu nie­uchron­nej klę­ski. Czu­łam się jak osie­ro­cona dusza dry­fu­jąca w prze­strzeni bez celu i sensu. Jakże marny był ten koniec, jakże bez­radne moje serce, które prze­stało wie­rzyć w cokol­wiek.

Mia­łam prze­cież tyle pla­nów na przy­szłość. Tyle ambi­cji. Chcia­łam zostać naj­lep­szą pro­jek­tantką mody w kraju, two­rzyć dzieła sztuki, które poru­szą ludz­kie serca i umy­sły. Marzy­łam, by moje kolek­cje stały się iko­nami stylu, by moje kre­acje wyzna­czały nowe trendy i stan­dardy w świe­cie mody. Jed­nak teraz to wszystko odpły­nęło w nie­byt. Czy mia­łam jesz­cze w sobie siłę, by pod­jąć wyzwa­nie, by wal­czyć o to, w co wie­rzy­łam? Czy mogłam odzy­skać wiarę w sie­bie i swoje moż­li­wo­ści, gdy wyda­wało się, że wszystko stra­ci­łam?

Patrzy­łam na sufit w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi. Ale nie spły­nęło na mnie żadne oświe­ce­nie. Z każdą chwilą coraz bar­dziej zatra­ca­łam się w bez­den­nej otchłani wła­snych myśli i obaw. Czy była jesz­cze nadzieja? Czy mogłam zna­leźć wyj­ście z tej ciem­no­ści, która ze wszyst­kich stron spo­wi­jała mnie coraz cia­śniej? Chcia­łam w to wie­rzyć, lecz nie potra­fi­łam.

– Wenus, tata mówi, ze spóź­nisz się do skoły! – przez drew­niane drzwi sły­sza­łam seple­nie­nie Jupi­ter.

Nacią­gnę­łam więc koc na głowę i uda­łam, że śpię, żeby tylko dała mi spo­kój, ale dziew­czynka nie prze­sta­wała krzy­czeć. I im dłu­żej to robiła, tym bar­dziej nie byłam w sta­nie znieść jej głosu. Był prze­raź­li­wie piskliwy, świ­dro­wał w uszach, czym mnie okrop­nie dener­wo­wał, dla­tego nie minęła chwila, a zrzu­ci­łam z sie­bie cie­płe okry­cie i ruszy­łam w stronę drzwi.

Kiedy dotknę­łam bosymi sto­pami zim­nej pod­łogi, zadrża­łam i prze­klę­łam moment uro­dze­nia się tej małej wie­wiórki. Otwo­rzy­łam drzwi, za któ­rymi stała, słodko się szcze­rząc, więc obda­rzy­łam ją naj­su­row­szym spoj­rze­niem, na które było mnie w tam­tym momen­cie stać.

– Ile razy mam ci mówić, żebyś się tak nie darła? – wark­nę­łam z wyrzu­tem, przez co Jupi­ter posmut­niała, a jej oczy zaszły łzami.

Mia­łam to gdzieś i nie prze­sta­wa­łam się wpa­try­wać w nią groź­nie, więc pod naci­skiem mojego twar­dego wzroku dziew­czynka ucie­kła. Ode­tchnę­łam z ulgą, odwró­ci­łam się na pię­cie z zamia­rem zamknię­cia za sobą drzwi, te zaś nagle się zablo­ko­wały. Jak gdyby ktoś spe­cjal­nie nie pozwa­lał mi ich zamknąć. Blu­zgnę­łam, czu­jąc nara­sta­jącą iry­ta­cję, bo jesz­cze sekundę temu nikogo tu nie było.

Zaci­snę­łam dło­nie w pię­ści, nabra­łam głę­boko powie­trza i już mia­łam się odwró­cić, kiedy dotarł do mnie cichy śmiech taty i wszystko legło w gru­zach. Wszystko, to zna­czy mój spo­kój. Odczu­łam przy­pływ fru­stra­cji i rzu­ci­łam się na łóżko, a on już wcho­dził do środka.

– Nie możesz spę­dzić tu całego dnia – powie­dział, roz­glą­da­jąc się dookoła. – Kolej­nych dni.

Wyglą­dał lepiej niż wczo­raj czy przedwczo­raj. Jego twarz już nie była taka blada, a oczy opuch­nięte. Pomimo to były pełne smutku. Za każ­dym razem, kiedy tata na mnie patrzył, musia­łam mru­gać, żeby powstrzy­mać cisnące się łzy. To tylko przy­po­mi­nało mi o cho­ro­bie i cza­sie, któ­rego mia­łam coraz mniej.

Scho­wa­łam twarz w poduszkę, a ojciec usiadł na rogu mate­raca i cze­kał. Zna­łam to jego zagra­nie. Chciał mnie poko­nać moją wła­sną bro­nią, bo wie­dział, że nie­na­wi­dzi­łam ciszy. No może nie bar­dziej od pisz­cze­nia Jupi­ter, ale jed­nak. Wal­czy­li­śmy. Byłam coraz słab­sza i czu­łam, że tę bata­lię prze­gry­wam. Aż w końcu po chyba pię­ciu minu­tach z moich ust wydo­był się cier­pięt­ni­czy jęk.

– Pozwól mi jesz­cze dziś zostać w domu, tato.

– Pozwo­li­łem wczo­raj.

– Zajmę się Jupi. Ty i Caro­line będzie­cie mogli w spo­koju pra­co­wać – zaczę­łam bła­gać, na co tata ner­wowo się poru­szył.

– Twoja sio­stra obec­nie się cie­bie boi – przy­po­mniał mi, ale nie brzmiał na złego.

W ogóle, odkąd wie­dział o mojej wadzie serca, nie bywał na mnie zły. Jakby ta jedna ułom­ność zasła­niała wszyst­kie inne. A było ich naprawdę sporo.

Jęk­nę­łam kolejny raz i moc­niej wci­snę­łam twarz w śnież­no­białą pod­szewkę.

– Pro­szę cię, Wenus. Już czas – mate­rac wró­cił do swo­jego kształtu, gdy tata wstał.

Chcia­łam krzy­czeć i pła­kać. Mimo to wydu­si­łam z sie­bie krót­kie: po co?

Bo serio, po co mia­łam cho­dzić do szkoły? Po co mia­łam się spo­ty­kać z przy­ja­ciółmi? Robić te inne rze­czy, skoro nie miały one celu? Mój los został prze­są­dzony już dawno. Jedyne, co mi pozo­stało, to cze­ka­nie na śmierć. Na to zaś naj­wy­god­niej cze­kało mi się we wła­snym łóżku. Jed­nakże ojciec nie podzie­lał mojego zda­nia. Usły­sza­łam pomruk nie­za­do­wo­le­nia, po czym ścią­gnął ze mnie koc.

– Bo nie wszystko jesz­cze skoń­czone! – pod­su­mo­wał.

Pod­nio­słam głowę. Tata spo­waż­niał, zmarsz­czył brwi, a ja nie mia­łam zamiaru się z nim kłó­cić. Jęk­nę­łam, lecz mimo to wsta­łam.

– Wisisz mi lody – burk­nę­łam.

Rozdział 7

7 Troy

Od kilku dni zasta­na­wia­łem się, co się dzieje z Wenus. Nie­stety, nie było nikogo, kogo mógł­bym popro­sić o infor­ma­cję o niej. Mia czy inne jej kole­żanki na pewno by jej prze­ka­zały, że się nią inte­re­so­wa­łem, a ja nie chcia­łem, żeby o tym wie­działa. Sta­tus naszej rela­cji był skom­pli­ko­wany. Ona mnie nie­na­wi­dziła, a ja ją kocha­łem. Gdyby moje życie poto­czyło się ina­czej, kto wie, może byli­by­śmy szczę­śliwą parą? Nie musiał­bym uda­wać, że jej nie lubię. Nie musiał­bym się z tym tak męczyć.

Roz­glą­da­łem się po kla­sie z nadzieją, że dziew­czyna zaraz się w niej pojawi. Patrzy­łem na drzwi, które co rusz otwie­rały się i zamy­kały, lecz za każ­dym razem ktoś inny wcho­dził do klasy. Wydo­by­łem z sie­bie dźwięk znu­że­nia, a potem opar­łem głowę na ławce.

– Wylu­zuj, stary, może jesz­cze przyj­dzie – ode­zwał się Con­rad, o któ­rego obec­no­ści tuż obok cał­kiem zapo­mnia­łem.

Był jedyną osobą, która wie­działa, że skry­cie kocham się w Vil­la­nu­evie, i choć tro­chę rozu­miał, dla­czego chcia­łem się dowie­dzieć, co jej jest. Nato­miast ona się nie zja­wiała. Zupeł­nie jakby prze­stała ist­nieć. Kiedy nie odpo­wie­dzia­łem przy­ja­cie­lowi, ten klep­nął mnie po ramie­niu w ramach otu­chy. To wcale nie pomo­gło.

– Jak nie, to ja do niej pójdę – mruk­ną­łem, na co Con­rad par­sk­nął śmie­chem.

– I co jej powiesz? Hej, zgu­bi­łem psa, nie widzia­łaś go może? Prze­cież nawet nie wiesz, czy jest w domu, czy w szpi­talu.

– Ale co mi szko­dzi? – pod­nio­słem się i spoj­rza­łem na niego.

Con­rad był bar­czy­stym kole­siem, który nosił bluzę od kom­pletu naszego stroju siat­kar­skiego. Miał okrą­głą i nieco puco­ło­watą twarz z małym nosem i brą­zo­wymi oczami. Jego bujne, krę­cone włosy zawsze zda­wały się nieco nie­okieł­znane i doda­wały mu uroku i non­sza­lan­cji.

– Miesz­kam prze­cież pięć kro­ków od niej – doda­łem.

– To nie zna­czy, że możesz tak po pro­stu do niej pójść.

Zmarsz­czy­łem brwi, wyra­ża­jąc nie­zro­zu­mie­nie.

– Niby dla­czego? – spy­ta­łem, a Fisher roz­sia­dał się wygod­nie na krze­śle. Robił tak zawsze, gdy miał zamiar wygło­sić jakiś mądry mono­log. Ale aku­rat teraz nie mia­łem ochoty go słu­chać. – Albo dobra, nie odpo­wia­daj – zre­flek­to­wa­łem się szybko. – Mam dość.

Con­rad prze­wró­cił oczami.

– Po pro­stu się z nią umów.

– Serio? No, nie wpa­dłem na to – sark­ną­łem, lekko pod­no­sząc głos. – Wenus… – znowu mówi­łem szep­tem. – Ona ni­gdy się ze mną nie umówi. Nie po tym, co jej obie­cy­wa­łem.

A obie­ca­łem jej wiele, jed­nak wie­dzia­łem, że ze wszyst­kich obiet­nic w sercu nosiła jedną, tę naj­waż­niej­szą – mia­łem nie odcho­dzić, aż gwiazdy zga­sną. One jed­nak na­dal świecą, a mnie przy niej nie ma.

Zła­ma­łem obiet­nice i przy­sięgi. Prze­peł­niało mnie cięż­kie poczu­cie winy i przez wszyst­kie te lata nie chciało mnie opu­ścić. Każda myśl o Wenus przy­po­mi­nała mi, jak bar­dzo ją zra­ni­łem, jak bar­dzo zawio­dłem jej zaufa­nie i miłość. Nie potra­fi­łem patrzeć na sie­bie w lustrze, bo jak miał­bym spoj­rzeć sobie w oczy, wie­dząc, że zdra­dzi­łem naj­waż­niej­szą osobę w moim życiu. Ale czy teraz jesz­cze mogłem coś napra­wić? Czy była szansa na wyba­cze­nie, na odbu­do­wa­nie tego, co znisz­czy­łem? Czy mogłem znów zjed­nać sobie jej serce, które tak bru­tal­nie zła­ma­łem? Szcze­rze w to wąt­pi­łem. Zosta­wi­łem ją, kiedy oby­dwoje naj­bar­dziej potrze­bo­wa­li­śmy swo­jej obec­no­ści. Dzień, w któ­rym wszystko, co mię­dzy nami było, zakoń­czy­łem, prze­śla­do­wał mnie w snach.

Była koń­cówka lata, za chwilę mie­li­śmy zacząć nowy etap w naszym życiu, jakim było liceum. Popro­si­łem Wenus, żeby­śmy spo­tkali się w naszym ulu­bio­nym miej­scu nad rzeką, a kiedy przy­szła, bez zbęd­nych wstę­pów, pro­sto z mostu powie­dzia­łem jej, że nasza przy­jaźń wła­śnie się koń­czy, że nie chcę już być z nią tak bli­sko, jak byli­śmy dotych­czas. Że za bar­dzo przy­po­mina mi o Emily. To były naj­trud­niej­sze i naj­bru­tal­niej­sze słowa, jakie kie­dy­kol­wiek powie­dzia­łem, lecz czu­łem, że musia­łem to zro­bić, musia­łem się w tam­tym momen­cie od niej odsu­nąć. Wenus wów­czas spoj­rzała na mnie z roz­pa­czą w oczach, a następ­nie, po bar­dzo dłu­giej chwili, poły­ka­jąc łzy, odparła:

– Ale… prze­cież mi obie­ca­łeś… – łkała. – Nie możesz…

Zdo­ła­łem tylko wydu­kać jakieś nędzne „prze­pra­szam”.

Wenus ucie­kła, a potem mnie znie­na­wi­dziła. Ja zaś byłem wtedy zbyt zra­niony, zbyt oszo­ło­miony, żeby być z kimś. Potrze­bo­wa­łem czasu, żeby upo­rać się z tym cio­sem, żeby pozbie­rać się z gru­zów mojego życia. I wie­dzia­łem, że nie mogłem tego zro­bić, dopóki Vil­la­nu­eva byłaby obok mnie.

Cztery lata póź­niej, za każ­dym razem, kiedy patrzy­łem na tę blon­dynkę, coraz bar­dziej uświa­da­mia­łem sobie, co stra­ci­łem, a raczej kogo. Zro­zu­mia­łem, że moja decy­zja o zerwa­niu przy­jaźni była błę­dem. Pod­ją­łem ją pod wpły­wem emo­cji. Nie prze­my­śla­łem jej i każ­dego dnia ogrom­nie tego żało­wa­łem. Wenus była tą, która zawsze była dla mnie, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Była moim wspar­ciem i zro­zu­mie­niem, a ja zba­ga­te­li­zo­wa­łem to, zanie­dba­łem i zosta­wi­łem ją w cier­pie­niu. Nie mogłem sobie wyba­czyć, że pozwo­li­łem, by moja wła­sna roz­pacz pocią­gnęła naszą przy­jaźń na dno.

Cztery lata póź­niej poją­łem, że Wenus ni­gdy nie była tylko moją przy­ja­ciółką. Była kimś wię­cej. Kimś, komu oddał­bym serce. Kimś, o kim skry­cie marzy­łem, kogo kocha­łem.

Rozdział 8

8 Wenus

– Przy­jadę po cie­bie po szkole i pój­dziemy na lody – poin­for­mo­wał tata, więc mruk­nę­łam nie­wy­raź­nie „mhm” i wysia­dłam z auta, spóź­niona na pierw­szą lek­cję. Jakim cudem dałam mu się namó­wić na powrót do tego pie­kła? Pozor­nej nor­mal­no­ści?

Szkolny dzie­dzi­niec był nie­mal pusty. Tylko poje­dyn­cze osoby sie­działy na ław­kach w peł­nym słońcu i tak jak ja nie miały co ze sobą zro­bić. Kiedy szłam wzdłuż ściany fron­to­wej szkol­nego budynku, czu­łam na sobie ich spoj­rze­nia. Były lekko zdzi­wione, a może zszo­ko­wane, bo nie wyglą­da­łam jak wcze­śniej? Nie byłam ubrana w krótką spód­niczkę i top, ale w zwy­kły szary dres i białą koszulkę. Nie zro­bi­łam peł­nego maki­jażu i fry­zury. Zwią­za­łam włosy w kucyk, a twarz tylko prze­my­łam zimną wodą. Czu­łam się niczym intruz, ale czy miało to dla mnie jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

Popra­wi­łam torbę na ramie­niu i weszłam do budynku. Wcze­śniej bym zare­ago­wała. Nie pozwo­liła, aby tak bez­czel­nie się na mnie gapili. Jed­nak dziś sytu­acja była inna. Wszystko było inne. Kro­czy­łam leni­wie w stronę sali, w któ­rej mia­łam mieć kolejne zaję­cia, a moje myśli wkra­czały na nie­bez­pieczny teren. A co jeśli oszu­ka­ła­bym prze­zna­cze­nie i umarła wcze­śniej, niż to mi zapi­sano?

Minę­łam czer­wone szafki, coraz inten­syw­niej roz­my­śla­jąc nad tym pomy­słem. Co za róż­nica, kiedy wyzionę ducha? Umie­ra­łam, liczył się tylko ten nie­za­prze­czalny fakt. I co naj­gor­sze i wcale nie nie­ty­powe – w ogóle mi się on nie podo­bał. Do jasnej anielki, mia­łam nie­całe osiem­na­ście lat. To nie jest wiek na umie­ra­nie.

Ści­snę­łam w dłoni pasek torby i gło­śno ode­tchnę­łam, po czym szybko zamru­ga­łam powie­kami, żeby pozbyć się łez. Nie, nie mogłam znów pła­kać. Roz­paść się i pozwo­lić emo­cjom prze­jąć nad sobą kon­trolę. Pode­szłam pod salę, opar­łam się o ścianę i zamknę­łam oczy, gdy po kilku dłu­gich sekun­dach dotarł do mnie czyjś męski głos. Głos mojego naj­więk­szego wroga – Troya Camp­bella.

– Wenus, to ty? – zapy­tał, nie ukry­wa­jąc swo­jego roz­ba­wie­nia. Jed­nak w tonie jego głosu dostrze­głam rów­nież odro­binę nie­po­koju. – Coś się stało?

Otwo­rzy­łam oczy i zmie­rzy­łam chło­paka obo­jęt­nym wzro­kiem.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam ze znu­że­niem, na co ten pod­szedł bli­żej. – Zoba­czy­łam cie­bie.

Troy był tak bli­sko, że czu­łam jego oddech na policzku.

– Ha, ha, ha, pomy­li­łaś dni tygo­dnia? – par­sk­nął.

Patrzył na mnie pro­wo­ku­jąco, a jedyne, czego wtedy pra­gnę­łam, to zmyć z jego twa­rzy ten par­szywy uśmiech. Zamiast tego ode­pchnę­łam czar­no­okiego chło­paka od sie­bie, a potem skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach.

– Nie jestem taka głu­pia jak ty, Camp­bell – uśmiech­nę­łam się iro­nicz­nie.

Chło­pak się zaśmiał, ale po tym, jak ner­wowo obli­zał wargi, pozna­łam, że ura­zi­łam jego dumę. I byłam z tego cho­ler­nie zado­wo­lona.

Dener­wo­wa­nie Troya było moim ulu­bio­nym zaję­ciem. Zna­li­śmy się od dziecka, bo był moim sąsia­dem, przy­ja­cie­lem moich przy­ja­ciół, ba, MOIM byłym przy­ja­cie­lem. Nor­mal­nie złote dziecko Green Val­ley. Mojego mia­sta.

Za każ­dym razem, kiedy się poja­wiał obok, tra­ci­łam ener­gię. Nie żebym od kilku dni miała jej jakoś szcze­gól­nie wiele, ale wtedy poczu­łam, jak nogi się pode mną ugi­nają, a oczy zamy­kają. Prze­tar­łam twarz dłońmi, zie­wa­jąc. To był zde­cy­do­wa­nie zły pomysł, aby się tu poja­wić. Troy stał kilka kro­ków ode mnie, świ­dru­jąc mnie wzro­kiem. Nie wyda­wał się zły, ale zmar­twiony. Co to, to nie, nie mogłam dać mu oka­zji do zgry­wa­nia boha­tera. Dla­tego nim otwo­rzył usta, aby coś powie­dzieć, zosta­wi­łam go samego.

Wylą­do­wa­łam w łazience z głową w kiblu. Jeśli to ma tak wyglą­dać przez cały rok, to ja już dziś podzię­kuję. Nie zamie­rzam się męczyć dla trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu dni obec­no­ści na świe­cie, który mnie nie chce.

Roz­brzmiał dzwo­nek, więc spraw­dzi­łam, czy zamknę­łam się w ubi­ka­cji na zamek. Spa­li­ła­bym się ze wstydu, gdyby ktoś zoba­czył mnie w takim sta­nie. Przed śmier­cią nikt nie mógł widzieć, jaka byłam słaba, bo sła­bość to nie była cecha, która mnie opi­sy­wała. I nie taką ludzie mieli mnie zapa­mię­tać.

Cho­ciaż… czy zostanę w ogóle zapa­mię­tana? Prze­cież byłam jedną z miliar­dów ludzi. Kro­plą w oce­anie. Nikim spe­cjal­nym.

Ktoś zapu­kał do drzwi, potem chwy­cił za klamkę. Zachryp­nię­tym gło­sem krzyk­nę­łam, że zajęte. Osoba po dru­giej stro­nie wypu­ściła gło­śno powie­trze z ust.

– Tylko nie pod­słu­chuj. Kim­kol­wiek jesteś, znajdę cię, gdy tylko ktoś dowie się, o czym roz­ma­wiamy, rozu­miesz? – usły­sza­łam.

To Mia. Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy to rze­czy­wi­ście ona, ponie­waż nie miała w zwy­czaju być tak nie­miła dla innych, ale tak, nie mia­łam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ten głos… Zna­łam go zbyt dobrze.

– Rozu­miesz? – szarp­nęła za klamkę zde­ner­wo­wana. Chyba miała zły dzień. Posta­no­wi­łam, że jak wyjdę, poroz­ma­wiam z nią. Wtedy wykrzyk­nę­łam, że rozu­miem.

Nie odpo­wie­działa mi wię­cej. Ode­tchnę­łam z ulgą, sły­sząc, jak odkręca kran.

– Nie możemy dopu­ścić, żeby Wenus została kró­lową balu – szep­tała. – Musimy coś wymy­ślić, bo dener­wuje mnie, że ona ma wszystko, czego ja pra­gnę! Wszystko mi zabiera. Mam dość życia w jej cie­niu!

Zro­biło mi się potwor­nie przy­kro, żołą­dek ści­snął się w kamień, a łzy, nad któ­rymi nie mogłam już zapa­no­wać, poto­czyły się ciur­kiem po policz­kach. Z kim ona roz­ma­wiała? Brzmiała tak podle i aro­gancko, jak gdy­bym nic dla niej nie zna­czyła, a prze­cież mogła przyjść z tym do mnie. Zro­bi­ła­bym wszystko, żeby to ona została kró­lową. Mnie na tym tytule nie zale­żało. Czemu tego nie zro­biła? Czemu wolała mnie oszu­ki­wać?

– Nie­na­wi­dzę jej – dodała twardo.

Po chwili zorien­to­wa­łam się, że wycho­dzi. Nato­miast ja już nie mia­łam żad­nych opo­rów, żeby zro­bić to, o czym wcze­śniej pomy­śla­łam. Na tym świe­cie już nic i nikt mnie nie trzy­mał.

Rozdział 9

9 Wenus

Weszłam do klasy długo po dru­gim dzwonku, co spo­ty­kało się z reak­cją nie tylko nauczy­ciela, lecz także wszyst­kich uczniów. Zda­wało mi się, że byli oni tak samo jak ci przed szkołą lekko zszo­ko­wani moim wyglą­dem. Sły­sza­łam tylko ich szepty, czu­jąc na sobie prze­lotne spoj­rze­nia. Mia­łam dość, choć wcze­śniej uwiel­bia­łam się znaj­do­wać w cen­trum uwagi.

Tylko Mia na mnie nie patrzyła, za to Troy nie potra­fił spu­ścić ze mnie wzroku. Prze­pro­si­łam za spóź­nie­nie, po czym usia­dłam w pierw­szej wol­nej ławce. I znowu ciche głosy. Ciche śmie­chy. Zer­k­nę­łam na osobę obok i już zro­zu­mia­łam dla­czego. Usia­dłam przy Joy Car­ter, naj­bied­niej­szej dziew­czy­nie w szkole, o któ­rej krą­żyło mnó­stwo plo­tek.

– Boże – szep­nę­łam z dez­apro­batą, a następ­nie opar­łam głowę na łok­ciach.

– Jakiś pro­blem, Wenus? – nauczy­ciel czuł się w obo­wiązku inter­we­nio­wać.

Otwo­rzy­łam usta, żeby coś powie­dzieć, lecz ktoś z tyłu był ode mnie szyb­szy.

– Pew­nie boi się, że zaśmierd­nie.

I cała klasa wybuch­nęła śmie­chem.

Trudno było mi się z tym nie zgo­dzić, acz­kol­wiek w prze­ci­wień­stwie do innych mil­cza­łam. To zna­czy, nie czu­łam żad­nego nie­przy­jem­nego zapa­chu od strony Joy i to byłoby w sto­sunku do niej nie fair, gdy­bym razem z nimi się śmiała, lecz plotki robiły swoje. Były jak ety­kiety, któ­rych ciężko się pozbyć. Defi­nio­wały cię i nie­ważne, jak bar­dzo sta­rał­byś się je zde­men­to­wać, one już na zawsze zosta­wały z tobą.

Odsu­nę­łam się od Joy, co wszy­scy jed­no­znacz­nie zin­ter­pre­to­wali. Było mi z tego powodu głu­pio, ale co innego mogłam zro­bić? Nie chcia­łam przed śmier­cią stra­cić wła­snej repu­ta­cji. Nauczy­ciel prze­chy­lił głowę z wyra­zem nie­za­do­wo­le­nia, obser­wu­jąc to, co robię, a Micha­elowi za nie­miłe komen­ta­rze na temat Joy wpi­sał uwagę do dzien­nika.

– Uwa­żaj­cie, bo z cza­sem słowa obrócą się prze­ciwko wam – powie­dział z prze­strogą.

Jed­nak nikt nie brał do sie­bie jego słów. Cóż, ja rów­nież. Zostało mi więc zacze­kać na koniec zajęć. Pozo­stali zaczęli buczeć na męż­czy­znę, więc ten mach­nął ręką, widocz­nie zde­ner­wo­wany, i wró­cił do prze­rwa­nej lek­cji. Joy nato­miast nie­spo­dzie­wa­nie wstała i wybie­gła z sali.

– Jeste­ście z sie­bie zado­wo­leni? – pro­fe­sor Tan­ner nagle wybuch­nął, rzu­ca­jąc czarny mar­ker na biurko. Wzdry­gnę­łam się, a on kon­ty­nu­ował. – Co z was za klasa? Za ludzie? To nie wina tej bied­nej dziew­czyny! Jeste­ście okrutni, dla­tego wszy­scy dosta­je­cie uwagi! – wrzesz­czał.

Gdyby mi zale­żało, pro­te­sto­wa­ła­bym, bo niczego złego nie zro­bi­łam. Teraz jed­nak tylko wzru­szy­łam ramio­nami, a pan Tan­ner został wybu­czany. Nie zosta­wił tego bez kon­se­kwen­cji.

– Jutro pisze­cie z dzi­siej­szego tematu kart­kówkę – dodał ze zło­ścią w gło­sie.

Jutro to piękna data. Szkoda, że dla mnie owo jutro już ni­gdy miało nie nadejść.

– A teraz, Wenus, pro­szę, przy­pro­wadź kole­żankę z powro­tem do klasy – usły­sza­łam. Wytrzesz­czy­łam oczy z nie­do­wie­rza­niem i zmarsz­czy­łam czoło.

– Dla­czego ja? Ja nic nie zro­bi­łam – zapro­te­sto­wa­łam. Wku­rzy­łam się, bo mia­łam swoje pro­blemy, i to na nich chcia­łam się sku­pić, a nie na jakiejś dziew­czy­nie, która nie potra­fiła trzy­mać na wodzy emo­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki