Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa”
Niezwykła historia o miłości, przyjaźni i sile literatury w czasach II wojny światowej
Odkryj świat, w którym magia książek niesie otuchę nawet w najczarniejszej godzinie
Odile dostaje wymarzoną pracę w Amerykańskiej Bibliotece w Paryżu. Jej rodzice nie są zachwyceni. Woleliby, aby dziewczyna skupiła się na poszukiwaniu męża. Tym bardziej że pojawia się odpowiedni kandydat… Wkrótce jednak wybucha II wojna światowa, nad miastem przelatują samoloty wroga, a tłoczne do tej pory ulice pustoszeją. Dziewczyna obawia się, że może stracić bliskich i ukochaną bibliotekę. Decyduje się zatem dołączyć do Ruchu Oporu z najlepszą bronią, jaką ma: z książkami.
Lily jest nastolatką dorastającą w małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych na początku lat 80. Jej zainteresowanie wzbudza intrygująca starsza kobieta, która zachowuje się zupełnie inaczej niż wszyscy. Smutne wydarzenia w życiu Lily sprawiają, że zaprzyjaźnia się ze swoją sąsiadką i odkrywa jej tajemniczą przeszłość.
Powieść oparta na prawdziwej historii paryskich bibliotekarzy, którzy ryzykowali życiem podczas II wojny światowej. Pokazuje, że odwagę można znaleźć nawet między regałami książek i za grubymi kotarami bibliotecznych okien.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Rok wydania: 2021
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1 Odile
Paryż, luty 1939
Liczby unosiły się w moich myślach niczym gwiazdy nad głową. Osiemset dwadzieścia trzy. Były kluczem do nowego życia. Osiemset dwadzieścia dwa. Gwiazdozbiorami nadziei. Osiemset czterdzieści jeden. Późnym wieczorem w sypialni, rano w drodze po croissanty, ciąg za ciągiem – osiemset dziesięć, osiemset czterdzieści, osiemset dziewięćdziesiąt – stawały mi przed oczami. Symbolizowały wolność, przyszłość. Tych liczb uczyłam się kiedyś wraz z historią bibliotek od szesnastego wieku. Podczas gdy w Anglii Henryk VIII zajmował się ścinaniem głów kolejnym żonom, nasz król Franciszek I unowocześniał swoją bibliotekę i otworzył ją dla uczonych. Jego królewska kolekcja była zaczątkiem francuskiej Biblioteki Narodowej. Teraz przy biurku w moim pokoju przygotowywałam się do rozmowy kwalifikacyjnej w Amerykańskiej Bibliotece (The American Library in Paris, ALP), po raz ostatni przeglądając notatki: założona w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku; jako pierwsza w Paryżu wpuściła czytelników pomiędzy półki; użytkownicy z ponad trzydziestu krajów, w jednej czwartej Francuzi. Mocno trzymałam się tych faktów i liczb w nadziei, że dzięki nim dyrektorka uzna mnie za osobę kompetentną.
Wymaszerowałam z rodzinnego mieszkania na zakopconą rue de Rome naprzeciwko dworca kolejowego Saint-Lazare, gdzie lokomotywy krztusiły się dymem. Wiatr mierzwił mi włosy, więc kosmyki wsunęłam pod beret. W oddali widziałam hebanową kopułę kościoła Świętego Augustyna. Religia, dwieście. Stary Testament, dwieście dwadzieścia jeden. A Nowy? Czekałam, ale liczba nie przychodziła mi na myśl. Ze zdenerwowania zapomniałam proste fakty. Wyciągnęłam z torebki notes. A, tak, dwieście dwadzieścia pięć. Wiedziałam.
W szkole bibliotekarskiej najbardziej lubiłam klasyfikację dziesiętną Melvila Deweya. Stworzona przez amerykańskiego bibliotekarza w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku do organizacji bibliotecznych zbiorów na półkach obejmowała dziesięć tematycznych działów. Wszystko zawierało się w liczbie, która umożliwiała czytelnikowi odnalezienie dowolnej książki w dowolnej bibliotece. Dla przykładu mama z dumą zajmowała się sześćset czterdzieści osiem (prowadzeniem domu). Papa nie przyznałby się, ale bardzo lubił siedemset osiemdziesiąt pięć (muzykę kameralną). Mój brat bliźniak gustował w sześćset trzydzieści sześć, kropka, osiem, a ja wolałam sześćset trzydzieści sześć, kropka, siedem (odpowiednio: koty i psy).
Dotarłam do le grand boulevard, gdzie na przestrzeni jednego kwartału miasto zrzucało robotniczą kapotę i przywdziewało futro z norek. Ordynarny zapach węgla znikł, a zastąpiła go miodowo-jaśminowa woń perfum Joy, którymi pachniały kobiety podziwiające sklepową wystawę z sukniami Niny Ricci i zielonymi skórzanymi rękawiczkami Kislava. Nieco dalej wyminęłam muzyków wychodzących ze sklepu sprzedającego lekko pogniecione nuty, przeszłam obok barokowego budynku z niebieskimi drzwiami i skręciłam w wąską boczną ulicę. Drogę znałam na pamięć.
Kochałam Paryż, miasto tajemnic. Każde paryskie drzwi – podobnie jak okładki książek, skórzane czy też płócienne – prowadziły do zaskakującego świata. Dziedziniec mógł skrywać kilka rowerów lub uzbrojonego w miotłę pulchnego dozorcę. Masywne drewniane drzwi Biblioteki wiodły do tajemniczego ogrodu. Biała kamienna ścieżka, z petuniami z jednej strony i trawnikiem z drugiej, biegła do budowli z cegły i kamienia. Przekroczyłam próg pod łopoczącymi obok siebie flagami francuską i amerykańską i powiesiłam płaszcz na chybotliwym wieszaku. Wdychając najpiękniejszy aromat świata – mieszaninę leśnej woni zakurzonych książek i zapachu nowiutkich gazet – poczułam się jak w domu.
Do rozmowy miałam jeszcze kilka minut, więc okrążyłam ladę, przy której zawsze uprzejma bibliotekarka obsługiwała czytelników (– Gdzie w Paryżu można zjeść porządny stek? – spytał nowy gość w kowbojskich butach. – Dlaczego mam płacić karę, skoro nawet nie dokończyłam książki? – protestowała swarliwa madame Simon), i weszłam do cichej, przytulnej czytelni.
Przy stole pod francuskimi oknami profesor Cohen, zekstrawaganckim pawim piórem zatkniętym wkoku, czytała gazetę; pan Pryce-Jones oddawał się lekturze „Timesa”, popalając fajkę. Kiedy indziej zamieniłabym z nimi parę słów, ale przejęta perspektywą rozmowy ukryłam się w ulubionej części zbiorów. Uwielbiałam otoczenie opowieści, tych starych jak świat i tych opublikowanych zaledwie przed miesiącem.
Wpadłam na pomysł, żeby wypożyczyć powieść dla brata. Coraz częściej, budząc się w nocy o różnych porach, słyszałam, jak wystukuje na maszynie swoje elaboraty. Rémy, gdy nie pisał artykułów o tym, że Francja powinna pomagać uchodźcom zmuszonym do opuszczenia Hiszpanii z powodu wojny domowej, twierdził, że Hitler zajmie Europę, tak jak zrobił to ze sporą częścią Czechosłowacji. O swoich zmartwieniach – a raczej o zmartwieniach innych – zapominał jedynie przy dobrej lekturze.
Musnęłam palcami grzbiety. Wybrałam tom i otworzyłam na przypadkowym fragmencie. Nigdy nie oceniałam książki po początku. Przypominał mi pierwszą i ostatnią randkę, na jakiej w życiu byłam: oboje zbyt promiennie się uśmiechaliśmy. Nie, otworzyłam ją gdzieś pośrodku, gdzie autor nie próbował mi zaimponować.
„Jedne rzeczy mrokiem życie napełniają, a inne światłem. Pani jest światła pełna”* – przeczytałam. Oui. Merci, panie Stoker.
To właśnie powiedziałabym Rémy’emu, gdybym mogła.
Teraz byłam spóźniona. Pognałam do lady, podpisałam kartę i wsunęłam Drakulę do torebki. Dyrektorka czekała. Kasztanowe włosy jak zawsze upięte miała w kok, a w dłoni trzymała srebrny długopis.
O pannie Reeder słyszał każdy. Pisała artykuły do gazet i brylowała w radio, zapraszając wszystkich do Biblioteki – uczniów, nauczycieli, żołnierzy, cudzoziemców i Francuzów. Z przekonaniem twierdziła, że znajdzie się tu miejsce dla każdego.
– Jestem Odile Souchet. Przepraszam za spóźnienie. Przyszłam przed czasem, otworzyłam książkę i…
– Czytanie jest niebezpieczne – skwitowała panna Reeder z porozumiewawczym uśmiechem. – Przejdźmy do mojego gabinetu.
Poszłam za nią przez czytelnię, gdzie mężczyźni w eleganckich garniturach lekko opuścili gazety, żeby lepiej widzieć słynną dyrektorkę, na górę po krętych schodach i przez korytarz świętego skrzydła „tylko dla pracowników” do jej gabinetu, w którym pachniało kawą.
Na ścianie wisiała wielka panorama miasta z lotu ptaka, kwartały niczym szachownica, układ zupełnie niepodobny do krętych ulic Paryża.
Widząc moje zaciekawienie, wyjaśniła:
– To Waszyngton. Pracowałam kiedyś w Bibliotece Kongresu. – Wskazała mi miejsce i sama usiadła za biurkiem, na którym piętrzyły się dokumenty, jedne usiłowały wyślizgnąć się z tacy, inne na miejscu przytrzymywał dziurkacz. W rogu stał lśniący czarny telefon. Na krześle obok panny Reeder leżała sterta książek. Wypatrzyłam powieści Isaka Dinesena i Edith Wharton. Z każdej wabiła zakładka – właściwie jaskrawa wstążka – zachęcając dyrektorkę, by wróciła do lektury.
Jaką czytelniczką była panna Reeder? W przeciwieństwie do mnie nie zostawiała otwartych książek z powodu braku zakładki. I zapewne nie trzymała stosu pod łóżkiem. Pewnie czytała cztery czy pięć książek naraz. Jedną nosiła w torebce na podróże autobusem przez miasto. Tę, o którą zapytała ją przyjaciółka. O innej nikt poza nią nie miał pojęcia – sekretna przyjemność na deszczowe niedzielne popołudnie…
– Kto jest pani ulubionym pisarzem? – spytała panna Reeder.
Kto jest pani ulubionym pisarzem? Nie sposób odpowiedzieć na takie pytanie. Jak można wybrać tylko jednego? Z ciocią Caro stworzyłyśmy kategorie – pisarze nieżyjący, żyjący, zagraniczni, francuscy i tak dalej – żeby uniknąć konieczności takiego wyboru. Zastanowiłam się nad książkami z czytelni, których przed chwilą dotknęłam, książkami, które dotknęły mnie. Podobało mi się podejście Ralpha Waldo Emersona: „Nie jestem samotny, kiedy czytam i piszę, choć nie ma przy mnie nikogo”, i sposób myślenia Jane Austen. Tworzyła w dziewiętnastym wieku, ale dla wielu kobiet sytuacja nadal się nie zmieniła: o przyszłości decydowało to, kogo poślubią. Trzy miesiące temu, kiedy poinformowałam rodziców, że nie potrzebuję męża, papa prychnął i na każdy niedzielny obiad zaczął przyprowadzać kolejnych podwładnych. Jak indyka, którego mama wiązała i posypywała pietruszką, papa serwował każdego na tacy: „Marc nie opuścił w pracy ani jednego dnia, nawet kiedy miał grypę!”.
– Zapewne pani czyta?
Papa często narzekał, że mówię szybciej, niż myślę. Na pierwsze pytanie panny Reeder odpowiedziałam pod wpływem frustracji.
– Moim ulubionym nieżyjącym pisarzem jest Dostojewski, bo lubię jego bohatera Raskolnikowa. Nie tylko on ma ochotę walnąć kogoś w głowę.
Cisza.
Dlaczego nie udzieliłam normalnej odpowiedzi – na przykład Zora Neale Hurston, moja ulubiona żyjąca pisarka?
– Jestem zaszczycona, że mogłam panią poznać. – Podeszłam do drzwi, wiedząc, że rozmowa dobiegła końca.
Gdy moje palce sięgały do porcelanowej klamki, usłyszałam głos panny Reeder:
– „Oddaj się życiu wprost, bez rezonerstwa; nie bój się, ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi”**.
Mój ulubiony cytat ze Zbrodni i kary – osiemset dziewięćdziesiąt jeden, kropka, siedemdziesiąt trzy. Odwróciłam się.
– Większość kandydatów mówi, że najbardziej lubi Szekspira – odezwała się.
– Jedyny pisarz ze swoim własnym działem sygnatur Deweya.
– Niektórzy wymieniają Jane Eyre.
To byłaby normalna odpowiedź. Dlaczego nie podałam Charlotte Brontë albo w ogóle którejś Brontë?
– Ja też uwielbiam Jane. Siostry Brontë mają wspólną sygnaturę – osiemset dwadzieścia trzy, kropka, osiem.
– Spodobała mi się twoja odpowiedź.
– Naprawdę?
– Powiedziałaś to, co czułaś, a nie to, co twoim zdaniem chciałam usłyszeć.
Rzeczywiście tak było.
– Nie bój się być inna. – Panna Reeder pochyliła się i spojrzała mi w oczy inteligentnym, spokojnym wzrokiem. – Dlaczego chcesz tu pracować?
Nie mogłam wyjawić prawdziwego powodu. Zabrzmiałby żałośnie.
– Umiem na pamięć dziesiętną klasyfikację Deweya i w szkole bibliotekarskiej miałam same piątki.
Zerknęła na moje podanie.
– Dyplom masz imponujący. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Należę do tej biblioteki. Kocham angielski…
– Widzę – odparła z nutą rozczarowania w głosie. – Dziękuję za poświęcony czas. Skontaktujemy się z tobą w ciągu paru tygodni niezależnie od rezultatu. Odprowadzę cię.
Na dziedzińcu westchnęłam sfrustrowana. Może powinnam była się przyznać, dlaczego chcę tę posadę.
– Co się stało, Odile? – spytała profesor Cohen. Uwielbiałam jej wykłady z literatury angielskiej w Amerykańskiej Bibliotece, na których zawsze było tłoczno. W charakterystycznym fioletowym szalu sprawiała, że przytłaczające książki, jak Beowulf, stawały się przystępne, a jej ciekawe wykłady okraszone były szczyptą wyrafinowanego dowcipu. Snuły się za nią, niczym nuty bzu z jej perfum, obłoki skandalizującej przeszłości. Madame le professeur pochodziła podobno z Mediolanu. Będąc primabaleriną, porzuciła status gwiazdy (i nudnego męża) i pojechała za kochankiem do Brazzaville. Po powrocie do Paryża – samotnym – studiowała na Sorbonie, gdzie podobnie jak Simone de Beauvoir, zaliczyła l’agrégation, szalenie trudny państwowy egzamin, żeby móc wykładać na poziomie uniwersyteckim.
– Odile?
– Wygłupiłam się na rozmowie kwalifikacyjnej.
– Taka bystra młoda kobieta jak ty? A powiedziałaś pannie Reeder, że nie opuściłaś żadnego z moich wykładów? Szkoda, że moi studenci nie są tacy sumienni!
– Nie przyszło mi do głowy, żeby o tym wspomnieć.
– Wszystko, co chcesz jej powiedzieć, napisz w liście z podziękowaniem.
– Nie wybierze mnie.
– Życie to bój. Musisz walczyć o to, czego pragniesz.
– Nie jestem pewna…
– A ja jestem – orzekła profesor Cohen. – Myślisz, że konserwatywni mężczyźni na Sorbonie zatrudnili mnie ot, tak? Harowałam, żeby ich przekonać, że kobieta może prowadzić wykłady na uniwersytecie.
Podniosłam wzrok. Wcześniej widziałam tylko fioletowy szal. Teraz zobaczyłam jej stalowe oczy.
– Być upartym to nic złego – ciągnęła. – Choć mój ojciec narzekał, że zawsze muszę mieć ostatnie słowo.
– Mój też. Nazywa mnie „nieugiętą”.
– Więc zrób użytek z tej cechy.
Miała rację. W moich ulubionych książkach bohaterki nigdy się nie poddawały.
Profesor Cohen słusznie poradziła, żebym myśli wyraziła w liście.
Pisanie było łatwiejsze niż rozmowa twarzą w twarz. Mogłam kreślić i zaczynać od nowa, setki razy, gdyby było trzeba.
– Ma pani rację… – odpowiedziałam.
– Oczywiście, że mam! Poinformuję dyrektorkę, że na moich wykładach zawsze zadajesz najtrafniejsze pytania, a ty doprowadź sprawę do końca.
Zamaszyście owinęła się szalem i wkroczyła do Biblioteki.
Choćbym była nie wiem jak bardzo przygnębiona, ktoś z Biblioteki zawsze zdołał mnie podnieść na duchu. Biblioteka to coś więcej niż cegły i książki; jej sercem byli troskliwi ludzie. Bywałam też w innych bibliotekach, z twardymi drewnianymi krzesłami i grzecznym: Bonjour, Mademoiselle. Au revoir, Mademoiselle. Nie można im było niczego zarzucić, brakowało po prostu atmosfery prawdziwej społeczności. Za to w tej Bibliotece czułam się jak w domu.
– Odile! Zaczekaj! – To był pan Pryce-Jones, emerytowany angielski dyplomata z muszką w turecki wzór, za nim podążała starsza bibliotekarka, pani Turnbull, z nierówną niebieskosiwą grzywką. Widocznie profesor Cohen powiedziała im, że czuję się zniechęcona. – Jeszcze nic straconego. – Poklepał mnie niezdarnie po plecach. – Przekonasz do siebie dyrektorkę. Po prostu spisz listę argumentów, jak zrobiłby każdy dyplomata z prawdziwego zdarzenia.
– Proszę się nad nią nie roztkliwiać! – zganiła go pani Turnbull. I zwróciła się do mnie: – W moim rodzinnym Winnipeg jesteśmy przyzwyczajeni do przeciwności. One nas kształtują. Zimy z temperaturami do minus czterdziestu stopni, ale nie słychać, żeby ktokolwiek narzekał, w odróżnieniu od Amerykanów… – Przypomniała sobie powód, dla którego wyszła na zewnątrz – okazję, żeby komuś rozkazywać – i wycelowała w moją twarz kościsty palec. – Weź się w garść i nie gódź się z odmową!
Z uśmiechem uświadomiłam sobie, że dom to miejsce, w którym nie ma tajemnic. Ale się uśmiechałam. A to było już coś.
Po powrocie do sypialni, bez zdenerwowania, napisałam:
Szanowna Panno Reeder,
Dziękuję za rozmowę kwalifikacyjną. Wzięłam w niej udział z wielką przyjemnością. Ta Biblioteka znaczy dla mnie więcej niż jakiekolwiek inne miejsce w Paryżu. Gdy byłam mała, moja ciotka Caroline przyprowadzała mnie tutaj na czytanie bajek. To dzięki niej zaczęłam uczyć się angielskiego i zakochałam się w Bibliotece. Choć ciotki już z nami nie ma, nadal szukam jej tutaj. Otwieram książki i sprawdzam kieszonki wewnątrz okładek w nadziei, że na karcie ujrzę jej nazwisko. Czytanie tych samych powieści, jakie czytała ona, sprawia, że czuję, że nadal jesteśmy blisko.
Biblioteka jest moją oazą. Zawsze udaje mi się znaleźć regał dla siebie i czytać, i marzyć. Chcę przyczynić się do tego, żeby każdy miał taką możliwość, zwłaszcza ludzie z poczuciem odmienności, potrzebujący miejsca, które mogliby nazwać domem.
Podpisałam się, w ten sposób kończąc rozmowę.
* Bram Stoker, Drakula, tłum. Marek Król, Kraków 2005, s. 278 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
** Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, tłum. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1966, tom 2, s. 189.
2 Lily
Froid, Montana 1983
Nazywała się Gustafson i mieszkała obok. Ludzie za plecami nazywali ją Wojenną Panną Młodą, ale według mnie na taką nie wyglądała. Przede wszystkim nigdy nie ubierała się na biało. I była stara. O wiele starsza od moich rodziców. Wiadomo, że panna młoda potrzebuje pana młodego, lecz jej mąż od dawna nie żył. Choć biegle władała dwoma językami, na ogół do nikogo się nie odzywała. Mieszkała tu od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, ale zawsze traktowano ją jako nietutejszą.
We Froid była jedyną wojenną panną młodą, podobnie jak doktor Stanchfield – jedynym lekarzem. Czasami zaglądałam do jej salonu, w którym nawet stoły i krzesła były zagraniczne – filigranowe jak z domku dla lalek, z rzeźbionymi nogami z orzecha. Poszperałam w jej skrzynce, w której listy aż z Chicago adresowane były do madame Odile Gustafson. W porównaniu do znanych mi imion, jak Tricia i Tiffany, Odile zdawało się egzotyczne. Podobno przyjechała z Francji. Chcąc się dowiedzieć o niej czegoś więcej, przestudiowałam hasła encyklopedii związane z Paryżem. Odkryłam szare gargulce Notre Dame i napoleoński Łuk Triumfalny. A jednak nic z tego, co czytałam, nie było w stanie wyjaśnić, dlaczego pani Gustafson jest taka inna?
Nie wyglądała jak inne kobiety z Froid. Były pulchne jak strzyżyki, nosiły grube swetry i nijakie buty w odcieniach ponurej szarości. Wszystkie kobiety do sklepu chodziły z włosami nawiniętymi na wałki, a pani Gustafson stroiła się jak przy niedzieli – w plisowaną spódnicę i szpilki – tylko po to, żeby wynieść śmieci. Jej talię podkreślał czerwony pasek. Zawsze. Z czerwonej szminki nie rezygnowała, nawet idąc do kościoła. „Ta to z pewnością ma o sobie wysokie mniemanie”, mówiły pozostałe kobiety, kiedy energicznym krokiem szła do swojej ławki na przedzie, z oczami ukrytymi pod kapeluszem w stylu lat dwudziestych. Nikt inny nie nosił kapelusza. I większość parafian siadała z tyłu, nie chcąc ściągać na siebie uwagi Boga. Ani księdza.
Tego ranka wielebny Maloney poprosił nas o modlitwę za dwustu sześćdziesięciu dziewięciu pasażerów Boeinga 747 zestrzelonego przez sowieckie pociski K-8. W telewizji prezydent Reagan powiedział o ataku na samolot lecący z Anchorage do Seulu. Kiedy biły dzwony, mnie w uszach dzwoniły jego słowa: „rozpacz, szok, złość… Związek Radziecki pogwałcił prawa człowieka pod każdym względem… nie powinniśmy być zaskoczeni tak nieludzką brutalnością…”. Rosjanie są w stanie zamordować każdego, zdawał się mówić, także dzieci. Zimna wojna przyprawiała nas o dreszcze nawet w Montanie. Wujek Walt, który pracował w bazie sił powietrznych w Malmstrom, wyjawił, że w naszych samolotach rozmieszczono, niczym ziemniaki na polu, tysiące pocisków minuteman. Głowice jądrowe w cementowych silosach cierpliwie czekały na swoją wielką chwilę. Wujek przechwalał się, że minutemany mają większą moc niż bomby, które zniszczyły Hiroszimę. Powiedział, że potrafią wyszukiwać pociski, więc broń sowiecka minie Waszyngton i skieruje się do nas. Na to my wystrzelimy nasze minutemany, a one dotrą do Moskwy w czasie krótszym, niż mnie zajmuje naszykowanie się do szkoły.
Po mszy parafianie przeszli do salki na drugą stronę ulicy – na kawę, pączki i plotki. Mama i ja stanęłyśmy w kolejce po ciastka; przy blacie z ekspresem tata i inni mężczyźni zgromadzili się wokół pana Iversa, prezesa banku. Tata pracował tam sześć dni w tygodniu w nadziei, że zostanie wiceprezesem.
– Sowieci nie pozwolą na poszukiwanie ciał. Bezbożne bydlaki.
– Kiedy prezydentem był Kennedy, na obronę szło siedemdziesiąt procent więcej niż obecnie.
– Jesteśmy łatwym celem.
Słuchałam mimowolnie; w sytuacji nieustannego napięcia z powodu zimnej wojny te ponure rozmowy stanowiły podkład muzyczny naszych niedziel. Zajęta piętrzeniem pączków z dziurką na talerzu, dopiero po chwili zorientowałam się, że mama rzęzi. Zwykle gdy dostawała ataku, miała wyjaśnienie: „rolnicy mają żniwa i od pyłu w powietrzu odzywa się moja astma” czy „ojciec Maloney wymachuje tym kadzidłem, jakby usiłował przeprowadzić dezynsekcję”. Tym razem bez słowa chwyciła mnie za ramię. Zaprowadziłam ją do najbliższego stolika, na miejsce obok pani Gustafson. Mama opadła na metalowe krzesło, pociągając mnie na sąsiednie.
Próbowałam przyciągnąć uwagę taty.
– Nic mi nie jest. Nie rób zamieszania – odezwała się mama tonem oznaczającym rozkaz.
– Tragedia, to co stało się z tymi ludźmi w samolocie – stwierdziła pani Ivers z drugiej strony stołu.
– Dlatego ja się nie ruszam z miejsca – wyjaśniła pani Murdoch. – Jak się człowiek włóczy, może napytać sobie biedy.
– Zginęło wielu niewinnych ludzi – wtrąciłam. – Prezydent Reagan powiedział, że był wśród nich kongresman.
– Jednego pasożyta mniej. – Pani Murdoch wsunęła ostatni kawałek pączka pomiędzy swoje brązowe zęby.
– Nieładnie tak mówić. Ludzie mają prawo lecieć samolotem i nie zostać zestrzelonymi – obruszyłam się.
Pani Gustafson spojrzała mi w oczy. Kiwnęła głową, jakby to, co powiedziałam, miało znaczenie. Choć ja z obserwowania jej zrobiłam sobie hobby, ona zauważyła mnie po raz pierwszy.
– To odważne, że wyraziłaś swoje zdanie – pochwaliła.
Wzruszyłam ramionami.
– Ludzie nie powinni być podli.
– W pełni się z tobą zgadzam – odpowiedziała.
– Zimna wojna ciągnie się od prawie czterdziestu lat – zagrzmiał pan Ivers, nim zdążyłam się odezwać. – Nigdy nie wygramy.
Kobiety pokiwały głowami.
– To bezwzględni zabójcy – ciągnął.
– Miał pan do czynienia z jakimś Rosjaninem? – spytała go pani Gustafson. – Pracował pan z jakimś? Bo ja tak, i mogę zapewnić, że niczym się nie różnią od pana czy ode mnie.
W sali zapanowała cisza. Gdzie poznała wroga i jak z nim „pracowała”?
We Froid wiedzieliśmy wszystko o wszystkich. Wiedzieliśmy, kto za dużo pije i dlaczego, wiedzieliśmy, kto zaniża podatki i kto zdradza żonę, wiedzieliśmy, kto żyje w grzechu z mężczyzną z Minot. Nieodgadniona była jedynie pani Gustafson. Nikt nie wiedział, jak nazywali się jej rodzice ani kim z zawodu był jej ojciec. Nikt nie wiedział, jak w czasie wojny poznała Bucka Gustafsona ani jak przekonała go, żeby porzucił swoją licealną miłość i zamiast niej poślubił ją. Była obiektem niepotwierdzonych plotek. W oczach miała smutek – z powodu straty czy żalu? I jak to możliwe, że po życiu w Paryżu zadowoliła się tym nudnym grajdołkiem na równinie?
•
Byłam uczennicą z pierwszej ławki, wyrywającą się do odpowiedzi. Mary Louise siedziała za mną i bazgrała po blacie. Dziś, kiedy pani Hanson przy tablicy starała się, jak mogła, naszą siódmą klasę zainteresować Ivanhoe, Mary Louise wymruczała: „Ivan-no”.
Po drugiej stronie przejścia opalone palce Robby’ego zaciskały się wokół ołówka. Włosy – brązowe jak moje – miał wycieniowane. Umiał już jeździć samochodem, bo musiał pomagać rodzicom zwozić zboże. Podniósł ołówek do ust, różową gumką muskał dolną wargę. W kącik jego warg mogłabym wpatrywać się w nieskończoność.
Francuski pocałunek. Francuski tost. Francuskie frytki. Wszystko, co dobre, było francuskie. Z tego, co wiedziałam, francuska fasola szparagowa smakowała lepiej niż amerykańska. Francuskie piosenki z pewnością były ładniejsze niż nasza muzyka country, puszczana przez jedyną rozgłośnię radiową w miasteczku. „Życie mi się zawaliło, kiedy ta mlaszcząca krowa zostawiła mnie dla młodszego byka”. Francuzi z pewnością wiedzą też więcej na temat miłości.
Chciałam przemierzyć pas startowy na lotnisku, wybieg na pokazie mody. Chciałam występować na Broadwayu, zajrzeć za żelazną kurtynę. Chciałam wiedzieć, jak smakowałyby francuskie słowa w moich ustach. Znałam tylko jedną osobę, która doświadczyła świata spoza Froid – panią Gustafson.
Choć byłyśmy sąsiadkami, czułam się tak, jakby ona żyła oddalona o lata świetlne ode mnie. W każdy Halloween mama ostrzegała:
– Światło na ganku u Wojennej Panny Młodej jest zgaszone. A to znaczy, że nie chce, żebyście się do niej dobijali.
Kiedy z Mary Louise sprzedawałam ciasteczka skautek, jej mama nas uprzedziła:
– To stare babsko nie ma pieniędzy, do niej nie idźcie.
Spotkanie z panią Gustafson dodało mi odwagi. Potrzebowałam tylko odpowiedniego zadania szkolnego i mogłabym przeprowadzić z nią rozmowę. Jak można się było spodziewać, pani H zadała wypracowanie na temat Ivanhoe. Po lekcji podeszłam do jej biurka i spytałam, czy zamiast tego mogłabym napisać o jakimś kraju.
– Tylko ten jeden raz – odparła. – Z przyjemnością przeczytam twoje wypracowanie o Francji.
Byłam tak pochłonięta moim planem, że kiedy weszłam do łazienki, zapomniałam zerknąć pod kabiny i zamknąć główne drzwi. Jak było do przewidzenia, gdy skończyłam, Tiffany Ivers ze swoją bandą czaiła się przy umywalkach, kokietując przed lustrem swoimi pszenicznozłotymi włosami.
– Spłuczka nie zadziałała – odezwała się. – Idzie gówno.
Mało wyszukane, ale gdy przyjrzałam się mojemu odbiciu, zobaczyłam jedynie brązowe jak gówno włosy. Zatrzymałam się przy kabinach, bo wiedziałam, że jeżeli umyję ręce, Tiffany wsadzi mi głowę pod kran i będę mokra. Jeżeli tego nie zrobię, rozgadają po całej szkole. Zrobiły to Maisie – przez miesiąc nikt nie usiadł obok „Obsikanych rąk”. Łazienkowy kwartet czekał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
Zawiasy w drzwiach zaskrzypiały i do środka zajrzała pani H.
– Znów tu jesteś, Tiffany? Najwyraźniej masz problem z pęcherzem.
Dziewczyny wyszły zamaszystym krokiem, obrzucając mnie spojrzeniem, jakby chciały powiedzieć „to jeszcze nie koniec”. Tego byłam pewna.
Mama, wieczna optymistka, kazałaby mi dostrzegać pozytywy. Szczęście, że stary Ivers miał tylko jednego potomka. I że był piątek. W piątki moi rodzice zwykle podejmowali gości na kolacji (mama smażyła żeberka, Kay przynosiła sałatkę, a Sue Bob piekła odwrócone ciasto ananasowe), więc wieczór spędzałam u Mary Louise. Jednak dziś zostałam w swoim pokoju i układałam pytania do pani Gustafson. Podczas kolacji w jadalni rozlegał się śmiech. Gdy zapadła cisza, wiedziałam, że – jak u angielskich lordów i dam – kobiety zajęły się swoimi sprawami, żeby mężczyźni mogli rozsiąść się wygodnie na krzesłach i rozmawiać na tematy, jakich nie podjęliby w obecności żon.
Kiedy kobiety zmywały naczynia, słyszałam inny ton głosu mamy, taki, jaki pojawiał się u niej, gdy była w gronie przyjaciółek. Przy nich wydawała się szczęśliwsza. Zabawne, że ta sama osoba może zachowywać się różnie w różnym towarzystwie. Z tego powodu wydawało mi się, że pewnych rzeczy o mamie nie wiem, choć nie była tak tajemnicza jak pani Gustafson.
Przy biurku spisałam pytania, które przychodziły mi do głowy: Kiedy po raz ostatni ktoś stracił głowę na gilotynie? Czy we Francji też są świadkowie Jehowy? Dlaczego ludzie mówią, że ukradła pani męża? A teraz, skoro nie żyje, dlaczego nadal pani tu mieszka? Skupiałam się tak bardzo, że się nie zorientowałam, iż stoi za mną mama, dopóki nie poczułam jej ciepłej dłoni na moim ramieniu.
– Nie chciałaś spędzić wieczoru u Mary Louise?
– Odrabiam lekcje.
– W piątek – zauważyła nieprzekonana. – Ciężki dzień w szkole?
Dni na ogół były ciężkie. Ale nie miałam ochoty rozmawiać o Tiffany Ivers. Mama wyciągnęła zza pleców prezent wielkości pudełka po butach.
– Zrobiłam coś dla ciebie.
– Dzięki! – Rozdarłam papier i zobaczyłam wydzierganą na szydełku kamizelkę. Założyłam ją na koszulkę, a mama pociągnęła w pasie, zadowolona, że trafiła z rozmiarem.
– Pięknie wyglądasz. Zieleń podkreśla cętki w twoich oczach.
Zerknięcie w lustro potwierdziło, że wyglądam jak idiotka. Gdybym włożyła tę kamizelkę do szkoły, Tiffany Ivers pożarłaby mnie żywcem.
– Jest… ładna – powiedziałam, za późno.
Uśmiechnęła się, żeby ukryć zawód.
– Więc nad czym pracujesz?
Wyjaśniłam, że mam napisać wypracowanie o Francji i że muszę przeprowadzić rozmowę z panią Gustafson.
– Och, skarbie, nie jestem przekonana, czy powinnyśmy ją niepokoić.
– Mam tylko kilka pytań. Możemy ją do nas zaprosić?
– Chyba tak. O co chcesz zapytać?
Wskazałam kartkę.
Mama, zerkając na listę, westchnęła głośno.
– No wiesz, możliwe, że miała powody, żeby nie wyjeżdżać.
•
W sobotnie popołudnie pośpiesznie przeszłam obok starego chevroleta pani Gustafson, po chwiejnych schodach ganku i zadzwoniłam. Dzyń-dzyń.
Żadnej reakcji. Jeszcze raz wcisnęłam dzwonek. Nikt się nie odezwał, więc sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte. Otworzyły się ze skrzypnięciem.
– Halo? – odezwałam się, wchodząc. Cisza. – Jest tu kto?
Ściany pogrążonego w bezruchu pokoju zapełnione były książkami. Na kwietniku pod oknem panoramicznym stały w rzędzie paprocie. Sprzęt stereo wielkości głębokiej zamrażarki pomieściłby trupa. Przejrzałam kolekcję jej płyt: Czajkowski, Bach i jeszcze więcej Czajkowskiego.
Pani Gustafson przeczłapała przez korytarz, jakby obudziła się z drzemki. Nawet w domu nosiła sukienkę zczerwonym paskiem. Jej nogi odziane były wpończochy; wydawała się osobą zupełnie bezbronną. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie widziałam pod jej domem samochodu przyjaciółki, nigdy nie słyszałam, żeby gościła rodzinę. Była uosobieniem samotności.
Przystanęła parę kroków ode mnie i spojrzała gniewnie, jakbym była złodziejką, która przyszła jej ukraść płytę z Jeziorem łabędzim.
– Czego chcesz?
Pani coś wie i ja też chcę to wiedzieć.
Skrzyżowała ręce na piersiach.
– Słucham?
– Piszę na pani temat wypracowanie. To znaczy, na temat pani kraju. Może wpadłaby pani do nas, żebym mogła z panią porozmawiać?
Kąciki jej warg opuściły się. Nie odpowiedziała.
Cisza wprawiła mnie w zdenerwowanie.
– Tu jest jak w bibliotece. – Wskazałam półki pełne nieznanych mi nazwisk: Madame de Staël, Pani Bovary, Simone de Beauvoir. Może to jednak był zły pomysł. Odwróciłam się do wyjścia.
– Kiedy? – spytała.
Spojrzałam za siebie.
– Może być teraz?
– Akurat coś robiłam. – Wypowiedziała te słowa obcesowo, jakby była prezydentem i musiała wrócić do zarządzania terytorium swojej sypialni.
– Piszę wypracowanie – przypomniałam jej, ponieważ szkoła plasowała się tuż po Bogu, ojczyźnie i futbolu.
Pani Gustafson wsunęła swoje szpilki i chwyciła klucze. Wyszłam za nią na ganek, a ona zamknęła drzwi na klucz. We Froid robiła to tylko ona.
– Zawsze wchodzisz nieproszona do cudzych domów? – spytała, kiedy szłyśmy przez trawnik.
Wzruszyłam ramionami.
– Inni na ogół otwierają drzwi.
W naszej jadalni ścisnęła dłonie, a później opuściła je wzdłuż tułowia. Jej wzrok powędrował po dywanie do siedziska pod oknem i rodzinnych zdjęć na ścianie. Wargi poruszyły się, żeby coś powiedzieć, być może „ależ tu ładnie!”, jak zrobiłaby każda inna starsza kobieta, ale gwałtownie zacisnęła szczękę.
– Zapraszamy – powiedziała mama, stawiając na stole talerz ciastek z płatkami czekolady.
Gestem zaprosiłam naszą sąsiadkę, żeby usiadła. Mama przed swoim i moim talerzykiem postawiła kubki, a przed panią Gustafson – filiżankę. Historię tego przedmiotu znałam na pamięć. Wiele lat temu, kiedy pani Ivers pojechała na wycieczkę szlakiem angielskich zamków, tata dał jej pieniądze, żeby przywiozła mamie elegancki zestaw do herbaty. Ale że porcelana jest droga, pani Ivers wróciła tylko z jedną filiżanką ze spodkiem. Przerażona, że porcelana się rozbije, przez cały transatlantycki lot trzymała ją na kolanach. W moim odczuciu cienka filiżanka ozdobiona delikatnymi niebieskimi kwiatami miała jakieś lepsze pochodzenie. Szlachetniejsze. Jak pani Gustafson.
Mama nalała herbatę; ja przełamałam ciszę.
– Co Paryż ma najlepszego? Czy naprawdę jest najpiękniejszym miastem na świecie? Jak się w nim dorastało?
Pani Gustafson nie odpowiedziała od razu.
– Mam nadzieję, że pani nie kłopoczemy – wtrąciła mama.
– Ostatni raz taką rozmowę odbywałam, kiedy starałam się o pracę we Francji.
– Denerwowała się pani? – spytałam.
– Tak, ale uczyłam się na pamięć całych książek, żeby się przygotować.
– Pomogło?
Uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Do odpowiedzi na niektóre pytania człowiek nigdy nie jest przygotowany.
– Lily nie będzie zadawać takich pytań. – Mama zwróciła się do pani Gustafson, ale jej ostrzeżenie skierowane było do mnie.
– Najlepsza rzecz w Paryżu? To miasto czytelników – powiedziała sąsiadka. Opowiedziała, że w domach jej przyjaciół książki były równie ważne jak meble. Latem czytała w bujnych parkach miasta, a zimy – niczym doniczkowa palma sabałowa w Tuileries przenoszona do szklarni przy pierwszych oznakach mrozu – spędzała w bibliotece, skulona przy oknie z książką na kolanach.
– Lubi pani czytać? – Dla mnie lista szkolnych lektur była katorgą.
– Czytanie to moje życie – odparła. – Czytam głównie książki historyczne i na temat bieżących wydarzeń.
To było niemal równie zabawne jak obserwowanie topniejącego śniegu.
– A kiedy była pani w moim wieku?
– Uwielbiałam powieści, na przykład Tajemniczy ogród. Mój brat bliźniak interesował się wiadomościami.
Bliźniak. Chciałam zapytać, jak miał na imię, ale ona mówiła dalej. Paryżanie niemal taką samą wagę jak do literatury przywiązywali do jedzenia, powiedziała. Minęło ponad czterdzieści lat, lecz nadal pamiętała ciastko, które ojciec przyniósł jej po jej pierwszym dniu w pracy, nazywało się financier. Zamykając oczy, powiedziała, że maślany migdałowy proszek smakował niczym ambrozja. Jej matka uwielbiała opéras, płatki ciemnej czekolady o intensywnym smaku owinięte w warstwy ciasta moczonego w kawie… Fii-nan-sje. O-pe-ra. Upajałam się tymi słowami i byłam zachwycona tym, jak układały się na języku.
– Paryż jest miejscem, które do człowieka przemawia – ciągnęła. – Miastem, które nuci własną melodię. Paryżanie mają w lecie otwarte okna, więc słychać plumkanie pianina u sąsiada, łoskot tasowanych kart, szum, gdy ktoś kręci radiową gałką. Zawsze śmieje się jakieś dziecko, ktoś się kłóci, na placu gra klarnecista.
– Brzmi cudownie – powiedziała z rozmarzeniem mama.
Zwykle w niedzielę po nabożeństwie ramiona pani Gustafson opadały, a jej oczy wyglądały jak neonowy szyld baru Oasis w poniedziałek – na wyłączone. Ale teraz promieniały. Kiedy opowiadała o Paryżu, ostre rysy jej twarzy złagodniały, podobnie jak głos. Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle stamtąd wyjechała.
Mama zaskoczyła mnie, zadając pytanie.
– Jak wyglądało życie w czasie wojny?
– Było ciężko. – Palce pani Gustafson zacisnęły się wokół filiżanki. Kiedy rozlegały się syreny alarmowe, jej rodzina chowała się w piwnicy. Żywność była racjonowana i każdy dostawał jedno jajko na miesiąc. Wszyscy coraz bardziej chudli, aż zdawało się, że po prostu znikną. Naziści przeprowadzali wśród paryżan wyrywkowe kontrole na ulicach. Mieszkańcy trzymali się razem, jak wilki w stadach. Ludzi aresztowano bez powodu. Albo z błahych powodów, na przykład za przebywanie na zewnątrz po godzinie policyjnej.
Takie zakazy wydaje się chyba nastolatkom? Angel, siostra Mary Louise, taki miała.
– Za czym w Paryżu najbardziej pani tęskni? – spytałam.
– Za rodziną i przyjaciółmi. – W brązowych oczach pani Gustafson zagościła melancholia. – Za ludźmi, którzy mnie rozumieją. Tęsknię za mówieniem po francusku. Za poczuciem, że jestem w domu.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zalewała nas cisza. Mnie i mamę wprawiła ona w lekki niepokój, ale nie przeszkadzała chyba naszej sąsiadce, która dopijała resztkę herbaty.
Mama zauważyła pustą filiżankę pani Gustafson i poderwała się.
– Pójdę nastawić czajnik.
W połowie drogi do kuchni mama nagle przystanęła. Zachwiała się, wyciągnęła jedną rękę i chwyciła się szafki. Zanim przyszło mi do głowy, żeby się ruszyć, pani Gustafson zerwała się, chwyciła ją w pasie i zaprowadziła z powrotem na krzesło. Ukucnęła przy niej. Mama miała zarumienione policzki i oddychała powoli i płytko, jakby powietrze nie chciało dotrzeć do jej płuc.
– Nic mi nie jest – zapewniła. – Za szybko wstałam. Już ja wiem.
– Przytrafiało się to pani wcześniej? – spytała pani Gustafson.
Mama spojrzała na mnie, więc wróciłam na krzesło i udawałam, że zgarniam okruszki.
– Kilka razy – przyznała.
Pani Gustafson zadzwoniła do doktora Stanchfielda. We Froid wszyscy dorośli powtarzali to samo: „W dużym mieście dzwoni się do lekarza, a on nie przychodzi, choćby się było nie wiadomo jak chorym. Tutaj sekretarka odbiera po pierwszym sygnale, a Stanch zjawia się po dziesięciu minutach”.
Odbierał porody w trzech hrabstwach – jako pierwszy trzymał wielu z nas na swoich ciepłych, piegowatych dłoniach.
Zapukał do drzwi i wszedł z czarną skórzaną torbą.
– Niepotrzebnie pan przyjeżdżał – powiedziała zdenerwowana mama. Mnie prowadziła do Stancha z powodu byle kichnięcia, ale sama nigdy nie umówiła się na wizytę ze swoją astmą.
– Pozwoli pani, że ja to ocenię. – Delikatnie odgarnął na bok jej włosy i przytrzymał stetoskop przy plecach. – Proszę wziąć głęboki oddech.
Nabrała powietrza.
– Jeśli to jest głęboki oddech… – Stanch, marszcząc czoło, zmierzył jej ciśnienie. Powiedział, że jest wysokie, i przepisał jakieś tabletki. Może mama myliła się, twierdząc, że ma astmę.
•
Po kolacji Mary Louise i ja leżałyśmy u mnie na dywanie i pisałyśmy wypracowania.
– Co powiedziała pani Gustafson? – spytała.
– Że wojna była niebezpieczna.
– Niebezpieczna? Jak?
– Wróg był wszędzie. – Wyobraziłam sobie panią Gustafson w drodze do pracy na ulicach pełnych wyliniałych wilków. Niektóre wyły, inne podgryzały jej pięty. A ona szła dalej. Może nigdy nie pokonywała tej samej trasy dwa razy.
– Więc musiała się skradać?
– Chyba tak.
– Nie byłoby fajnie, gdyby działała w konspiracji?
– Pewnie. – Wyobraziłam sobie, jak w zbutwiałych książkach przenosi wiadomości.
– À propos tajemnic. – Odłożyła ołówek. – Wypaliłam papierosa Angel.
– Sama? Nie zrobiłaś tego.
Nie odezwała się.
– Nie zrobiłaś tego – powtórzyłam.
– Z Tiffany.
Jej słowa mocno mnie zabolały.
– Jeżeli palisz, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę – oznajmiłam. I wstrzymałam oddech.
Obie miałyśmy po dwanaście lat, ale Mary Louise we wszystkim była pierwsza. Dzięki swojej siostrze Angel słyszała o gumkach i alkoholowych imprezach. Moi rodzice nie pozwalali mi się malować, więc Mary Louise pożyczała mi swoje kosmetyki. Była silniejsza i szybsza ode mnie i czułam, że zostaję w tyle.
– A tak w ogóle to zbytnio mi nie smakował – powiedziała.
•
W następnych tygodniach mama straciła apetyt, ubrania na niej wisiały. Leki nie działały. Tata zabrał ją do specjalisty, który orzekł, że to po prostu stres. Była zbyt zmęczona, żeby gotować, więc tata robił kanapki. W Święto Dziękczynienia jadłam z nim przy kuchennym blacie grillowany ser. Zerkaliśmy w stronę drzwi w nadziei, że mama poczuje się na tyle dobrze, żeby do nas dołączyć.
Tata odkaszlnął.
– Jak w szkole?
Miałam same piątki, nie miałam chłopaka, a Tiffany Ivers usiłowała wykraść mi Mary Louise.
– Dobrze. Wszystkie inne dziewczyny się malują. Dlaczego ja nie mogę?
– Taka ładna dziewczyna jak ty nie potrzebuje tych wszystkich mazideł na twarzy.
Większość tego, co powiedział tata, do mnie nie dotarła. Nie usłyszałam jego troski, nie usłyszałam, jak mówi, że jestem ładna. Usłyszałam tylko kategoryczne: nie.
– Ale tato…
– Mam nadzieję, że nie zadręczasz tym matki.
Po raz tysięczny oboje spojrzeliśmy na drzwi sypialni.
•
Z plecakami przewieszonymi na ramieniu człapałyśmy z Mary Louise ze szkoły do domu. Zatrzymałyśmy się przy Pierwszej Ulicy, żeby pogłaskać Smokeya, owczarka niemieckiego, i szłyśmy dalej, mijając Fleschów, których ogródek zdobiło czterdzieści siedem ceramicznych gnomów, po jednym na każdy rok małżeństwa. W narożnej posesji stara pani Murdoch rozsunęła koronkowe firanki. Jeżeli przechodziłyśmy na skróty przez jej trawnik zamiast po chodniku, dzwoniła do naszych rodziców.
We Froid wszyscy robiliśmy zakupy w tym samym sklepie spożywczym, piliśmy z tej samej studni. Łączyła nas ta sama przeszłość, powtarzaliśmy te same opowieści. Pani Murdoch nie była tak złośliwa, dopóki jej mąż nie przewrócił się przy odgarnianiu śniegu. Buck Gustafson po wojnie już nigdy nie był taki jak dawniej. Czytaliśmy tę samą gazetę, jeździliśmy gruntowymi drogami, przyglądaliśmy się krążącym po polach kombajnom, z nagarniaczami chwytającymi pszenicę. Powietrze pachniało czystością. Czymś prawdziwym. Nasze usta i nozdrza wypełniał delikatny zapach siana, a żniwny pył płynął w naszej krwi.
– Przeprowadźmy się do dużego miasta. – Mary Louise spojrzała gniewnie na panią Murdoch. – Gdzie nikt niczego o nas nie wie.
– Gdzie możemy robić wszystko – dodałam. – Na przykład krzyczeć w kościele.
– Albo nawet nie chodzić do kościoła.
Na tym poprzestałyśmy, bo ta myśl była tak niesamowita, że potrzebowałyśmy czasu, żeby do nas dotarła, i w milczeniu pokonałyśmy ostatnią przecznicę. Z ulicy widziałam w oknie mamę. Odbicie w szybie sprawiało, że wydawała się blada jak duch.
Mary Louise poszła dalej do swojego domu; ja podeszłam do skrzynki na listy i chwyciłam się wyblakłego słupka, niegotowa, by wejść do środka. Dawniej mama piekła ciastka i rozmawiała z przyjaciółkami przy kuchennym blacie. Czasami przyjeżdżała po mnie do szkoły i jechałyśmy do Medicine Lake Refuge, jej ulubionego miejsca obserwacji ptaków. W samochodzie kombi patrzyłyśmy w tym samym kierunku na rozpościerającą się przed nami drogę, pełną możliwości. Wtedy łatwo było jej się zwierzyć ze starcia z Tiffany Ivers czy złej oceny ze sprawdzianu. Mogłam też powiedzieć o dobrych rzeczach, na przykład o lekcji wuefu, na której Robby był kapitanem drużyny i wybrał mnie pierwszą, jeszcze zanim zaczął wybierać chłopaków. Za każdym razem, kiedy chybiałam, oni na mnie napadali, a on mnie wspierał i mówił: „Następnym razem im pokażesz”.
Mama wiedziała o mnie wszystko.
Medicine Lake zamieszkiwało dwieście siedemdziesiąt gatunków ptaków. Poruszałyśmy się w wysokich do kolan ostnicach. Na szyi mamy na pasku wisiała lornetka. „Może jastrzębie są bardziej dostojne – powiedziała wtedy – a sieweczki blade mają najładniejszą nazwę. Ale ja najbardziej lubię drozdy wędrowne”.
Droczyłam się z nią, że jedziemy taki kawał, żeby obserwować ptaki, które można znaleźć na naszym własnym trawniku. Ona na to: „Drozdy są eleganckie. To dobry znak, przypomnienie o wyjątkowych rzeczach, które mamy na wyciągnięcie ręki”. Mocno mnie przytuliła.
A teraz siedziała w domu sama i rzadko miała siłę na rozmowę, nawet ze mną. Akurat w tej chwili do swojej skrzynki podeszła pani Gustafson, a ja pokonałam pas dzielącej nas spalonej trawy. Do piersi przyciskała list.
– Od kogo?
– Od mojej przyjaciółki Lucienne z Chicago. Piszemy do siebie od dekad. Płynęłyśmy tym samym statkiem, trzy niezapomniane tygodnie z Normandii do Nowego Jorku. – Przyjrzała mi się. – Wszystko w porządku?
– Tak. – Tutaj każdy znał zasady. Nie zwracaj na siebie uwagi, nikt nie lubi popisywania. Nie odwracaj się w kościele, nawet gdyby za tobą wybuchła bomba. Gdy ktoś pyta, jak się miewasz, odpowiadaj „dobrze”, nawet jeżeli jesteś smutny i przestraszony.
– Masz ochotę do mnie zajrzeć? – zaproponowała.
Rzuciłam plecak przed jej półkami. Od góry do dołu zapełnione były książkami i stały na nich tylko trzy zdjęcia, małe jak z polaroidu. W moim domu mieliśmy więcej zdjęć niż książek (Biblię, atlasy ptaków mamy i komplet tomów encyklopedii znaleziony na garażowej wyprzedaży).
Pierwsze zdjęcie przedstawiało młodego żołnierza marines. Miał oczy pani Gustafson. Przysunęła się do mnie.
– Mój syn, Marc. Zginął w Wietnamie.
Kiedyś, kiedy rozdawałam ulotki w kościele, grupa kobiet stanęła przy kropielnicy ze święconą wodą. W chwili gdy weszła pani Gustafson, pani Ivers wyszeptała:
– Jutro rocznica śmierci Marca.
– Strata dziecka, nie ma nic gorszego – odparła stara pani Murdoch, kręcąc głową. – Powinnyśmy przesłać kwiaty albo…
– Powinnyście przestać plotkować – warknęła pani Gustafson. – Przynajmniej podczas mszy.
Kobiety zanurzyły drżące palce w święconej wodzie, szybko się przeżegnały i przemknęły do swoich ławek.
– Przykro mi – powiedziałam, muskając dłonią górną krawędź ramki.
– Mnie też.
Poczułam się niezręcznie, słysząc smutek w jej głosie. Nikt jej nigdy nie odwiedzał. Ani teściowie, ani rodzina z Francji. A jeżeli wszyscy, których kochała, nie żyją? Pewnie nie chciała mnie tutaj, rozdrapującej jej dawne rany. Podeszłam, żeby podnieść plecak.
– Masz ochotę na ciastko? – spytała.
W kuchni wzięłam z talerza dwa największe ciastka i pochłonęłam je, zanim ona zdążyła wziąć swoje. Cienkie i kruche herbatniki z cukrem uformowane były na kształt małej lornetki. Właśnie upiekła pierwszą partię, a ja przez następną godzinę pomagałam jej wałkować resztę. Cieszyłam się, że nie powiedziała nic o mamie. Ani „brakuje nam jej w radzie rodziców, przekaż, że każdy ma coś do zrobienia”. Ani „cokolwiek jej dolega, pieczeń wieprzowa wszystko naprawi”. Cisza nigdy nie wydawała się tak przyjemna.
– Jak się nazywają te ciastka? – spytałam, biorąc kolejne.
– Cigarettes russes. Rosyjskie papierosy.
Komunistyczne ciastka? Odłożyłam je z powrotem na talerz.
– Kto panią nauczył je piec?
– Przepis dostałam od koleżanki, która częstowała nimi, gdy doręczałam książki.
– Dlaczego nie mogła przynieść sobie książek sama?
– Nie miała wstępu do bibliotek w czasie wojny.
Zanim zdążyłam zapytać dlaczego, rozległo się walenie do drzwi.
– Pani Gustafson?
To był tata, co znaczyło, że zrobiła się szósta – pora kolacji, i że mam kłopoty. Ocierając okruszki z twarzy, przygotowywałam wytłumaczenie. Czas zleciał, musiałam zostać, by pomóc dokończyć…
Pani Gustafson otworzyła drzwi, a ja wyczekiwałam awantury od taty.
Oczy miał szeroko otwarte, krawat przekrzywiony.
– Jadę z Brendą do szpitala – powiedział do pani Gustafson. – Mogłaby pani zaopiekować się Lily?
Chciałam przeprosić, ale wybiegł, nie czekając na odpowiedź.
3 Odile
Paryż, luty 1939
Cień kościoła Świętego Augustyna wisiał nad Maman, Rémym i nade mną, kiedy wychodziliśmy z kolejnego nudnego niedzielnego nabożeństwa. Wyzwolona z dusznego uścisku kadzidła wdychałam mroźne podmuchy z ulgą, że jestem już z dala od księdza i jego ponurego kazania. Maman poganiała nas, kiedy mijaliśmy drugą w kolejności ulubioną księgarnię Rémy’ego i boulangerie z piekarzem o złamanym sercu, który przypalał chleb, aż w końcu znaleźliśmy się za progiem naszego budynku.
– Który to dziś przychodzi, Pierre czy Paul? – zastanawiała się z niepokojem. – Wszystko jedno, zaraz tu będzie. Odile, nie waż się patrzeć spode łba. Oczywiście, tata chce poznać tych mężczyzn… Nie wszyscy pracują w jego rewirze. Któryś może się okazać doskonałym konkurentem dla ciebie.
Kolejny obiad z niczego niepodejrzewającym policjantem. Czułam się dziwnie, kiedy jakiś mężczyzna okazywał mi zainteresowanie, upokorzona, gdy go nie okazywał.
– I zmień bluzkę! W głowie się nie mieści, że do kościoła włożyłaś ten wyblakły chałat. Co ludzie powiedzą? – Pognała do kuchni zajrzeć do pieczeni.
W korytarzu przed lustrem z łuszczącym się złoceniem na nowo splotłam moje kasztanowe włosy; Rémy wtarł odrobinę fryzjerskiej pasty w swoje niesforne loki. We francuskich rodzinach niedzielny obiad był rytuałem tak świętym jak msza i Maman wymagała, żebyśmy wyglądali jak najlepiej.
– Jak Dewey zaklasyfikowałby ten obiad? – spytał Rémy.
– To proste – osiemset czterdzieści jeden. Sezon w piekle.
Roześmiał się.
– Ilu podwładnych zaprosił już tata?
– Czternastu – odpowiedział. – Na pewno boją się mu odmówić.
– Dlaczego ty nie musisz przechodzić przez te katusze?
– Bo nikt się nie przejmuje tym, kiedy facet się ożeni. – Z łobuzerskim uśmiechem porwał mój szalik i naciągnął sobie na głowę szorstką wełnę, związując pod szyją, tak jak robiła nasza mama. – Ma fille, kobiety mają krótki termin przydatności.
Zachichotałam. Zawsze umiał mnie rozweselić.
– Jak tak dalej pójdzie – ciągnął, udając ostry ton mamy – ty będziesz czekać na półce w nieskończoność!
– Na bibliotecznej, jeżeli dostanę tę pracę.
– Kiedyją dostaniesz.
– Nie mam pewności…
Rémy zdjął szalik.
– Skończyłaś bibliotekoznawstwo, płynnie mówisz po angielsku i masz wysokie oceny ze stażu. Wierzę w ciebie, ty też w siebie wierz.
Pukanie do drzwi. Otworzyliśmy jasnowłosemu policjantowi w płaszczu. Zebrałam siły – zeszłotygodniowy protegowany przywitał się ze mną, ocierając się o moją twarz tłustymi policzkami.
– Jestem Paul – przedstawił się. Zaledwie dotknął policzkami moich. – Miło was poznać – powiedział, podając rękę Rémy’emu. – Słyszałem o was wiele dobrego.
Wydawał się szczery, ale trudno mi było uwierzyć, że papa powiedział o którymś z nas cokolwiek pozytywnego. My zawsze słuchaliśmy o nędznych stopniach Rémy’ego (choć był najlepszym dyskutantem na zajęciach z prawa!) i moim beznadziejnym podejściu do porządku („Jak możesz spać na łóżku zawalonym książkami?”).
– Czekałem na ten dzisiejszy dzień przez cały tydzień – zwrócił się do Maman protegowany ojca.
– Domowy posiłek dobrze panu zrobi – odparła. – Cieszymy się, że jest pan z nami.
Tata usadził swojego gościa w fotelu przy kominku, a później podał aperitif (wermut dla mężczyzn, sherry dla pań). Podczas gdy Maman przemykała z miejsca przy ukochanych paprociach do kuchni, żeby dopilnować, czy gosposia wykonuje jej polecenia, papa prezydował ze swojego fotela w stylu Ludwika XV, a jego wąsy w kształcie miotły wygarniały z jego ust opinie.
– Komu potrzebni ci chômeurs intellectuels? Niech ci bezrobotni intelektualiści piszą swoją prozę, pracując w kopalniach. Jaki inny kraj robi rozróżnienie pomiędzy wałkoniami inteligentnymi i tępymi? To pieniądze z moich podatków! – Konkurent zmieniał się co niedzielę, nużąca tyrada taty nie.
– Nikt cię nie zmusza, żebyś wspierał artystów i pisarzy – wyjaśniłam po raz kolejny. – Możesz wybrać pomiędzy zwykłym znaczkiem pocztowym i takim z małą dopłatą.
Obok mnie na sofie Rémy skrzyżował ręce na piersiach. Byłam w stanie odczytać jego myśli: „Po co się wysilasz?”.
– Nigdy nie słyszałem o tym programie – odezwał się protegowany taty. – Kiedy będę pisał do domu, poproszę o te znaczki.
Może ten nie był taki zły jak cała reszta.
– Nasi koledzy mają urwanie głowy w obozach przy granicy. Ci wszyscy napływający uchodźcy, niedługo we Francji będzie więcej Hiszpanów niż w samej Hiszpanii.
– Trwa wojna domowa – powiedział Rémy. – Potrzebują pomocy.
– Sami sobie pomagają kosztem naszego kraju!
– A co mają zrobić niewinni cywile? – spytał papy Paul. – Pozostać w domach i dać się zaszlachtować?
Choć raz mój ojciec nie miał odpowiedzi. Nasz gość zrobił na mnie wrażenie. Nie swoimi krótkimi, sterczącymi włosami ani niebieskimi oczami pod kolor munduru, ale siłą charakteru i prostolinijną odwagą w bronieniu swoich poglądów.
– Przy całym tym politycznym zamieszaniu jedno jest pewne – powiedział Rémy. – Idzie wojna.
– Bzdura! – zauważył papa. – W bezpieczeństwo zainwestowano miliony. Dzięki Linii Maginota Francja jest całkiem bezpieczna.
Wyobrażałam sobie tę linię jako olbrzymi rów na granicy z Włochami, Szwajcarią i Niemcami, który w całości pochłonie wojska próbujące ataku.
– Czy musimy rozmawiać o wojnie? – spytała Maman. – Takie ponure tematy przy niedzieli! Rémy, może opowiesz nam o swoich zajęciach?
– Mój syn chce rzucić studia prawnicze – wyjaśnił Paulowi tata. – Z wiarygodnego źródła wiem, że wagaruje.
Szukałam w głowie czegoś, co mogłabym powiedzieć. Paul mnie uprzedził.
– A co chciałbyś robić zamiast tego? – spytał, odwracając się do Rémy’ego.
Szkoda, że tego pytania nie zadał tata.
– Zająć się polityką – odpowiedział Rémy. – Spróbować coś zmienić.
Papa przewrócił oczami.
– Albo zostać leśniczym i uciec od tego zepsutego świata – powiedział mój brat.
– Pan i ja dbamy o bezpieczeństwo ludzi i firm – zwrócił się tata do Paula. – A on będzie ochraniał szyszki i niedźwiedzie łajno.
– Nasze lasy są tak samo ważne jak Luwr – powiedział Paul.
Kolejna odpowiedź, która nie doczekała się reakcji taty. Spojrzałam na Rémy’ego, żeby zobaczyć, co myśli o Paulu, ale on zdążył odwrócić się do okna i przenieść w odległe miejsce, co często nam się zdarzało w czasie ciągnących się w nieskończoność niedzielnych obiadów. Tym razem postanowiłam zostać. Chciałam usłyszeć, co Paul ma do powiedzenia.
– Obiad pachnie wyśmienicie! – Liczyłam na to, że odwrócę uwagę taty od Rémy’ego.
– To prawda – przyznał ochoczo Paul. – Od miesięcy nie jadłem domowego obiadu.
– Jak będziesz pomagał uchodźcom, jeżeli rzucisz prawo? – ciągnął papa. – Musisz się czegoś trzymać.
– Zupa pewnie jest już gotowa… – Maman nerwowo skubała uschnięte końcówki swoich paproci.
Rémy bez słowa minął ją po drodze do jadalni.
– Pracować nie chcesz, ale do jedzenia zawsze jesteś pierwszy! – krzyknął tata.
Nie mógł przestać, nawet przy gościu.
Jedliśmy jak zwykle kartoflankę.
Paul skomplementował mamę za wyborny krem, a ona wymruczała coś o dobrym przepisie. Skrobanie łyżki taty po porcelanie oznaczało koniec pierwszego dania. Usta mamy lekko się rozchyliły, jakby chciała powiedzieć, żeby był ostrożny. Ale nigdy nie robiła tacie wymówek.
Gosposia przyniosła gniecione ziemniaki z rozmarynem i pieczeń wieprzową. Mrużąc oczy, spojrzałam na kominkowy zegar. Zwykle obiad się dłużył, a dziś z zaskoczeniem zobaczyłam, że jest już czternasta.
– Ty też studiujesz? – spytał mnie Paul.
– Nie, skończyłam już szkołę. I właśnie ubiegam się o pracę w Amerykańskiej Bibliotece.
Uśmiech dotknął jego warg.
– Nie miałbym nic przeciwko pracy w takim spokojnym miejscu.
Czarne oczy papy rozpromieniły się z zaciekawienia.
– Paul, jeżeli nie jesteś zadowolony w Ósmej Dzielnicy, może przeniesiesz się do mojego rewiru? Stanowisko sierżanta czeka na właściwego człowieka.
– Dziękuję panu, ale jest mi dobrze tam, gdzie jestem. – Paul nie odrywał wzroku od mojej twarzy. – Niezwykle dobrze.
Nagle poczułam się, jakbyśmy byli tylko we dwoje. „Gdy teraz Gradgrind oparł się głęboko w krześle i podniósłszy wzrok, spojrzał na Ludwikę, była chwila, w której uchwycić mógł przelotny moment, kiedy córka gotowa była rzucić się w objęcia ojca i odkryć mu całą głębię swego od urodzenia milczącego serca”***.
– Dziewczyny i praca – prychnął papa. – Nie mogłaś przynajmniej zgłosić się do francuskiej biblioteki?
Z żalem opuściłam czułą scenę z Paulem i z Dickensem.
– Papo, Amerykanie nie posługują się zwykłym porządkiem alfabetycznym, używają systemu liczbowego, który nazywa się dziesiętnym systemem Deweya…
– Liczby do klasyfikacji liter? Na taki pomysł mógł wpaść tylko jakiś kapitalista, dla nich ważniejsze są liczby niż litery! A co złego jest w tym, jak robimy to my?
– Panna Reeder mówi, że bycie innym nie jest niczym złym.
– Obcokrajowcy! Bóg jeden wie, z kim jeszcze przyjdzie ci mieć do czynienia!
– Daj ludziom szansę, możesz się zdziwić…
– To raczej ty się zdziwisz. – Tata wycelował we mnie widelcem. – Praca z ludźmi jest cholernie trudna. Wczoraj na przykład zostałem wezwany, bo za włamanie aresztowano senatora. Drobna starsza pani znalazła go nieprzytomnego u siebie na podłodze. Kiedy nikczemnik otrzeźwiał, wykrzykiwał bezeceństwa, dopóki nie zaczął wymiotować. Musieliśmy polać go wodą z węża, żeby móc coś z niego wydobyć. Myślał, że jest u swojej kochanki, ale klucz mu nie pasował, więc wspiął się po altanie do okna. Wierz mi, lepiej nie mieć do czynienia z ludźmi, i nie każ mi mówić o kanaliach doprowadzających ten kraj do ruiny.
I na nowo zaczął narzekanie na obcokrajowców, polityków i snobistyczne kobiety. Jęknęłam, a Rémy położył odzianą w skarpetę stopę na mojej. Pocieszona tym lekkim dotykiem poczułam, że napięcie ustępuje z moich ramion. Ten sekretny gest wsparcia wymyśliliśmy, kiedy byliśmy mali. W obliczu wściekłości ojca – „Dwa razy w tym tygodniu musiałeś nosić w szkole oślą czapkę, Rémy! Powinienem ci ją przybić do głowy” – wiedziałam, że nie mogę pocieszyć brata dobrym słowem. Kiedy zrobiłam to ostatnio, tata powiedział: „Stajesz po jego stronie? Powinienem sprać was oboje”.
– Zatrudnią Amerykankę, nie ciebie – skwitował tata.
Marzyłam, żeby udowodnić temu wszechwiedzącemu commissaire, że się myli. Marzyłam, żeby szanował moje wybory, zamiast mówić mi, czego powinnam chcieć.
– Jedna czwarta czytelników Biblioteki to paryżanie – odparłam. – Potrzebują osoby mówiącej po francusku.
– Co ludzie sobie pomyślą? – irytowała się mama. – Że papa nie zapewnia ci utrzymania.
– W dzisiejszych czasach wiele dziewczyn pracuje – wtrącił Rémy.
– Odile nie musi pracować – zaprotestował tata.
– Ale chce – powiedziałam cicho.
– Nie kłóćmy się. – Maman nałożyła do małych kryształowych miseczek mousse au chocolat. Deser, bajecznie pyszny, wymagał od nas skupienia i pozwolił zgodzić się w jednej kwestii: Maman robiła najlepszy mus.
O trzeciej Paul wstał.
– Dziękuję za obiad. Przykro mi, że muszę iść, ale niedługo zaczynam służbę.
Odprowadziliśmy go do drzwi. Papa podał mu rękę.
– Rozważ moją propozycję – powiedział.
Chciałam podziękować Paulowi za to, że stanął w obronie Rémy’ego i mojej, ale przy tacie zachowałam milczenie. Paul przysunął się, aż znalazł się tuż przede mną. Wstrzymałam oddech.
– Mam nadzieję, że dostaniesz tę pracę – wyszeptał.
Gdy pocałował mnie na pożegnanie i poczułam jego miękkie wargi na moim policzku, zaciekawiło mnie, jakie uczucie wzbudziłyby na moich ustach. Kiedy wyobraziłam sobie nasz pocałunek, serce zaczęło mi szybciej bić, jak wtedy, gdy po raz pierwszy czytałam Pokój z widokiem. Gnałam przez sceny, czekając, aż George i Lucy – którzy tak do siebie pasowali – wyznają sobie szaloną miłość i na pustym placu padną sobie w objęcia. Marzyłam, żeby móc szybciej przerzucać karty mojego życia, żeby się przekonać, czy zobaczę jeszcze Paula.
Przysunęłam się do okna i obserwowałam, jak szybkim krokiem idzie ulicą. Za sobą słyszałam gulgotanie nalewanego przez tatę alkoholu na trawienie. Niedzielny obiad był tą jedyną okazją w tygodniu, kiedy on i mama zanurzali się w ponurych wspomnieniach Wielkiej Wojny. Po kilku łykach mama z namaszczeniem recytowała nazwiska zmarłych sąsiadów, jakby każde było paciorkiem jej różańca. Dla taty wygrane przez jego oddział walki były porażkami, ponieważ życie straciło wielu jego kolegów. Rémy dołączył do mnie przy oknie, gdzie zaczął skubać paprotkę mamy.
– Odstraszyliśmy kolejnego konkurenta – powiedział.
– Chcesz powiedzieć, że odstraszył go tata.
– Doprowadza mnie do szału. Jest taki ograniczony. Nie ma pojęcia o tym, co się dzieje.
Zawsze trzymałam stronę Rémy’ego, ale tym razem miałam nadzieję, że tata ma rację.
– Chodzi ci o to, co powiedziałeś… na temat wojny?
– Obawiam się, że tak – odparł. – Idą ciężkie czasy.
Ciężkie czasy. Literatura brytyjska. Osiemset dwadzieścia trzy.
– W Hiszpanii giną cywile. W Niemczech prześladowani są Żydzi – ciągnął ze zmarszczonym czołem, patrząc na liść w palcach. – A ja tkwię na zajęciach.
– Publikujesz artykuły na temat tragicznej sytuacji uchodźców. Zorganizowałeś dla nich zbiórkę odzieży, angażując całą rodzinę. Jestem z ciebie dumna.
– To za mało.
– W tej chwili musisz się skupić na zajęciach. Byłeś jednym z najlepszych w grupie, teraz będziesz miał szczęście, jeżeli skończysz studia.
– Niedobrze mi od studiowania teoretycznych przypadków sądowych. Ludzie potrzebują pomocy natychmiast. Politycy nic nie robią. Nie mogę siedzieć w domu. Ktoś musi coś zrobić.
– Ty musisz zdobyć tytuł magistra.
– Tytuł nic nie zmieni.
– Tata niezupełnie się myli – powiedziałam łagodnie. – Powinieneś dokończyć to, co zacząłeś.
– Próbuję ci powiedzieć…
– Proszę, powiedz mi, że nie zrobiłeś niczego pochopnego. – Wcześniej przekazał swoje oszczędności na fundusz prawniczy dla uchodźców. Nie mówiąc Maman, rozdał ubogim jedzenie z naszej spiżarni, aż po ostatni pyłek mąki. Pognałyśmy do sklepu po coś na kolację, zanim papa wrócił do domu, żeby się nie dowiedział i nie złajał Rémy’ego.
– Kiedyś mnie rozumiałaś. – Szybkim krokiem poszedł do swojego pokoju i zatrzasnął drzwi.
Skrzywiłam się, słysząc to oskarżenie. Chciałam krzyknąć, że on kiedyś nie był taki porywczy, ale wiedziałam, że kłótnia zaprowadzi nas donikąd. Kiedy się uspokoi, spróbuję jeszcze raz. Na razie chciałam zapomnieć o papie, Paulu, a nawet Rémym. Ciężkie czasy. Ściągnęłam książkę z mojej półki.
*** Karol Dickens, Ciężkie czasy na te czasy, tłum. Apollo Korzeniowski, Gdańsk 2001, s. 66.
4 Lily
Froid, Motana, styczeń 1984
Pochylaliśmy się z tatą nad szpitalnym łóżkiem mamy. Próbowała się uśmiechnąć, ale jej wargi tylko zadrżały. Były blade. Zamrugała w zwolnionym tempie. Wokół niej piszczała aparatura. Dlaczego po szkole nie poszłam prosto do domu? Może wtedy mama nie leżałaby tu teraz.
Zamknęłam oczy i przeniosłam mamę znad miseczki z niezjedzoną zieloną galaretką, ze sterylnego szpitalnego zapachu, nad jezioro. Przechadzałyśmy się, wdychając bagnistą woń, a jej twarz była rumiana od słonecznego ciepła. Zauważyła coś w trawie. Podeszłyśmy bliżej i zobaczyłyśmy stertę puszek po piwie Coors. Wyciągnęła z kieszeni wiatrówki plastikowy worek i pozbierała je. Ja chciałam po prostu cieszyć się chwilą i powiedziałam: „Daj spokój, mamo. Nie zajmuj się śmieciami”. Ale zignorowała mnie. Dla niej ważne było, żeby zostawić miejsce w lepszym stanie, niż je zastałyśmy.
Na ziemię sprowadził mnie doktor Stanchfield. Przyszedł, żeby wytłumaczyć diagnozę specjalisty: EKG wykazało, że mama przeszła kilka niemych zawałów serca, które doprowadziły do rozległych uszkodzeń. Nie wiem, jakim cudem od tego, że mamie po prostu trudno złapać oddech, przeszliśmy do zawałów. To była długa droga bez znaków ostrzegawczych – żadnych: „uwaga, spadające kamienie”, „niebezpieczne wiatry boczne”. Jak się tu znaleźliśmy? I jak długo mama będzie musiała tu zostać?
•
Na kolację tata podgrzewał zamrożone steki Salisbury i ustawiał tace przed telewizorem. Mówił, że dzięki temu możemy oglądać wiadomości, ale wiedziałam, że w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby cała gadanina spadła na Grahama Brewstera, poczciwego dziadka. Dziś wieczorem przeprowadzał wywiad z członkiem Union of Concerned Scientists na temat tego, co stanie się w przypadku wojny nuklearnej.
– Czy mamie się poprawia? – spytałam tatę.
– Nie wiem. Wydaje się mniej zmęczona.
„Ponad dwieście dwadzieścia pięć ton dymu zostanie wyrzuconych w powietrze”, powiedział fizyk z MIT****.
– Kiedy wróci do domu?
– Chciałbym to wiedzieć, skarbie, ale Stanch nie powiedział. Mam nadzieję, że naprawdę szybko.
„Dym całkowicie przesłoni słońce, dając początek epoce lodowcowej”.
– Boję się.
– Zjedz coś – powiedział tata.
„Choć sytuacja jest obecnie bardzo zła – podsumował naukowiec – może być jeszcze gorsza”.
Przesuwałam mięso widelcem. Mój żołądek zamienił się w twardy głaz i miotał się niczym skołowane serce. Po kolacji tata zniknął w gabinecie. Ja owinęłam sobie wokół palca kabel telefoniczny i zadzwoniłam do Mary Louise. Linia była zajęta. Jej siostra Angel, o ile nie była na randce, wisiała na telefonie. Rozejrzałam się, żeby się upewnić, że taty nie ma w pobliżu, i wykręciłam 5896. Oby tylko Robby był w domu.
– Halo – odezwał się. – Halo? Jest tam kto?
Chciałabym móc z nim porozmawiać, lecz nie wiedziałam jak. Odłożyłam słuchawkę na widełki, ale nie wypuściłam jej od razu – jego głos, niski i aksamitny, sprawił, że poczułam się mniej samotna.
Przy oknie w mojej sypialni wpatrywałam się w księżyc w pełni. On patrzył na mnie. Wiatr szarpał kruchymi gałęziami. Kiedy byłam mała i bałam się burzy, mama udawała, że moje łóżko jest łodzią, a podmuchy wiatru są falami, morze przypływa i cofa się na naszym trawniku, zabierając nas do odległej krainy. Bez niej wiatr był po prostu wiatrem, który z jękiem zmierzał do jakiegoś lepszego miejsca.
•
Dziesięć dni później, kiedy mama wróciła do domu, zaległa w łóżku. Tata zaparzył filiżankę rumiankowej herbaty. Leżałam obok mamy pod cytrynową afgańską narzutą. Pachniała mydłem Ivory. Z dachu zwisały sople. Wielkie niebo było błękitne, nasz świat – biały.
– Mamy dziś szczęście. – Wskazała na okno. – Mnóstwo krogulców.
Czasami szybowały wysoko nad pastwiskiem po drugiej stronie drogi. Czasami leciały nisko, szukając myszy. Mama twierdziła, że obserwowanie ptaków jest lepsze niż telewizja.
– Kiedy byłam w ciąży, twój tata i ja siedzieliśmy przytuleni pod oknem i obserwowaliśmy drozdy wędrowne. Uwielbiałam ich jaskrawe brzuszki, pewną zapowiedź wiosny, ale jemu nie podobało się to, jak pochłaniają dżdżownice. „Pomyśl o tym jak o spaghetti”, powiedziałam.
– Fuj!
– Mało brakowało, a miałabyś na imię Robin, od angielskiej nazwy drozda. Kiedy się urodziłaś, podałam położnej to imię, choć wiedziałam, że twój tata woli Lily, bo kiedy kupiliśmy dom, lilie były w pełnym rozkwicie. A potem zobaczyłam ciebie z nim, jak zaciskałaś paluszki wokół jego małego palca. Wyglądałaś niewinnie, jak te kwiaty. Pochylił się i pocałował cię w brzuszek. Jak on na ciebie patrzył… z taką miłością… zmieniłam zdanie. – Często opowiadała tę historię, ale dziś, z jakiegoś powodu, dodała: – Kiedy tata pracuje, nie robi tego dla siebie. Chce, żebyśmy czuły się bezpiecznie. Dorastał w biedzie. W głębi duszy boi się, że mógłby wszystko stracić. Rozumiesz?
– Tak jakby.
– Ludzie są dziwni, nie zawsze wiedzą, jak się zachować albo co powiedzieć. Nie miej im tego za złe. Nigdy nie wiesz, co noszą w głębi serca.
Ludzie są dziwni, nie zawsze wiedzą, jak się zachować albo co powiedzieć. Nie miej im tego za złe. Nigdy nie wiesz, co noszą w głębi serca. Co chciała przez to powiedzieć? Miała na myśli siebie? Czy tatę? Słyszałam, jak mama Mary Louise mówiła, że mój tata nosi się jak makler giełdowy z Wall Street i że pieniądze są dla niego ważniejsze niż ludzie.
– Taty strasznie często nie ma – poskarżyłam się.
– Och, skarbie, jaka szkoda, że niemowlęta nie zapamiętują tego, jak są hołubione. Twój tata nosił cię na rękach całymi nocami. Był jak orzeł – powiedziała – spokojny i odważny. – Uczyłam się o orłach, jaja wysiadują na zmianę samice i samce. – Ludzie mają rodziny – ciągnęła. – A gęsi?
Wzruszyłam ramionami.
– Mówimy: stado gęsi.
– A o wróblach?
– Gromada wróbli.
– A jastrzębie?
– Żyją samotnie.
Co za dziwaki. Zachichotałam.
– A wiesz, jak mówi się o grupie kruków? Chmara.
– A o wronach?
– Czasami mówi się: mordercze stado wron.
To brzmiało zbyt głupio, żeby mogło być prawdą. Z jej miny chciałam wyczytać, czy to nie żart, ale wydawała się poważna.
– Mordercze stado wron – powtórzyłam.
Czułam się jak za starych dobrych czasów, kiedy wszystko było dobrze. Uściskałam ją mocno, bardzo mocno, marząc, żeby tak mogło być już zawsze. My, razem, na wielkim mosiężnym łóżku, w miłej atmosferze.
•
Rano tata i ja posiedzieliśmy przy kuchennym blacie z mamą dłużej niż zwykle. Tata orzekł, że nic się nie stanie, jak raz nie pójdę do szkoły.
– Nie potrzebuję niańki! – zaprotestowała mama.
– Stanch powiedział, że powinnaś być jeszcze w szpitalu – odpowiedział tata.
Bekon i jajka jedliśmy w milczeniu. Jak tylko skończyliśmy, mama wypchnęła nas za drzwi. W szkole nie byłam w stanie skupić się na niczym innym, ciągle myślałam o niej – w szpitalu przynajmniej nie była sama. W samym środku lekcji matematyki Tiffany Ivers kopnęła moje krzesło.
– Ej, łajzo – powiedziała. – Pan Goodan zadał ci pytanie.
Podniosłam głowę, ale on przeszedł już do czegoś innego. Po ostatnim dzwonku pognałam do domu. Z zewnątrz widziałam rodziców na siedzisku przy oknie. Obeszłam dom i po cichu weszłam tylnymi drzwiami przez kuchnię.
– Stanch zasugerował wynajęcie pielęgniarki. – Usłyszałam słowa ojca.
– Na litość boską! Nic mi nie jest.
– Jakaś pomoc w domu by nie zaszkodziła? Lily chyba byłoby lżej.
Miał rację.
– I kogo byś poprosił? – spytała mama.
– Sue Bob?
Wytężyłam słuch, kiedy wychwyciłam imię matki Mary Louise.
– Nie chcę, żeby przyjaciółki widziały mnie w takim stanie – powiedziała mama.
– Tak się tylko zastanawiam. – Tata się wycofał.
Może pani Gustafson mogłaby pomóc. Zapukałam do niej. Tym razem poczekałam, aż otworzy.
– Mama jest ciągle chora – powiedziałam.
– Przykro mi to słyszeć.
– I potrzebujemy pomocy w domu, żeby się nie przemęczała. Czy mogłaby pani…
– Lil? – Usłyszałam głos taty za mną. – Co robisz? Musimy wracać do mamy.
– Chyba mogłabym pomóc – zadeklarowała pani Gustafson.
– Nie ma potrzeby – odparł tata. – Poradzimy sobie.
Spojrzała na niego, a później na mnie.
– Jeżeli pan pozwoli, zrobię kolację. Wezmę tylko kilka składników. – Weszła do środka i wróciła z naręczem warzyw i kartonikiem śmietany.
Przy naszym kuchennym blacie obrała ziemniaki tak cieniutko, że skórka była przezroczysta.
– Co pani robi?
– Zupę z pora i ziemniaków.
– A co to jest por?
– We wschodniej Montanie najbardziej niedoceniane warzywo.
Odcięła skręcone korzonki, a później przekroiła na pół jego smukły biały korpus. Pachniał jak łagodna cebula. Pokroiła por w plasterki i wrzuciła do garnka, gdzie zanurzyły się w bulgoczącym maśle, a w tym czasie gotowały się ziemniaki. W końcu zmiksowała por i ziemniaki blenderem, dodała odrobinę śmietany i białą zupę nalała do misek.
– Kolacja gotowa – krzyknęłam.
Tata szedł obok mamy, podtrzymując ją w pasie jak szpitalny sanitariusz. Wcześniej przewracałam oczami, kiedy rodzice się całowali, ale teraz marzyłam, żeby znów wylewnie okazywali sobie uczucia, jak kiedyś.
Po odmówieniu modlitwy pochyliłam się nad miską i wsunęłam łyżkę do buzi. Zupa była jedwabista i pyszna. Chciałam jeść szybko, ale była gorąca.
– Zupa uczy cierpliwości – powiedziała pani Gustafson. – Plecy miała wyprostowane, kiedy kierowała łyżkę do ust. Wyprostowałam się lekko.
– Pyszna – pochwaliła mama.
– To była ulubiona zupa mojego syna. – Blask oczu pani Gustafson nagle przygasł. – Wystarczy kilka składników, żeby przygotować zdrowy posiłek, a jednak firmy z branży spożywczej przekonały Amerykanów, że nie ma czasu na gotowanie. Jemy mdłe zupy z puszki, chociaż zbrązowiony na maśle por smakuje nieziemsko. Dzięki biedzie umiem doceniać żywność. W czasie wojny mojej matce najbardziej brakowało cukru, a mnie masła.
– Więc w czasie wojny trudno było o żywność? – spytał tata.
– O dobrą, tak. Nie wiem, która z „wojennych delicji” była gorsza – bagietki pieczone z trocin, bo brakowało mąki, czy pozbawiona smaku zupa z wody i brukwi. Kilometrowe kolejki ustawiały się po mięso, nabiał, owoce i większość warzyw, ale sprzedawcom ciężko było pozbyć się brukwi. Proszę sobie wyobrazić, co po przyjeździe do Montany moja teściowa dodawała do każdego gulaszu? Brukiew!
Roześmieliśmy się. Rozbawiała nas, opowiadając o tym i owym, dając nam wytchnienie od nienaturalnej ciszy, która zstąpiła na naszą rodzinę. Kiedy wstała do wyjścia, mama powiedziała:
– Dziękuję, Odile.
Nasza sąsiadka wyglądała na zaskoczoną. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie dlatego, że nie przywykła do tego, że słyszy swoje imię.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała w końcu.
•
Kiedy Mary Louise i ja wróciłyśmy ze szkoły, usłyszałyśmy śmiech dobiegający z sypialni rodziców. Odile zrzuciła swoje szpilki i przysunęła bujany fotel do łóżka. Mama miała świeżo umyte i podkręcone włosy, a na ustach tę samą czerwoną szminkę co Odile. Wyglądała pięknie.
– Co jest takie zabawne? – spytała mamę Mary Louise.
– Odile opowiadała mi, że jej teściowie mieli problemy z wymówieniem jej imienia.
– Mówili na mnie „Ordeal”*****!
– Małżeństwo: na dobre i na złe, i bez względu na to, jak stuknięci są teściowie – powiedziała mama i obie się roześmiały.
Kiedy szłyśmy z Mary Louise uczyć się do mojego pokoju, usłyszałam, jak mama mówi:
– Jeżeli mogę spytać, gdzie poznałaś swojego męża?
– W paryskim szpitalu. W tamtych czasach żołnierze musieli występować do przełożonego o zgodę na ślub. Buck wyzwał majora na partyjkę cribbage’u****** – jeżeli wygra, będziemy mogli się pobrać, jeżeli przegra, przez miesiąc będzie musiał opróżniać baseny.
– Zależało mu!
Ich słowa zamieniły się w szept, więc Mary Louise i ja przysunęłyśmy się do drzwi.
– Nie uprzedził mnie – ciągnęła Odile. – A kiedy przyjechałam, wybuchł skandal. Chciałam wrócić do Francji, ale nie miałam pieniędzy na bilet powrotny. Pomyślałam, że ludzie wybaczą… Nie żebym potrzebowała ich przebaczenia!
– Jaki skandal? – wyszeptała Mary Louise. – Tańczyła kankana? To dlatego ludzie z nią nie rozmawiają?
– To ona nie rozmawia z nimi – prychnęłam.
•
Zimę mama przetrwała w hibernacji. Po szkole kładłam się obok niej i opowiadałam, jak minął dzień. Potakiwała, ale nie otwierała oczu. Tata był blisko, w pogotowiu, z rumiankiem w ulubionej filiżance mamy. Doktor Stanchfield przepisał kolejne tabletki, lecz mama nie czuła się lepiej.
– Dlaczego nie może wstać? – spytał go tata. Przystanęliśmy we trójkę przy wejściowych drzwiach. – Męczy ją nawet najmniejszy wysiłek.
– Doszło do zbyt rozległego uszkodzenia serca – powiedział Stanch. – Nie zostało jej dużo czasu.
– Kilka miesięcy? – spytał tata.
– Tygodni – odpowiedział Stanch.
Tata objął mnie, kiedy dotarła do mnie prawda.
•
Rodzice uparli się, że szkoła jest zbyt ważna, żeby opuszczać lekcje, ale tata wziął zwolnienie i opiekował się mamą, nie odstępując jej na krok.
– Osaczasz mnie! – słyszałam, jak mu powiedziała. Wcześniej nigdy się nie kłócili, ale teraz zdawało się, że ojciec nic nie robi tak, jak powinien. Kiedy mama się zdenerwowała, trudno jej było złapać oddech. Tata, w obawie, żeby nie pogorszyć sytuacji, wrócił do pracy, wymykał się o wschodzie słońca, a wracał po zmroku. Nie chciał jej przeszkadzać, więc spał na kanapie. W nocy, gdy w domu panowała cisza, słyszałam, jak mama jęczy. Każdy strzępek jej oddechu, każde kaszlnięcie, każde westchnienie napawały mnie przerażeniem. Skulona w łóżku, bałam się pójść sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Kiedy zwierzyłam się Odile, że mama rzęzi, poczułam się lepiej. Ona wiedziała, co robić. Postawiła nawet łóżko polowe obok łóżka mamy, żeby mogła zostawać na noc. Gdy mama zaprotestowała, Odile zapewniła ją, że to żaden kłopot.
– Spałam z dziesiątkami żołnierzy.
– Odile! – krzyknęła mama, kierując wzrok w moją stronę.
– Obok nich, na szpitalnym oddziale, w czasie wojny.
O dziewiątej wieczorem zaskrzypiały tylne drzwi. Tata wrócił. Odile przemknęła z polowego łóżka do kuchni. Poszłam za nią na palcach i przywarłam do boazerii w korytarzu.
– Żona pana potrzebuje, córka też – powiedziała Odile.
– Brenda mówi, że kiedy widzi mnie w tak żałosnym stanie, czuje się, jakby już umarła.
– To dlatego nie pozwala na wizyty przyjaciołom?
– Nie może znieść łez, nawet ze swojego własnego powodu. Nie chce współczucia. Chciałem przy niej być, ale wydaje mi się, że lepiej dać jej przestrzeń, której potrzebuje.
– Żeby później nie miał pan wyrzutów. – Ton pani Gustafson z ostrego zmienił się w czuły. Jak mamy.
– Gdyby tylko zależało to ode mnie.
W głębi korytarza mama zakaszlała. Nie spała? Potrzebowała mnie? Pobiegłam do jej pokoju. Nagle przestraszona przystanęłam w nogach łóżka.
– Brenda, skarbie – odezwał się stojący za mną tata.
Odile pchnęła mnie w stronę mamy, ale się oparłam, napierając łopatkami na jej dłonie. Mama wyciągnęła ręce. Bałam się chwycić jej dłoń, bałam się jej nie chwycić. Objęła mnie, ale byłam sztywna w jej ramionach.
– Jest tak mało czasu – powiedziała szeptem. – Za mało. Bądź odważna…
Chciałam odpowiedzieć, że będę, ale strach skradł mi głos. Po długiej chwili uwolniła moje ciało ze swojego i spojrzała na mnie. Schwytana w pełne żalu spojrzenie mamy, przypomniałam sobie, co mówiła: Niemowlęta przesypiają miłość. Stado gęsi, mordercze stado wron. Ludzie są dziwni, nie zawsze wiedzą, jak się zachować albo co powiedzieć. Nie miej im tego za złe. Nigdy nie wiesz, co noszą w głębi serca. Chciałam, żebyś miała na imię Robin, ale jesteś Lily. Och, Lily.
**** Massachusetts Institute of Technology, politechnika o statusie uniwersyteckim założona w 1861 roku w Cambridge w stanie Massachusetts.
***** Męka, udręka.
****** Gra w karty.
5 Odile
Paryż, marzec 1939
– Dzwoniła mademoiselle Reeder – poinformowała mama, kiedy przekroczyliśmy z Rémym próg. – Chce się z tobą spotkać.
Odwróciłam się do Rémy’ego i dostrzegłam przypływ mojej nadziei i ulgi odbijający się w jego oczach.
– Jesteś pewna, że podjęcie pracy to dobry pomysł? – spytała mama.
– Tak. – Uściskałam ją.
Rémy dał mi swoją zieloną teczkę.
– Na szczęście. I na książki, które będziesz przynosić do domu.
Spiesząc się do Biblioteki, zanim panna Reeder zdąży zmienić zdanie, pognałam przez dziedziniec i dalej w górę po spiralnych schodach, po czym zatrzymałam się w progu jej gabinetu, w którym siedziała i przeglądała dokumenty ze srebrnym długopisem w dłoni. Ze zmęczonym wzrokiem, dawno startą szminką wyglądała mizernie. Było po dziewiętnastej. Gestem wskazała mi, żebym usiadła.
– Dopinam budżet. – Wyjaśniła, że jako instytucja prywatna Biblioteka nie była utrzymywana ze środków rządowych, wszystko finansowały fundacje i wpłaty darczyńców, od kupna książek po opłacanie ogrzewania. – Ale ty nie będziesz musiała się tym martwić. – Zamknęła teczkę. – Profesor Cohen bardzo pochlebnie się o tobie wyraża, a na mnie zrobiłaś dobre wrażenie. Porozmawiajmy o pracy. Ponieważ zdarzało nam się, że zatrudnieni kandydaci z takich czy innych powodów nie byli w stanie kontynuować pracy, prosimy pracowników o podpisanie umowy na dwa lata.
– Dlaczego odchodzili?
– Niektórzy byli obcokrajowcami, Francja była zbyt daleko od domu. Inni mieli trudności w kontaktach z ludźmi. Jak napisałaś w swoim liście, Biblioteka jest oazą; personel wkłada wiele wysiłku, aby tak było.
– Jestem przekonana, że sobie poradzę.
– Pensja jest skromna. Czy to problem?
– Ależ skąd.
– I jeszcze jedno. Personel na zmianę pracuje w weekendy.
Koniec z mszą i konkurentami?
– Chcę pracować w niedziele!
– Posada jest twoja – oznajmiła z powagą panna Reeder.
Podskoczyłam.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Dziękuję, nie zawiodę pani!
Puściła do mnie szelmowsko oko.
– Zakaz bicia czytelników po głowie!
Roześmiałam się.
– Nie będę składać obietnic, które może być trudno dotrzymać.
– Zaczynasz od jutra – powiedziała i powróciła do budżetu.
Wypadłam na zewnątrz w nadziei, że złapię Rémy’ego, zanim wyjdzie na swoje polityczne zebranie, i wpadłam na niego na chodniku.
– Przyszedłeś!
– I jak brzmi werdykt? – spytał. – Siedziałaś tam wieczność.
– Dwadzieścia minut.
– Na jedno wychodzi – mruknął.
– Dostałam tę pracę!
– Mówiłem!
– Myślałam, że będziesz na swoim spotkaniu – powiedziałam.
– Niektóre sprawy są ważniejsze.
– Jesteś przewodniczącym. Potrzebują cię.
Postawił stopę na mojej.
– A ja potrzebuję ciebie. Bez toi nie ma moi.
•
Po powrocie do domu weszłam do salonu, w którym mama dziergała dla mnie szalik.
– I? – Odłożyła druty.
– Zostałam bibliotekarką! – Poderwałam ją z fotela i w rytmie walca krążyłam z nią po pokoju.
RAZ-dwa-trzy. KSIĄŻKI-niezależność-szczęście.
– Gratulacje, ma fille – powiedziała. – Przekonam ojca, obiecuję.
Zamierzając przygotować się do pracy, poszłam do mojego pokoju przejrzeć notatki z dziesiętnego systemu Deweya. Wczoraj w Ogrodzie Luksemburskim widziałam kilka pięćset dziewięćdziesiąt osiem (ptaków). Kiedyś nauczę się czterysta sześćdziesiąt dziewięć (portugalskiego)… Czy jest jakaś lic