58,50 zł
Mroczne romantasy, w którym nawet miłość ma pazury Dziedziczka tronu, Mancella Cliff, pragnie życia bez rozlewu krwi. Jako dziecko zyskała wielką moc – może przywoływać zwierzęta… o ile wcześniej własnoręcznie je zabije. Jej ojciec zaś zadbał o to, aby magiczny talent córki rósł w siłę z każdym kolejnym zwierzęciem, które zginęło z jej ręki. Silver jest czarującym złodziejem walczącym o przetrwanie w krainie rządzonej przez ojca Mancelli. Kiedy tajemniczy zleceniodawca werbuje go, by okradł samego władcę, Silver dostaje szansę na godne życie i… zemstę. Ale najpierw będzie musiał zdobyć zaufanie Mancelli. W sieci kłamstw i wśród kolejnych rzezi dziedziczka tronu musi znaleźć sposób, aby ocalić swoją krainę, nie stając się przy tym bezwzględnym potworem, którego pragnął stworzyć jej ojciec. A kiedy Silver odkryje, że jego działania podsycają przemoc, której Mancella chce zapobiec, będzie musiał wybierać: własne ambicje czy dziewczyna, w której się zakochał?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 463
Rok wydania: 2025
The Beasts We Bury
Copyright © 2025 by D. L. Taylor
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Ewelina Grychtoł
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Ilustracje na okładce: © Colin Verdi
Projekt okładki: Meg Sayre
Adaptacja okładki: Piotr Pucher
Zdjęcie autorki: © Brian Craig
Redakcja: Julia Zając
Korekta: Julia Żmudka, Beata Buko
ISBN: 978-83-68541-77-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2025
Dla rodziny, z którą wiąże mnie krew,
dla rodziny, którą wybrałam,
i dla rodziny wykutej w stali i aksamicie
Dopiero w połowie śniadania ojciec informuje mnie, że tego dnia znów będę musiała coś zabić.
Prawdopodobnie liczył, że będę miała zbyt pełne usta, żeby na niego krzyczeć, ale i tak próbuję, przez co dławię się croissantem. Moja siostra klepie mnie po plecach, a matka ociera sobie wargi jedwabną chusteczką, jakby cała ta sprawa była dla niej czymś niesmacznym. Ojciec natomiast kontynuuje swój wywód, ględząc o tym, jakie piękne stworzenie znalazł i o ile potężniejszą uczyni ono naszą rodzinę.
Tuż pod moją skórą szaleją zwierzęta, które zabiłam wcześniej, szarpią się i szamoczą, aż czuję się jak przepełniony worek, w każdej chwili mogący pęknąć w szwach. Wyobrażam sobie to pęknięcie, zaczynające się na moim czole i biegnące ku dołowi, rozpruwające moje ciało na pół, aż wszystko wypada ze mnie na obrus, plamiąc porcelanowe talerze i profanując herbatę z czarnego bzu. Wyobrażam sobie, jak moja pusta skóra zapada się w bezkształtną pryzmę u stóp krzesła. Zastanawiam się, czy mój ojciec przestałby wówczas mówić. I czy moja matka by zaczęła.
– Przyrzeczenie jest za dwa tygodnie – protestuję, gdy wreszcie udaje mi się przełknąć croissanta, który ugrzązł w moim nagle wyschniętym gardle. – Za dwa tygodnie uczynisz mnie swoją sekondą. Dlaczego teraz?
Ojciec ściąga ciężkie brwi; zmarszczki na jego czole pogłębiają się, tworząc wyraźną literę V. Odpowiada coś, ale ja ledwo go słucham. To teatralne zdziwienie wystarczyło, by dać mi do zrozumienia, jak niedorzeczne jest dla niego moje pytanie.
Nadchodzące przyrzeczenie jest powodem, dla którego robimy to właśnie teraz. A ja powinnam o tym wiedzieć.
Czując, jak ledwie przeżuty croissant wędruje przez mój układ pokarmowy, podejmuję kolejną próbę zaprotestowania.
– Ale myślałam… – zaczynam, jednak naraz opuszcza mnie wola walki. Jej miejsce zajmuje gorzki wstyd.
Sądziłam, że przyznanie mi tytułu dziedziczki oznacza koniec zabijania. Że mój ojciec uznał mnie za dość silną, bym mogła zostawić to życie za sobą. Pójść naprzód. Pełnić moją nową rolę tak, jak sama uznam za stosowne.
Najwyraźniej się oszukiwałam.
– Przepraszam – mówię, odsuwając krzesło ze zgrzytem i rzucając serwetkę na talerz.
Docieram już do holu, kiedy dogania mnie Mara. Krzyżuję ramiona na piersi, ale ona tylko uśmiecha się do mnie tą połową ust, którą widać. Druga połowa, wraz z lewym okiem, zakryta jest kolorową chustą.
– Posłali cię za mną, żebyś mnie powstrzymała, w razie gdybym chciała uciec? – pytam.
– Oczywiście, że nie – odpowiada. – Wysłali mnie jako wsparcie emocjonalne.
Parskam śmiechem; jej żart sprawia, że ucisk w mojej piersi staje się nieco lżejszy. Opuszczam ręce i zwalniam, żeby mogła mnie dogonić. Wspólnie wychodzimy przez wielkie podwójne wrota na dziedziniec.
Chcę zaczerpnąć świeżego powietrza, ale kamienne mury otaczające zamek są tak wysokie, tak duszące, że powietrze na zewnątrz smakuje taką samą stęchlizną, jak to wewnątrz. Krzywię się na ich widok, nienawidząc ich wypolerowanego blasku, ich absurdalnej wysokości, niezliczonych fortyfikacji i licznie obsadzonych wartowni. Nienawidząc tego, jak mały wydaje się przez nie mój świat.
– To… zamierzasz uciec? – pyta Mara głosem, w którym pobrzmiewa sztuczna wesołość.
Zerkam na nią, po czym odwracam wzrok.
– To zależy – stwierdzam. – Na ile twoje buty nadają się do długich pościgów?
Mara podnosi spódnicę i sprawdza.
– To pantofle – mówi z pobłażliwością starszej siostry, która udaje, że bierze na serio niedorzeczne pomysły tej młodszej. – Nie wydają się zbyt wytrzymałe. Ale zawsze mogę je zrzucić.
– A jesteś gotowa powalić mnie na ziemię, jeśli zajdzie taka konieczność? – pytam, odwracając się do niej. – Czy zdjęłabyś chustę z twarzy, żeby mnie nią związać i zmusić do powrotu? Użyłabyś przemocy, gdyby nie było innego wyjścia? – Mój ton jest zbyt ostry jak na niewinne przekomarzanie się i zimny jak jesienny szron pokrywający kamienną mozaikę pod naszymi stopami.
Mara chwyta mnie za łokieć, zmuszając, żebym się zatrzymała.
– Mówisz poważnie?
– A ty? – odpowiadam pytaniem. – Gdybym zaczęła uciekać, naprawdę byś mnie goniła?
Mara mierzy mnie wzrokiem, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jej jedno widoczne oko bada uważnie wyraz mojej twarzy, analizuje go, jak ktoś, kto podnosi owoc ze straganu i ściska go, próbując ocenić, czy jest zepsuty.
– Nie – mówi w końcu.
Ale nie umyka mi fakt, że musiała się nad tym zastanowić.
Wyrywam rękę z jej uścisku i przyspieszam, rozcierając zmarznięte ramiona. Mara też wydłuża krok, by dotrzymać mi tempa.
– No dobrze, to zamierzasz? – pyta znowu.
Odchylam głowę i patrzę w niebo zasnute gęstymi chmurami. Słońce przebija się przez nie tylko bladą smugą, z trudem walcząc, by całkiem go nie zadusiły.
A jednak nie są wystarczająco gęste – nigdy nie będą wystarczająco gęste – by zasłonić zieloną, śluzowatą poświatę magii na północno-wschodnim horyzoncie. Nawet w tak ponury dzień udaje jej się przesączać przez chmury; jest niczym żrąca plama zielonej rdzy, zjadająca stalową szarość nieba. Jej światło jest dość jasne, by przebijać mrok, i dość ostre, by wdzierać się do mojego umysłu. Nawet na chwilę nie pozwala mi zapomnieć, jak bardzo wszystko się zmieniło, odkąd pozwoliłam, by mnie zaraziła.
– Nie – mówię. – W końcu taka była umowa, prawda? Jedno zwierzę rocznie? Jedna ofiara w zamian za spokój przez resztę czasu? Miałam nadzieję, że w tym roku to się skończy, ale najwyraźniej to było tylko pobożne życzenie. Dlaczego nasz ojciec miałby przestać szlifować swoje ulubione narzędzie? – pytam gorzko, wypluwając z odrazą ostatnie słowo.
– I tak jest lepiej niż kiedyś – mruczy Mara. – Dawniej zamykał cię w komnacie z lisem albo borsukiem i nie wypuszczał, póki zwierzę nie było martwe.
Lis i borsuk budzą się we mnie, podnosząc swoje małe główki. Główki, które roztrzaskiwałam o ścianę niezdarnymi dziecięcymi rączkami, płacząc ze strachu i rozpaczy.
– Tak – mówię. – Jest lepiej. – Zmieniam kierunek, a Mara podąża w ślad za mną.
– W takim razie dokąd idziesz? – pyta.
Wskazuję na róg dziedzińca, a jej ramiona się rozluźniają.
– Ach, racja. – Nerwowo bawi się swoimi naszyjnikami, które podzwaniają przy każdym kroku. – Chcesz, żebym przyniosła trochę sznurka?
– Tak, proszę.
Mara wraca do środka, a ja kieruję się w stronę przylegającego do dziedzińca rozległego prostokątnego trawnika. Jest perfekcyjny. Wszystkie jego źdźbła mają tę samą wysokość, jest odpowiednio zielony i wystarczająco często podlewany, by trawa rosła gęsta i bujna. Nie ma w niej żadnych kwiatów, które mogłyby zakłócić tę jednolitość, ale tylko dlatego, że codziennie są wyrywane i palone.
We wskazanym przeze mnie miejscu stoi kamienny piec, z którego unoszą się kłęby gęstego czarnego dymu. Obok niego leży dzisiejszy stosik wiotkich białych kwiatów, przeznaczonych do spalenia o zachodzie słońca. Nazywają się gwiazdorośle, ze względu na swoje spiczaste płatki. Choć gdyby zapytać mojego ojca, powiedziałby, że to po prostu chwasty.
Klękam i przeczesuję je palcami, wybierając najładniejsze, a następnie skręcam razem ich łodyżki, nieco mocniej, niż to konieczne. Gdy Mara wraca, biorę od niej sznurek i dwukrotnie owijam nim miniaturowy bukiecik, po czym zawiązuję końce na kokardkę.
A przynajmniej próbuję, ale moje pokryte bliznami dłonie za bardzo się trzęsą, a węzeł ciągle się poluzowuje.
– Chcesz, żebym ja to zrobiła? – pyta Mara, wyciągając rękę.
– Nie – mówię, odsuwając się. – Muszę to zrobić sama.
Mara marszczy brwi, ale nie próbuje ponownie sięgnąć po kwiaty.
Zaciskam ręce w pięści, zmuszając je, żeby przestały się trząść. Paznokcie boleśnie wbijają mi się we wnętrza dłoni. Chwilę później wciskam Marze do ręki miniaturowy bukiecik.
– Daj to kapitance, dobrze? – proszę. – A potem powiedz ojcu, że próbowałam uciec, ale zaciągnęłaś mnie z powrotem za włosy. I że zaraz przyjdę.
– Nie musisz wracać od razu – mówi. – Mogłabyś poczekać kilka godzin…
Kręcę głową.
– Wolę mieć to za sobą – odpowiadam. Ponieważ dopóki tego nie zrobię, będę się tylko zadręczać. Wyobrażać to sobie, bać się, pragnąć ucieczki. Przypominać sobie wszystkie te razy, kiedy naprawdę uciekłam. Kiedy mnie ścigano, chwytano i sprowadzano znowu do zamku, jakbym sama była zwierzęciem. Nie powiedziałabym, żeby podporządkowanie się było łatwiejsze, ale przynajmniej jest szybsze.
Mara kiwa głową, głaszcze płatki kwiatów, a potem wstaje i odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem, opierając się o piec i czując na policzku jego żar, palący prawie do oparzenia.
Przede mną leży stos kwiatów, których nie wybrałam, przywiędłych i smutnych.
Skazanych na zagładę.
***
Wróciwszy do środka, prawie od razu napotykam ojca, czekającego pod moimi drzwiami ze służącą u boku. Dygam nisko, a on spogląda na mnie z góry, jakby próbował ocenić, czy zrobiłam to ironicznie.
Skądże.
Gestem zapraszam służącą do mojej komnaty, ale kiedy ojciec próbuje za nią podążyć, podnoszę rękę.
– Muszę się przebrać, pamiętasz? – mówię.
– Są rzeczy, o których muszę ci powiedzieć – pada odpowiedź. – Żeby cię przygotować.
– To mów przez drzwi – rzucam i zamykam mu je przed nosem.
Tylko zamykam. Nie zatrzaskuję.
Linia między nastoletnim buntem a zdradą stanu jest cienka, ale ja umiem po niej tańczyć.
Podnoszę spódnice i szeleszczę nimi głośno, żeby było jasne, że zaraz się rozbiorę, a on na szczęście zostawia drzwi zamknięte. Mimo to prawie czuję, jak marszczy brwi z niezadowoleniem.
– No dobrze, to jakie zwierzę to będzie tym razem? – pytam, rozkładając ręce. Służąca podchodzi i zabiera się za zdejmowanie mojego przesadnie ozdobnego kryształowego gorsetu, najpierw rozluźnia sznurowanie, a potem rozpina małe metalowe zatrzaski z przodu.
Za to modne narzędzie tortur mogę podziękować mojemu dziadkowi. Był prymem, kiedy magia powróciła, i wyszedł z Upadłej Cytadeli z mocą tworzenia drzew zrobionych z niezniszczalnego szkła. Co oznacza, że od tamtej pory nasza rodzina musiała mieć szkło na każdej ścianie, w każdym żyrandolu, na każdej kobiecej sukni.
Wreszcie służącej udaje się pozbyć tego okropieństwa, po czym zaczyna z wprawą wyciągać szpilki z sukni, a spowijające mnie fałdy materiału stopniowo opadają na podłogę. Moje płuca rozszerzają się z wdzięcznością, a ramiona unoszą, uwolnione od ciężkiej kreacji.
– To pantera – mówi ojciec.
Służąca prostuje się gwałtownie, przypadkiem wbijając mi szpilkę w bok, tuż pod żebrami. Piszczy i podnosi na mnie przerażone spojrzenie, ale kręcę głową, dając jej znać, że nic się nie stało. Jakbym miała awanturować się o małe ukłucie, kiedy zaraz zostanę rozerwana przez wielkiego dzikiego kota z dżungli.
– Jak uroczo – mówię na głos. – Naprawdę liczyłam, że to będzie coś z pazurami.
Służąca oddycha z ulgą i kontynuuje pracę, tym razem ostrożniej.
– To nie pazury powinny cię martwić – stwierdza rzeczowo ojciec – ale kły. Załóż hełm, bo jej szczęki mogą zmiażdżyć ci czaszkę.
Dreszcz strachu przebiega mi po plecach, ale nie pozwalam, by było to słychać w moim głosie.
– Dobra rada – mówię. – Coś jeszcze?
– Nie odwracaj się do niej plecami. Te zwierzęta zwykle atakują od tyłu. I pamiętaj, że potrafi skakać. Jest też szybsza niż jakikolwiek duży drapieżnik, z jakim dotąd walczyłaś, więc postaraj się unieszkodliwić ją przy pierwszej okazji.
Przełykam gulę w gardle.
– Twój lud będzie wdzięczny za tę ofiarę – kontynuuje ojciec. – Im większa jest twoja potęga, tym silniejsza staje się nasza kraina. Chronisz nas wszystkich.
– Poprzez morderstwo – mówię z goryczą.
– Myśliwi i rzeźnicy zapewniają rodzinom byt w ten sam sposób.
Spoglądam gniewnie na drzwi, a on wzdycha, jakby to wyczuł. Kłóciliśmy się o to już tyle razy, że moglibyśmy zamienić się rolami i wciąż znać każdą kwestię.
– Zostawiam cię, żebyś mogła w spokoju się przygotować – mówi. – Uważaj na siebie.
„Uważaj”. Jasne.
Nie silę się, by odpowiedzieć na tę zdawkową uprzejmość.
Służąca kończy odwijać ze mnie materiał, kłania się i wychodzi z szelestem szyfonu oraz współczującym spojrzeniem.
Kiedy tylko drzwi się zatrzaskują, rzucam się na łóżko i zakrywam twarz dłońmi, które znowu się trzęsą. Lub raczej – całe moje ciało się trzęsie. Zwierzęta szaleją we mnie; udzielają im się moje burzliwe emocje, a one na to reagują. Pamiętam czasy, kiedy była ich tylko garstka – myszy, owadów – ale teraz są we mnie dziesiątki stworzeń, które tratują moje wnętrze, biegając, pełzając i trzepocząc skrzydłami w panice, byle tylko uciec jak najdalej od tego, co ma się zaraz wydarzyć. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że uciekam razem z nimi. Czuję wiatr na twarzy, ziemię pod stopami, słyszę arenę zostającą daleko w tyle.
Ale gdy otwieram oczy, wciąż leżę na łóżku wpatrzona w sufit. I choć moje zwierzęta nadal biegną, to biegną donikąd. Są tak samo uwięzione jak ja.
Tłumię w sobie emocje, aż zwierzęta uspokajają się na tyle, żebym mogła usiąść, nie czując mdłości. Nie mogę się teraz rozpaść. Teraz muszę być… silna. To jedyne, czego ojciec kiedykolwiek ode mnie wymagał.
Wstaję z łóżka i z rozmachem otwieram drzwi szafy. Po lewej stronie wisi rząd zwiewnych sukni w odważnych, żywych kolorach, a obok niego widać półki z agresywnie błyszczącymi gorsetami do kompletu. Precyzyjne i nienaganne, jak trawnik na dziedzińcu.
Po prawej jest moja zbroja wyglądająca jak bezwładne, bezgłowe ciało zwisające z poręczy.
Sięgam po nią, tłumiąc dreszcz. To dzieło pryma Gerdisa, poprzedniego władcy Domeny Dżungli. Jego magiczną zdolnością było hodowanie na swojej skórze zbroi, którą następnie zrzucał jak wąż. Kiedy nie mam jej na sobie, zachowuje jego kształt, oddając zarys torsu nieżyjącego od dawna mężczyzny. Ale kiedy ją zakładam, przylega do mojego ciała jak druga skóra. Staram się nie myśleć o fakcie, że tym właśnie jest.
Ma czarny kolor, choć mieni się na zielono jak pancerzyk żuka, a kiedy ją noszę, sama wyglądam jak jakieś zwierzę. Zasłania całe moje ciało z wyjątkiem głowy i zaciśniętych pięści.
Nie próbuję w żaden sposób zakrywać dłoni. Moja magia lubi sprawiedliwą walkę, więc muszę zabijać gołymi rękami – to dlatego mam na nich tyle blizn. Zbroja na reszcie mojego ciała z jakiegoś powodu jej nie przeszkadza, ale nie mogę używać broni ani pułapek, zwierzę nie może być unieruchomione i nikt nie może go wcześniej za mnie osłabić. Wszystkiego tego nauczyliśmy się poprzez koszmarną serię prób i błędów.
Moje dzieciństwo było wyjątkowo udane.
Mogę za to chronić głowę, a jeśli ojciec się nie mylił, brzmi to jak bardzo dobry pomysł. Mamy w zanadrzu uzdrawiającą magię, oczywiście, ale nie sądzę, żeby poradziła sobie ze strzaskaną czaszką.
Podnoszę hełm, zakładam go na głowę, po czym upewniam się, że dobrze leży i jest mocno zapięty. Potem oddycham głęboko, bo zwierzęta we mnie znów się szamoczą. Czuję je aż w gardle.
Dam radę. Za kilka godzin będzie po wszystkim, a potem czeka mnie cały rok spokoju. Jestem silna. Nic nie czuję. Wszystko jest w porządku.
Ale dziewczyna w lustrze nie wygląda, jakby wszystko było w porządku. Wygląda na bladą i zrezygnowaną. Wygląda na słabą.
Odwracam się i wychodzę na korytarz, zatrzaskując drzwi i zamykając za nimi tę dziewczynę. Razem z moimi uczuciami, lękami i wątpliwościami.
Zajmę się nimi później. Teraz muszę zrobić to, co konieczne.
Z wyprostowanymi plecami i wysoko uniesionym podbródkiem ruszam w stronę komnaty, która niegdyś służyła za salę balową. Gdy byłam młodsza i wciąż jeszcze słuchałam opowieści mojej matki, dowiedziałam się wszystkiego o wystawnych przyjęciach urządzanych tam przez mojego dziadka. Ze szczegółami opisywała piękne suknie, przepyszne jedzenie, urzekającą muzykę i to, jak cudownie było tańczyć i tańczyć bez końca. Dziś jednak to miejsce służy innemu celowi.
Kiedy docieram do komnaty, dwóch strażników otwiera przede mną podwójne wrota. Ich usta są rozciągnięte w czymś, co zapewne miało być pokrzepiającymi uśmiechami. Ale nawet gdyby faktycznie byli w stanie dodać mi choć trochę otuchy, to całą odebrałby dźwięk rygla zatrzaskującego się za mną, gdy tylko przekroczyłam próg.
Zniknęły zasłony i arrasy, które zdobiły ściany, kiedy byłam dzieckiem. Usunięto też miękki dywan. Za dużo plam z krwi. Okna zabito deskami, zostawiając u góry tylko małą szczelinę, która wpuszcza słabe światło słońca lub upiorny blask księżyca, w zależności od pory. Zamiast wielkiego, ociekającego szafirami i złotym filigranem żyrandola z sufitu sterczy teraz tylko goły hak.
Jedynym elementem wystroju wnętrza – jeśli w ogóle można to tak nazwać – jest ogromna klatka zamontowana na drugim końcu sali, tam gdzie niegdyś znajdował się parkiet. Sięga aż do sufitu i wystaje daleko ku środkowi pomieszczenia. Jest tak obszerna, że aż dreszcz przechodzi mnie na myśl o bestiach, jakie mój ojciec chciałby tam jeszcze pomieścić. Pręty są natomiast rozmieszczone bardzo gęsto, na wypadek mniejszych zwierząt.
Za kratami dostrzegam smukłą sylwetkę przechadzającej się wielkiej kocicy. Słyszę cichy, niski warkot dobiegający z głębi jej gardła. Jej głowa jest nisko zwieszona, łapy stąpają bezszelestnie. Ogon kołysze się z boku na bok.
Jest przestraszona. Gotowa do ataku.
Znów czuję gulę w gardle.
– Przepraszam – szepczę.
Drzwi klatki otwierają się dokładnie w chwili, gdy przechodzi przed nimi kocica, zwolnione zainstalowaną w innym pomieszczeniu dźwignią.
Błyszczące żółte oczy zwracają się w moją stronę.
Napotykam jej spojrzenie, ale ona nie utrzymuje kontaktu wzrokowego. Patrzy to na lewą, to na prawą ścianę, szukając wyjścia.
Nie znajdzie go. Ta komnata, niegdysiejsza sala balowa, to teraz miejsce egzekucji.
Jest w potrzasku.
Kiedy wreszcie sobie to uświadamia, obnaża zęby. Są długie i żółte, błyszczące od śliny, naostrzone na jej wcześniejszych zdobyczach. Przypominam sobie, co mój ojciec mówił o jej sile, i przechodzi mnie dreszcz.
Na ułamek sekundy, zanim wszystko się zacznie, pozwalam sobie poczuć bezradność. Poczuć smutek.
Ponieważ ta dzika bestia jest absolutnie piękna, a ja nie mogę nic zrobić, by ją ocalić.
Jeśli wygram, jej ciało zostanie wypchane i powieszone na ścianie mojego ojca, a jej duch stanie się moim niewolnikiem.
Jeśli przegram, strażnicy czekający w sąsiednim pomieszczeniu i tak ją zabiją.
Nie ma żadnego scenariusza, w którym to ona zwycięża.
Nagle pantera rzuca się w moją stronę, a ja gwałtownie wciągam powietrze. Jest taka szybka. Ledwie mam czas, by się przygotować, nim skoczy na mnie z wyciągniętymi pazurami i rozdziawioną paszczą. Jej łapy i szczęki uderzają we mnie, ale nie są w stanie przebić mojego pancerza. Jej uchwyt jest przez to słabszy, niż się spodziewała, i udaje mi się wykorzystać jej własny rozpęd, by zrzucić ją z siebie, dysząc ciężko.
Niestety, moja przewaga nie trwa długo. W mgnieniu oka kocica ląduje na aksamitnych łapach, obraca się i znów się na mnie rzuca, tym razem powalając mnie na brzuch. Uderzam nosem o marmur, słysząc ohydny trzask i czując, jak moja krew rozpryskuje się na podłodze. Szarpię głową do tyłu, bardziej ze strachu niż w próbie kontrataku, ale pantera nadal mnie przygniata. Oplata mnie łapami i wbija kły od tyłu w mój hełm.
Szamoczę się pod nią, próbując się uwolnić, ale jej szczęki są zbyt potężne. Metal zaczyna się wgniatać, napiera na moją czaszkę. To uczucie sprawia, że mój umysł wypełnia panika; szarpię pasek pod brodą, żeby się uwolnić. Rozpinanie go zdaje się trwać całe wieki, ale w rzeczywistości to pewnie nie więcej niż pół sekundy.
Gdy tylko zapięcie puszcza, wyślizguję się z hełmu i z uścisku pantery, pozwalając, by uderzyła o podłogę. W tym samym momencie jej zęby przebijają wzmocniony metal; rozgryza go, jakby to był papier, po czym znów obraca się do mnie.
Serce wali mi jak oszalałe. Zwierzęta uwięzione we mnie miotają się w panice. Muszę się uspokoić. Zbyt wcześnie dopuściłam do siebie smutek. To był błąd. Spycham cały mój ckliwy sentymentalizm na dno serca i zamykam go tam. Wreszcie czuję, że jestem skupiona i niezłomna. Obecna. Śmiercionośna.
Przyjmuję pozycję bojową; ruch tak naturalny, jak oddychanie. Okrążamy się nawzajem, stąpając ostrożnie i nie spuszczając z siebie oczu. Oceniamy sytuację i planujemy kolejny ruch.
Chcę, żeby walka rozstrzygnęła się tak szybko, jak to możliwe; nie dlatego, że boję się bólu, ale dlatego, że nie chcę zadać jej więcej cierpienia, niż to konieczne. Dlatego pozoruję atak na jej lewy bok, a kiedy skręca się, by osłonić szyję, rzucam się na jej zad.
Manewr się udaje – wytrącam ją z równowagi i przygniatam jej tylną połowę ciała do podłogi. Ale jej tułów szarpie się nade mną i muszę wtulić głowę w jej brzuch, żeby uniknąć ataków łap. Pazury uderzają w moje plecy, ale się ześlizgują. Powinnam teraz poczuć się pewniej, ale moja głowa wydaje mi się przerażająco odsłonięta. To tylko kwestia czasu, zanim pantera się zorientuje, że ta część mojego ciała nie jest tak odporna na ataki, jak cała reszta.
Muszę znaleźć sposób, by to szybko zakończyć.
Pantera wyciąga łeb i kłapie zębami. Zaciskam pięść i uderzam prosto między oczy kocicy, mając nadzieję, że przynajmniej ją ogłuszę, ale ona jest szybsza. Rzuca się do przodu i łapie w pysk moją dłoń, jej długie kły wbijają mi się w ciało. Moja ręka eksploduje bólem; mój krzyk odbija się echem po sali. Mam wrażenie, że coś we mnie pęka.
Zachęcona tym, że wreszcie udało jej się zadać jakieś obrażenia, pantera zaciska szczęki jeszcze mocniej. Ohydna, przerażająca świadomość poważnego urazu rozlewa się po moim ciele. Czy urwie mi całą rękę? Nigdy wcześniej nie straciłam ręki. Jakaś odległa część mojego umysłu zastanawia się, czy będą w stanie ją przyszyć, jak wtedy, kiedy niedźwiedź oderwał mi dwa palce.
Większość umysłu nie zajmuje się jednak racjonalnym myśleniem. Ból pochłania mnie, budząc we mnie coś pierwotnego – coś, czego nienawidzę, ale czego nie potrafię powstrzymać. To tak, jakby moje ciało było zrobione z suchego drewna, a ból stał się iskrą wzniecającą pożar.
To magia skręcająca się w moich trzewiach. Ja nie lubię walczyć, ale ona tak, więc z hukiem rozlewa się po moim ciele. Jest potężna, ale inaczej niż miecz czy strzała. Jest potężna jak choroba. Jak zgnilizna w moim organizmie, jak to samo zepsucie, które rozświetla niebo. Zamienia mnie w coś potwornego, coś wygłodniałego. Skupiam się na bólu, mając nadzieję, że pomoże mi zachować przytomność, ale ledwo go czuję. Czuję tylko żądzę krwi, która nie jest moja, i mdłości, które są.
Napędzana tą żarłoczną magią rzucam się na panterę, chwytam ją wolną ręką za szyję i wbijam palce w jej gardło, jak tylko mogę najmocniej. Jej futro jest teraz śliskie od mojej krwi, ale trzymam ją mocno. Wbijam kolana w brzuch kocicy, bezlitośnie wyduszając jej powietrze z płuc i wciąż ściskając gardło. Gdy przygniatam ją całym ciężarem, wpada w szał, wierzgając, warcząc i rozgryzając moją drugą rękę. Czuję ból, ale tak, jak ktoś mógłby słyszeć uliczny gwar – istnieje, jednak nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Jedyne, co się liczy, to coraz bardziej rzężące oddechy pantery. I długie przerwy między nimi.
Jedno uderzenie łapy trafia mnie w głowę, odrzucając ją na bok, ale udaje mi się podeprzeć ramieniem i nieco zamortyzować cios, zanim niechroniona niczym czaszka uderza w marmurową podłogę. Mimo to nie puszczam, zaciskając palce na szyi kocicy z całą desperacką, żarłoczną furią, która płonie w moich żyłach. Póki jej oddech nie ucichnie. Póki jej ciało nie padnie bezwładnie obok mojego.
A potem przychodzi najtrudniejsza część.
Gdy żądza krwi zaczyna słabnąć, zmuszam się, by wytrzymać jeszcze chwilę, i popycham bezbronną już istotę poza granice zwykłej nieprzytomności, w coś głębszego i mroczniejszego.
Ten sam mrok udziela się także i mnie. Duch pantery desperacko czepia się życia, ale moja magia odrywa go i wtłacza we mnie. Rozdziera moją duszę i umieszcza w niej nowe zęby i pazury, obojętna na to, że wbijają się w moje wnętrzności.
Wtedy wiem, że się dokonało. Puszczam panterę, odsuwam się gwałtownie i przygotowuję na to, co nadchodzi, świadoma, że nic mnie przed tym nie uchroni.
Gdy biorę w siebie nowe zwierzę, zanim jego tożsamość rozpłynie się i połączy z resztą mnie, zazwyczaj widzę przebłysk tego, kim ono jest, kim było. To właśnie dzieje się teraz; przez chwilę jestem panterą, żyję jej życiem i patrzę na świat jej oczami. Znam zapachy dżungli, wiem, jak to jest czaić się w jej cieniach.
I znam miękkie, puszyste ciepło jej kilkumiesięcznych młodych, wtulonych w jej bok. To przez nie tak się bała, to przez nie walczyła tak zawzięcie. Dwóch samczyków, starszy zadziorny, młodszy nieśmiały, chyba że ten drugi go sprowokuje. Widzę, jak jeden skacze na drugiego i odtaczają się w psotnej, uroczej kuli futra.
Łzy napływają mi do oczu, bo czuję się, jakby to były moje młode, a ja nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Były zbyt małe, by przetrwać samodzielnie.
Gdy wypełniają mnie jej życie, jej wspomnienia i duch, żądza krwi znika zupełnie, jakby nigdy jej tam nie było. Magia walczy u mojego boku, ale gdy kurz opada, porzuca mnie, zostawiając samą z konsekwencjami. Rany, które tak łatwo wcześniej ignorowałam, teraz sprawiają mi niewyobrażalny ból. Moja ręka jest rozdarta na strzępy. Moja głowa pulsuje. Ale to poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie sprawiają, że zwijam się w kulkę, z trudem łapiąc powietrze między szlochami.
Gdzieś w oddali słyszę, jak otwierają się drzwi i jak medycy wbiegają na salę, by napompować mnie cudzą magią i poskładać na nowo. Jestem nakręcaną lalką, która przestała chodzić, a ich zadaniem jest nakręcić mnie z powrotem.
Czekając, aż do mnie dotrą, kładę głowę obok głowy pantery i pozwalam, by moje łzy wsiąkały w jej futro. Moje gardło ściska się boleśnie. Jest teraz taka bezwładna. Taka martwa. Nawet patrzenie na nią boli, ale zmuszam się, by nie odwracać wzroku.
Nagle czuję czyjąś rękę na ramieniu. Kapitanka naszej straży klęka obok mnie, szpakowate włosy opadają jej na twarz. Masywna, opancerzona sylwetka i żołnierska postawa kontrastują z jej łagodnym i współczującym spojrzeniem.
– Wszystko w porządku? – pyta szorstko.
Kręcę głową i wyciągam zdrową rękę. Kapitanka sięga do sakwy na biodrze, po czym wkłada mi do ręki mały bukiecik gwiazdorośli – ten sam, który wcześniej dałam Marze.
Kurczowo zaciskam na nim palce i przykładam spiczaste płatki do ust. Potem opieram się na łokciach i delikatnie kładę bukiecik na piersi pantery. Krew wsiąka w miękkie, białe kwiaty, a z mojego gardła znów dobywa się szloch. Czuję zawroty głowy, a uszy wypełnia mi wycie stworzeń dzielących ze mną udrękę.
Pantera we mnie także płacze, jakby lamentowała nad własną śmiercią, choć tak naprawdę czuje tylko ból swojej morderczyni. To nie jest w porządku.
To nie jest w porządku.
– Musimy cię uśpić – mówi kapitanka. – Żeby zszyć twoje rany. – Wskazuje moją rozszarpaną dłoń, ale ja na nią nie patrzę. Po prostu kiwam głową. Zapomnienie nie wydaje mi się teraz takie złe.
Medycy i strażnicy zasłaniają twarze chustkami, a potem jedno z nich otwiera dużą turkusową butelkę w kształcie półksiężyca. Z szyjki wydobywają się perłowe opary. Oddycham głęboko, wciągając chmurę do płuc. Gdy wypełnia mi nozdrza, mój mózg zasnuwa mgła, a moje kończyny wiotczeją.
Błogosławiona ciemność pochłania moje pole widzenia i upadam w czekające na mnie ramiona kapitanki.
Podczas gdy moja świadomość ulatuje, a obraz martwego ciała pantery rozprasza się i rozpada przede mną, mój umysł wypełnia tylko jedno pytanie.
„Czy jestem już dość silna?”
Włamanie się do zamku to fatalny pomysł, ale to nie znaczy, że tego nie zrobię. Niemożliwość podlega negocjacjom. Nierozsądność zależy wyłącznie od poziomu wykonania. A nieracjonalność? To moje naturalne środowisko. A poza tym – jestem zwyczajnie zdesperowany.
Przeskakuję z jednego omszałego głazu na drugi, a moje buty wojskowe stukają przy lądowaniu.
– Wiesz, że zamek jest otoczony gigantycznym murem, prawda? – wtrąca zjadliwie Vie, przykucając i oceniając odległość, którą właśnie przeskoczyłem.
– Owszem. Nietrudno go zauważyć.
Vie skacze i ląduje za mną zwinnie jak kot. Ja natomiast już wspinam się na kolejny głaz, używając kępy krzaków jako podpory. Moje przedramiona ocierają się o szorstki kamień.
– No dobrze, ale czy wiesz o lesie piekielnie ostrych, niezniszczalnych magicznych drzew, które go otaczają? – woła za mną.
– Ta – burczę. – Jestem w pełni świadom jego istnienia.
Gdy staję na szczycie głazu, Vie prycha i gramoli się za mną, czerwieniąc się z wysiłku.
– A czy jesteś też świadom faktu, że aby się tam dostać, Silver, będziesz musiał wspiąć się na szczyt cholernego klifu?
Uśmiecham się drwiąco.
– Tego? – Wskazuję górującą nad nami skarpę, tę, w której stronę zmierzamy. Jest stroma, śliska i ma pewnie ze sto pięćdziesiąt metrów wysokości. – Nie wydaje się taki straszny.
– Powiedz to jemu. – Vie wskazuje stado wron dziobiących rozciągnięte po drugiej stronie pniaka… coś. Coś, z czego sterczy bardzo ludzko wyglądająca dłoń.
– To co innego – mówię. – Pewnie został zepchnięty.
– Zepchnięty na rozkaz tego samego człowieka, do którego zamku zamierzasz się włamać? Świetnie. Od razu lepiej się poczułam.
Vie spogląda na mnie tym swoim wiecznie wkurzonym wzrokiem, jak burzowa chmura, z której w każdej chwili może wystrzelić piorun. Jej krótko przycięte włosy są zmierzwione, pokryte tatuażami ramiona napięte, zęby w kwadratowej szczęce zaciśnięte, usta ułożone w wąską, pełną niezadowolenia linię. Mimo swej drobnej postury Vie potrafi wyglądać groźnie.
Rzucam w nią kamyczkiem.
– Nie zmienisz jego zdania, Vie – dobiega nas z boku.
Oboje okręcamy się, by spojrzeć na szczelinę w klifie. Wychyla się z niej chłopak w naszym wieku. Jest tak wysoki, że musi praktycznie zgiąć się wpół, żeby się przecisnąć. Odgarnia sprężyste loki z twarzy, prostuje się i patrzy na mnie z miną ojca, który jest nie tyle rozgniewany, co głęboko zawiedziony swoim dzieckiem.
– Cześć, Dachowcu! – witam się wesoło.
Vie spogląda na niego, krzywiąc się.
– Co ty tu robisz?
Dachowiec otrzepuje się i podchodzi.
– Ja? Po prostu wyczułem pismo nosem. Widzisz, kiedy Silver powiedział nam, że zamierza włamać się do zamku, pomyślałem sobie: „Jaki byłby najbardziej absurdalny, nieprzemyślany i, szczerze mówiąc, kompletnie szalony sposób na realizację tego i tak już szalonego celu?”. Wahałem się między tym a uwiedzeniem przyszłej sekondy, ale wiem, że Silver uważa ją za nieznośną.
– To przez to wieczne nadąsanie – potwierdzam. – Jaki ona może mieć powód do zmartwień? Jedna jej suknia jest warta więcej niż całe Peryferia, ale ona zawsze wygląda na naburmuszoną.
– Dlatego właśnie tu jestem – odpowiada sucho Dachowiec. – I… wy też tu jesteście. – Nie wydaje się szczególnie zadowolony z tego, że udało mu się tak sprytnie przewidzieć bieg wydarzeń.
– No cóż, ja tam się cieszę, że cię widzę – mówi Vie i klaszcze w dłonie. – Ty złap go za jedną rękę, a ja złapię za drugą. We dwójkę odciągniemy go bez problemu.
Dachowiec bez przekonania wzrusza kościstymi ramionami.
– Nieee. Po prostu wyskoczy przez okno, jak tylko zaśniemy.
– W takim razie będziemy pilnować go na zmianę – cedzi Vie przez zęby.
Ale Dachowiec tylko kręci głową. Nad jego zielonymi oczami podskakują sprężyste loki, miękkie jak mech porastający głazy wokół nas.
– To po co w ogóle tu przyszedłeś? – warczy zniecierpliwiona Vie.
Dachowiec wyciąga mały pakunek spod obszernej, połatanej kurtki.
– Właściwie to przyniosłem śniadanie – oznajmia, uśmiechając się krzywo.
– Śniadanie? – dziwię się. – Jest prawie południe.
– Tak, cóż, zeszło ci dłużej, niż myślałem.
– Vie przywiązała mnie do krzesła.
– Hmmm. Można się było tego spodziewać.
Vie z niezadowoleniem wydyma wargi, a Dachowiec znajduje plamę słońca, rozkłada swoją kurtkę jak koc piknikowy i rozwija na niej pakunek. Naszym oczom ukazują się trzy kruche ciastka, każde wielkości dwóch pięści.
– Łał! – wyrywa się Vie, która na widok jedzenia zapomina o swoim naburmuszeniu. – Skąd je masz?
– Ukradłem.
– Ty? Nie, nie ukradłeś. – Mrużę oczy i mierzę Dachowca podejrzliwym spojrzeniem. Podarta koszula, brudne spodnie i… brak butów. Podchodzę do niego w kilku gniewnych krokach. – Sprzedałeś buty? Na Peryferiach nie da się przeżyć bez butów!
– Proszę, powiedz mi jeszcze raz, jak niebezpiecznie jest chodzić na bosaka, panie Zaraz-Wespnę-Się-Na-Klif-Bez-Żadnej-Uprzęży.
Ponownie mrużę oczy.
– Słuszna uwaga, ale… sprzedałeś je za kilka ciastek? Dlaczego?
Twarz Dachowca przybiera nietypowy dla niego chmurny wyraz.
– Sprzedałem je, by zjeść ostatni posiłek z moim przyjacielem kretynem, zanim spadnie ze skały prosto w objęcia bezsensownej, całkowicie przewidywalnej śmierci i opuści mnie na zawsze – oświadcza. – A teraz zamknij się, usiądź i powiedz mi, jak bardzo cenisz naszą przyjaźń.
Siadam, wciąż patrząc na jego stopy.
– Vie? – wołam. – Myślisz, że…
– Już sprawdzam – odpowiada. Bierze rozbieg, robi kilka zwinnych skoków i ląduje koło ciała leżącego za pniakiem. Po chwili wraca, niosąc parę butów. – To jakieś fikuśne mokasyny, ale lepsze to niż nic – mówi, rzucając je Dachowcowi.
Chłopak marszczy nos, łapiąc buty, ale wkłada je bez cienia protestu. Pasują całkiem nieźle.
Gdy sprawa jest załatwiona, odprężam się i sięgam po ciastko, pozostała dwójka robi to samo. Jest niesamowite. Kruche, maślane, rozpływające się w ustach, nadziewane lepkim, słodkim dżemem. Zdążyło już wystygnąć, ale to nie ma znaczenia. To najlepsza rzecz, jaką którekolwiek z nas jadło od tygodni.
– Kiedy skończę tę robotę, będziemy jeść takie ciastka każdego ranka – mówię. – W naszej własnej kuchni, w naszym własnym domu. I nie będziemy musieli sprzedawać żadnych rzeczy osobistych, żeby było nas na to stać.
– Tak, tak – burczy Dachowiec. Ale widzę, jak kąciki jego ust unoszą się w tęsknym uśmiechu.
W milczeniu kończymy jeść ciastka. Dachowiec co chwilę rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenia, a Vie zerka spode łba na klif. Gdy nawet najdrobniejsze okruszki są już połknięte, a resztki dżemu zlizane z opakowania i z naszych palców, Dachowiec wstaje.
– Poczekaj, aż będę poza zasięgiem wzroku, dobra? – mówi.
– Nie zostajesz? – pyta Vie, podrywając się na nogi.
– W zeszłym miesiącu prawie zemdlałem, kiedy skoczył z tamtego drzewa. Nie ma szans, żebym to oglądał. Żegnaj, Silver. Mam nadzieję, że okażesz się choć trochę mniej postrzelonym kretynem, niż się wydajesz.
– Przez wszystkie te lata bardzo ceniłem sobie naszą przyjaźń – mówię uroczyście.
Dachowiec daje mi kuksańca.
– Ja też – burczy, po czym odwraca się na pięcie i rusza z powrotem w stronę Peryferii, zwieszając nos na kwintę.
Patrzę na Vie, która prostuje się, opiera ręce na biodrach i wbija stopy w ziemię.
– Dobra decyzja – mówię. – Ktoś będzie musiał mnie pochować, jeśli coś pójdzie nie tak.
– Nie ma mowy. Jeśli naprawdę zginiesz, bo postanowiłeś wspiąć się na zasrany klif bez liny ani żadnych zabezpieczeń, zostawię twoje ciało, żeby zgniło.
– W porządku.
– Mówię serio – upiera się. – Rozszarpią cię kruki i wrony, tak jak tamtego gościa. Wydziobią ci oczy. I flaki.
– W takim razie postaram się nie spaść.
– Lepiej, kurna, żebyś się postarał. – Jej głos się załamuje.
Kładę jej rękę na ramieniu.
– Obiecuję, że będę się starał z całych sił.
Vie krzywi się i nie odpowiada. Opuszczam rękę.
– Jak myślisz, którędy lepiej iść? – pytam, bo wiem, że właśnie nad tym się głowiła, kiedy wpatrywała się w skarpę z takim gniewem, jakby chciała ją zastraszyć i zmusić do przemiany w schody.
Vie wyciąga rękę.
– Tą szczeliną możesz dotrzeć mniej więcej do połowy – mówi, pokazując palcem. – Tam, gdzie się kończy, jest występ; możesz pójść po nim w lewo i wejść trochę wyżej. Dalej robi się trudniej i będziesz musiał kilka razy mocno się wysilić, żeby dosięgnąć następnego uchwytu, ale dasz radę, jeśli tylko będziesz ostrożny. Potem masz już w miarę prostą drogę na szczyt.
Podążam za jej wzrokiem. Dość oczywiste jest, że żaden z odcinków czekającej mnie trasy nie jest „prosty”, ale nie poprawiam jej. Wie to równie dobrze, jak ja.
– W porządku – mówię. – Kiedy kruki przylecą mnie rozdziobać, spróbujcie złapać jednego, żebyście też mieli co jeść.
– To nie jest śmieszne! – oburza się Vie, choć przecież to ona zaczęła.
Zdejmuję buty, przywiązuję je do pasa, po czym wcieram sobie ziemię w stopy, żeby poprawić przyczepność. Vie szarpie za węzeł, żeby sprawdzić, czy dobrze trzyma. Ale nie puszcza liny. Zamiast tego podchodzi o krok bliżej i przygryza wargę.
– Wiem, że robisz to ze względu na mnie – mówi cicho.
– Hej! – protestuję. – Nie robię tego ze względu na ciebie. Ani ze względu na Dachowca. Robię to dla was, ale to co innego.
– Wcale nie – upiera się. – Jeśli zginiesz, będę się obwiniać do końca życia.
– Tak? – Przyciskam delikatnie palce do jej brzucha, a ona syczy i odskakuje, rzucając mi wściekłe spojrzenie. – A co, jeśli ty zginiesz, walcząc z ludźmi trzy razy większymi od siebie za garść drobniaków? – pytam. – Myślisz, że nie obwiniałbym się o to? Myślisz, że gdyby Dachowiec został złapany i powieszony za dorabianie na czarno w piekarni, którekolwiek z nas zdołałoby się z tym pogodzić? Dla uciekinierów z Akademii nie ma bezpiecznej ścieżki. Ale jeśli mi się powiedzie… to będzie. Dachowiec miał rację; nie uda ci się odwieść mnie od tego zamiaru, Vie. Nie próbuj, dobrze? Nie chcę się z tobą kłócić.
Vie krzywi się i wbija wzrok w ziemię.
– Ja też tego nie chcę – mówi cicho.
Wyciągam do niej rękę.
– Mam pomysł. Napisz wszystkie obelgi, jakie cisną ci się teraz na usta, na małych karteczkach, a kiedy znowu się zobaczymy, będziesz mogła zgnieść je w kulki i rzucać mi nimi w twarz, jedną po drugiej. Zgoda?
Vie chwyta moją wyciągniętą rękę, mocno nią potrząsa, po czym puszcza z wyraźną niechęcią.
– No dobrze – wykrztusza. – Ale nie wolno ci robić uników. – Wygląda, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego zaciska usta i cofa się o krok.
– Nie będę robić uników – obiecuję.
Vie kiwa głową.
Nie pozostaje mi nic innego, niż podejść do skały i zacząć się wspinać.
Szary kamień pod moimi dłońmi jest chłodny. Bez większego trudu posuwam się w górę szczeliną, którą pokazała mi Vie; ostatecznie w Domenie Klifów ciągle trzeba się gdzieś wspinać, więc robię to niemal automatycznie. Noga, ręka, noga, ręka. Ale gdy docieram do końca szczeliny, moje mięśnie już płoną z wysiłku.
Robię chwilę przerwy, żeby złapać oddech, a potem wychodzę na skalną półkę. Jest węższa, niż wyglądała z dołu, ale wciąż na tyle szeroka, że mieszczą się na niej palce stóp. Zaczynam ostrożnie przesuwać się w bok, czując się całkiem pewnie, ale potem przypadkiem patrzę w dół i mam wrażenie, jakby góra zakołysała się pode mną.
Wbijam palce w kamień i zamykam oczy. Wysokość nie ma znaczenia, dopóki nie spadnę. To jeszcze nawet nie jest trudna część. Gdybym nie spojrzał, to już dawno byłbym po drugiej stronie półki.
Ale spojrzałem i jestem o wiele wyżej, niż myślałem; wyżej, niż wydawało się, że będę, kiedy patrzyłem z dołu. Vie jest stąd tylko maleńką laleczką; nie widzę nawet jej wyrazu twarzy. I nie przypominam sobie, żeby te kamienie były takie ostre, kiedy oglądałem je z ziemi.
Odpycham te myśli i skupiam się na smaku ciastka w moich ustach. Kwaśna truskawka. Palone masło. Krucha posypka. Nuty mięty i rozmarynu, które potrafię rozpoznać tylko dlatego, że Dachowiec zwrócił na nie moją uwagę. W końcu mój puls zaczyna zwalniać.
Uważając, by patrzeć na półkę i nic poniżej, przesuwam się w bok, a potem w górę. Tutaj uchwyty są głębokie i łatwe do złapania. Pokonuję spory kawałek i odzyskuję nieco pewności siebie.
Ale potem trafiam na tę gładką część, o której mówiła Vie. Moja dłoń wędruje gorączkowo po skale, szukając uchwytu, jednak żadnego nie znajduje. Najbliższe wgłębienie jest zdecydowanie za daleko. Patrzę na dziurę, a potem na odległość, którą muszę pokonać – i moje ciało sztywnieje.
Tym razem nie spoglądam w dół, ale wiem, że nie przeżyłbym upadku. Nie ma szans.
Moja noga zaczyna się trząść.
– No dalej – mówię. – Nie teraz.
Czasem mi się to zdarza, kiedy jestem w górze. Nie mam lęku wysokości, ale moja noga chyba go ma, bo od czasu do czasu, kiedy wespnę się za wysoko, przestaje mnie słuchać.
Luźne kamyki wypadają z zagłębienia, w które wcisnąłem stopę. Staram się nie słuchać, jak odbijają się od skały, lecąc w dół, w dół, w dół.
– Nie powinieneś był tak szybko odrzucać pomysłu uwiedzenia przyszłej sekondy – burczę do siebie. – Flirt nie skończyłby się potrzaskanymi kośćmi.
Z drugiej strony ta dziewczyna zabiła gołymi rękami całą menażerię, więc może to jednak jest bezpieczniejsza opcja.
Wciągam powietrze nosem i wypuszczam przez usta. Jeśli nie uda mi się odzyskać kontroli nad tą zdradziecką nogą, to ugnie się pod moim ciężarem, kiedy spróbuję na niej stanąć.
– Co to w ogóle za reakcja? – pytam moją nogę. – To ma mi niby pomóc? W jakim scenariuszu to, że dygoczesz jak mokry kociak, miałoby mi się na cokolwiek przydać, co?
Moja noga nie odpowiada; po prostu dalej obija się o skałę. Pewnie będę miał siniak na kolanie. Świetnie.
Oczywiście należy pamiętać, że siniak to najmniejszy z moich problemów.
Vie coś krzyczy, a jej głos odbija się echem od skały, ale nie udaje mi się wyłapać słów. Mimo chłodu kamienia opuszki moich palców zaczynają się pocić. Muszę ruszać dalej.
Nie sądzę, żeby ciastko zadziałało ponownie, więc tym razem, by oczyścić umysł, przywołuję uczucie bezpieczeństwa. Cztery ściany dookoła, dach nad głową i solidny grunt pod stopami. Myślę o chodzeniu boso, bez strachu przed odłamkami szkła. Myślę o Dachowcu pichcącym coś w kuchni i Vie, która nie musi stać na straży przez całą noc. Myślę o drzwiach odgradzających nas od wszystkiego, czego nie chcemy wpuścić do środka. O miejscu, gdzie to my ustalamy zasady i nic nie może nas skrzywdzić. O prawdziwej pracy, której nie musimy ukrywać. O prawdziwej przyszłości.
Stopniowo moja noga się rozluźnia. Biorę jeszcze cztery głębokie, uspokajające oddechy. Wypuszczam ostatni i zbieram się na odwagę. Jestem spokojny. Jestem nie do złamania.
Sięgam.
Moja ręka muska następny uchwyt, ale ten jest daleko. Wyciągam się tak, jak tylko jestem w stanie, i próbuję znowu. Udaje mi się zaczepić palcami o samą krawędź, ale to nie wystarczy. Nie dam rady porządnie się złapać, jeśli nie puszczę skały drugą ręką.
I jeśli będę o tym zbyt długo myślał, wiem, że moja noga znów zacznie dygotać i już nigdy nie uda mi się jej uspokoić. Dlatego nie myślę.
Puszczam.
Wiem, że ta chwila, kiedy nie trzymam się niczego, może trwać tylko sekundę lub dwie, ale mam wrażenie, jakby to była wieczność. Mój brzuch ociera się o kamień, gdy rzucam się w bok, łapiąc za uchwyt z desperacją, której nie czułem od czasu, gdy pierwszy raz znalazłem się na ulicy; gdy nie umiałem jeszcze kraść i myślałem, że przymieranie głodem to jedyna możliwość. Ale kiedy zaciskam palce na kamieniu, ten okazuje się solidny. Utrzyma mnie. Mogę się podciągnąć i zaczepić stopę o kolejną podporę.
Później już się nie zatrzymuję. Nie mogę poświęcić więcej czasu na kontemplowanie tego, jak szaloną rzecz właśnie zrobiłem. Pokonuję resztę drogi, przerzucam ciało nad krawędzią klifu i leżę, ściskając w rękach kępy trawy tak mocno, jakbym dalej wisiał nad przepaścią, a one były moim jedynym uchwytem.
Dopiero kiedy docierają do mnie wiwaty Vie, parskam śmiechem i rozprostowuję palce.
– To jeszcze nie koniec – mruczę.
Przede mną wznoszą się rzędy szklanych sosen, armia równie groźna, co batalion żołnierzy. Każde najeżone tysiącami złowrogich igiełek drzewo jest jak bukiet kryształowych noży błyszczących w przyćmionym świetle słońca. A wszystkie razem, rosnące tak blisko siebie, tworzą niemal jednolitą masę kolców i ostrych krawędzi; las tak wysoki, że prawie nie da się spojrzeć ponad nim, i na pierwszy rzut oka nieprzebyty.
Podnoszę palec.
– Jeśli mogłybyście dać mi minutkę, byłoby super.
Las śmierci nie reaguje, więc kładę się na plecach i zamykam oczy, znów próbując uspokoić puls i oddech. Mama zawsze mówiła, że jestem lekkomyślny. Gdyby nie zginęła na wojnie, pewnie dostałaby zawału, widząc, co teraz robię.
Z drugiej strony pewnie by mi na to nie pozwoliła.
Z trzeciej strony w ogóle nie musiałbym tego robić.
Siadam i patrzę na zamek – majaczący ponad sosnami zlepek wież i iglic wznoszący się w najwyższym punkcie klifu.
Potwór, który jest w środku, odebrał mi wszystko.
A ja zamierzam co nieco z tego odzyskać.
Podnoszę się na nogi i zbliżam do szklanego lasu. Prym Elod, ojciec obecnego pryma, wyhodował te drzewa za pomocą magii. Wydaje się, że stanowią nieprzekraczalną przeszkodę, ale przecież musiał być blisko nich, kiedy je tworzył, czyż nie? To oznacza, że muszą być między nimi jakieś ścieżki. Musiał gdzieś stać.
Podchodzę bliżej i próbuję wcisnąć się między dwa drzewa. Udaje mi się, ale ledwo. Jeden poślizg, jeden upadek i skończę nabity na igły.
– Dobrze, że moja noga nie ma problemu ze szkłem – mamroczę.
W ślimaczym tempie wciskam się w głąb lasu, stawiając ostrożne kroki na miękkiej, wybujałej trawie i trzymając sztywno wyprostowane plecy. W pewnym momencie wzdrygam się, słysząc krzyk jastrzębia, i rozcinam sobie rękę w kilku nowych miejscach, ale bywało gorzej. Posuwam się dalej, zostawiając na kryształowych gałęziach błyszczące smugi krwi.
Gdy docieram do muru, wstępuje we mnie nowy zapał. Przywieram do chropowatej powierzchni i od razu zaczynam się wspinać. Ta ostatnia przeszkoda wydaje się niczym w porównaniu z dwoma poprzednimi. Docieram na górę, czując się, jakbym zrobił to paroma szybkimi ruchami. Jestem już gotowy przerzucić nogę nad blankami i wreszcie znaleźć się wewnątrz.
I wtedy ktoś chwyta mnie za nadgarstek.
Moje ciało przeszywa panika; odruchowo wyszarpuję rękę. Ale ten ruch wytrąca mnie z równowagi i spadam w przerażającą pustkę.
Lecąc w dół, gorączkowo próbuję złapać się muru. Dopiero tuż nad morzem ostrego szkła udaje mi się wbić palce rąk i stóp w wypełnione zaprawą szczeliny, zatrzymując upadek. Ale nawet wtedy nie opuszcza mnie panika. Spodziewam się w każdej chwili usłyszeć krzyki lub świst strzały, pędzącej, by wbić się w moją czaszkę. Napinam się w oczekiwaniu na strażników, którzy odczepią mnie od muru jak robaka i bezceremonialnie strącą w czekającą na dole paszczę szklanego lasu.
Ale nic się nie dzieje. Wreszcie ostrożnie odchylam głowę do tyłu i podnoszę wzrok.
Strażnik pochyla się nad krawędzią i przygląda mi się z rozbawieniem, a ja nie mogę pojąć, dlaczego nie próbuje mnie pochwycić – aż wreszcie udaje mi się przyjrzeć dokładniej jego twarzy.
Ostre kości policzkowe, lekki zarost, przenikliwe oczy w kolorze błękitnego lodu.
To… Guerre.
Ten sam facet, który dał mi tę robotę. Ten, który mówił, że potrzebuje kogoś, kto włamie się dla niego do zamku.
– A zatem sam doskonale potrafisz się włamać, co? – burczę.
Guerre parska śmiechem i pomaga mi się podciągnąć.
– Oczywiście, że tak. Ale ja już wiem, co umiem. Musiałem natomiast dowiedzieć się, do czego ty jesteś zdolny. To był test, a tobie udało się go zdać.
– Niezmiernie się cieszę – mówię sucho, rozmasowując skurcz ramienia.
Uśmiecha się do mnie na wpół przyjaźnie, na wpół kpiąco.
– Wiesz, po drugiej stronie zamku jest tunel dla służby. Taki, do którego nie trzeba wspinać się po klifie.
– Och, oczywiście. Wiedziałem o tym. Po prostu uznałem, że tak będzie zabawniej.
Guerre śmieje się i klepie mnie po plecach, po czym niespiesznie rusza w stronę pobliskiej wieży strażniczej, najwyraźniej oczekując, że za nim pójdę.
Ale ja się waham.
Nie ufam mu do końca. Od miesięcy krążą na jego temat plotki, przekazywane w ciemnych zaułkach i szeptane w chatkach na Peryferiach.
Opowieści, że załatwia na lewo pracę dla dzieciaków bez papierów, ale że robota zawsze jest… podejrzana. Niebezpieczna. Dziwna. Ogólny konsensus jest taki, że lepiej trzymać się od niego z daleka.
I gdyby Dachowiec nie stracił pracy w piekarni, pewnie tak bym zrobił. Ale potem prym zapowiedział przyrzeczenie – wydarzenie, które nie tylko ustanawia oficjalnego następcę i zastępcę przywódcy, ale też wiąże się zazwyczaj z kilkoma innymi nominacjami i awansami w szeregach jego ludzi. Nagle wszystkim żołnierzom pryma zaczęło bardzo zależeć na wykazaniu się, a tropienie uciekinierów z Akademii, takich jak my, było łatwym sposobem, by tego dokonać. Dzieciaki znikały jedno po drugim, a potem odnajdywały się martwe na rynku, razem ze swoimi pracodawcami.
Dlatego szef Dachowca wystraszył się i wyrzucił go z pracy. Dachowiec oczywiście się nie sprzeciwiał i nadal twierdzi, że to był porządny facet. Ale ja nie mam zbyt wiele szacunku dla tchórzy.
Od tamtej pory utrzymujemy się tylko z tego, co ja zdołam ukraść i co Vie uda się wygrać na ringu. A to nie wystarczy.
Vie zaczęła częściej pracować i zapisywać się na kolejne walki, zanim jeszcze zdążyła dojść do siebie po poprzednich. Kiedy w zeszłym tygodniu wróciła do domu, plując krwią, uznałem, że nadszedł czas, by poszukać Guerre’a.
I – ku mojemu zaskoczeniu – okazało się, że on też od pewnego czasu mnie obserwował.
Zaproponował mi coś niesamowitego – dyplomy ukończenia Akademii. Takie, które otworzyłyby nam drogę do dowolnej pracy, jaką byśmy zechcieli. I do domu w mieście, a nie na Peryferiach. Do bezpiecznego, wygodnego miejsca, gdzie moglibyśmy zbudować sobie prawdziwą przyszłość. Do wszystkiego, czego moglibyśmy pragnąć, wszystkiego, czego potrzebujemy – i wszystkiego, co odebrał nam prym.
Ale nie powiedział mi, czego chce w zamian. Tylko tyle, że pierwszym krokiem będzie włamanie się do zamku.
Teraz, kiedy mi się to udało, czuję raczej niepokój niż radość. Jest w tym facecie coś, czego nie potrafię do końca nazwać. Jakby brakowało mu jakiejś ważnej, podstawowej cząstki.
Za każdym razem, kiedy się odzywa, przechodzą mnie ciarki.
Ale zaszedłem już za daleko. I jak wspominałem, nie mam zbyt wiele szacunku do tchórzy.
Zobaczmy więc, w co wpakowałem się tym razem.
Zmuszam się, żeby pokonać obawy, i z sercem na ramieniu podążam za nim do wartowni. Jeśli zauważa moje wahanie, to nie daje tego po sobie poznać. Po prostu podnosi z półki jakieś zawiniątko i podaje mi je z obojętnym wyrazem twarzy.
– Co to jest? – pytam, gdy pakunek rozwija się w moich rękach.
– Liberia służącego. Przyda się do następnej części zadania.
– A na czym dokładnie będzie polegać ta następna część? – pytam z naciskiem. – Mówiłeś, że mi powiesz.
– Powiem. – Kieruje na mnie spojrzenie swoich chłodnych niebieskich oczu. – Potrzebuję czegoś, na czym widnieje pieczęć pryma. A ty to dla mnie ukradniesz.
O mało nie upuszczam liberii.
– Pieczęć pryma? Ale to przecież…
– Niemożliwe, wiem. Tak samo jak włamanie się do pałacu. A mimo to tu jesteśmy.
Wciąż oszołomiony, spuszczam wzrok na złożoną kamizelkę i białą koszulę w moich rękach. Nigdy jeszcze nie miałem tak ładnych ubrań.
– Jesteś pewien, że nie masz już dwunastu pieczęci w kieszeni spodni czy coś? – burczę.
Tym razem Guerre się nie śmieje.
– Zapewniam cię, że każde zadanie, które od teraz otrzymasz, będzie miało kluczowe znaczenie. To pierwsze z trzech. Szczegóły dotyczące dwóch pozostałych poznasz w odpowiednim czasie, ale będą miały podobny poziom trudności.
Cudownie. Po prostu cudownie.
Nie obchodzi mnie, co ten facet zamierza zrobić prymowi. Cokolwiek by to było, jestem pewien, że ten okrutnik na to zasługuje. Guerre może spalić cały zamek ze wszystkimi w środku, a ja będę mieć to gdzieś, o ile tylko dostanę moją zapłatę.
Ale choć bywam lekkomyślny, nie zamierzam dać się zabić przez czyjeś intrygi, i jeśli to zadanie jest tylko początkiem narażania się na śmiertelne niebezpieczeństwo, to nie jestem pewien, czy warto.
Poważnie rozważam zejście z powrotem po klifie, kiedy Guerre otwiera okiennice wieży strażniczej i szerokim gestem wskazuje rozciągający się z niej widok.
– Widzisz ten dom z zielonym dachem? – pyta.
Wychylam się, czując wiatr na twarzy. Moim oczom ukazuje się cała Domena Klifów. Strome wzniesienia wystrzeliwują spomiędzy dzikiej gęstwiny. Domy, sklepy i place są ściśnięte wzdłuż stromej, wąskiej drogi prowadzącej zygzakiem na szczyt. Większość budynków jest kryta strzechą, ale jeden z nich, bliżej środka, ma malowane na zielono dachówki.
– Widzę go.
Guerre kładzie ciężką rękę na moim ramieniu.
– Będzie twój, jeśli uda ci się wypełnić wszystkie trzy zadania. I to też. – Rozwija zwój, który w jakiś sposób pojawił się w jego drugiej ręce. Widzę moje imię wypisane bardzo starannie, a Guerre przesuwa kciuk, żebym mógł zobaczyć imiona Vie i Dachowca na pozostałych dwóch zwojach. Język i format obu dokumentów są bezbłędne. Jeśli zostały podrobione, to wyjątkowo udanie. Tyle że…
– Nie ma na nich pieczęci – protestuję.
Guerre wzdycha niecierpliwie.
– I jak myślisz, dlaczego tak jest?
Och. No tak.
– Ponieważ… potrzebujesz, żebym ukradł pieczęć.
– Dokładnie – odpowiada Guerre, zwijając dokumenty. – Na chwilę zwątpiłem, czy na pewno jesteś na tyle inteligentny, żeby nadawać się do tego zadania.
Patrzę, jak zwoje znikają w jego kieszeniach, powstrzymując chęć, by wyrwać mu je z rąk. Zobaczenie namacalnego dowodu czekającej na mnie nagrody umacnia moje postanowienie.
– Jestem. Zrobię to – mówię bez śladu zwątpienia, które towarzyszyło mi jeszcze przed chwilą.
– Dobrze. W takim razie udaj się do kuchni. Tak się składa, że kuchmistrzyni poszukuje tymczasowych pomocników, którzy wesprą służbę w przygotowaniach do przyrzeczenia. Powodzenia.
Uśmiecha się w sposób, który sprawia, że czuję się mały i nieznaczący. Odwracam się i jakby przypadkiem odnajduję wzrokiem dom, który mi obiecał.
Chciwie chłonę widok jego pokrytych bluszczem ścian, kutych żelaznych latarni i bordowych okiennic i wiem, że podjąłem właściwą decyzję. Wiatr smaga moją twarz, porywając z niej ostatni ślad niepokoju.
Zrobię to. Bez względu na ryzyko, zrobię to.
Ale gdy odwracam się, żeby to powiedzieć, odkrywam, że Guerre zniknął.
Znowu mam osiem lat, a mój ojciec zabiera mnie do miasta duchów.
Drepczę przed siebie, trzymając go za rękę. Gorący wiatr kołysze zwisającymi bezwładnie połamanymi okiennicami pustych domów, niesie ze sobą piasek, który kłuje mnie w twarz. Ciarki przebiegają mi po plecach; mam wrażenie, jakby to były nie drobiny piasku, ale mrówki, które wgryzają się w moje ubrania, oczy i usta.
Co gorsza, nie ma tu żadnego życia; nawet jaszczurki ani suchego krzaka. Całe miasto jest jak otwarta rana ziejąca pośród leśnego krajobrazu.
Mimo to nadal idziemy.
Przed nami wznosi się Upadła Cytadela. Mrużę oczy w słońcu i niemal jestem w stanie wyobrazić sobie wielki zamek, którym niegdyś była. W mojej wizji te wyszczerbione, poczerniałe mury mają ciepły piaskowy kolor, a spiralne kolumny ciągną się na wiele pięter w górę. Teraz jednak z twierdzy zostały tylko fragmenty ścian samotnie sterczących z ziemi. Cała reszta zniknęła niczym zamek z piasku przewrócony przez kogoś kopnięciem.
I gdyby zamek takim pozostał, nie byłby straszny. Puste ruiny nie stanowią żadnego realnego zagrożenia.
Ale te ruiny nie są puste. Coś tam wyrosło, jak grzyb na gnijącym ciele. Otwartą, ziejącą skorupę Cytadeli wypełnia amorficzna bryła zielonego światła, tak intensywnego, że patrzenie na nie powinno boleć. Ale nie boli. Ma w sobie coś dziwnie, makabrycznie fascynującego. Problem sprawia nie patrzenie, lecz odwrócenie wzroku.
– Mam tam wejść? – pyta Mara, ściskając drugą dłoń ojca tak mocno, że jej kłykcie są pobielałe z wysiłku. Postawę ma sztywną i królewską, ale w jej głosie słyszę nutę niepewności. Odrywam wzrok od Cytadeli i patrzę na nią ostro.
– Tak – odpowiada ojciec i sam ściska jej dłoń na tyle mocno, żeby dziewczynka musiała go puścić. – Wystarczy, że tam wejdziesz. Magia cię przyjmie, a ty wyjdziesz, zabierając ze sobą jej cząstkę.
To zadowala Marę, która uroczyście kiwa głową, a jej twarz przyjmuje zdecydowany wyraz.
Ale dla mnie to jednak za mało.
– A co z wujkiem Edwarnem? – pytam, ciągnąc ojca za rękę, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. – On nie dostał magii. W ogóle stamtąd nie wyszedł.
Twarz ojca tężeje, a ja kulę się w sobie, już żałując swoich bezmyślnie rzuconych słów.
Minął prawie rok, odkąd mój ojciec i wujek Edwarn weszli do Upadłej Cytadeli, ale to nadal drażliwy temat. Wszyscy w zamku wiedzą, że nie należy o tym wspominać. Nawet żona i syn Edwarna – moja ciotka i kuzyn – unikają wypowiadania jego imienia.
A przynajmniej unikali, dopóki nagle nie zniknęli przed dwoma tygodniami. Wciąż nikt mi nie wytłumaczył, co się stało. Ale znam mojego kuzyna Alecta i wiem, że nie odszedłby z własnej woli. W każdym razie nie bez pożegnania.
Był jednym z moich najlepszych przyjaciół.
– On… nie był godzien – mówi ojciec, a ja potrzebuję chwili, by zrozumieć, że mówi o swoim rodzonym bracie.
Przygryzam wargę.
– Ale… dlaczego nie? – ośmielam się zapytać. – Wujek Edwarn był dobry! Odważny, życzliwy i…
