Bez hamulców. Ostatnia prosta - Aleksandra Pakuła - ebook + audiobook + książka

Bez hamulców. Ostatnia prosta ebook i audiobook

Pakuła Aleksandra

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeszcze do wczoraj Karolina chciała pozbyć się łatki perfekcjonistki i powściągliwej 40-latki, której pewnych rzeczy nie wypada robić, i… zacząć żyć.

Jeszcze do wczoraj chciała zagłuszyć rozum i dać szansę sercu, przestać odkładać siebie na jutro i kochać Nickiego.

Jednak dziś wszystko się zmieniło. Na horyzoncie pojawił się były mąż, a media obiegła informacja o tragicznym wypadku.

Jutro? To pustka. Tym bardziej ich wspólne jutro.

Poznaj zakończenie tej niezwykle namiętnej historii miłości, która według wielu nie miała prawa się udać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 15 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,9 (67 ocen)
58
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Smoczek26031993

Nie oderwiesz się od lektury

Jezu ta książka mnie wdeptala. piękna historia. zakończenie mnie zabiło serio. poplakalam się jak dziecko ale zakończenie jest takie ... prawdziwe. mi dodało kopa. bardzo dobry orzekaz dla innych. świetnie się bawiłam przy tej książce. były momenty ciężkie ale historia sama w sobie piękna. myślami że zakończenie będzie inne. to zakończenie mnie rozwaliło Jezu 😔 polecam te dylogię wszystkim.. oby więcej takich książek. te autorke uwielbiam . Ona ma takie prawdziwe życiowe te książki. lekcją hiszpańskiego była świetna ale ta dylogia rozwalila mnie na łopatki.
10
boberekgosiaczek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobała mi się ta historia taka inna od wszystkich naprawdę ciekawa ale zakończenie serio katastrofa kto kończy książki w taki sposób. Czytamy takiego rodzaju książki dla happy endu w całej tej historii mi tego zabrakło. Takiego zakończenia to się nie spodziewałam.
10
Marianka77

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
Zuzanna1972M

Nie oderwiesz się od lektury

😍
00
beatrise165

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca do łez książka, która pochłonęła mnie od samego początku...Ale zakończenie powaliło mnie na kolana i tu autorka ma u mnie duży minus..
00

Popularność




Prolog

Czy wie­rzę w miłość?

Bar­dzo czę­sto zadaję sobie to trudne pyta­nie. Bo jak po tym, co się wyda­rzyło, na­dal w nią wie­rzyć? Jak pokła­dać nadzieję, że los się jesz­cze do mnie uśmiech­nie? I jak odna­leźć w sobie choćby naj­mniej­szą iskierkę nadziei…

Chcia­ła­bym odpo­wie­dzieć, że dziś już nie wie­rzę, że teraz sta­łam się naczelną ate­istką miło­ści w tym kato­lic­kim kraju nad Wisłą… Tak byłoby mi łatwiej. Chcia­ła­bym tak mówić, ale nie mogę.

Chyba wie­rzę. Tak, wciąż wie­rzę, choć pew­nie to absur­dalna, nie­kiedy pełna idio­tycz­nej nadziei i przede wszyst­kim bar­dzo bole­sna wiara.

Współ­cze­sne pary coraz czę­ściej łączą dzieci i kre­dyty. To dru­gie nie­rzadko cemen­tuje dwoje ludzi na dłu­żej. Poza tym pustka – związ­kowy marazm. Brak tema­tów do roz­mów, brak wspól­nych pasji, powo­dów do dzie­le­nia się swo­imi pro­ble­mami czy rado­ściami, a w rezul­ta­cie brak miło­ści, czu­ło­ści i bli­sko­ści. To tak, jak­byś w wieku dwu­dzie­stu, góra trzy­dzie­stu lat men­tal­nie umarła i wege­to­wała aż do natu­ral­nej śmierci two­jego ciała. Jak­byś żyła dla prze­ży­cia, nie dla życia.

Nie wynio­słam z domu dobrych wzor­ców rela­cji part­ner­skich. Moi rodzice nie przy­go­to­wali mnie do związku peł­nego miło­ści z tej pro­stej przy­czyny: sami takiego nie stwo­rzyli. Lecz matka jed­nego mnie nauczyła. Cza­sem w imię miło­ści trzeba coś poświę­cić, dać coś od sie­bie, wyrzec się cze­goś ze względu na drugą osobę i jej szczę­ście. Bo w miło­ści nie ma miej­sca na ego­izm.

Wie­rzę w to bar­dzo, więc chyba wie­rzę w miłość.

Jesz­cze moc­niej wie­rzę w to, że każda osoba, którą spo­ty­kamy, poja­wia się w kon­kret­nym celu. Jej obec­ność w naszym życiu może się oka­zać dla nas bole­sną lek­cją, błę­dem, nauczką… Może też być sza­loną przy­jaź­nią, nie­za­po­mnianą miło­ścią, nowym źró­dłem wiary i nadziei albo przy­po­mnie­niem, że czas ucieka i nie można dłu­żej cze­kać, tra­cić go na tok­syczne rela­cje, nudne życie, odkła­da­nie reali­za­cji marzeń.

Bo ni­gdy nie wiemy, czy to nie nasz ostatni wschód słońca, ostat­nia kawa, ostatni deser, ostatni poca­łu­nek, ostat­nie spoj­rze­nie w oczy naszej miło­ści, ostatni dotyk dłoni, ostat­nie „kocham cię”.

Bieg 1

Kiedy dociera do cie­bie infor­ma­cja o wypadku lub śmierci bli­skiej osoby, masz wra­że­nie, jak­byś to ty tra­ciła życie. Odbiera ci wła­dzę w rękach, nogach, nawet głowa jest jakby nie twoja. To pierw­sza faza. Szok, odre­al­nie­nie, nie­do­wie­rza­nie, sta­now­cze odrzu­ca­nie wszel­kich infor­ma­cji.

Nie możesz zebrać myśli, nie wiesz, co robić albo czego nie robić. Czu­jesz się tak, jakby zostały ci ode­brane wszyst­kie funk­cje życiowe. Nic nie wiesz.

Cho­ciaż w moim przy­padku coś jed­nak jest jasne…

*

– Cho­lera, co ty robisz! – pro­te­stuję.

– Wra­cam do domu – mru­czy, pró­bu­jąc ponow­nie się­gnąć war­gami moich ust.

Tym razem jestem od niego szyb­sza. Gwał­tow­nym ruchem odpy­cham Daniela, czym wpra­wiam go w osłu­pie­nie.

– Do reszty zgłu­pia­łeś?! – pytam, ocie­ra­jąc wil­gotne wargi, po czym ruszam do tele­wi­zora i pod­krę­cam gło­śność.

Mój były wygląda tak, jak­bym mu wła­śnie powie­działa, że tak naprawdę od zawsze wolę kobiety.

– „Wra­cam do domu”? Co to w ogóle ma być?! Nie wysze­dłeś po mleko przed kwa­dran­sem, roz­wie­dli­śmy się prze­szło rok temu. Masz nową żonę i dziecko w dro­dze… Pamię­tasz?! A może oprócz kry­zysu wieku śred­niego prze­cho­dzisz rów­nież wcze­sne sta­dium alzhe­imera?! – Widok miny Daniela spra­wia, że zdu­szam złość. Biorę głę­boki wdech. – Prze­pra­szam, nie powin­nam tego mów… – Zawie­szam się.

Dzien­ni­karz recy­tuje stan­dar­dową for­mułkę zare­zer­wo­waną na wypa­dek nie­ocze­ki­wa­nych incy­den­tów, poda­jąc przy tym skąpe infor­ma­cje. Jed­nym zda­niem gówno wie, ale dba o oglą­dal­ność, nie­ważne, że żeruje na czy­jejś tra­ge­dii. Nor­mal­nie wyklę­ła­bym go pod nosem i zmie­niła kanał, ale… nie tym razem.

Moje oczy stają się coraz więk­sze, a gdy dostrze­gam na nagra­niu zna­jomy tor moto­cros­sowy, poja­wiają się w nich łzy.

– Masz rację. – Daniel staje obok mnie z miną skru­szo­nego szcze­niaka.

Cho­lera! On myśli, że to przez niego. Nie mam na to czasu.

– Nie powi­nie­nem… – pró­buje wyja­śniać mój eks.

Nie słu­cham, co mówi, chwy­tam tele­fon i torebkę i ruszam do wyj­ścia.

– Karola?! Co ty robisz?! Gdzie…

– Muszę! Zaopie­kuj się Ted­dym! – wołam, bie­gnąc do auta.

*

Na tra­sie liczą­cej ponad dwie­ście pięć­dzie­siąt kilo­me­trów zła­ma­łam chyba wszyst­kie moż­liwe prze­pisy ruchu dro­go­wego. Wyko­na­łam też z milion połą­czeń do Nic­kiego. Bez skutku. Prze­szłam wszyst­kie moż­liwe fazy reak­cji. Zaprze­cza­łam. Nie dowie­rza­łam. Ana­li­zo­wa­łam to, co wiem. Czę­ściowo godzi­łam się z tym, co moż­liwe. Ciska­łam gromy na wszyst­kich (w odróż­nie­niu ode mnie jadą­cych prze­pi­sowo) kie­row­ców na lewym pasie auto­strady. Zaczę­łam się tar­go­wać z Bogiem, z dia­błem, ze Szczy­glem (który miał zdo­być dla mnie klu­czowe infor­ma­cje), a nawet ze sobą, obie­cu­jąc, że „jeśli on prze­żyje, to ja już ni­gdy…”.

Do szpi­tala doje­cha­łam w nie­unik­nio­nej fazie depre­sji, ocze­ku­jąc naj­gor­szego. Uświa­do­mi­łam sobie, że spie­przy­łam na całego, bo już nie zdążę powie­dzieć mu tego, co zamie­rza­łam, bo może nawet nie będę miała oka­zji go zoba­czyć , dotknąć, przy­tu­lić…

– Prze­pra­szam, nie może pani tam wejść!

Z oddali dobiega mnie głos pra­cow­nicy szpi­tala, lecz ja sta­ram się nie sły­szeć tego zakazu i przy­spie­szam kroku.

– Halo, sły­szy mnie pani?! Do pani mówię!

Ostat­nie słowa kobiety są niczym wystrzał na start. Zry­wam się do sprintu i wśli­zguję przez szklane drzwi, a tam…

– O Boże! – wzdy­cham, po czym dostaję hiper­wen­ty­la­cji albo cze­goś w rodzaju zawału.

Wszystko jedno, bo zauwa­żam Nic­kiego i pękam. Mój pro­fe­sjo­nalny pan­cerz się kru­szy. Sta­lowe nerwy, któ­rych nie­je­den dzien­ni­karz przez lata mi zazdro­ścił, i wyćwi­czone nie­oka­zy­wa­nie emo­cji to już prze­szłość. Jak ni­gdy do tej pory zale­wam się łzami.

Chło­pak natych­miast zrywa się z ławki i pod­biega do mnie, ja tym­cza­sem nie mogę się poru­szyć. Stoję, jak­bym miała beto­nowe buty. Nawet gdy pie­lę­gniarka wraz z ochro­nia­rzem cią­gną mnie w stronę wyj­ścia, ani drgnę. Pła­czę histe­rycz­nie i nie sły­szę, co Nicki mówi per­so­ne­lowi szpi­tala. Ci po chwili pusz­czają mnie.

– Myśla­łam… myśla­łam, że… bo nie odbie­ra­łeś… a w tele­wi­zji… Dzwo­ni­łam… i pisa­łam, bo chcia­łam ci powie­dzieć coś waż­nego… a ty… – Led­wie skła­dam zda­nia.

Nicki pod­cho­dzi do mnie. A kiedy wyciąga ręce i mnie obej­muje, jesz­cze bar­dziej się roz­kle­jam.

– Spo­koj­nie – szep­cze tuż przy moim uchu.

O Boże. Jest! To on. Ten głos. Ten zapach skóry. To cie­pło ciała. Mój „cały jak marze­nie”.

– Myśla­łam, że nie żyjesz! – szlo­cham.

– Nie było mnie tam.

Zasko­czona potrzą­sam głową, trudno mi uwie­rzyć w to, co sły­szę.

– To zna­czy byłem, ale tylko przez chwilę, bo… No chcia­łem do cie­bie poje­chać, bo to wszystko było idio­tyczne… Spier­do­li­łem, wiem. Zacho­wa­łem się jak idiota. Ni­gdy nie zosta­wiam w taki spo­sób spraw, więc posta­no­wi­łem, że…

– To dla­czego nie odbie­ra­łeś?!

Nicki wypusz­cza mnie z uści­sku i wyciąga z kie­szeni coś, co praw­do­po­dob­nie kie­dyś było smart­fo­nem. Teraz jest czymś, po czym (jestem tego pewna na sto pro­cent) prze­je­chał moto­cykl, może nawet dwa.

– Udu­szę cię! – war­czę na widok roz­wa­lo­nego tele­fonu.

– A co? Już się nasta­wi­łaś, że jestem mar­twy? – żar­tuje i posyła mi ten swój prze­klęty uśmiech.

– To nie jest zabawne! – Sztur­cham go w ramię, po czym przy­tu­lam mocno, jak­bym spraw­dzała, czy fak­tycz­nie jest cały i zdrowy. – Tak się o cie­bie bałam – pła­czę.

W tym momen­cie roz­brzmiewa dono­śny dzwo­nek czy­je­goś tele­fonu. Orien­tuję się, że nie jeste­śmy sami. Tuż przy drzwiach bloku ope­ra­cyj­nego sie­dzą jakiś bro­daty facet w śred­nim wieku oraz kilku męż­czyzn, któ­rych chyba znam z meczów, choć teraz, gdy nie są ubrani w spor­towe kom­bi­ne­zony, trudno mi to oce­nić. Nie zmie­nia to faktu, że są tu, a ja… Cho­lera! Natych­miast odsu­wam się od Nic­kiego, ukrad­kiem wycie­ram twarz i w eks­pre­so­wym tem­pie sta­ram się dopro­wa­dzić do względ­nego porządku czy raczej stanu stan­dar­do­wej Karo­liny Sza­rzyń­skiej.

– Chcia­łaś mi coś powie­dzieć. Podobno waż­nego. – Nicki wygląda na nie­wzru­szo­nego tą sytu­acją. – To mów.

– Nie… To zna­czy tak, ale to może pocze­kać – mam­ro­czę, uda­jąc, że szu­kam cze­goś w torebce. Tak naprawdę pró­buję ukryć zaże­no­wa­nie wła­sną postawą i wylew­no­ścią uczuć przed obcymi ludźmi. – Powiem ci póź­niej, jak będziemy sami.

– Teraz jest już póź­niej, niż ci się wydaje – komen­tuje oschłym tonem Nicki. – Myśla­łem, że to wła­śnie zro­zu­mia­łaś, jadąc pra­wie trzy­sta kilo­me­trów tylko po to, by mnie udu­sić, w razie gdy­bym jed­nak nie był mar­twy.

Gdy wypo­wiada ostat­nie słowo, ponow­nie coś we mnie pęka. Znów zale­wam się łzami.

– Ej, nie płacz! Pro­szę. – Chło­pak przy­ciąga mnie do sie­bie i ota­cza ramio­nami. – Żar­to­wa­łem. Chcia­łem ci tylko uzmy­sło­wić, że…

– Kocham cię – szep­czę.

Czuję, jak jego roz­luź­nione przed momen­tem ciało nagle się spina.

– Powtórz.

Pod­no­szę wzrok i patrzę na niego. Jest nie­pewny, wyraź­nie zasko­czony tym, co usły­szał.

– Panie Kno­xville, kocham pana – powta­rzam z uśmie­chem, choć w moich oczach na­dal lśnią łzy. Od kiedy sta­łam się taką histe­ryczką, która nie potrafi zapa­no­wać nad wła­snymi emo­cjami?! – I prze­pra­szam za wszystko, co wtedy powie­dzia­łam i zro­bi­łam. Zacho­wa­łam się idio­tycz­nie. Prze­pra­szam. – Milknę, wycze­ku­jąc z jego strony komen­ta­rza, ale gdy to nie nastę­puje, dodaję: – To było to coś waż­nego, co chcia­łam ci powie­dzieć.

I wtedy nastę­puje jakaś nie­uchwytna zmiana. W jego oczach dostrze­gam coś, czego jesz­cze nie widzia­łam.

– Ja panią też, pani Karo­lino, nawet bar­dzo – wyznaje, pstry­ka­jąc mnie w nos. – Ale żebym ci uwie­rzył tak na sto pro­cent… całuj.

Na jego usta wkrada się cwany uśmiech. Dobrze wie, że tego nie zro­bię, że nie odważę się przy gapiach. To mój czuły punkt.

– W takim razie umie­ram – oświad­cza, po czym odwraca się i woła do męż­czy­zny w oddali: – Bobby, jak teraz umrę, to będzie jej wina. Zapa­mię­taj i dopil­nuj, żeby wszy­scy się o tym dowie­dzieli!

Ach, no tak, teraz już wiem! To opie­kun z firmy spon­so­ru­ją­cej więk­szość zawod­ni­ków i imprez spor­to­wych. Widzie­li­śmy się już wie­lo­krot­nie, nie tylko na obiek­tach żuż­lo­wych, a jed­nak dziś zupeł­nie nie przy­po­mina sie­bie. Pod­krą­żone oczy, blada cera, nos w ekra­nie komórki. Dopiero po chwili męż­czy­zna odrywa wzrok od tele­fonu i kręci głową. Nawet z tej odle­gło­ści można dostrzec cień uśmie­chu na jego zmę­czo­nej twa­rzy.

– Jesteś nie­po­prawny – oznaj­miam.

Nicki pochyla twarz i mru­czy tuż przy moim uchu:

– Nie bar­dziej niż twój tyłek w tych jean­sach.

W chwili, gdy jego dłoń ześli­zguje się z mojego bio­dra, drzwi za nami otwie­rają się z hukiem. Do środka wkra­cza pew­nym kro­kiem Woro­now. W swoim ojczy­stym języku powta­rza w kółko do pie­lę­gniarki, która pró­buje go zatrzy­mać: „Nic nie rozu­miem”. Dosko­nale wie, co do niego mówi, ale ją igno­ruje.

– Pro­szę go zosta­wić – odzywa się Nicki.

– I co? Co z nim?! – Emil w ułamku sekundy traci pew­ność sie­bie i wpa­truje się w nas.

Nic nie rozu­miem. O co tu cho­dzi? O kogo on pyta? Prze­cież skoro Nicki stoi tutaj i nic mu nie jest, to…

– Mam tego dosyć! – war­czy pie­lę­gniarka. – Pro­szę pań­stwa, to nie jest klu­bo­ka­wiar­nia, tylko szpi­tal! A pań­stwa jest coraz wię­cej, co chwilę docho­dzi ktoś nowy. Wszy­scy mnie prze­ko­nu­je­cie, że musi­cie tu być. To nie jest pik­nik!

– To aku­rat wiemy. Nie ma żar­cia – wtrąca Woro­now, ale szybko zostaje zru­gany spoj­rze­niem Bobby’ego.

Pie­lę­gniarka bie­rze głę­boki wdech.

– Pan Cle­ver jest ope­ro­wany i aktu­al­nie nie potrze­buje pań­stwa pomocy, tylko naszej. Pro­szę się prze­nieść gdzie indziej. Tu może zostać tylko naj­bliż­sza rodzina.

O mój Boże.

*

Trudno było prze­ko­nać Nic­kiego, że pie­lę­gniarka ma rację, a jesz­cze trud­niej nakło­nić go do opusz­cze­nia szpi­tala. W końcu jed­nak uległ moim per­swa­zjom i oboje poje­cha­li­śmy do jego domu. Ope­ra­cja Chrisa ma potrwać co naj­mniej pięć godzin. To jedy­nie pro­gno­zo­wany czas trwa­nia zabiegu, zwa­żyw­szy, że po upadku przez pra­wie godzinę chło­pak był nie­przy­tomny. Z tego, co udało mi się wychwy­cić z rela­cji Nic­kiego, Cle­ver stra­cił pano­wa­nie nad moto­cy­klem i wypu­ścił go z rąk. W wypadku doszło do zmiaż­dże­nia jego ciała. Ponoć ist­nieje praw­do­po­do­bień­stwo uszko­dze­nia rdze­nia krę­go­wego, co wiąże się z utratą wła­dzy w nogach, jed­nak nikt ze zgro­ma­dzo­nych w szpi­talu nie chciał przy­jąć tego do wia­do­mo­ści. Matka Chrisa, która mieszka w Austra­lii, ma przy­le­cieć dopiero jutro póź­nym wie­czo­rem, do tego czasu na miej­scu pozo­staje Bobby.

– Powi­nie­nem tam być.

Sły­szę to po raz setny, spo­glą­dam na Nic­kiego i powta­rzam:

– Zjesz coś, prze­śpisz się i wró­cisz do szpi­tala.

Otwie­ram drzwi jego miesz­ka­nia i wpusz­czam go do środka.

– To mój przy­ja­ciel.

To, co maluje się w jego oczach, boli. Zarówno jego, jak i mnie. Nie wiem, co się czuje w takim momen­cie, mogę się tylko domy­ślać. Zazwy­czaj stoję po dru­giej stro­nie bary­kady, jedy­nie infor­mu­jąc widzów o skali pro­blemu. Sama nie prze­ży­wam go wewnętrz­nie. I nie, wcale nie jestem zgorzk­niałą babą. To wyuczony odruch obronny, w prze­ciw­nym razie już dawno wpa­dła­bym w depre­sję.

– Wiem. – Kładę mu dłoń policzku. – Ale teraz nie możesz mu w żaden spo­sób pomóc.

– Na pewno jest coś, co…

Widzę, jak ogar­nia go wście­kłość, dla­tego nie pozwa­lam mu dokoń­czyć, tylko z bru­talną szcze­ro­ścią oznaj­miam:

– W tym momen­cie możesz tylko ogar­nąć sie­bie, i powi­nie­neś to zro­bić. Adre­na­lina w końcu opad­nie, a Chris, gdy się wybu­dzi, będzie potrze­bo­wał pomocy naj­bliż­szych. – Mam pełną świa­do­mość, że chło­pak nie bie­rze pod uwagę, w jak cięż­kim sta­nie jest jego kolega. Biorę głę­boki oddech i dodaję: – Posłu­chaj, to nie będzie sprint. On nie ock­nie się jutro i jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki wsią­dzie na motor i poje­dzie na zawody. Przy­go­tuj się na długi i ciężki mara­ton. Nawet jeśli okaże się, że jego ciało będzie w stu pro­cen­tach sprawne, pozo­staje jesz­cze głow…

– Miał kask i wyklu­czy… – Nicki nie koń­czy zda­nia, bo dociera do niego, że ist­nieją rany nie­wi­doczne dla oczu.

Odpor­ność ciała na ból to jedno, ale umysł ludzki to coś zupeł­nie innego. We współ­cze­snej histo­rii sportu wielu nie zdo­łało się pod­nieść po wypad­kach.

– Weź prysz­nic, a ja zro­bię coś do jedze­nia – pro­po­nuję.

*

Dwa kwa­dranse póź­niej koń­czę danie – naj­prost­sze oraz jedyne moż­liwe do przy­go­to­wa­nia z pro­duk­tów, jakie zna­la­złam w miesz­ka­niu Nic­kiego. Maka­ron aglio e olio. Nie­stety Nicki jesz­cze nie wyszedł z łazienki. Na­dal sły­chać szum wody.

Wołam go, lecz nie sły­szę odpo­wie­dzi. Odcze­kuję kilka minut, ale gdy odgłosy leją­cej się wody nie ustają, ruszam do łazienki.

– Nicki, woła…

Milknę, widząc, jak stoi pod ścianą desz­czu w total­nej roz­sypce. Nie potra­fię powie­dzieć niczego pokrze­pia­ją­cego w takiej chwili. Zresztą nawet gdy­bym potra­fiła, co by to zmie­niło? Czy jeśli powiem: „Nie martw się”, to prze­sta­nie się mar­twić? Albo czy go pocie­szę, mówiąc: „Wszystko będzie dobrze”?

Nie.

Dla­tego po pro­stu roz­bie­ram się i staję za jego ple­cami.

– Mogę? – pytam cicho, muska­jąc pal­cami jego ciało, a gdy potwier­dza ski­nie­niem głowy, obej­muję go czule.

– On… on… przez godzinę leżał… Wyglą­dał tak, jak… jakby… już go nie było.

Tembr jego głosu przy­pra­wia mnie o dresz­cze, ale dopiero gdy odwraca się w moją stronę i widzę jego zapła­kaną twarz, tracę grunt pod nogami.

– Myśla­łem, że… Jeśli znowu mnie to spo­tka… Jeśli będę na miej­scu, to… to… Kurwa, gdyby nie było tam Bobby’ego, nic bym… To on go reani­mo­wał, a ja tylko…

Nie pozwa­lam mu dokoń­czyć, bo jego słowa brzmią jak lincz na samym sobie, a to w tej chwili naj­gor­sze, co Nicki może sobie zro­bić. Czasu nie cof­nie. Swo­jej reak­cji i postę­po­wa­nia rów­nież. Przy­tu­lam go mocno, bo to jedyne, co teraz mogę zro­bić. Chcę cho­ciaż w mini­mal­nym stop­niu zabrać jego smu­tek i ból. Nie mam tyle odwagi, by zapy­tać, co miał na myśli, mówiąc, że znowu go to spo­tkało. Nie dziś. Nie teraz.

– Spo­koj­nie – szep­czę, muska­jąc ustami raz po raz jego skroń.

Jesz­cze długi czas sto­imy sple­ceni i nie ma w tym geście ani grama sek­su­al­no­ści. Bo nie jeste­śmy jedy­nie fizycz­nie nadzy, men­tal­nie rów­nież. Bez­bronni, cier­piący i odarci z nadziei. W takiej chwili potrze­bu­jemy dru­giego czło­wieka, jego bli­sko­ści, dotyku. Ani świat, ani tym bar­dziej jaki­kol­wiek zwią­zek dwóch osób nie kręci się tylko wokół seksu. To mit. Szko­dliwy, jed­nak tylko mit. Bli­skość fizyczna to coś, co może pod­trzy­my­wać rela­cję, wznie­cać i pod­sy­cać żar, prze­no­sić nas do gwiazd… ale dopiero bli­skość umy­słowa to dopiero kosmos.

I chyba na tym wła­śnie polega proza życia.

Bieg 2

Noc nale­żała do tych z gatunku cięż­kich i nie­prze­spa­nych. U mnie to wyćwi­czona reak­cja, zbo­cze­nie zawo­dowe. Bycie w sta­nie cią­głego czu­wa­nia, gdy dzieje się coś nie­spo­dzie­wa­nego. Z przy­zwy­cza­je­nia bez końca spraw­dza­łam wszel­kie wia­do­mo­ści i newsy w inter­ne­cie na temat wypadku Cle­vera. Więk­szość to nie­stety domy­sły i bzdury nie­ma­jące nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią.

O świ­cie zadzwo­nili do mnie z pracy, infor­mu­jąc, że oprócz wie­czor­nego wyda­nia wia­do­mo­ści spor­to­wych i wybła­ga­nego prze­ło­że­nia na noc – ze względu na mój przy­jazd do Toru­nia – spraw­dza­nia mon­tażu nowego odcinka pro­gramu mam zja­wić się nieco wcze­śniej na spe­cjalne wej­ście na żywo w ser­wi­sie dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych infor­ma­cji z Pol­ski i ze świata. Jako nie­umie­jąca odma­wiać matka Teresa oczy­wi­ście się zgo­dzi­łam. Co za tym idzie muszę jak naj­szyb­ciej zbie­rać się w drogę do War­szawy.

Kiedy znaj­du­jemy się nie­opo­dal szpi­tala, zjeż­dżam na pobo­cze i mówię:

– Nie mogę zostać.

Nicki wygląda tak, jakby dostał obu­chem w głowę. Cho­ciaż… można rzec, że zacho­wuje się tak od wczo­raj. Po ledwo prze­spa­nej nocy jest wycień­czony, więc spo­koj­nie mu wyja­śniam:

– Muszę jechać do pracy, mam ser­wis infor­ma­cyjny i nockę w mon­tażu, i…

Mam wra­że­nie, że jest roz­cza­ro­wany, może nawet smutny. To chyba to. Odru­chowo przy­bie­ram postawę empa­tyczną i jak powie­działby Kostek, prze­ista­czam się w zbaw­czy­nię całego świata, która bie­rze na swoje barki pro­blemy i tro­ski nie tylko wła­sne, ale także innych wokół, aby udo­wod­nić, że dam radę. Komu udo­wod­nić? Hm, tego na­dal nie usta­lono.

– Myśla­łem, że…

Cho­lera! Jest gorzej, niż przy­pusz­cza­łam. Nie mam wyj­ścia, muszę zro­bić wszystko, by tu jak naj­szyb­ciej wró­cić. On mnie potrze­buje. To pewne.

W tym momen­cie mój syn wyszep­tałby mi do ucha: „A nie mówi­łem? Uszczę­śli­wiasz wszyst­kich na siłę”.

– Mogę przy­je­chać jutro z samego rana… Cho­ciaż nie, naj­pierw muszę odwieźć chłop­ców do szkoły. To mój tydzień. – Zawie­szam się na moment, czu­jąc w kościach, że dosto­so­wa­nie mojego gra­fiku do jego potrzeb tym razem nie będzie takie pro­ste. – No ale potem mogę przy­je­chać. Zadzwo­nię do Wiki, może mogłaby się zająć …

– Dasz mi dokoń­czyć? – prze­rywa mi, zasła­nia­jąc dło­nią moje usta. – Myśla­łem, że masz wolne, skoro tu przy­je­cha­łaś. Gdy­bym wie­dział, nie pozwo­lił­bym ci zostać. Nie spa­łaś w nocy, a teraz masz jechać taki kawał i kolejną noc nie zmru­żyć oka.

– Ale, ale ja…

Jestem total­nie zasko­czona jego reak­cją. Spo­dzie­wa­łam się tego, co zawsze. Że muszę się poświę­cać dla innych. Muszę sta­wiać męża, part­nera, dzieci, rodzi­ców, pra­co­dawcę ponad sie­bie. Ja jestem na sza­rym końcu tej hie­rar­chii – od zawsze i na zawsze.

– No wła­śnie ty! Nie spa­łaś, nie jadłaś, jecha­łaś tyle kilo­me­trów i teraz znowu to samo! Wiesz, ile wypad­ków powo­dują zestre­so­wani, nie­wy­spani i zde­kon­cen­tro­wani kie­rowcy? Tu nie cho­dzi tylko o cie­bie, ale też o innych na dro­dze!

*

W tam­tym momen­cie wydał mi się bar­dziej doj­rzały, niż wyni­ka­łoby to z metryki. To były te krót­kie chwile, gdy zamie­nia­li­śmy się rolami. Chwile, które zawsze wspo­mi­nam z uśmie­chem.

*

– Zde­cy­do­wa­nie wolę, gdy zacho­wu­jesz się na tyle lat, ile masz, a nie glę­dzisz jak stary pryk – stwier­dzam żar­to­bli­wie i mru­gam do niego.

– Gdy­byś ty zacho­wy­wała się odpo­wie­dzial­nie, nie musiał­bym zwra­cać ci uwagi.

Choć mówi poważ­nie, widzę, jak wewnętrz­nie się uśmie­cha.

– Zapo­mnia­łeś dodać: „odpo­wie­dzial­nie i sto­sow­nie do wieku”.

– Ja nie mam cho­rej obse­sji na punk­cie wieku, tak jak co ponie­któ­rzy w tym aucie. – Wymow­nie spo­gląda na mnie. – Mogę nawet się poku­sić o stwier­dze­nie, że mam to total­nie w dupie.

Nicki śmieje się pierw­szy raz od ponad dwu­dzie­stu czte­rech godzin, i jest to coś pięk­nego. Ja jed­nak ten moment szczę­ścia psuję.

– Muszę jechać. Prze­pra­szam. I nie mogę cię odwieźć pod sam szpi­tal, bo tam… – Ciężko wzdy­cham. – Tam jest stado hien. Ty też nie powi­nie­neś wcho­dzić głów­nym wej­ściem, chyba że chcesz być zaata…

– Wiem. Bobby będzie cze­kał z dru­giej strony szpi­tal­nego skrzy­dła.

*

Droga do War­szawy upły­nęła mi w eks­pre­so­wym tem­pie. Wspo­ma­gana solidną por­cją kofe­iny nie czu­łam zmę­cze­nia. Ba! Zdą­ży­łam przy­go­to­wać w domu obiad na dwa kolejne dni, nieco uprząt­nąć bała­gan przed powro­tem chłop­ców, a także przy­go­to­wać się do rela­cji tyle, ile byłam w sta­nie, ponie­waż na­dal nie zna­łam powodu nie­pla­no­wa­nego wej­ścia na żywo na antenę. Po przyj­ściu do pracy wypa­truję Mar­cina, a kiedy już go odnaj­duję, z mar­szu pytam:

– Cześć! Co to za nagłe wej­ście? Masz dla mnie jakie­goś newsa? Spie­szy­łam się i nie mia­łam czasu przej­rzeć wia­do­mo­ści.

Mar­cin otwiera usta i od razu je zamyka. Ciężko wzdy­cha i prze­ciera dło­nią twarz.

– Irek chce, żebyś była infor­ma­to­rem w związku z wypad­kiem Cle­vera…

Nie wiem, czy Szczy­giel powie­dział coś jesz­cze. Mój mózg zalewa fala wście­kło­ści. W eks­pre­so­wym tem­pie gnam wprost do gabi­netu szefa.

– Nie ma mowy! – syczę, wcho­dząc bez puka­nia.

– Dzień dobry, Karola. Cie­szę się, że cię widzę całą i zdrową.

Irek zdaje się nie­wzru­szony, choć dobrze wiem, że udaje. Zawsze tak robi, gdy chce ugrać coś nie­re­al­nego.

– Nie zro­bię tego. Znajdź innego pionka. Nie będę prze­ka­zy­wać plo­tek wyssa­nych z palca. Nie po to…

– A kto powie­dział, że to mają być domy­sły?

– Prze­cież to oczy­wi­ste. Nikt z nas nie ma wglądu w doku­men­ta­cję medyczną. A z tego, co mi wia­domo, ani ja, ani ty nie mamy wykształ­ce­nia medycz­nego i nie pra­cu­jemy w tam­tym szpi­talu.

– Ale ty – Irek spo­gląda na mnie śmier­cio­no­śnym wzro­kiem – masz infor­ma­cje z pierw­szej linii.

– Nie wiem, o czym mówisz. – Sta­ram się zacho­wać poke­rową twarz.

– Oj, Karola, prze­cież dobrze wiemy, WSZY­SCY – szef z pre­me­dy­ta­cją pod­kre­śla wagę tego słowa – wiemy, jak jest. Jeste­śmy doro­śli. Po co te pod­chody? Wyko­rzy­staj swoją wie­dzę i daj widzom to, czego pra­gną.

Leka­rze skła­dają przy­sięgę Hipo­kra­tesa, któ­rej główne zało­że­nie to „Po pierw­sze nie szko­dzić”. Roz­po­czy­na­jąc moją dzien­ni­kar­ską przy­godę, zło­ży­łam przy­rze­cze­nie „bogini dzien­ni­kar­stwa”, że zacho­wam moral­ność, empa­tię, bez­stron­ność i ni­gdy, ale to ni­gdy nie będę sze­rzyć nie­spraw­dzo­nych infor­ma­cji, domy­słów, hej­ter­skich plo­tek. Za żadne pie­nią­dze. Ni­gdy nie upadnę tak nisko.

– Jak pod­kre­śli­łeś, wszy­scy dobrze wiemy, że nie zaj­muję się sek­cją przy­pusz­czeń i plo­te­czek oraz cenię sobie i na­dal sta­ram się zacho­wać swoją pry­wat­ność. – W tym momen­cie po raz pierw­szy w życiu brzmię ostro i dosad­nie w roz­mo­wie z sze­fem. – A skoro jeste­śmy doro­śli, to pozwolę sobie puścić tę roz­mowę w nie­pa­mięć. Miłego dnia – dodaję, odwra­ca­jąc się ku wyj­ściu.

– Trudno. Mam w zana­drzu kilka innych pań, które na pierw­szym miej­scu sta­wiają pracę i dobro firmy, a nie dąsają się jak księż­niczki.

Wzdry­gam się i zatrzy­muję.

– Gro­zisz mi zwol­nie­niem? Już mam się bać? – Choć nie chcę, par­skam ner­wo­wym śmie­chem.

– Skądże. Jedy­nie ostrze­gam. – Irek bez­czel­nie mie­rzy mnie wzro­kiem. – I uzmy­sła­wiam, że nie jesteś jedyną ładną blon­dynką, która umie czy­tać z kartki infor­ma­cje. Na twoje miej­sce czeka rze­sza uta­len­to­wa­nych mło­dych dam.

*

Nie mia­łam wyboru. Musia­łam zająć znane mi miej­sce przed kamerą i z wyuczo­nym wdzię­kiem wyre­cy­to­wać wszyst­kie infor­ma­cje dnia plus bonu­sowy news, który miał spe­cjalny czas ante­nowy.

*

– Łączymy się na żywo! – woła Grze­siek, kie­row­nik planu. – Wcho­dzimy za trzy, dwa…

– Witaj, Marku – pozdra­wiam pre­zen­tera z kanału infor­ma­cyj­nego, który zapo­wie­dział moje wej­ście.

– Karo­lino, co możesz nam powie­dzieć o sta­nie pana Cle­vera? Czy leka­rzom udało się przy­wró­cić funk­cje życiowe? Z tego, co nam wia­domo, od chwili wypadku Chris Cle­ver jest nie­przy­tomny.

Choć wewnętrz­nie mam ochotę odpo­wie­dzieć: „Gówno!”, przy­kle­jam na twarz uśmiech i mówię:

– Chyba nie będzie to nie­pro­fe­sjo­nalne z mojej strony, jeśli poku­szę się o stwier­dze­nie, że wczo­raj cała Pol­ska wstrzy­mała oddech, usły­szaw­szy prze­ra­ża­jącą wia­do­mość o wypadku, jaki wyda­rzył się w Toru­niu.

– Tak, to prawda. Ale co wiemy na temat stanu zdro­wia pacjenta? Czy to prawda, że pan Cle­ver ma nie­do­wład koń­czyn? – dopy­tuje dzien­ni­karz. – Podobno ktoś z jego bli­skiego oto­cze­nia potwier­dził, że w momen­cie gdy służby ratun­kowe poja­wiły się na torze moto­cros­so­wym, Chris skar­żył się na brak czu­cia w nogach.

Sły­sząc ten stek bzdur, mam ochotę co naj­mniej prze­wró­cić oczami. Nie robię tego jed­nak, bo wiem, co by mi za to gro­ziło. Prawda jest taka, że jako dzien­ni­karka zawsze muszę wybie­rać mię­dzy mówie­niem tego, co naprawdę myślę, a co powie­dzieć muszę. Na uła­mek sekundy spo­ty­kam się wzro­kiem ze Szczy­glem. Zauwa­żam jego cyniczny uśmiech i już wiem, co mam robić.

– Co prawda nie mam medycz­nego wykształ­ce­nia, ale wydaje mi się to nie­praw­do­po­dobne, by osoba, która podobno była od chwili wypadku nie­przy­tomna, mogła się skar­żyć na brak czu­cia w koń­czy­nach. – I szach. Widzę po oczach dru­giego kore­spon­denta, że nie wie, co powie­dzieć. Total­nie zgłu­piał, dla­tego kon­ty­nu­uję: – Nie­mniej jed­nak Chris Cle­ver znaj­duje się w jed­nym z naj­lep­szych szpi­tali w naszym kraju i jest pod opieką wyspe­cja­li­zo­wa­nego zespołu medycz­nego, który robi wszystko, co w jego mocy. Są to fachowcy, któ­rzy nie mają w zwy­czaju chwa­lić dnia przed zacho­dem słońca, toteż nie udzie­lają przed­wcze­śnie żad­nych infor­ma­cji na temat stanu zdro­wia swo­jego pacjenta. Rzecz­nik szpi­tala rów­nież odma­wia komen­ta­rza w tej spra­wie.

– Rozu­miem, na ten moment jest wiele nie­wia­do­mych.

Dobrze wiem, że gość nic nie rozu­mie, bo zapewne miał donos od Irka, że wyśpie­wam wszystko, jak leci.

– Jed­nakże poja­wiły się głosy, że to było nie­od­po­wie­dzialne zacho­wa­nie pana Cle­vera, by na kilka dni przed fina­łami ligi szar­żo­wać na moto­rze. Moto­cross to jed­nak bar­dzo nie­bez­pieczne hobby.

Co za per­fidny… Okej, skoro tak grasz, to posłu­chaj tego.

– Tak, to prawda, ale nie tylko moto­cross jest nie­bez­pieczny, pra­wie każdy sport pociąga za sobą ryzyko wypadku czy kon­tu­zji prze­kre­śla­ją­cej karierę. – Marek zapala się jak pochod­nia, naj­wi­docz­niej myśląc, że udało mu się mnie pocią­gnąć za język. – Acz­kol­wiek nie­bez­pieczna jest rów­nież rekre­acyjna jazda na rowe­rze bądź na rol­kach, nie mówiąc już o kie­ro­wa­niu autem albo prze­cho­dze­niu przez ulicę. Zda­niem nie­któ­rych śmier­tel­nym zagro­że­niem jest nawet pro­wa­dze­nie wła­snej dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej w tym kraju. Sta­ty­styki są nie­ubła­gane. Wypadki mogą się zda­rzyć nawet na dro­dze osie­dlo­wej czy na par­kingu, nie wspo­mi­na­jąc o wypad­kach, do jakich docho­dzi we wła­snym domu czy miesz­ka­niu. Ponad połowa zda­rzeń o dra­ma­tycz­nym prze­biegu ma miej­sce w odle­gło­ści do ośmiu kilo­me­trów od domu, a jedna trze­cia to wypadki w odle­gło­ści do pół­tora kilo­me­tra. – W tym momen­cie przy­po­mi­nają mi się słowa Nic­kiego. Z całych sił powstrzy­muję się, by się nie roze­śmiać, i dodaję: – Jed­nym z głów­nych czyn­ni­ków sprzy­ja­ją­cych wypad­kom jest nie­do­spa­nie, zde­kon­cen­tro­wa­nie czy też nagro­ma­dzony w kie­rowcy stres. A jak wszy­scy wiemy, na dro­dze nie jeste­śmy sami. Nasza nie­od­po­wie­dzial­ność czy popeł­nione błędy mogą mieć tra­giczne skutki nie tylko dla nas. Dla­tego, dro­dzy pań­stwo, ape­luję, byśmy prze­strze­gali prze­pi­sów ruchu dro­go­wego, a także dbali o sie­bie i swoje zdro­wie w wymia­rze zarówno fizycz­nym, jak i psy­chicz­nym, a przede wszyst­kim nie zawra­cali sobie głowy wyima­gi­no­wa­nymi pro­ble­mami czy nie­po­twier­dzo­nymi domy­słami. Histo­ria sportu zna o wiele gor­sze przy­padki niż Chrisa Cle­vera, które miały pozy­tywne zakoń­cze­nie, dla­tego nie pozo­staje nam nic innego, jak cze­kać na infor­ma­cje z pierw­szej linii, czyli z pla­cówki medycz­nej.

I mat.

*

Choć z tyłu głowy poja­wia się myśl, że swoim zacho­wa­niem dopro­wa­dzę Irka do sza­leń­stwa, to nie boję się zwol­nie­nia. Chyba pierw­szy raz od dawna. Nie wiem, co jest powo­dem tej pew­no­ści wzglę­dem utrzy­ma­nia posady i słusz­no­ści swo­jego zacho­wa­nia, ale to coś, co pozwala mi spo­koj­nie oddy­chać.

Pod­czas spraw­dza­nia mon­tażu dostaję wia­do­mość… od Nic­kiego! A raczej zdję­cie tele­wi­zora, w któ­rym leci wyda­nie wia­do­mo­ści z moją wypo­wie­dzią. Cho­lera! Pew­nie jest wście­kły za to, że jak­kol­wiek by patrzeć, sta­łam się infor­ma­to­rem.

Po kilku sekun­dach przy­cho­dzi kolejny ese­mes.

Pani Karo­lino, pani to potrafi powie­dzieć „pier­dol się” w taki spo­sób, że czło­wiek cie­szy się na samą myśl o tej eks­cy­tu­ją­cej podróży.

XX

„XX”? Co to w ogóle zna­czy? To jakaś nie­po­praw­nie wysłana emotka? Pomyłka? Lite­rówka? Może chciał się pod­pi­sać? Albo dopi­sać coś i nie­chcący wysłał?

– Chcia­łam zapy­tać, jak wygląda sytu­acja z panem „cały jak marze­nie”, ale szcze­rzysz się od ucha do ucha, więc domy­ślam się, że jest dobrze.

Odry­wam wzrok od komórki i dostrze­gam Wik­to­rię. Szlag! Przez to zamie­sza­nie nawet nie zadzwo­ni­łam do niej, żeby powie­dzieć jej co i jak. Robię skru­szoną minę, na którą ona reaguje śmie­chem.

– Dobra, luz, jesz­cze zdą­żysz mi wszystko opo­wie­dzieć! Już ja tego dopil­nuję. – Wiki siada obok mnie i zerka na ekran mojego tele­fonu. – Ojej, jaki sło­dzia­czek.

– Wiesz, co to zna­czy? – pytam, wska­zu­jąc na ekra­nie dwa iksy.

– Wiem. – Na usta mojej przy­ja­ciółki wkrada się uśmiech.

– A możesz mi powie­dzieć? – par­skam śmie­chem, widząc jej entu­zjazm. – Czy to jakiś tajny szyfr mło­dych ludzi?

– Głu­pia! – Chi­cho­cze. – To po pro­stu buziaczki!

– O… – Z zasko­cze­nia wzdy­cham. – Chyba jestem na to za stara.

– Na buziaczki? – żar­tuje Wiki, ale widząc moją minę, mówi: – Karola, prze­stań zawra­cać sobie głowę takimi głu­po­tami. Zasta­nów się przez chwilę. Kiedy ostatni raz jakiś facet tak do cie­bie napi­sał?

Mil­czę, bo zdaję sobie sprawę z faktu, że mąż przez lata naszego mał­żeń­stwa nawet nie pisał do mnie: „Kocham Cię”. Wyzna­wał mi miłość też raczej rzadko, pra­wie wcale, bo „Prze­cież wiesz, że tak jest” lub „Nie słowa, a gesty świad­czą o miło­ści”. Hm, jest w tym ziarno prawdy. Acz­kol­wiek jestem wię­cej niż pewna, że każdy czło­wiek pra­gnie cza­sem usły­szeć, że jest dla kogoś wyjąt­kowy, że jest kochany, że ktoś za nim tęskni, myśli, mar­twi się… albo prze­syła buziaczki!

Zwa­rio­wa­łam. To pewne. Cof­nę­łam się w cza­sie i znów mam szes­na­ście lat.

– Kiedy ostatni raz jakiś facet był aż tak skon­cen­tro­wany na tobie? Mimo wszyst­kich prze­ciw­no­ści. Albo wła­śnie…

Zain­try­go­wana spo­glą­dam na Wiki.

– …pie­prząc to wszystko, co było, co może być lub co jest, poza wami.

Jestem zawsty­dzona, i kiedy to do mnie dociera, przy­kła­dam dłoń do twa­rzy, która wręcz mnie pali. Zapewne jestem czer­wona jak burak. Dobrze, że prócz nas obu i mon­ta­ży­sty Pawła, który i tak nas nie słu­cha, bo sie­dzi w słu­chawkach, nie ma w pomiesz­cze­niu nikogo innego.

– No wła­śnie. – Wik­to­ria moją reak­cję odbiera jako odpo­wiedź. – Dla­tego ciesz się, baw się, bzyk… – Wewnętrz­nie modlę się, by nie powie­działa na głos tego, co zamie­rzała. – No, sama wiesz co! – Pusz­cza do mnie oczko. – Naj­wyż­sza pora zacząć żyć tak, jak na to zasłu­gu­jesz. Niczym ani nikim się nie przej­muj, zwłasz­cza Danie­lem. Chłopcy też jakoś to w końcu przyj…

– O, cho­lera! Chłopcy! – pisz­czę, spo­glą­da­jąc na zega­rek. – Zapo­mnia­łam napi­sać do Kostka, że będę tro­chę póź­niej.

– Karola, on ma sie­dem­na­ście lat. Bez pro­blemu potrafi się upić i spać na przy­stanku, więc myślę, że potrafi rów­nież poło­żyć się we wła­snym cie­płym i pach­ną­cym łóżku, w opła­co­nym i czy­stym domku, uprzed­nio zja­da­jąc zosta­wioną przez mamu­się kola­cyjkę.

Wiem, że ze mnie drwi, ale wszystko, co powie­działa, to prawda. Zawsze zosta­wiam chłop­com kola­cję, a przy­naj­mniej sta­ram się to zro­bić, gdy wiem, że zostanę dłu­żej w pracy. Jestem nado­pie­kuń­cza i wyrę­czam synów w obo­wiąz­kach domo­wych, bo cichy głos w mojej gło­wie pod­po­wiada mi, że ja zro­bię wszystko lepiej, szyb­ciej i spraw­niej. To nie­za­prze­czalny fakt. Tak bar­dzo chcia­łam, by mieli lep­sze dzie­ciń­stwo od mojego, że po pro­stu prze­gię­łam. Przy­zwy­cza­iłam ich do wygody, do przy­cho­dze­nia na gotowe, do ocze­ki­wa­nia tego, co najlep­sze, do rosz­cze­nia wygó­ro­wa­nych ocze­ki­wań w sto­sunku do mnie, sama przy tym nie dosta­jąc od nich nic w zamian.

Chyba dla­tego zamiast pędzić do domu, piszę wia­do­mość Kost­kowi, a następ­nie pochy­lam się do ucha przy­ja­ciółki i szep­czę:

– Nie uwie­rzysz, jaki numer wczo­raj odwa­lił Daniel…

Potem po pro­stu zostaję z Wiki i stresz­czam jej miniony week­end.

Bieg 3

Nie­stety pierw­sze przy­pusz­cze­nia leka­rzy oka­zały się trafne. Para­liż dol­nych koń­czyn może nie brzmi strasz­nie, patrząc na to, że Chris mógł stra­cić życie, jed­nak dla kogoś, dla kogo pełna spraw­ność fizyczna była źró­dłem utrzy­ma­nia, a sport życiową pasją, to wyrok śmierci. Zresztą mam wra­że­nie, że dla świata sportu tak to brzmi. Za każ­dym razem to cios w samo serce, nie­za­leż­nie od tego, czy kibi­co­wa­li­śmy danemu zawod­ni­kowi, czy też nie.

– I już wiesz, czy pra­cu­jesz na rewan­żach?

Wzru­szam ramio­nami, patrząc na ekran moni­tora, gdzie trwa wide­oro­zmowa z Nic­kim. Nie mam poję­cia, czy pra­cuję pod­czas rewan­żów fina­ło­wych.

– Chrza­nisz?! Prze­cież to już za kilka dni.

– No cóż. To kara za – two­rzę z pal­ców cudzy­słów – nie­lo­jal­ność wobec szefa, a raczej wobec jego ocze­ki­wań.

Cho­ciaż Irek nie powie­dział tego wprost, wiem, że o to wła­śnie cho­dzi. To pokaz prze­wagi, jego siły nade mną. Udo­wod­nie­nie mi tego, że to on dyk­tuje warunki w pracy, nie ja, bo ja jestem tylko od tego, by speł­niać jego fana­be­rie i wizje. Chyba powin­nam poważ­nie prze­my­śleć zmianę pro­fe­sji albo cho­ciaż miej­sca pracy.

Wymu­szo­nym uśmie­chem odpę­dzam chwi­lowe czarne chmury i kokie­te­ryj­nie pytam:

– A co? Boisz się, że nie będziesz miał wystar­cza­jąco dużo fanów na sta­dio­nie? A raczej fanek? – par­skam śmie­chem.

– Nie star­tuję.

– Słu­cham?!

– Nie zamie­rzam jeź­dzić. – Chyba mam bar­dzo głupi wyraz twa­rzy, bo chło­pak szybko dodaje: – Jak to zwy­kli śmier­tel­nicy mówią: „Biorę L cztery”.

– Bo?!

– Chris jest w szpi­talu – odpo­wiada tak cicho, że dobrą chwilę zaj­muje mi zro­zu­mie­nie jego słów.

Biorę długi wdech, tak by nie powie­dzieć cze­goś nie­mi­łego w przy­pły­wie emo­cji, a potem ze sto­ic­kim spo­ko­jem mówię:

– To, że zre­zy­gnu­jesz, nie zmieni tego faktu. To, że nie poje­dziesz w ostat­nim ligo­wym meczu, nie sprawi, że stan zdro­wia Chrisa się polep­szy. Nie sądzę rów­nież, żebyś ty się od tego lepiej poczuł. – Nicki nie reaguje, więc cią­gnę: – Rozu­miem, że możesz mieć wyrzuty sumie­nia, obawy… ale nie jest to fair wobec klubu, wobec kibi­ców czy…

– Nie mów do mnie jak do pacjenta na kozetce – bur­czy.

– Bez obaw, nie trak­tuję cię tak. Za mało mi pła­cisz… A nie! Prze­pra­szam, ty w ogóle mi nie pła­cisz.

Na jego twa­rzy poja­wia się cień uśmie­chu.

– W życiu nie zapła­cił­bym komuś za słu­cha­nie o tym, jak bar­dzo mam nasrane w gło­wie. I bez tego to wiem!

– Psy­cho­log nie jest od tego, by oce­niać pacjenta czy wyty­kać mu jego błędy, tylko od tego, by pomóc mu zro­zu­mieć samego sie­bie i źró­dła jego pro­blemu.

– Powiedz to temu idio­cie.

– Na­dal nie chce z nikim roz­ma­wiać? – pytam, choć to pyta­nie reto­ryczne.

Odkąd wybu­dzono go po ope­ra­cji, a także poin­for­mo­wano o jego aktu­al­nym sta­nie zdro­wia, Chris nie tylko nie chce z nikim roz­ma­wiać, ale też nie ma ochoty kogo­kol­wiek widzieć. Wła­sną rodzi­cielkę wyrzu­cił po jej kil­ku­na­stu godzi­nach w Pol­sce, co może wyda­wać się ego­istyczne, butne, wręcz szcze­niac­kie. Ale prawda jest taka, że nikt z nas nie wie, jak zacho­wałby się w podob­nej sytu­acji.

– Bobby zała­twił jakie­goś magika w Sta­nach. No może jest tro­chę drogi, ale…

Dobrze wiem, że Nicki nie mówi mi całej prawdy, zdra­dza go ner­wowe prze­cze­sy­wa­nie wło­sów. Zapewne „tro­chę drogi” to mało powie­dziane.

– Ale naj­waż­niej­sze, że pod­jąłby się próby posta­wie­nia Chrisa na nogi, tylko… tylko… Kurwa, on musi zacząć współ­pra­co­wać z leka­rzami. Mógłby roz­po­cząć stop­niową reha­bi­li­ta­cję tutaj, bo prawdę mówiąc, oni nawet nie wie­dzą, w jakim pro­cen­cie jest nie­sprawny! Leży, mruga powie­kami i jedyne, co robi, to każe nam wszyst­kim wypier­da­lać.

– Może dla niego to za szybko. Może potrze­buje wię­cej czasu – stwier­dzam, sama chcąc w to wie­rzyć. – Ile dokład­nie kosz­tuje taka ope­ra­cja, razem z prze­trans­por­to­wa­niem pacjenta?

*

Zer­kam na zega­rek. Cho­lera! Znowu jestem spóź­niona. Dodaję gazu tylko po to, by po chwili zatrzy­mać auto z piskiem opon na par­kingu tuż obok boiska tre­nin­go­wego chłop­ców. Pędem ruszam do głów­nej bramy, omal się nie prze­wra­ca­jąc. Na­dal mam na nogach szpilki, nie zdą­ży­łam się prze­brać po wywia­dzie w Lubli­nie. Gdy docie­ram do płyty boiska, dru­żyna Tymka dopiero zbiera się do szatni, a Kostka jesz­cze gra.

Uff, udało się. Jed­nak nomi­na­cja do nagrody dla naj­gor­szej matki roku jesz­cze musi pocze­kać.

– Dzień dobry, Karo­lino. Zasta­na­wia­łem się, czy dziś cię tu spo­tkam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki