Awatar - Theophile Gautier - ebook

Awatar ebook

Theophile Gautier

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Oktawiusz de Saville, młodzieniec nieszczęśliwie zakochany w żonie polskiego hrabiego - Litwince Praskowii Łabińskiej. Niestety hrabina nie odwzajemnia jego uczuć. Oktawiusz popada w melancholię. Któregoś dnia w życiu młodzieńca pojawia się doktor Baltazar Cherbonneau, który proponuje mu "przeszczep" duszy Oktawiusza do ciała hrabiego i odwrotnie. Czy przyniesie to ukojenie młodemu Oktawiuszowi, który od teraz jest w ciele hrabiego przy ukochanej?
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Rok wydania: 1976

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Theophile Gautier

AWATAR

 

 

Tytuł oryginału: Avatar

I

Nikt nie mógł zrozumieć, jaka to choroba podkopywała z wolna Oktawiusza de Saville. Nie leżał w łóżku i prowadził zwykły tryb życia; nigdy żadna skarga nie wydobyła się z jego ust, a jednak niknął w oczach. Pieczołowitość rodziny i przyjaciół zmuszała go do zasięgnięcia rady u lekarzy. Zapytywany przez nich, nie żalił się na żadne określone cierpienie i nauka nie mogła w nim odkryć żadnych niepokojących objawów; przy opukiwaniu piersi wydawały dźwięk dobry, a ucho przyłożone do jego serca zaledwie mogło zauważyć jakieś uderzenie zbyt wolne lub też zbyt przyspieszone; nie kaszlał, nie miał gorączki, ale życie uchodziło z niego i uciekało przez jedną z tych niewidzialnych szpar, których pełno w człowieku, jak mówi Terencjusz.

Czasami wskutek dziwnego omdlenia bladł i stawał się zimny jak marmur. Przez dwie albo trzy minuty można było przypuszczać, że umarł; następnie wahadło, wstrzymane tajemniczą ręką, rozpoczynało na nowo swój ruch i Oktawiusz zdawał się budzić ze snu. Posłano go do wód, ale nimfy źródeł leczniczych nie pomogły mu. Podróż do Neapolu nie osiągnęła lepszego skutku. To piękne, tak wychwalane słońce wydawało mu się czarne, jak gdyby ze sztychów Albrechta Diirera; nietoperz, który na skrzydle ma napisane słowo melancholia, przecinał błyszczący błękit swoimi zapylonymi błonami i trzepotał się między światłem a nim; czuł się jak zlodowaciały na Strada Mergellina, gdzie prażą się na pół nadzy lazzaroni i gdzie słońce nadaje ich skórom brązową patynę.

Powrócił więc do swego małego mieszkania przy ulicy Św. Łazarza i na pozór rozpoczął swój dawny tryb życia.

Mieszkanie to urządzone było bardzo wygodnie jak na mieszkanie kawalerskie. Ale ponieważ mieszkanie przybiera po jakimś czasie wygląd, a może i myśli tego, który je zamieszkuje, pokoje Oktawiusza stawały się coraz smutniejsze, adamaszki firanek przybladły i przepuszczały szare już tylko światło. Wielkie bukiety piwonii więdły na przybrukanym tle kobierców; złote szlaki, bramujące kilka akwarel i parę szkiców, poczerwieniały z wolna pod nieubłaganym kurzem; ogień zniechęcony gasł i dymił pośród popiołu. Stary zegar Boule'a, wykładany miedzią i szylkretem, wstrzymywał odgłos swego tykania, a dźwięk znudzonych godzin mówił cicho, jakby w pokoju chorego; drzwi zamykały się bez hałasu, a plusze tłumiły kroki rzadkich gości; śmiech zamierał sam przez się przedarłszy się do tych ponurych, zimnych i ciemnych pokoi, gdzie przecież niczego nie brakowało z nowoczesnego zbytku. Jan, służący Oktawiusza, z miotełką pod pachą, z tacą w ręku, ślizgał się po nich jak cień, gdyż przejęty bezwiednie melancholią mieszkania stracił swoją gadatliwość. Na ścianach wisiały jako trofea: rękawice do boksu, maski i florety, ale nietrudno było odgadnąć, że już od dawna nie używano ich; otwarte i niedbale porzucone książki włóczyły się po wszystkich meblach, jak gdyby Oktawiusz chciał uśpić tą mechaniczną lekturą jakąś uporczywą myśl. Zaczęty list, którego papier już pożółkł, zdawał się wyczekiwać od miesięcy, żeby go skończono, i leżał jak niemy wyrzut na środku biurka. Mimo że zamieszkane pokoje wydawały się puste, nie było w nich życia i wchodzącego tam uderzał powiew zimnego powietrza, jakie wieje z grobowców, kiedy się je otwiera.

W tym ponurym mieszkaniu, gdzie żadna kobieta nie zabłąkała ani koniuszka swego pantofelka, Oktawiusz czuł się lepiej niż gdzie indziej — ten spokój, ten smutek i to opuszczenie odpowiadały mu. Radosny zgiełk życia przerażał go, chociaż czasami czynił wysiłki, aby się weń wmieszać; mimo to wracał jeszcze bardziej ponury z maskarad, wycieczek albo kolacji, na które ciągnęli go przyjaciele. Toteż nie walczył już więcej z tym tajemniczym bólem i przepędzał dni z obojętnością człowieka, który nie liczy na jutro. Nie wierząc w przyszłość, nie robił żadnych planów i w skrytości posłał Bogu swoją dymisję z życia, czekając, kiedy zostanie przyjęta. Mimo to mylilibyście się, gdybyście sobie wyobrazili wychudłą i zapadniętą twarz, ziemistą cerę, osłabione członki i wielkie zewnętrzne wyniszczenie. Co najwyżej można było zauważyć parę brunatnych plam pod powiekami, parę czerwonych odcieni wokoło oczodołów, parę bruzd na skroniach przeciętych niebieskimi żyłkami. A tylko iskra życia nie błyszczała w jego oku, z którego uleciały wola, nadzieja i pragnienie. To martwe spojrzenie w tym młodym obliczu stanowiło dziwny kontrast i wywierało bardziej przykre wrażenie niż wynędzniała twarz i błyszczące gorączką oczy, właściwe zwykłej chorobie.

Zanim zaczął słabować, Oktawiusz był, jak to się mówi, ładnym chłopcem i pozostał nim jeszcze teraz. Gęste czarne włosy, jedwabiste i połyskujące, wiły się w bujnych lokach na jego skroniach. Podłużne, ciemnoniebieskie, aksamitne oczy, ocienione zagiętymi rzęsami, świeciły czasami wilgotnym blaskiem; w spokoju, kiedy żadna namiętność nie podniecała ich, odznaczały się tą niezamąconą pogodą, jaką mają oczy ludzi na Wschodzie, gdy przed kawiarnią w Smyrnie albo w Konstantynopolu odprawiają swój keft1 po wypaleniu nargili. Twarz jego nie miała nigdy rumieńców, a bladooliwkowa cera, która w całym swym blasku występowała dopiero przy sztucznym świetle, przypominała cery południowców. Ręka jego była zgrabna i delikatna, stopa wąska, o wąskim podbiciu. Ubierał się dobrze, ani zbyt modnie, ani zbyt staroświecko, i umiał doskonale uwydatniać swoje przyrodzone zalety. Gdyby się chciał dostać do Jockey-Klubu, nie odmówiono by mu przyjęcia, mimo iż nie był ani dandysem, ani sportowcem.

Jak to być mogło, że ten piękny i bogaty młodzieniec, mający tyle powodów do szczęścia, tak nędznie marniał? Powiecie może, że Oktawiusz był zblazowany, że modne romanse zatruły mu umysł niezdrowymi myślami, że nie miał wiary, że z jego młodości i majątku roztrwonionego na szalone orgie nie zostało mu nic więcej jak tylko długi — wszystkie te przypuszczenia są nieprawdziwe. Nie zakosztowawszy wielu przyjemności, Oktawiusz nie mógł być nimi znudzony. Nie był ani melancholikiem, ani romantykiem, ani ateuszem, ani rozpustnikiem, ani marnotrawcą. Jego życie dotychczasowe wypełnione było nauką i rozrywkami właściwymi młodym ludziom. Rano słuchał wykładów w Sorbonie, a wieczorem stawał na schodach opery, aby zobaczyć przewalającą się kaskadę toalet. Nie posądzano go o miłość do jakiejś nieczułej dziewicy lub księżny, dochody swoje wydawał, lecz tak, aby kaprysy nie naruszały kapitału — jego notariusz szanował go. Był to więc człowiek prosty, niezdolny do rzucenia się w lodowce Manfreda lub do zapalenia piecyka młodego Escousse'a 2. Co do przyczyny dziwnego stanu, w którym się znajdował i który zdawał się urągać medycynie, to jest ona tak nieprawdopodobna w Paryżu w dziewiętnastym wieku, że nie śmiemy jej wyznać i pozostawiamy to samemu bohaterowi.

Ponieważ zwyczajni lekarze nie poznali się na owej dziwnej chorobie, gdyż nie krajano jeszcze dusz w amfiteatrach anatomicznych, udano się wreszcie do pewnego osobliwego doktora, który po długim pobycie powrócił z Indii i dokonywał cudownych uzdrowień.

Oktawiusz, przeczuwając wyższą przenikliwość, która była zdolna odgadnąć jego tajemnicę, zdawał się obawiać wizyty lekarza i dopiero na usilne nalegania matki zgodził się przyjąć Baltazara Cherbonneau.

Kiedy lekarz wszedł, Oktawiusz leżał na pół wyciągnięty na kanapie. Na jednej poduszce opierał głowę, na drugiej położył łokieć, trzecią przykrył nogi. Spowity w miękkie fałdy gandury, czytał, a raczej trzymał książkę, gdyż oczy, zatrzymane na jakiejś karcie, zdawały się nie patrzeć. Twarz jego była blada, ale jak już powiedzieliśmy, nie widać było na niej zbyt wielkiej zmiany. Powierzchowna obserwacja nie dopatrzyłaby się niebezpieczeństwa u tego młodego chorego, u którego na stoliku stało pudełko z papierosami zamiast flakonów, słoików, ziółek i innych lekarstw stosowanych w takich wypadkach. Jego czyste, chociaż nieco zmęczone rysy, nie straciły nic ze swego wdzięku i gdyby nie głęboki bezwład i spojrzenie pełne nieuleczalnej rozpaczy, Oktawiusz wydawałby się człowiekiem zupełnie zdrowym.

Osobliwy wygląd lekarza uderzył Oktawiusza pomimo całej jego obojętności. Baltazar Cherbonneau wyglądał jak postać wyrwana z fantastycznej opowieści Hoffmanna i przechadzająca się wśród rzeczywistości, zdziwionej widokiem tej uciesznej figury. Jego silnie opalona twarz znikała pod ogromną czaszką, która z powodu łysiny wydawała się jeszcze większa. Ta naga, gładka jak kość słoniowa czaszka zachowała biały odcień, gdy tymczasem twarz, wystawiona na promienie słońca, przybrała, dzięki pokładom opalenizny, ton drzewa dębowego albo zakopconego portretu. Wszystkie płaszczyzny oraz wypukłości i wklęsłości kostne występowały tak silnie, że niewielka warstwa ciała, która je przykrywała, wyglądała z powodu tysiącznych zmarszczek jak zmoczona skóra nałożona na głowę zmarłego. Rzadkie szpakowate włosy, błąkające się jeszcze w tyle głowy, zebrane w trzy cienkie kosmyki, z których dwa wznosiły się nad uszami, a trzeci sięgał od karku aż do czoła, koronowały cudacznie dziwną twarz tego dziadka do orzechów, budząc żal za staroświecką peruką albo za nowoczesnymi, rozczochranymi nad czołem lokami. Ale co najbardziej zaciekawiało u tego lekarza, to jego oczy. W tej twarzy pooranej wiekiem, ogorzałej pod nieubłaganym słońcem, zużytej nauką, w której zmęczenie życiem i wiedzą zapisało się głębokimi bruzdami, kurzymi łapkami, rozchodzącymi się w promieniach zmarszczkami, bardziej zwartymi niż karty książki, błyszczały dwie turkusowe źrenice o niepojętej przezroczystości, młodości i świeżości. Te błękitne gwiazdy błyszczały w głębi brunatnych oczodołów i błon, których płowe koła przypominały z lekka pióra ułożone w aureoli dookoła źrenic sów widzących w ciemnościach. Można by powiedzieć, że wskutek jakiejś czarodziejskiej sztuczki podpatrzonej u braminów i pandytów Baltazar Cherbonneau ukradł oczy dziecka i przystosował je do swej trupiej twarzy. Spojrzenie starca wskazywało na lat dwadzieścia, spojrzenie młodzieńca na lat sześćdziesiąt.

Baltazar Cherbonneau ubrany był w klasyczny kostium lekarzy: frak i spodnie z czarnego sukna, jedwabna kamizelka tego samego koloru, a przy koszuli wielki brylant, dar jakiegoś radży albo nababa. Ale to ubranie chwiało się, jak gdyby było zawieszone na wieszadle, i tworzyło prostopadłe fałdy, a kiedy lekarz siadał, załamywało się pod ostrymi kątami na kościach udowych i na piszczelach. Do wytworzenia tej zadziwiającej chudości nie byłoby wystarczyło samo prażące słońce Indii. Prawdopodobnie Baltazar Cherbonneau poddał się w celu jakiegoś wtajemniczenia długim postom fakirów i pewien czas spędził wśród jogów, siedząc na skórze gazeli między czterema żarzącymi się paleniskami. Ale ten ubytek materii nie sprowadził żadnego osłabienia. Silne wiązadła, naprężone na rękach jak struny na szyjce skrzypiec, łączyły wychudłe kości członków i umożliwiały im poruszanie się bez zbytniego chrzęstu.

Oktawiusz wskazał ręką na krzesło stojące obok kanapy; lekarz usiadł na nim, poruszając łokciami, podobnie jak to się dzieje przy rozkładaniu metra, i czyniąc ruchy, które wskazywały na zakorzeniony zwyczaj siadania na matach. Tak usiadłszy, Baltazar Cherbonneau odwrócony był tyłem do światła, które padało wprost na twarz chorego. Pozycja ta odpowiednia była do badania i chętnie ją przybierają obserwatorowie, chcący raczej coś widzieć, niż być widzianymi. Mimo że twarz lekarza pogrążona była w cieniu, a tylko na szczycie czaszki, połyskującej i zaokrąglonej jak olbrzymie strusie jajo, błyszczał promień światła, Oktawiusz dostrzegał migotanie dziwnych, błękitnych źrenic, które wydawały się obdarzone błyskami właściwymi ciałom fosforyzującym. Ostry i jasny promień strzelający z nich i padający prosto na pierś młodego chorego wywoływał w nim wrażenie lekkiego kłucia i gorąca, jak gdyby po zażyciu emetyku.

— Otóż — rzekł lekarz po chwili milczenia, podczas którego zdawał się zbierać oznaki, zauważone w swym krótkim badaniu — widzę już, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłą chorobą; nie ma pan żadnej z tych chorób zakatalogowanych, o dobrze znanych objawach, które lekarz uzdrawia lub pogarsza, i kiedy pomówię z panem kilka minut, nie zażądam papieru, aby na nim napisać błahą formułkę z Kodeksu, pod którą położę hieroglificzny podpis i którą pański służący zaniesie do pobliskiej apteki.

Oktawiusz uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał podziękować lekarzowi za to, że go nie będzie nużył zbytecznymi lekarstwami.

— Ale — ciągnął dalej lekarz — nie trzeba się cieszyć za wcześnie. Chociaż pan nie ma ani otłuszczenia serca, ani tuberkułów płuc, ani rozmiękczenia rdzenia kręgowego, ani wodogłowia, ani tyfusu, ani żadnej choroby nerwowej, to z tego nie wynika jeszcze, że jest pan zupełnie zdrowy. Podaj mi pan rękę.

Myśląc, że Cherbonneau chce mu zbadać puls, i spodziewając się, że wyciągnie zegarek, Oktawiusz odwinął rękaw swej gandury, obnażył rękę i machinalnie podał ją lekarzowi. Nie szukając dużym palcem przyspieszonego lub powolnego bicia, które wskazuje, czy zegar życia człowieka jest popsuty, Cherbonneau ujął w swą brunatną łapę, której kościste palce przypominały szczypce kraba, delikatną, żyłkowatą i wilgotną rękę młodzieńca; zbadał ją, obmacał, wygniótł i wymiesił, jak gdyby chciał wejść w związek magnetyczny z chorym. Oktawiusz, aczkolwiek sceptyczny na punkcie medycyny, nie mógł się obronić przed dziwnym strachem i krew uciekła mu z twarzy, ponieważ zdawało mu się, że lekarz dotknięciem swoim wydziera mu duszę.

— Drogi panie Oktawiuszu — rzekł lekarz puszczając rękę młodzieńca — pański stan jest groźniejszy, niż pan myśli, a nauka, przynajmniej taka, jaką praktykuje stara europejska rutyna, nic tu nie pomoże. Pan nie ma chęci do życia, a pańska dusza uwalnia się niepostrzeżenie z pańskiego ciała. Nie ma u pana ani hipochondrii, ani melancholii, ani skłonności do samobójstwa. Nie... Wypadek rzadki i ciekawy, mógłby pan, gdybym się nie sprzeciwił, umrzeć bez żadnych określonych zewnętrznych czy wewnętrznych dolegliwości. Czas był, żeby mnie zawezwać, gdyż tylko słaba nitka trzyma ducha w ciele, ale my zrobimy na niej gruby węzeł. — I lekarz zatarł ochoczo ręce, wykrzywiając twarz w uśmiechu, który wywołał istny rój zmarszczek na tysiącznych fałdach jego skóry.
— Panie Cherbonneau, nie wiem, czy mnie pan wyleczy, do czego zresztą nie mam żadnej ochoty, ale muszę przyznać, że od razu przeniknął pan przyczynę dziwnego stanu, w jakim się znajduję. Zdaje mi się, jak gdyby moje ciało stało się przepuszczalne, moje ja uciekało z niego tak jak woda przez sito. Czuję, że się roztapiam we wszechbycie, z trudem odróżniam siebie od świata, w który się zapadam. Życie, którego — o ile tylko mogę — odgrywam zwykłą pantomimę, aby nie martwić krewnych i przyjaciół, wydaje mi się tak dalekie ode mnie, że są chwile, w których zdaje mi się, jak gdybym już opuścił sferę ziemską; ruszam się tu i tam dla przyczyn, które mną dawniej kierowały i których mechaniczny popęd trwa dalej, ale nie biorę udziału w tym, co czynię. Siadam do stołu o zwykłych godzinach i wydaje się, jakobym jadł i pił, mimo że nie czuję smaku w najostrzej przyprawionych potrawach i w najmocniejszych winach. Światło słońca wydaje mi się blade jak światło księżyca, a świece mają czarne płomienie. Zimno mi w najgorętsze dni letnie; czasami nastaje we mnie tak wielkie milczenie, jak gdyby moje serce nie biło więcej i jak gdyby wewnętrzny mechanizm wstrzymany był z niewiadomej przyczyny. Jeśli zmarli mogliby określić śmierć, ten stan musiałby być podobny do niej.
— Pan jest dotknięty — odparł lekarz — chroniczną niezdolnością do życia, chorobą czysto moralną i częstszą, niż nam się wydaje. Myśl jest także siłą, która może zabić jak kwas pruski, jak iskra z butelki lejdejskiej, chociaż ślad jej spustoszeń nie jest uchwytny dla słabych środków analizy, którymi rozporządza pospolita wiedza. Jakiż to smutek zagłębił swój zakrzywiony dziób w pańskiej wątrobie? Z jakichże to wyżyn tajemnych ambicji spadł pan rozbity i zmiażdżony? Jakąż to gorzką rozpacz przetrawia pan w nieruchomości? Czy to pragnienie władzy dręczy pana? Czy z własnej ochoty zrzekł się pan zamiarów leżących poza możnością ludzką? Jest pan za młody na to. Zdradziła pana kobieta?
— Nie, panie — odrzekł Oktawiusz — nie mam nawet tego szczęścia.
— A mimo to — podjął Baltazar Cherbonneau — w pańskich zamglonych oczach, w zniechęconych ruchach ciała, w głuchym dźwięku pańskiego głosu czytam tak jasno tytuł jednej Szekspirowskiej sztuki, jak gdyby był on wyryty złotymi literami na grzbiecie safianowej oprawy.
— A jakaż to jest ta sztuka, którą nieświadomie tłumaczę? — zapytał Oktawiusz z budzącą się mimo jego woli ciekawością.
— Love's Labou’s Lost — ciągnął dalej lekarz czystym akcentem, który zdradzał długi pobyt w angielskich posiadłościach w Indiach.
— To ma znaczyć, jeżeli się nie mylę, Stracone zachody miłości.
— Właśnie.

Oktawiusz nie odpowiedział, lekki rumieniec pokrył jego twarz. Dla dodania sobie odwagi zaczął się bawić chwastem od sznura, którym był opasany. Lekarz założył nogę na nogę, co robiło wrażenie kości złożonych na krzyż, które się widuje wyryte na grobowcach, i ujął ręką stopę na sposób orientalny. Jego niebieskie oczy pogrążyły się w oczach Oktawiusza i zapytywały je spojrzeniem rozkazującym i łagodnym.

— Proszę, niech mi się pan zwierzy — rzekł Baltazar Cherbonneau — ja jestem lekarzem dusz, pan jest moim chorym, a tak jak ksiądz katolicki od swego penitenta, ja również wymagam od pana generalnej spowiedzi, którą może pan uczynić bez klękania.
— Po co? Nawet gdyby pan odgadł, to opowiadanie o moich cierpieniach nie złagodzi ich. Mój smutek nie jest gadatliwy, żadna potęga ludzka, nawet pańska, nie zdoła mnie uleczyć.
— Być może — rzekł lekarz, układając się wygodniej w fotelu, jak człowiek, który przygotowuje się do wysłuchania dłuższej spowiedzi.
— Nie chcę — mówił dalej Oktawiusz — żeby mnie pan posądzał o dziecinny upór, i przez moje milczenie nie chcę dać panu sposobności do obmycia rąk z wszelkiej winy na wypadek mego zgonu; opowiem panu swoją historię, jeśli panu tak bardzo o to chodzi. Podkład jej odgadł pan, a więc i szczegółów nie zataję przed panem. Nie oczekuj pan niczego szczególnego ani romantycznego. Jest to bardzo stara, bardzo pospolita i bardzo szara przygoda, ale, jak mówi piosenka Heinego, ten, którego spotyka, uważa ją zawsze za nową i serce mu pęka z bólu. Doprawdy, wstyd mi powiedzieć coś tak pospolitego człowiekowi, który żył w najciekawszych i najfantastyczniejszych krajach.
— Proszę się nie obawiać, jedynie tylko pospolite rzeczy są dla mnie osobliwe — rzekł z uśmiechem lekarz.
— A więc, doktorze, umieram z miłości.

II

— Bawiłem we Florencji w roku 184..., pod koniec lata, to jest w najpiękniejszej porze do zwiedzania Florencji. Miałem czas, pieniądze, doskonałe listy polecające i byłem wówczas młodzieńcem wesołego usposobienia, nie żądającym niczego innego, tylko zabawy. Zamieszkałem nad brzegiem Arna, wynająłem powóz i wżyłem się w to słodkie florenckie życie, które ma tyle uroku dla cudzoziemca. Rankiem szedłem zwiedzać jakiś kościół, pałac lub galerię, wedle upodobania, nie spiesząc się, nie pragnąc nabawić się niestrawności z powodu arcydzieł, które we Włoszech przyprawiają o mdłości zbyt pochopnego turystę. Raz oglądałem brązowe drzwi baptysterium, to znowu Perseusza Benvenuta w loggia dei Lanzi, portret Fornariny w Ufficjach albo Wenus Canovy w pałacu Pitti, ale nie więcej jak jeden przedmiot na raz. Następnie jadłem śniadanie w kawiarni „Doney”, wypijałem mrożoną kawę, paliłem cygara, przeglądałem dzienniki, ozdabiałem butonierkę z własnej ochoty albo zmuszony przez piękne kwiaciarki stojące przed kawiarnią, ubrane w wielkie słomkowe kapelusze, i wracałem do domu na sjestę. O trzeciej godzinie zajeżdżał powóz i zabierał mnie do Cascine. Cascine są we Florencji tym, czym Lasek Buloński w Paryżu, z tą różnicą, że wszyscy się znają, i że „rondo” jest salonem na wolnym powietrzu, gdzie zamiast foteli są powozy zatrzymane i ustawione w półkole. Kobiety w pięknych toaletach, na pół leżąc na poduszkach, przyjmują wizyty starających się o względy kochanków, dandysów, urzędników ambasady, którzy z kapeluszem w ręku stoją przy stopniach powozu. Ale pan to równie dobrze zna jak ja. Tam się tworzą projekty na wieczór, tam się wyznacza schadzki, tam się daje odpowiedzi, przyjmuje zaproszenia. Jest to jak gdyby giełda rozkoszy, która trwa od trzeciej do piątej w cieniu pięknych drzew, pod najsłodszym niebem na świecie. Każdy zamożniejszy człowiek jest obowiązany ukazać się codziennie w Cascine. Nigdy o tym nie zapominałem, a wieczorem, po obiedzie, składałem wizyty albo szedłem do opery, jeśli śpiewaczka była godna zachodu.