Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy Michał wpada na Weronikę w drzwiach galerii handlowej tuż przed świętami, od razu wie, że się zakochał. Ona, zamknięta w sobie, z poukładanym, bezpiecznym życiem, potrzebuje nieco więcej czasu, by otworzyć się na to uczucie, ale rozumieją się bez słów i chcą razem iść przez życie. Tymczasem Michał, dziennikarz telewizyjny, wpada na trop wielkiej afery korupcyjnej i Weronika ma wrażenie, że dogoniła ją traumatyczna przeszłość... W ich związku pojawią się niedopowiedzenia, tajemnice i półprawdy. Czy Michałem kieruje chęć zrobienia kariery za wszelką cenę i czy prawda jest zawsze najważniejsza? Jak dokonywać właściwych życiowych wyborów? „Bez słów” to opowieść o zaufaniu, szczerości i wybaczaniu, ale także o sile rodziny, na którą można liczyć w trudnych chwilach; to historia, w której radość przeplata się ze smutkiem, zaufanie z rozczarowaniem, a miłość z nienawiścią. Jak w życiu.
***
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? – Jego oczy były teraz bardzo poważne. Przeszły ją ciarki. Może jednak psychopata? W końcu kto normalny pracuje w telewizji?
– Miłość od pierwszego wejrzenia? – odparła kpiąco. – Wymyślono ją po to, żeby lepiej sprzedawać kiepskie romansidła. W życiu nie słyszałam większej bzdury.
Pokiwał głową, jakby przyznawał jej rację. Uniosła brwi. Robiło się ciekawie, a do tego nie miała pojęcia, dokąd on zmierza.
– Też tak myślałem. Ale dziś mi się to przytrafiło. – Podniósł jej rękę i pocałował leciutko. – Do zobaczenia.
Spojrzała na niego z wyrazem bezbrzeżnego zaskoczenia. W jego oczach nie znalazła ani odrobiny żartu. Sama też nie miała ochoty wykpić tego, co powiedział. Poczuła za to dziwne ciepło, chyba się nawet zaczerwieniła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Alicja Gajda, PRACOWNIA RESTORY
Skład: Kamil Potęga, PRACOWNIA RESTORY
Korekta: Inka Wojtczak, PRACOWNIA RESTORY
Projekt okładki: Kamil Potęga, PRACOWNIA RESTORY
Wydawca:
IKA. Iwona Klimczak
iwonaklimczak.pl
e-mail: [email protected]
Druk: TOTEM.COM.PL Sp. z o.o., sp. k
Wydanie I 2025
ISBN: 978-83-971188-6-7
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szły, głośno roześmiane. Długie brązowe włosy opadały im na ramiona. Pogoda dopisywała, lato nie ustępowało, mimo że wakacje już się skończyły. Obie miały na sobie lekkie błękitne bluzy; wyglądały jak siostry i o to im chodziło. Były zadowolone, złożyły właśnie deklarację przystąpienia do matury i rozmawiały o przyszłych studiach. Weronika wybrała Akademię Sztuk Pięknych i marzyła, by tworzyć kiedyś sztukę użytkową. Iza chciała studiować ekonomię. Dobrze poszła im też klasówka z matematyki, bardzo stresująca, bo surowy nauczyciel chętnie rozdawał jedynki. Do tego zaczynał się weekend i już planowały, jak go spędzić. Świat był piękny.
– Wejdź na chwilę, pogadamy, obejrzymy jakiś film – zachęcała Weronika, wyższa, smuklejsza, o regularnych rysach i nieco orientalnej urodzie, gdy doszły do obskurnej kamienicy.
Tu najczęściej się rozstawały. Iza miała kawałek dalej do bloku z wielkiej płyty, który sąsiadował z budynkiem, gdzie mieszkała Weronika.
– Nie mogę, obiecałam mamie, że pomogę bratu w lekcjach – odpowiedziała.
– Jak chcesz. To do jutra, jak znajdziesz czas. – Weronika była nieco obrażona. – A jak nie, to do poniedziałku.
Obie wiedziały, że zobaczą się jutro; nawet jeśli jedna boczyła się na drugą, nie wytrzymają bez siebie całego weekendu.
Pożegnały się przed zaniedbanym budynkiem i Weronika weszła do domu. Minęła zdemolowaną bramę, która chyba nigdy się nie zamykała. Weszła na brudną i pomazaną sprayem klatkę schodową. Zawsze, gdy stąpała po tych drewnianych, skrzypiących schodach, myślała, jak bardzo chciałaby się stąd wyprowadzić i mieszkać choćby tak jak Iza – w bloku, z mieszkaniami o normalnych pokojach i porządną, choć malutką łazienką. Westchnęła. Zadzwoniła do drzwi – nikt nie otwierał. Dziwne, ale nie roztrząsała tego dłużej. Znalazła klucz i otworzyła sobie sama.
– Mamo, już jestem – krzyknęła zupełnie niepotrzebnie, bo w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu nie trzeba było podnosić głosu, by się usłyszeć.
Odpowiedziała jej cisza.
– Mamo? – Weronika zajrzała do większego pokoju, tego, który matka nazywała swoim, ale w rzeczywistości był ich salonem, pokojem telewizyjnym i jadalnią. Weronika miała drugi pokoik na swój wyłączny użytek, choć łóżko, biurko i szafa mieściły się tu z trudem. Całość była dość schludna, czysta, ale nie dało się ukryć, że meble najlepsze lata mają za sobą, podobnie jak ściany, które już dawno powinny być pomalowane.
– Mamo…?
Weronika zaczęła się niepokoić. Zajrzała do swojego pokoju, a później do zaimprowizowanej łazienki, wydzielonej z części korytarza. W kuchni też nikogo nie było. Na kuchence gazowej stały ziemniaki w wodzie, gotowe do wstawienia na gaz, a z piekarnika dobiegał zapach pieczonego kurczaka. Naczynia były pozmywane, w otwartym chlebaku leżał niewielki bochenek chleba. Na stole zobaczyła białą kopertę zaadresowaną do niej ręką mamy. Ogarnął ją jakiś dziwny, nieznany lęk. Gdy otwierała kopertę i wyciągała stamtąd złożoną na pół kartkę w kratkę, drżały jej ręce. List napisany był dużym, niewyrobionym pismem. Weronika zaczęła czytać.
Droga córeczko,
niedługo skończysz osiemnaście lat i, jak często sama mówisz, będziesz dorosła. Gdy przeczytasz, pewnie więc zrozumiesz, bo dorośli rozumieją takie sprawy. Poświęciłam Ci całe życie. Urodziłam Cię zbyt wcześnie, bo miałam siedemnaście lat i świat wywrócił mi się do góry nogami. Nie zdążyłam nacieszyć się życiem.
Rodzina się mnie wyrzekła, ale wychowałam Cię, chociaż całe życie byłam sama, to znaczy tylko z Tobą. Jestem jeszcze młoda i też chcę żyć. Poznałam wspaniałego mężczyznę i się zakochałam. Pewnie wyda Ci się to śmieszne, że Twoja matka może coś takiego czuć, ale chcę kochać i być kochaną. Zaproponował mi wyjazd na długi urlop. Jedziemy więc, bo myślę, że dasz sobie radę.
Zostawiam Ci pieniądze na życie, mieszkanie opłaciłam do końca roku. Gdy wrócę, porozmawiamy jak dwie dorosłe kobiety.
W razie problemów proś panią Zosię o pomoc.
Mama
Weronikę jakby sparaliżowało. Wpatrywała się w kartkę, czytała ją chyba po raz trzeci i wciąż nie rozumiała. Jak to wyjechała? Urlop? Chce żyć? Mężczyzna?
Łzy bezwiednie popłynęły jej z oczu.
– A ja? – spytała głośno, przełknąwszy kolejną. – A ja?
W kopercie znalazła jeszcze dwa tysiące złotych…
Dziewczyna w bladoróżowej kurtce szła szybkim krokiem środkiem galerii. W jednej ręce niosła chleb w papierowej torbie, w drugiej wściekle seledynową plastikową teczkę, pełną zadrukowanych kartek i rysunków, która ledwo się dopinała. Dziewczyna niosła ją ostrożnie, bo przypadkowe otwarcie groziło rozsypaniem pracowicie ułożonych dokumentów. Nie lubiła galerii handlowych o tej porze roku. Chyba w ogóle ich nie lubiła, a gdy zbliżały się święta, ludzi ogarniał amok. Chodzili od sklepu do sklepu, patrzyli, kupowali i znowu chodzili, patrzyli i kupowali, gubili się, szukali, warczeli na siebie i biegali z paczkami, torbami i pudełkami.
Dziś jednak musiała tu zajrzeć. Nie miała czasu, a potrzebowała chleba na kolację. Sklep w galerii był po drodze, a poza tym pieczywo mieli tu naprawdę dobre. Przełożyła torbę pod pachę, wolną ręką próbując okręcić na szyi wielokolorowy, robiony na drutach szalik. Była już prawie na zewnątrz, gdy poczuła mocne uderzenie. Portfolio, które niosła w plastikowej teczce, wypadło jej z ręki i z impetem wylądowało na podłodze. Na szczęście chleb udało się uratować. Z wściekłością spojrzała na sprawcę zamieszania, wysokiego mężczyznę w naciągniętej na uszy wełnianej czapce i grubej czarnej kurtce.
– Bardzo panią przepraszam, naprawdę przepraszam – powiedział. Głos wydał jej się znajomy, ale była zbyt rozeźlona, żeby się nad tym zastanawiać. Do tego, zamiast schylić się i zebrać rozsypane plansze z portfolio, stał jak wryty i gapił się na nią. Sposób, w jaki patrzył, sprawił, że aż przeszedł ją dreszcz.
– Przepraszam – powtórzył niemal szeptem.
– Trzeba uważać – odparła ze złością. – A jak się nabroi, to chociaż pomóc.
Schyliła się, by pozbierać rozsypane papiery, i on wtedy zrobił to samo, ale co chwila spoglądał na nią, bezładnie podając rozsypane kartki. Niedbale wrzuciła wszystko do teczki, byle tylko jak najszybciej wyjść z tego domu wariatów.
– Jeszcze raz przepraszam, chciałbym ci to jakoś wynagrodzić.
O proszę, już jesteśmy na ty!
– Trudno, przeżyję. Nie ma sprawy. Muszę iść – powiedziała nieco spokojniej; po co tak dużo mówiła? Należało wyjść i tyle.
– Zaczekaj, pozwól się przeprosić. Przyszedłem kupić krawat, może na przeprosiny pomożesz mi go wybrać? – spytał.
Wlepiła w niego oczy i aż otworzyła usta ze zdziwienia. Wariat czy jak?
– Co takiego? – Nie była w stanie zapanować nad twarzą i zagościł na niej drwiący uśmiech.
Mężczyzna zdjął czapkę i kilka razy przeczesał palcami krótko obcięte włosy. Naprawdę wydał jej się znajomy.
– Co ja plotę, przecież to byłaby nagroda dla mnie. To znaczy kara dla ciebie. To może chodźmy na kawę. Albo na herbatę, jeśli nie lubisz kawy. Zapomnij o tym krawacie. – Starał się wybrnąć.
Miał taką nieszczęśliwą minę, że znów musiała się uśmiechnąć. I nie przestawał się w nią wpatrywać tym niepokojącym spojrzeniem.
– To gdzie sprzedają te krawaty? – spytała, głośno wypuściwszy powietrze. Wcale nie była pewna, czy chce dłużej przebywać w tej przeklętej galerii.
– Krawaty. No tak. Gdzieś tutaj. – Zrobił szeroki gest ręką, omal nie wytrącając jej tym razem chleba.
Przewróciła oczami.
– Chodźmy.
Weszli do pierwszego sklepu z męską odzieżą, jaki wypatrzyli. Jak wszędzie, było sporo ludzi oglądających wystawiony towar. Łagodna, dyskretna muzyka i świąteczne ozdoby miały tworzyć miłą atmosferę i motywować do kupowania. Skrzywiła się. To właśnie takich miejsc unikała przed świętami, jak mogła.
– Na jaką to okazję? – spytała, po czym podeszła do stojaka pełnego różnorodnych krawatów. Zaczęła je przesuwać, co jakiś czas zatrzymując się na którymś. Nie patrzyła na mężczyznę, ale czuła na sobie jego wzrok.
– No… na imieniny, do cioci. – Wypuścił powietrze, jakby poczuł ogromną ulgę, że przypomniał sobie okoliczność, która przywiodła go do tej galerii.
Dziewczyna rzuciła mu krótkie spojrzenie. Mówił serio czy żartował?
– Ten wydaje się dobry. – Pokazała krawat w żółte słoneczka, próbując zachować poważny wyraz twarzy.
Wziął go, niemal nie patrząc, i kiwnął głową, co mogła uznać za aprobatę jej wyboru. Szybko podała mu jeszcze jeden, elegancki, w kolorowe paski, bo coś miała wrażenie, że mógłby kupić ten w kretyńskie słoneczka, a kto wie – może i założyć na te imieniny.
– Wybierz. – Teraz pozwoliła już sobie na uśmiech. Lekko kpiący.
Tymczasem on wziął od niej ten drugi krawat i podał oba sprzedawczyni. Poczekał, aż kobieta podsumuje, przyłożył kartę do czytnika i wziął elegancką torebkę we wzorek kojarzący się ze świętami.
– To teraz kawa? – spytał jak dziecko, które wie, że musiało wypić mleko, żeby dostać cukierka. Uśmiechnął się kącikiem ust i wtedy skojarzyła. Przecież to ten dziennikarz, ma popularny program w telewizji. Prawdziwa wschodząca gwiazda dziennikarstwa. Bali się go politycy, a koledzy doceniali. Przynajmniej tak czytała niedawno w którymś tygodniku.
Nie wygląda na zbyt bystrego. Może to nie on, tylko ktoś podobny?
Zaciekawiona zapomniała, że przecież się śpieszyła.
– Dobrze, chodźmy na tę kawę.
Usiedli w niezbyt przytulnej kafejce przeznaczonej dla klientów, którzy mieli szybko coś zjeść, by móc robić kolejne zakupy. Zaprowadził ją do stolika, pomógł zdjąć kurtkę i zanim Weronika zdążyła powiedzieć, czego się napije, podszedł do bufetu. Odprowadziła go wzrokiem z lekko otwartymi ze zdziwienia ustami i kpiącym wyrazem twarzy. Musiała przyznać, nie był przeciętny. Po chwili przyniósł dwie kawy, czarną postawił przed sobą, a Weronice podsunął cappuccino.
– Skąd wiesz, jaką lubię kawę? – spytała.
Znieruchomiał z filiżanką w ręku. Wyglądał, jakby zadała najbardziej zaskakujące pytanie na świecie.
– No… nie wiem.
– To dlaczego zamówiłeś? Zamiast spytać – dodała dobitnie.
– Bo pomyślałem, że cappuccino do ciebie pasuje. – Chyba nieco wróciła mu pewność siebie, bo znów uśmiechnął się kącikiem ust. Było coś w tej mimice, musiała przyznać. – Ale mogę wymienić, jeśli… – zawiesił głos.
– Nie trzeba, lubię cappuccino. Najbardziej lubię cappuccino – weszła mu w słowo, dokładając uśmiech.
Dlaczego, do diabła, wciąż tak reagowała? Pewnie będzie miała na ręku siniaka, portfolio w rozsypce, w dodatku czeka ją nocna praca, bo zamiast pędzić do domu i brać się do roboty, traci czas na kawę z jakimś uroczym facetem.
Nazwałam go uroczym? Całe szczęście, że w myślach.
– Jak masz na imię?
Uświadomiła sobie, że właśnie zadał jej pytanie.
– Skoro wiesz, jaką piję kawę, to może wiesz, jak mam na imię – zażartowała.
– Nie wiem, ale na pewno mi powiesz…
Spojrzała na niego z nieco pogardliwym wyrazem twarzy.
– W moim świecie to mężczyźni przedstawiają się kobietom, zwłaszcza jak je taranują w drzwiach galerii.
Rozciągnął usta i kiwnął głową, jakby potwierdzał, że zrozumiał przytyk. Wstał i nieco odsunął krzesło. Był naprawdę wysoki, śmiesznie wyglądał przy niskim kawiarnianym stoliku. Teraz była już pewna, to ten dziennikarz.
– Pozwoli pani – powiedział, kłaniając się lekko. – Michał Złotowski.
– Weronika Owczarska.
Szybko weszła w rolę i podała mu rękę jak do pocałowania. Nie była zwolenniczką całowania po rękach, liczyła, że on również i zrozumie dowcip, ale ujął jej dłoń, schylił się i pocałował leciutko w palce, trzymając ją przy swoich ustach trochę zbyt długo jak na szarmanckie zwyczaje, które odgrywał. Odgrywał albo i nie odgrywał – Weronika już nie wiedziała. Zrobiło jej się dziwnie. Po chwili usiadł i znów wlepił w nią te wielkie ciemne oczy.
Spędzili w tej kawiarni ze dwie godziny. Najpierw kawa, potem ciastko, a na końcu herbata. Później Weronika nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, chyba o niczym szczególnym, bo gdy o tym myślała, stwierdziła, że nadal niewiele o nim wie. To on chyba wyciągnął od niej więcej, mimo że przecież zawsze bardzo się pilnowała, bo nie lubiła mówić o sobie. Pamiętała tylko, że rozmawiało się świetnie, mogłaby tak siedzieć i siedzieć, a to było zupełnie do niej niepodobne.
– Dasz mi swój numer telefonu? – spytał, gdy kończyła się herbata, a on po raz czwarty zignorował dzwoniący telefon, za każdym razem twierdząc, że oddzwoni.
– Po co? Chcesz się umówić i znów mi coś wytrącić z ręki?
– Nie, chcę zaprosić cię na spacer.
– Grudzień to nie najlepszy czas na spacery…
– Dlaczego? Zima w grudniu też bywa piękna, zwłaszcza że nie ma śniegu.
– Piękna zima, bo nie ma śniegu? Ciekawe podejście.
– Daj telefon, wstukam ci mój numer, żebyś mogła zadzwonić. Wtedy też będę miał twój numer – powiedział tonem odkrywcy.
– Mów, sama wstukam.
Gdy wbiła ostatnią cyfrę, szybko nacisnął zieloną słuchawkę i po chwili usłyszała melodyjkę z jego telefonu.
– To było mało grzeczne – stwierdziła ostro.
– Przepraszam, chciałem się upewnić, czy dobrze wpisałaś. Zobaczymy się jutro? – dodał szybko.
Milczała. Spodziewała się tego pytania, ale nie miała pewności, czy chce je usłyszeć. Było w nim coś niezwykle pociągającego, a to mogło oznaczać kłopoty, ona zaś nie miała czasu. Miała pracę, swoje uporządkowane życie i nie chciała żadnych komplikacji.
– Wiesz, zajęta jestem. Może… pomyślę i zadzwonię. W końcu mam twój numer – dodała, widząc, jak jego oczy przygasły.
– Mogę cię odprowadzić do domu albo odwieźć, jeśli mieszkasz daleko?
– Nie, dziękuję, to blisko. Poza tym może jesteś jakimś psychopatą, więc lepiej, żebyś nie wiedział, gdzie mieszkam – powiedziała bardzo poważnym tonem, ale Michał i tak się uśmiechnął.
– Tak na wszelki wypadek, gdybyś się nie dodzwoniła, będę w parku o dwunastej.
– W parku. O dwunastej. Rozumiem – powtórzyła nieco kpiącym tonem, akcentując każde słowo.
Nie wyczuł ironii lub zignorował jej złośliwość. Wyszli przed galerię i wziął ją za rękę.
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? – Jego oczy były teraz bardzo poważne.
Przeszły ją ciarki. Może jednak psychopata? W końcu kto normalny pracuje w telewizji?
– Miłość od pierwszego wejrzenia? – zapytała. – Wymyślono ją po to, żeby lepiej sprzedawać kiepskie romansidła. W życiu nie słyszałam większej bzdury.
Pokiwał głową, jakby przyznawał jej rację. Uniosła brwi. Robiło się ciekawie, a do tego nie miała pojęcia, dokąd on zmierza.
– Też tak myślałem. Ale dziś mi się to przytrafiło. – Podniósł jej rękę i pocałował leciutko. – Do zobaczenia.
Spojrzała na niego z wyrazem bezbrzeżnego zaskoczenia. W jego oczach nie znalazła ani odrobiny żartu. Sama też nie miała ochoty wykpić tego, co powiedział. Poczuła za to dziwne ciepło, chyba nawet się zaczerwieniła.
Ten klient był wyjątkowo wymagający, ale bardzo perspektywiczny. Wiedziała, że musi poświęcić mu sporo pracy, ale i tak chyba by nie zasnęła, bo jakaś część jej wciąż była w tamtej galerii, wracała myślami do spotkania z Michałem i tego, jak się przy nim czuła. Przed sobą nie musiała przecież udawać.
Szykowała więc kolejne grafiki i projekty reklam dla klienta, mrucząc cicho i podśpiewując. Lubiła tę pracę. Dawała jej poczucie tworzenia, o czym Weronika zawsze marzyła. Dzisiaj jednak co chwilę odrywała się od komputera na wspomnienie krawata w słoneczka albo tekstu o miłości od pierwszego wejrzenia. I parku. I cappuccino.
Spojrzała na zegar. Dwudziesta pierwsza. Jego program był chyba akurat o tej porze. Włączyła telewizor i nastawiła na OTV. Michał rozmawiał z politykiem na temat dofinansowania jakiejś organizacji z pominięciem procedur. Poważny, skupiony, wyglądał niezwykle elegancko w ciemnym garniturze i klasycznym krawacie. Z zadowoleniem rozpoznała, że to ten, który wybrała mu w galerii. Na szczęście nie założył żółtych słoneczek, pewnie zresztą nie wpuściliby go tak do studia.
Weronika oglądała program i przypatrywała się Michałowi, ale chwilę później wróciła do komputera. Zajrzała do przeglądarki. Aż kusiło, by wrzucić jego nazwisko i sprawdzić, co o nim piszą. Jak wiadomo, w internecie jest wszystko. Dowie się, jak się ubiera, jak spędza czas wolny i czy ma kogoś… No i są jeszcze portale społecznościowe. Oparła się jednak pokusie i wróciła do swojego nowo pozyskanego klienta. Nagle uświadomiła sobie, że nie wie, w którym parku Michał ma jutro na nią czekać…
Dostał sygnał, że właśnie zeszli z anteny. Odetchnął. Przygasły światła i od razu zrobiło się lepiej. Wstał szybko i pożegnał gości. Podali sobie ręce, chociaż w studiu – jak zwykle – iskrzyło. Był zadowolony. Maglował ich ostro i bezpardonowo, a mimo to przychodzili, bo zaproszenie do Złotowskiego powoli stawało się nobilitacją, a odmowa udziału w programie mogła kosztować trochę dobrego wizerunku, gdyby dziennikarz napomknął o tym na wizji.
Jeszcze ze studia uśmiechnął się do Damiana, który w odpowiedzi tylko się skrzywił. Wyglądało, że nadal jest wściekły za tę aferę z krawatem. Michał przejechał ręką po szczęce. W ogóle dał dziś popalić swoim współpracownikom. Zaraz po przyjściu zdenerwował Jacka, swojego naczelnego, co samo w sobie nie było sztuką, bo szef złościł się łatwo, ale równie szybko mu przechodziło, co wszyscy zgodnie uważali za jego wielką zaletę. Dzisiaj jednak mieli umówione spotkanie z urzędnikami rządowymi w sprawie wywiadu z premierem, który stacja, a konkretnie on, miała przeprowadzić jeszcze przed świętami i należało ustalić wszystkie szczegóły. Michał jednak nie odbierał telefonu i spóźnił się na rozmowę. A nie odbierał, bo siedział w kawiarni naprzeciwko Weroniki i tonął w jej pięknych niebieskich oczach. Aż uśmiechnął się do siebie, a właściwie do tej egzaltowanej myśli.
– Rozumiem, że korki i tak dalej. – Jacek mówił powoli jak zawsze. Sam uważał siebie za nadzwyczaj spokojnego człowieka, co jego zdaniem predestynowało go do tej funkcji. Częste ataki furii tłumaczył głupotą dziennikarzy, którzy wystawiali tę cierpliwość na ciężkie próby. – Ale jak, do diabła, mogłeś nie odbierać telefonu? Czterech połączeń nie słyszałeś, siedząc w samochodzie? – Jak zwykle, gdy zaczynał się denerwować, obracał w palcach ołówek, z którym się nie rozstawał, chociaż rzadko służył mu do pisania. Za chwilę nabierze prędkości w ręku szefa, a jeśli rozmówca będzie mało ostrożny, ołówek może wylądować na ścianie albo podłodze.
– Przepraszam, już biorę się do roboty. Wszystko będzie zrobione na czas – bąknął Michał, ale na wspomnienie prawdziwego powodu spóźnienia na jego twarzy bezwiednie pojawił się uśmiech.
– Coś ty robił, że taki jesteś zadowolony? Może też pójdę postać w jakimś korku – mruknął Jacek. – Bierz się do roboty.
– Tak jest, szefie – odparł wciąż rozanielony Michał.
Jacek pokręcił głową i wrócił do siebie, wetknąwszy ołówek do kieszonki koszuli.
Teraz podnosił kciuk w górę, stojąc za szybą w reżyserce. Poszło dobrze, więc można liczyć, że spóźnienie pójdzie w niepamięć. Do kancelarii premiera Michał już dzwonił, wszystko wyjaśnione i załatwione.
Trzeba było jeszcze udobruchać Damiana – wydawcę, którego zdenerwował pomysłem pokazania się w nowym krawacie. Liczył, że Weronika obejrzy program i zobaczy, że miał go na sobie. Może zrozumie, dlaczego go założył? Krawat nie był zły, ale Damian należał do starej szkoły, według której w telewizji nie mają prawa znaleźć się ubrania w paski czy drobną kratkę. Oczywiście technika poszła do przodu i kamery już nie wariowały od takich wzorków, ale Damian wiedział swoje. Lubił jak wszyscy w zespole, a szczególnie dziennikarze, go słuchali. W końcu był wydawcą i pewnie chciał sobie dodać nieco prestiżu. Uważał, w dużej mierze słusznie, że cała ta machina działała dzięki jego pracy, a śmietankę spijali ci, którzy pokazywali się na wizji. Jak Michał.
– No kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że od pasków wariuje kamera i widz oczopląsu dostanie. – Wydawca na widok jego krawata wyraźnie się zdenerwował.
– Damian, uwierz mi, to bardzo ważne – zapewnił Michał. – Ten jeden jedyny raz. Później zawsze będę się ubierał, jak każesz. Nie będę się wiercił, będzie dobrze, a poza tym takie paski są do przyjęcia. Zaraz ci pokażę, że będzie dobrze.
– Nie wiem, dlaczego bardziej zależy ci na głupim krawacie niż na moim zdrowiu. – Damian westchnął i machnął ręką. Czas naglił i widać wydawca uznał, że były ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Teraz łypał jeszcze na niego niezbyt przyjaźnie. Michał wszedł do reżyserki i wyciągnął rękę.
– Dziękuję, stary, świetna robota.
Damian z lekkim wahaniem uścisnął dłoń.
– Poznałem kogoś. – Michał się rozjaśnił. – Niezwykłą dziewczynę i ten krawat to dla niej.
– Niewiele rozumiem, ale niech ci będzie. Podrywasz dziewczyny na krawaty? – Przybrał przesadnie kpiący ton.
Michał pokręcił głową. Uśmiech nie schodził mu z ust.
– To nie żaden podryw, Damian. To miłość.
Położyła się chyba około drugiej, ale zadowolona, bo zrobiła to, co zaplanowała. Tak właśnie lubiła. Plan. Wykonanie. Odpoczynek. Oto właściwa kolejność. Dzięki temu miała dziś nieźle działającą firmę, była własnym szefem i wyrabiała opinię bardzo zdolnej graficzki komputerowej.
Błogi sen przerwała jej komórka. Weronika nigdy nie nauczyła się jej wyciszać albo wyłączać na noc, jakby jakąś cząstką siebie ciągle chciała czuwać. W półśnie zerknęła na zegar. Za pięć siódma, klienci nie dzwonili tak wcześnie. Spojrzała na wyświetlacz. Michał. Zaspana, z trudem go skojarzyła.
A tak… Wczorajsza galeria i dzisiejszy siniak.
Czy on nie sypiał? Miała ochotę nie odbierać, ale wówczas mogłoby nie skończyć się na jednym telefonie.
– Słucham.
– Dzień dobry, mam nadzieję, że cię nie obudziłem – brzmiał radośnie, optymistycznie i energetycznie.
– Dzień dobry. Muszę cię rozczarować, obudziłeś. Pracowałam do późna – odparła ze złością.
Bo wcześniej marnowałam czas w kawiarni.
– Przepraszam, śpij dalej, chcę ci tylko przypomnieć, że jesteśmy umówieni dziś o dwunastej, więc wyśpij się do tej pory.
– Zaraz, zaraz. Budzisz mnie tylko dlatego, żeby mi to powiedzieć? – Podniosła się. Wzbierała w niej wściekłość.
– Nie, mam ci dużo więcej do powiedzenia, ale chyba lepiej jeszcze pośpij. Do zobaczenia, Weruś.
Rozłączył się. „Weruś”? Aż ją poderwało. Co on sobie myślał? Raz się spotkali i on już do niej „Weruś”! Do tego nadal nie wiedziała, w którym parku zamierza na nią czekać. I dobrze!
Ze spania już nici. Wstała więc z łóżka, ubrała się i zrobiła sobie herbatę, ugotowała jajka na śniadanie. Włączyła telewizor i zastygła z kubkiem w ręku. Michał Złotowski prowadził poranny program.
Czy on nie wychodzi z tej telewizji?
Lubiła pracować rankiem. Umysł miała świeży, przychodziły jej do głowy lepsze pomysły, ale często ktoś dzwonił, prosił o jakieś wyceny, musiała też w miarę szybko odpowiadać na maile, bo klienci byli niecierpliwi i szukali innych opcji. Czasem myślała, że może już pora kogoś zatrudnić, wynająć jakieś biuro i nabrać nowego rozpędu. Zrobiłaby sobie na ścianie duży napis z nazwą, wymyśliłaby nowe logo. Była dumna z tej firmy i z tego, co osiągnęła. Prowadziła ją ponad cztery lata, może nie miała klientów z milionowymi kapitałami, ale szło nieźle, polecano ją i powoli przestawała się bać, że sobie nie poradzi, a nawet myślała już, żeby tę firmę rozbudować.
Dziś jednak rozpraszało ją to wczorajsze spotkanie. Po porannej rozmowie z Michałem postanowiła, że nigdzie nie pójdzie i nie będzie odbierać od niego telefonu. W sumie to umówił się z nią w środku dnia, nawet nie pytając, czy będzie miała czas o tej porze. Spojrzała na zegarek. Wpół do dwunastej. I tak musiała wyjść po zakupy, więc może to zrobić teraz. Złapie trochę świeżego powietrza, odpocznie od pracy.
Do tego parku miała najbliżej. Obok był sklep, więc zaopatrzy się tutaj. Na park tylko rzuci okiem, przecież musi jakoś dostać się do sklepu. Uciszyła tę część siebie, która śmiała się do rozpuku z tego argumentowania. Gdy Weronika przechodziła przez ulicę, dostała esemesa: „Czekam na ciebie przy stawie. M”.
– Napisz lepiej, w którym parku ten staw – mruknęła do siebie i zawahała się, w którą pójść stronę: do sklepu czy do parku. Spojrzała w kierunku dość nędznie wyglądającej grupki drzew. Postanowiła, że tylko zajrzy.
Stał tuż przy wejściu.
– Staw zakopali? – spytała zamiast się przywitać. – Bo podobno jesteś przy stawie.
Podała mu rękę. Normalnie, niemal po męsku. Szybko zdjął rękawiczkę i bardziej pogłaskał, niż uścisnął. W drugiej dłoni miał niewielki bukiet frezji w kremowej bibule.
– Pani w kwiaciarni powiedziała, że tak nie zmarzną. – Podał jej kwiaty. – Staw jest, tam dalej. Wyszedłem tu, żebyś się nie zgubiła.
Zapatrzyła się w opatulony bukiet i wystające z niego nieśmiało różowe łebki. Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś dał jej kwiaty. Imienin starała się nie obchodzić, poza tym ludzie woleli raczej dawać coś bardziej praktycznego.
– Śliczne. Dziękuję – powiedziała miękko.
Kwiatki do tego pięknie pachniały. Zaskoczył ją. W tych czasach mężczyźni rzadko wręczają kwiaty. Chyba. W sumie mało wiedziała o mężczyznach.
– Chodź, pokażę ci ten staw – wyrwał ją z zadumy.
Chyba jednak upadła na głowę…! Miała zamiar pójść z obcym mężczyzną do pustego parku w środku zimy. To, że facet pokazywał się w telewizji, niewiele zmieniało. Dała się jednak wziąć za rękę i poprowadzić alejką. Nie było śniegu, więc wokół dominowała szarość i burość. Z oddali docierał lekki szum aut z pobliskiej ruchliwej ulicy. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy, bo kto normalny w środku zimowego dnia, do tego tuż przed świętami, chodziłby po parku? Musiała jednak przyznać, że było przyjemnie. Zaniepokoiło ją to trochę, ale uznała, że później o tym pomyśli. Gdy doszli do stawu, wyszło słońce i wszystko wokół zalśniło.
– Mieszkam niedaleko, a rzadko tu bywam – przyznała Weronika nieco refleksyjnie. – A już zwłaszcza w środku zimy…
– Pewnie spędzasz całe dnie przy komputerze – bardziej stwierdził, niż spytał.
– Skąd wiesz? Może pracuję w sklepie albo jestem sprzątaczką?
Uśmiechnął się przebiegle kącikiem ust.
– I chodzisz z teczką pełną dokumentów?
– Może po to, żeby ktoś mi je wytrącał z rąk? – Miała nadzieję, że zabrzmiało wystarczająco złośliwie.
Być może zrobił to, o czym i ona myślała – wrzucił jej nazwisko do wyszukiwarki. Nie spytała. Chodzili tak chyba z godzinę i rozmawiali, czym się zajmują, co robią po pracy. Wyciągnął z niej, kiedy ma imieniny.
– Bo w necie znalazłem, że jest aż sześć razy w roku – wytłumaczył. – I od razu powiedz, kiedy masz urodziny.
Okazało się, że oboje urodzili się w tym samym miesiącu, co Michał od razu uznał za znak, choć Weronika nie bardzo wiedziała, co niby szczególnego miałoby być w tym zbiegu okoliczności. Opowiadał o parkach w Warszawie, bo kiedyś robił o tym reportaż, o muzyce, której słuchał i koszykówce, którą uwielbiał, o której też robił reportaż, jeszcze na studiach. Mówił niezwykle barwnie i ciekawie. Nie dziwiła się już, że robił karierę w telewizji. Wreszcie powiedziała, że zmarzła i musi kupić coś na obiad, bo ma pustą lodówkę.
– Po co kupować na obiad? – spytał. – Nie lepiej kupić obiad?
Skrzywiła się.
– W moim świecie obiady się raczej gotuje. Taniej i zdrowiej – stwierdziła.
– To ten sam świat, Weruś, innego nie chcę – odparł, patrząc jej prosto w oczy. Niepokojąco głęboko. – A tam jest dobry bar mleczny. Może być? – Pokazał ręką kierunek.
Może to jednak nie był dobry pomysł, żeby tu przyjść? No ale w końcu wyszła przecież do sklepu, a skąd mogła wiedzieć, że będzie akurat w tym parku? Pominęła te żałosne próby oszukania samej siebie. I znowu ta „Weruś”. Zdecydowanie za dużo sobie pozwalał. Wróciła do rzeczywistości.
– Mam na imię Weronika – powiedziała dobitnie.
Zmarszczył brwi i spojrzał na nią uważnie, jakby sprawdzał, czy w jej oczach widzi złość, czy po prostu przypomina mu brzmienie imienia. Musiał uznać, że jej nie zdenerwował, bo po chwili twarz mu pojaśniała.
– No wiem. Zdrobnienia: Weruś, Wera, Werka, Weronka, Weroniczka. Nika też może być, a to również daje sporo możliwości – mówił szybko, z widoczną radością w oczach.
Weronika nie mogła już zachować powagi. W ogóle za dużo się dziś śmiała.
– To chodź na ten obiad. – Przecież nie miała jeszcze ochoty się z nim rozstawać.
Usiedli więc przy ceratowym obrusie w czystym, niewielkim barze. Pachniało dobrym jedzeniem, choć nie był to zapach, który poczułoby się w modnej restauracji. Tam pachniało przyprawami, elegancją, trochę snobizmem, a tu… domem. Zamówili pampuchy z mięsnym sosem, a ona uparła się, że sama za siebie zapłaci.
– To chociaż kupię ci kompot, dobrze? – Zrobił przesadnie smutną minę.
– Jeśli będzie dobry…
Michał wstał i podszedł do okienka, przez które wydawano potrawy.
– Szanowna pani, czy to prawdziwy kompot? – spytał tęgą kasjerkę, która była pewnie sporo starsza od jego matki.
Możliwe, że nikt do niej nie mówił per „szanowna pani”, bo spojrzała surowo na młodego człowieka, czy przypadkiem nie kpi, ale miał dobre oczy i szczęśliwą twarz. Uznała, że popisywał się przed dziewczyną, równie szczęśliwą.
– To z soku, złociutki, z soku, ale dobry – wyjaśniła. – Prawdziwych kompotów jak u babci, to już nie ma – dodała ciepło.
– To dwa poproszę.
Weronika pękała ze śmiechu. Zatrzymał na niej wzrok, jakby chciał się upewnić co do powodu jej rozbawienia.
– Złociutki, ładnie – stwierdziła, gdy nieco się opanowała.
Michał wzruszył ramionami, ale jego twarz zdradzała szczerą wesołość.
– Przyzwyczaiłem się. Ciągle ktoś mówi mi coś takiego, tylko na ogół celowo.
Jedli kluski, które okazały się wyjątkowo pyszne. Michał przy każdym kęsie patrzył na nią spod oka, a ona coraz lepiej się czuła pod tymi spojrzeniami. Gdy zamierzali już opuścić lokal, podszedł do grubej kasjerki.
– Bardzo pani dziękujemy i wszystkim paniom. – Zerknął w stronę kuchni. – Wszystko było pyszne jak u babci. A szczególnie kompot. – Posłał jej swój najlepszy telewizyjny uśmiech.
Z kuchni rozbrzmiały brawa.
– Pani Jadziu, ma pani wielbiciela! – słychać było uradowany kobiecy głos.
Weronika pokręciła głową, z trudem zachowując powagę.
– No co? – spytał Michał z szelmowskim wyrazem twarzy. – Naprawdę był dobry.
Gdy się rozstali, ruszył wolno ulicą. Chciał jeszcze pobyć sam, żeby nie uciekł ten niezwykły nastrój, ten niesamowity stan, w którym trwał od wczoraj.
Czuł, że spotkał kogoś wyjątkowego. Nie potrafił tego wyjaśnić, nie wiedział, co było w tej pięknej dziewczynie, która okazała się niezwykle inteligentna i mimo że się śmiała, kryła w sobie tak wielki smutek… Tracił przy niej swoją słynną chłodną głowę i opanowanie, na wierzch natomiast wychodziły cechy, które starannie ukrywał w tym medialnym piekiełku, w którym od jakiegoś czasu się znajdował. Tak, zachowywał się jak nastolatek, wiedział o tym, koledzy z redakcji mieliby używanie. On jednak nie mógł oderwać od niej oczu i nie wiedział dlaczego.
Owszem, była ładna, z tymi długimi ciemnymi włosami i niebieskimi oczami, ale przecież otaczało go mnóstwo pięknych kobiet. Tyle że w niej było coś magnetycznego, jakiś urok, którego nie umiał zrozumieć i który sprawił, że Michał zaniemówił, kiedy tylko ją zobaczył. O tym, jak zgłupiał, świadczyło to, co powiedział: że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś takiego, a przecież trochę kobiet przewinęło się przez jego życie. Wyrzucał sobie potem, że ją przestraszył, że może wzięła go za jakiegoś wariata, a bardzo chciał się z nią jeszcze zobaczyć. Widział, z jakim dystansem do niego podchodzi, jaka jest ostrożna, ale równocześnie był pewien, że lubi z nim przebywać, choć pod żadnym pozorem by się do tego nie przyznała. No i nie odmówiła, kiedy zaproponował kolejne spotkanie…
Gdy przystała na ten obiad w barze mlecznym i siedzieli przy stole pokrytym ceratą w kratkę, i gdy wziął ją tam za rękę, wiedział, że spotkał miłość swojego życia.
Dzień był ciężki, a zamówienia sypały się jak z rękawa. Wiadomo, koniec roku. Miała ochotę odpocząć, włączyć jakąś muzykę i nie patrzeć już w komputer, w ogóle nic nie robić, ale obiecała przyjaciółce, że włączy się w świąteczną akcję pomocy dzieciom.
Gdy przychodziła Marta, pokój wypełniał się energią. Wysoka blondynka z burzą kręconych włosów i obowiązkową różową pomadką na ustach robiła wokół siebie mnóstwo zamieszania i natychmiast przejmowała dowodzenie nad każdą sytuacją, w jakiej akurat się znajdowała. Twierdziła, że ma kilka kilogramów za dużo, więc wiecznie zamierzała zacząć odchudzanie, ale plany zostawały planami, bo uznawała, że po ciężkim dyżurze w szpitalu należy jej się odrobina przyjemności w postaci dobrego jedzenia i walka z nadmiarowymi kilogramami musiała poczekać. Weronika wcale nie uważała, że Marta jest choćby odrobinę zbyt gruba i podśmiewała się trochę z jej wiecznie niezrealizowanego zamiaru pozbywania się wyimaginowanej nadwagi. Przyjaźniły się, choć nie łączyła ich długoletnia znajomość. Była żoną kolegi ze studiów Weroniki. Piotrek robił karierę w jakimś banku, a Marta pracowała na opinię wziętego pediatry.
Weronika obiecała namalować kilka obrazków na aukcję, którą szpital organizował na rzecz małych pacjentów. Na jednym z przygotowanych płócien były pastelowe aniołki, na drugim kolorowe polne kwiaty porastające łąkę, a trzeci prezentował zimowy krajobraz: lekko zamarznięty staw w parku. Ten ostatni powstał dzisiaj i był to park, w którym spotkała się z Michałem. Nawet zastanawiała się przez chwilę, czy dać go Marcie czy może zostawić jako prezent gwiazdkowy dla niego. Natychmiast zgromiła się jednak, że myśli już o prezentach dla faceta, z którym spotkała się kilka razy. To, że miło spędzała z nim czas i w ogóle dobrze czuła się w jego towarzystwie, nie oznaczało przecież, że ma dawać prezenty na Gwiazdkę. Oczywiście trochę się oszukiwała, ale inaczej musiałaby przyznać, że pojawił się ktoś ważny, a przecież nie zamierzała komplikować sobie życia. Kiedyś, w przyszłości, niewykluczone, ale jeszcze nie teraz.
– Weź, może ktoś kupi na tej waszej aukcji. – Podała Marcie obrazki.
– Dziękuję ci bardzo w imieniu moich dzieci. – Przyjaciółka się rozpromieniła. – Ten z parkiem jest piękny. Niby zima, a uchwyciłaś tam takie ciepło i piękno. Jak ty to robisz? – Wpatrzona w obrazek aż uniosła brwi. – Może sama to kupię?
– Tylko za jakieś porządne pieniądze, w końcu to dla twoich dzieci.
Weronika podziwiała Martę za jej zaangażowanie. To przecież musiało być trudne: oglądać ludzkie cierpienie, tym bardziej cierpienie dzieci, a ona wkładała w tę pracę całe serce. Nad jej biurkiem i na ścianie w dyżurce pielęgniarek wisiało mnóstwo laurek, zdjęć i kartek z podziękowaniami. Marta była dumna z tych dowodów pamięci małych pacjentów i ich wdzięcznych rodziców; każdemu życzyła, żeby już do niej nie wracał.
– Jesteś jakaś inna. – Przyjrzała się uważnie Weronice. – Tak jak te obrazki – dodała, patrząc wpierw na malunki, a później na nią.
– Wiesz, koniec roku, roboty huk, nie wiem, w co ręce włożyć – odpowiedziała Weronika wymijająco. Poza tym bała się, że zaraz padną pytania o święta.
– Nie, to nie to. Wyglądasz jakoś tak… – Marta się zawahała. – Tak promiennie.
Weronika roześmiała się trochę zbyt głośno i odrobinę sztucznie. Postanowiła nie mówić, że poznała kogoś i to on zajmuje coraz więcej miejsca w jej myślach, staje się coraz bliższy, choć właściwie go nie zna i jest inny niż ci, z którymi do tej pory się spotykała. Wciąż wolała o nim myśleć jak o przygodnej znajomości, nie było więc sensu zwierzać się z niej przyjaciółce, żeby później nie trzeba było tłumaczyć i wyjaśniać, dlaczego znów nie wyszło. Nie szukała związku. Mężczyźni to komplikacje. Kłopoty. Cierpienie. Rozczarowanie.
– Jakby było lato, to bym powiedziała, że to od promieni słonecznych, ale teraz to chyba od gazu – żartowała, zanosząc się śmiechem.
– A na święta pojedziesz z nami? – spytała Marta.
Weronika spoważniała. To był trudny temat. Przyjaciółka wiedziała w tej kwestii niewiele, a Weronika, raczej skryta, milczała zawzięcie. Powiedziała im tylko, że nie ma żadnej rodziny, ale odmawiała szerszych wyjaśnień. Marta wiele razy próbowała wyciągnąć od niej coś więcej. Weronika zdawała sobie sprawę, że zachowywała się głupio, ale naprawdę nie chciała o tym rozmawiać. Jej zdaniem stwierdzenie, że nie ma żadnej rodziny w zupełności załatwiało temat. Nawet Piotrek i Tomek, koledzy ze studiów, nie wiedzieli nic ponadto.
– Dziękuję, Marteczko, pojadę do Ewy i Tomka.
Marta nie naciskała. Jej przyjaciele nigdy nie naciskali w kwestii świąt. Było jej trochę przykro, że nie dociekali, co wówczas robi; że nigdy nie zgadali się na ten temat, ale w sumie rozumiała. I w końcu to jej decyzja.
– Ale na sylwestrze się spotykamy? – spytała po chwili milczenia Marta.
– Jasne! – Weronika włożyła dużo entuzjazmu w tę odpowiedź.
– Poznam cię ze świetnym facetem. Akurat jest sam. O ile przyjdzie, bo w zeszłym roku też obiecał i się nie pojawił. To mój, nasz, to znaczy mój i Piotrka, kolega ze szkoły. Nie wiem, jak mogłam wcześniej nie wpaść, że będziecie do siebie pasować. – Marta się zamyśliła. – Może dlatego, że ostatnio niezbyt często u nas bywa, ale spróbujemy to zmienić. No i rzadko jest sam. Dziewczyny lecą na niego, więc trzeba wykorzystać sytuację, że akurat z nikim się nie spotyka.
Weronika zachichotała. Marta najwyraźniej uznała, że oprócz leczenia dzieci jej misją będzie znalezienie przyjaciółce faceta. Od kiedy się znały, swatała ją z różnymi samotnymi znajomymi, łącznie z lekarzami i kolegami Piotrka z banku. Każdy miał do niej pasować.
– Nie śmiej się – odparła Marta z pełną powagą. – Będziecie do siebie pasować. Tym razem naprawdę – dodała, widząc nieufne spojrzenie Weroniki. – Jest nie tylko przystojny, ale i bardzo inteligentny. I czarujący.
– Skoro to taki ideał, to dlaczego jest sam?
– Bo to idealista. Wierzy w prawdziwą miłość – szepnęła.
– Oj, Marta, skąd ty ich wszystkich bierzesz? Co jeden to lepszy. Teraz romantyk?
Gdy się pożegnały, wróciła myślami do Michała. Zabrał ją wczoraj do kina, bo miał bilety na premierę i podobno nie mogły się zmarnować. Film był nędzny – typowa, przewidywalna świąteczna komedia – choć może oglądałoby się miło, gdyby lubiła święta. Po kinie odprowadził ją do domu. Szli na piechotę, mimo że to kawał drogi, a on był coraz bardziej milczący. W sumie nawet jej to nie przeszkadzało. Trzymał ją za rękę i lekko głaskał ją po palcach, co nie miało większego sensu, bo przecież oboje mieli rękawiczki. Przed domem umówili się na następny dzień, a gdy się żegnali, pocałował ją. Ostrożnie, delikatnie, jakby się bał, że nie pozwoli, że mu ucieknie.
Nie chciała uciekać.
Zrobiło się zimniej, ale nie zapowiadało się na białe święta. Weronice to nie przeszkadzało, przynajmniej będzie zwyczajniej, nie będą jej się przypominać tamte pierwsze samotne święta, gdy sypało i sypało, na dworze robiło się coraz piękniej, a ona czuła coraz większy smutek…
Michał czekał na nią przed wejściem do parku. Rozmawiał przez telefon. Nie śpieszyła się, bo chciała na niego popatrzeć, ale i dać mu dokończyć rozmowę. Przeszła na drugą stronę ulicy, gdy się rozłączył. Zobaczył ją i zamiast powiedzieć cokolwiek, mocno przytulił.
– Stęskniłem się za tobą – szepnął i bezceremonialnie pocałował ją w usta.
– Od wczoraj? – Zrobiła przesadnie wielkie oczy. – To można się stęsknić przez jeden dzień?
Zatrzymał na niej spojrzenie, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście żartuje.
– Można, Weruś, i to jak.
Zamilkł. Może chciał, by powiedziała to samo? Weronice również go trochę brakowało, myślała o nim niemal bez przerwy, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Zaczynało ją to wszystko przerażać.
– Chodź do tej galerii, w której się spotkaliśmy – powiedział wreszcie Michał, gdy nadal milczała.
– Do tej, w której chciałeś mnie znokautować?
Roześmiał się i przygarnął ją do siebie, jakby już podjął decyzję co do tej wyprawy do centrum handlowego.
– Mam do kupienia prezenty – wyjaśnił.
– Tylko nie do galerii, święta idą, teraz wszyscy biegają, chaos, tłok, tragedia… – Wydęła usta.
– Nie lubisz świąt?
Zawahała się. Co miałaby odpowiedzieć? Że od lat spędza święta, pracując jak szalona, byle nie myśleć, że tak naprawdę nie ma na świecie nikogo bliskiego? Że zbiera robotę z kilku dni, by nie zostawiać sobie wolnego czasu? Że nie przystraja nawet choinki, bo wtedy nie umiałaby nie myśleć o tych świętach, gdy z mamą siedziały przy drzewku i gdy była szczęśliwa?
– Jeśli ktoś nie lubi galerii przed świętami, to oznacza, że nie lubi świąt? – Odpowiadanie pytaniem na pytanie było świetnym zabiegiem. Miała to opanowane. Skutecznie odwracało uwagę.
– No nie. Ale tu jest wszystko, no i ceny nie jak na Nowym Świecie – odpowiedział.
– Są jeszcze inne sklepy. Zwykłe. Na zwykłych ulicach – skwitowała. – Znam kilka takich ulic w Warszawie. I sklepów też. No i są zakupy w internecie.
– Nie lubisz świąt? – zapytał ponownie.
Zamilkła. Próba zagadania go zakończyła się całkowitą klęską. On chyba miał radar w tych oczach. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– To chodźmy już do tej galerii. – To mogła być dobra taktyka.
Ruszyli powoli, ale zupełnie nie udało jej się zmienić tematu.
– Z kim spędzasz święta? – zapytał znów.
Musiał dostrzec, jak nagle zmienił się jej nastrój. Powiedziała mu, że nie ma rodziny, ale nic więcej. Tak wolała. Nie chciała litości.
– Z przyjaciółmi – skłamała, nie patrząc na niego, by nie wyczytał z jej oczu oszustwa.
Owszem, przyjaciół miała wspaniałych, ale na święta jechali zawsze do rodzinnych domów i robiło się pusto, bo wszyscy byli spoza Warszawy. Nie chciała pakować się im na głowę, robić kłopotu i powodować niezręcznych sytuacji w obcych domach. Wprawdzie w Wigilię podobno należy przyjąć każdego gościa i każdy jest mile widziany, ale w praktyce w ten dzień chcemy być w gronie najbliższych. I tylko najbliższych. Marcie mówiła więc, że zaprosił ją Tomek z Ewą, a Tomkowi, że jedzie z Martą. Jakoś nigdy to się nie wydało. Może się domyślali, że zostawała sama, i trochę gryzło ich sumienie, więc woleli omijać temat? Tak jak ona.
– A z kim konkretnie? Kiedy jedziesz? Kiedy wracasz? – zarzucał ją pytaniami.
Nie miała siły odpowiadać, łzy napływały do oczu, zrobiła więc to, co zawsze. Sama zadała pytanie.
– A ty?
Nie odezwał się, gładząc ją lekko po palcach. Pewnie zastanawiał się, dlaczego nie chce odpowiedzieć na te pytania. A może już się tego domyślił?
– Zwykle jeżdżę do Gdyni, do brata i do bratowej oczywiście. Mają dwoje dzieci, słodkie bliźniaki. Słodkie jak śpią.
Mimo żartobliwego tonu wciąż był poważny. Szli przez chwilę w milczeniu, aż zatrzymali się przy przejściu dla pieszych, w oczekiwaniu na zielone światło.
– Jedź ze mną. To bardzo mili ludzie, ucieszą się… – wypalił nagle Michał.
Weronikę zatkało. Zaprosił ją na święta do swojej rodziny? Mężczyzna, którego ledwie znała, zaprosił na święta ledwie mu znaną dziewczynę? W jej świecie takie rzeczy się nie zdarzały. Zauważyła już, że jest trochę narwany i chyba szybciej powiedział, niż pomyślał, zapewne nie zdając sobie sprawy z konsekwencji takiego zaproszenia.
– Rodzice też się ucieszą? – spytała, aby uświadomić mu, że zabranie na święta dziewczyny, którą zna się dwa tygodnie i o której rodzina być może w ogóle nie słyszała, nie musi być dobrym pomysłem.
– Moi rodzice nie przyjadą. Byli na Wielkanoc, więc uznali, że teraz wykorzystają nowoczesne technologie.
Weronika niezbyt dużo wiedziała na ten temat. Mówił, że wiele lat temu wyjechali do Kanady, a obaj ich synowie – on i jego brat – zostali w Polsce. Michał nie wydawał się nieszczęśliwy z tego powodu. Mówił, że przysyłali pieniądze, a on i tak najlepiej dogadywał się ze starszym bratem. Rodzice mieli swoje ważne dorosłe sprawy: karierę, pracę, przyjęcia, wyjazdy.
– Albo wiesz co? – Stanął naprzeciwko niej i popatrzył badawczo. – Nie pojadę nigdzie i ty też nie. Spędzimy te święta razem. Naprawdę nie masz żadnej rodziny?
Pokręciła głową. Ta rozmowa zaczęła kosztować ją zbyt dużo. Długo budowana konstrukcja obronna mogła szybko runąć. Weronika miała ochotę uciec.
– Ty masz rodzinę, a święta spędza się z rodziną, więc musisz jechać.
Popatrzył jej oczy. Powoli przyzwyczajała się do tego głębokiego spojrzenia, przez które miała wrażenie, że Michał wie o niej wszystko, co chciała ukryć.
– Jesteś dla mnie rodziną… – powiedział cicho, jakby do siebie.
– A ja, mówiłam, jadę do przyjaciół, już obiecałam, postanowione – zaznaczyła szybko, żeby nie musieć zatrzymywać się na tym, co właśnie usłyszała. To zdecydowanie wymykało się spod kontroli. Czuła, że głos jej drży.
Stali przed wejściem do galerii, mijani przez śpieszących się ludzi; niektórzy wyraźnie dawali im znać, że zawadzają, ale ani ona, ani on nie zwracali na to uwagi. Michał powoli pokręcił głową.
– Jedziesz ze mną. Jak chcesz, wytłumaczę cię przed twoją przyjaciółką.
Weronika zacisnęła wargi, bo miała wrażenie, że drżą.
– Już się umówiłam, obiecałam.
Była świadoma, że się powtarza, i marzyła tylko, żeby ten temat wreszcie się skończył. Jeszcze chwila i nie da rady… Najbardziej na świecie nie chciała się rozkleić, nie chciała również, by wiedział, dlaczego jej święta tak wyglądają.
– Wszelki opór nie ma sensu – powiedział, biorąc ją za rękę.
– Daj już spokój, proszę – wydukała cicho.
Chyba zrozumiał, że powinien odpuścić, bo dotarli do jakiejś granicy i Weronika naprawdę nie mogła ciągnąć tematu ani powiedzieć nic więcej. Mimo to sądziła, że to nie koniec, a Michał jeszcze do tego wróci.
– A teraz idziemy po prezenty. – Zmienił całkowicie ton, jakby zupełnie nie dostrzegł stanu, w jakim była. Złapał ją za rękę i odliczał po kolei, zginając jej palce. – Brat, bratowa i bliźniaki – wyliczał. – Trochę tego będzie. Pomożesz mi coś wybrać, prawda, Weruś? Zwłaszcza dla Ani, bo nigdy nie wiem, co jej kupić. Ania to moja bratowa.
Rozluźniła się nieco. Potrafił ją uspokoić w kilka chwil. Weszli do galerii. Kazał jej zdjąć czapkę i rozpiąć kurtkę, żeby się nie zgrzała. Przewróciła oczami, krzywiąc się dość teatralnie. O dziwo, tym również jej nie zdenerwował, chociaż nie lubiła, gdy ktoś traktował ją jak dziecko. Już dawno nim nie była. Od września dwa tysiące szesnastego roku.
Ktoś chodził po pokoju. Otworzyła szeroko oczy, ale nie była zdolna wykonać jakiegokolwiek ruchu. Słyszała wyraźnie, jak skrzypi drewniana podłoga i ktoś odsuwa szufladę w starej meblościance. Mama zawsze trzymała tam pieniądze i złote kolczyki, których prawie nigdy nie nosiła.
Mamo…?
Może to ona, może wróciła po te kolczyki? Nagle usłyszała, jak podstawione pod drzwi krzesło się przesuwa i ktoś naciska klamkę. Drzwi lekko się uchyliły…
Usiadła gwałtownie na łóżku. Oddychała ciężko, a twarz miała mokrą od łez. Jeszcze przez chwilę uspokajała oddech. Rozejrzała się. Była w swoim mieszkaniu, na drugim piętrze bloku na Placu Grzybowskim. Nie było meblościanki ani skrzypiącej szuflady. Wstała i ostrożnie podeszła do drzwi. Sprawdziła, czy oba zamki są przekręcone i czy łańcuch jest porządnie zapięty. Wszystko było w najlepszym porządku. Napiła się wody i wróciła do łóżka. Usiadła, podciągnęła nogi pod brodę i pozwalała kapać łzom na koszulę. Nie była pewna, czy uda jej się jeszcze zasnąć. Od jakiegoś czasu koszmary już jej nie nawiedzały, a zmęczenie pracą było wypróbowanym sposobem na spokojny sen, ale dziś tłumione długo emocje same się z niej wylewały. Wiedziała, że użalanie się nad sobą jest głupotą i niczego nie zmieni – zostaną po tym jedynie zapuchnięte oczy – ale ten jeden raz sobie na to pozwoli, może zrobi jej się lepiej i nie będzie tak trudno w najbliższych dniach, jeśli wyrzuci to z siebie teraz…?
Znów nie mogła przestać myśleć o tych świętach spędzanych jeszcze z mamą, a z całej siły starała się nie wracać do tamtych czasów. Przypomniała sobie o tym liście, który przed laty znalazła w kuchni, a zwłaszcza o tym pierwszym samotnym Bożym Narodzeniu, gdy czekała na nią i była pewna, że mama wróci, nie zostawi jej samej w tym czasie. Cały wieczór przesiedziała przy oknie. Kupiła nawet rybę, pierogi i ugotowała barszcz, żeby poczęstować ją, jak przyjedzie. Wystraszona, że mogłaby przegapić rozmowę z nią, chodziła z telefonem po domu, licząc, że mama przynajmniej zadzwoni. Wreszcie Weronika usnęła z aparatem przy głowie, w ubraniu, na mokrej od łez poduszce. Później już nigdy nie płakała w święta. I już nie czekała. Z każdym rokiem było lepiej, nauczyła się radzić sobie z czasem, gdy wszyscy powinni być razem. Kelnerki na wesela i inne imprezy zawsze były rozchwytywane. Dało się nieźle zarobić i nie było się samemu.
Nigdy jednak nie zapomniała o tej pierwszej Wigilii. I nigdy nie nauczyła się o tym mówić.
W Wigilię Michał zadzwonił o siódmej rano. Weronika właśnie wstała, zjadła śniadanie i myślała, czym wypełnić najbliższe dni. Przypomniała sobie, że nie zrobiła zakupów, bo chociaż nie zamierzała w żaden sposób obchodzić świąt, to jednak potrzebowała czegoś do jedzenia na te dni, gdy sklepy będą zamknięte.
– Wstawaj, ukochana. Za godzinę jestem u ciebie – zaczął.
Ukochana? Czy to nie przesada?
– Jadę do przyjaciółki, już się umówiłam, będzie na mnie czekać. – Kłamstwa przez telefon były dużo łatwiejsze.
– Daj telefon do niej, wytłumaczę jej wszystko.
– Przepraszam, widzę, że właśnie przyjechali, muszę iść, a jeszcze chcę spakować kilka rzeczy. Zobaczymy się po świętach. Zadzwonię, jak dojedziemy – powiedziała i szybko się rozłączyła.
Zastygła z telefonem w ręku.
Co ja wyprawiam? Sprawia, że się uśmiecham bez powodu, że chce mi się żyć, przy nim chcę czegoś więcej niż praca, pieniądze i spokój, a przeganiam go, bo chciał mnie zabrać na święta?
Westchnęła. To też miała wyćwiczone. Łatwo przechodziła nad takimi rozterkami, tłumacząc sobie, że nie należy przejmować się tym, czego nie można zmienić. Wystarczyło pomyśleć o czymś innym.
Nie można zmienić?
Najchętniej nie wychodziłaby tego dnia z domu, ale musiała kupić jedzenie, bo przecież jutro nie znajdzie otwartego sklepu. Była zła na siebie, że zostawiła to na ostatnią chwilę. Może kupi jednak jakieś pierogi i rybę? Nędzna namiastka wigilii… Tylko po co?
Wyszła z budynku i pierwsze, co zobaczyła, to stojący naprzeciwko wejścia Michał. Stanęła jak wryta. Zaskoczył ją tak, że nie była w stanie zareagować. Podszedł do niej i po prostu mocno ją przytulił.
– Jakoś ci nie uwierzyłem – powiedział cicho. – Idziemy – dodał, biorąc ją za rękę i kierując się do jej mieszkania. – Pakuj się albo pojedziesz, jak stoisz.
Powinna go wyrzucić, obrazić się za ten despotyzm, ale przepełniał ją taki wstyd i była tak zaskoczona, że zrobiła, co kazał.
Stał w progu niewielkiego mieszkanka. Właściwie pokoju z aneksem kuchennym i łazienką. Malutkie, ale jej wystarczało. Widziała, że rozglądał się ciekawie. Była dumna ze swojego gniazdka. Pełne kolorowych akcentów, drobnych bibelotów dodających mu ciepła, nadal nie sprawiało wrażenia zagraconego. Na ścianach wisiały obrazki, które sama namalowała. Nie były to żadne dzieła sztuki, ale lubiła je.
– Weź piżamę, sweter i coś ładnego na wieczór – powiedział Michał, wciąż się rozglądając. – Nie musi być elegancko, tego dnia ubieramy się, jak chcemy. Nie zapomnij o czapce i szaliku, bo nad morzem zawsze wieje.
Robiła posłusznie, co mówił, coraz bardziej oszołomiona i pełna poczucia winy, że złapał ją na kłamstwie. Spakowała piżamę w zielone kwiatki, błękitną bluzkę, którą lubiła, czarną spódnicę i ulubiony granatowy sweter z dużym golfem. Wrzuciła wszystko do niewielkiej torby, którą jej podał. Skąd wiedział, gdzie trzyma torbę? Nie zdążyła się nad tym głębiej zastanowić.
– I rękawiczki. – Z kilku par leżących w przedpokoju wybrał jej ulubione.
Miała słabość do rękawiczek, więc posiadała ich sporo, bo jeśli jakieś jej się bardzo podobały, kupowała. Przekonywała się zawsze, że to niegroźne skrzywienie. I niezbyt kosztowne. Nie wiedziała, jakim cudem z kilku par wybrał właśnie te, które lubiła najbardziej.
– Poczekaj, wezmę coś dla twoich bliskich.
– Mam prezenty, sama je wybierałaś, pamiętasz? Nie przejmuj się tym – powiedział miękko.
Musiał widzieć, że jest zakłopotana, zachowywał się, jakby była dziką zwierzyną, której nie chciał spłoszyć. Może coś w tym było? Oby nie okazał się myśliwym. Niemal uśmiechnęła się do tej gry słów.
– Ale chcę coś od siebie… – bąknęła niepewnie, wkładając do torby pudełko z kubkami, które od niedawna sama malowała, licząc, że ktoś je zamówi. Te miały ładne kwiatowe wzory. Ukradkiem wrzuciła do torby jeszcze jedną rzecz, która miała czekać do następnego spotkania… Po świętach. O ile by się spotkali.
Złapał jej torbę, sprawdził, czy zakręciła wodę i gaz, czy nie zostawiła włączonego żelazka albo innego urządzenia i przypilnował, by dobrze zamknęła mieszkanie.
Wyszli przed budynek. Złapał ją szybko za rękę i pociągnął w stronę samochodu. Otworzył drzwi.
– Michał… – zaczęła, zamiast wsiąść. Spojrzała na niego, a w oczach miała poczucie winy i niewypowiedzianą prośbę. Była zakłopotana i chyba nieco przestraszona.