Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Anna Ogilvy nie otworzyła oczu od czterech lat.
Od czasu nocy na Farmie, kiedy znaleziono ją pogrążoną w głębokim śnie, w zakrwawionym ubraniu i z nożem kuchennym w dłoni, tuż obok ciał jej dwojga najserdeczniejszych przyjaciół. Popełniła zbrodnię stulecia, lecz nikt nie jest w stanie wybudzić jej z sennego koszmaru.
Dla doktora Benedicta Prince’a, psychologa sądowego pracującego w klinice snu przy londyńskiej Harley Street, przebudzenie Anny O to sprawa, która może zadecydować o jego karierze. Jako ekspert od snu wie wszystko o najciemniejszych zakamarkach umysłu i sekretach ukrytych w podświadomości.
Rozpoczynając leczenie Anny O – badając sny swojej pacjentki, przeczesując jej wspomnienia, odwiedzając miejsce, w którym doszło do tragicznego zdarzenia – doktor Prince dotyka znacznie głębszej i mroczniejszej tajemnicy.
Przebudzenie Anny O to nie koniec historii, to dopiero jej początek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Anna O
Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers, 2024
Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik
Projekt okładki: Claire Ward/HarperCollinsPublishers Ltd
Ilustracja na okładce: © Magdalena Russocka/Trevillion Images
Zdjęcie autora na okładce: © Toby Madden
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech
Copyright © Matthew Blake 2024
Matthew Blake asserts the moral right to be identified as the author of this work
Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9963-3
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Przeraża mnie ta ciemna istota. Uśpiona we mnie[1].
Sylvia Plath
[1] S. Plath, Wiąz w przekładzie T. Truszkowskiej (przyp. tłum.).
BEN
– Przeciętny człowiek spędza jedną trzecią życia, śpiąc.
Dziewczyna pochyla się bliżej; na tyle blisko, by owionął mnie zapach drogich perfum. Wtedy zwykle mam już pewność.
– Tym się zajmujesz?
– Tak.
– Jesteś lekarzem snu?
– Ściślej rzecz biorąc, badam ludzi, którzy popełniają przestępstwa we śnie. – Faktycznie mam na wizytówkach „dr” przed imieniem i nazwiskiem. Doktor Benedict Prince, Abbey, Harley Street. Jestem ekspertem w obszarze snu. Ale nigdy nie twierdziłem, że ukończyłem medycynę.
Dziewczyna widzi, że mówię poważnie.
– Jak to w ogóle możliwe?
– Zastanawiasz się czasem, co mogłaś robić przez sen?
Na tym etapie rozmowy ludzie na ogół zaczynają się czuć nieswojo. W większości przestępstw jest coś zniechęcającego. Lubimy opowieści o ludziach, którzy są do nas trochę podobni, ale zarazem nie całkiem tacy jak my. Tymczasem sen zaciera te różnice.
To przypadłość wszystkich ludzi; noc jest takim samym pewnikiem jak dzień.
– Jakiego rodzaju przestępstwa?
Nie zmienia tematu. Wciąż ją intryguję.
– Wszystkie najgorsze.
– Przecież ludzie muszą się wtedy budzić?
– Jeśli lunatykują, to niekoniecznie. Znałem pacjentów, którzy śpiąc, zamykali drzwi do domu, wsiadali do auta i ruszali. Niektórzy potrafią zabijać.
– Coś takiego musi się pamiętać!
– Sądząc po drobnych zmarszczkach wokół twoich oczu, wnioskuję, że ostatniej nocy spałaś pięć i pół godziny.
Marszczy brwi.
– Aż tak to widać?
– Pamiętasz cokolwiek z tego, co wydarzyło się przez te pięć i pół godziny?
Milknie i opiera podbródek na prawej dłoni.
– Coś mi się śniło – mówi wreszcie.
– Co konkretnie?
– Nie pamiętam.
– Sama widzisz, że mam rację.
W wyrazie jej oczu nagle coś się zmienia. Patrzy na mnie inaczej. Mówi głośniej, gestykuluje żywiej.
– Czekaj, była taka sprawa… Jak o niej mówili…?
Tak oto docieramy do finału. Mało która moja randka go osiąga. Zanudzam dziewczyny opisem swojej pracy. Odstraszam opowieściami o zbrodniach popełnianych przez sen. A jeśli to nie wystarczy, ostatnia rzecz zawsze wieńczy dzieło.
Żadnej nie zdarzyło się zostać, gdy już się zorientowała.
Ani jednej.
– Sprawa Anny O – podpowiadam i spijam ostatni łyk wina, bo szkoda byłoby zostawiać drogiego merlota, a potem sięgam po marynarkę.
– To ty jesteś tym facetem ze zdjęcia. Tym psychologiem.
Uśmiecham się blado, zerkając na zegarek.
– Tak – odpowiadam. – Byłem.
To zdjęcie trafiło na pierwsze strony wszystkich poczytniejszych dzienników po tym, jak sprawa znalazła swój brutalny, naznaczony krwią finał. Zgubny moment, po którym nic nie mogło już pozostać takie samo jak wcześniej. Moment przed wygnaniem i upadkiem. Jestem okularnikiem z rozczochranymi włosami i stylem ubierania się, który można nazwać profesorskim. Zmieniłem się od tamtego czasu. Zarost dodał mi lat, włosy przyprószyła siwizna. Noszę okulary w grubszych oprawkach, które już nie przypominają odrzutu z magazynu rekwizytów na planie Harry’ego Pottera. Ale oczu ani twarzy nie potrafię zmienić.
Jestem inną osobą. A zarazem tą samą.
Czekam na ostatnie pytanie, bo pada za każdym razem. Dotyczy tajemnicy, której aura utrzymuje się do dziś, mimo wszystko. Tajemnicy dzielącej rodziny, małżonków, a nawet przyjaciół.
– Była winna? – pyta dziewczyna, z którą umówiłem się na randkę, czas przeszły dokonany. Teraz jestem dla niej upiorem, materiałem do opowiastki przytaczanej w Boże Narodzenie lub Nowy Rok. – Zadźgała dwoje ludzi. Naprawdę uszło jej to na sucho?
Rok wcześniej
BEN
Londyn
Dzwoni komórka.
Nigdy nie zapomnę tej chwili.
To było pierwsze; tak to się zaczęło.
Zrobiło się późno, mrok zdążył już zgęstnieć i nabrać atramentowego odcienia. Jestem półprzytomny i tkwię w fotelu z tacą letniego curry i do połowy osuszonym kieliszkiem taniego wina. Ekran w kącie pokoju migocze czarno-białym filmem. To mój ulubiony, Nieznajomi z pociągu. Inni za najbardziej kultowe dzieło Hitchcocka uważają Psychozę albo Zawrót głowy. Mylą się. Tylko w Nieznajomych z pociągu jest scena z meczu tenisa.
Wibracje telefonu przywołują mnie z powrotem do rzeczywistości, czyli do pokoju. Kleją mi się oczy. Ocieram tłuszcz z dłoni i zerkam na identyfikator dzwoniącego. „PROFESOR BLOOM (Abbey)”. Przeciągam przycisk, nastrajam się do rozmowy i powstrzymuję leniwe ziewnięcie.
– Słucham?
– Wybacz, Benie, że niepokoję cię o takiej nieludzkiej godzinie, ale obawiam się, że akurat to nie mogło poczekać.
Ma poważny ton głosu, co z perspektywy nocnej pory mocno mnie zaskakuje. Profesor Virginia Bloom słynie z żarcików i dygresji. Często widuje się ją maszerującą po Oxford Street w tunice i szpilkach albo gdy siedzi przy narożnym stoliku w restauracji w hotelu Langham z karafką whisky i podręcznym zasobnikiem środków stymulujących.
Słyszę odległy tupot stóp i głosy na linii. Wygląda na to, że Bloom wciąż jest w Abbey. Sprawdzam godzinę. Dochodzi północ.
– Coś się stało?
– Można tak powiedzieć. – Bloom odkasłuje, wydając ten swój specyficzny nosowy, niski dźwięk. – Obawiam się, że to zadanie dla ciebie. Właśnie wpłynęło nowe zlecenie. Wygląda na to, że sprawa jest delikatna.
Jestem psychologiem sądowym. Z moich usług korzysta większość agencji zajmujących się tropieniem przestępców, mój numer mają ludzie z Narodowej Agencji do spraw Przestępczości, Interpolu i FBI. Teraz jednak odnoszę wrażenie, że będę miał do czynienia ze sprawą bardziej tajemniczą niż zwykle.
– Kto stoi za tym zleceniem?
W tle słyszę kolejne hałasy. Bloom sprawia wrażenie rozkojarzonej.
– Przyjedź, proszę, do Abbey. Zabroniono mi rozmawiać na ten temat na otwartej linii.
Oficjalnie jestem na tygodniowym urlopie. Nad głową wisi mi termin ukończenia artykułu do czasopisma naukowego. Mam do uzupełnienia akta trzech pacjentów. Zamierzałem jutro popracować w domu i uporać się ze stertą papierkowej roboty. Z drugiej strony niewiele jest przypadków związanych ze snem, o których ze względu na ich delikatność nie rozmawia się przez zwykły telefon. Czuję się zaszantażowany tajemniczością sprawy, zapewne zgodnie z intencjami Bloom.
– Musisz uchylić rąbka tajemnicy.
Po drugiej stronie słyszę poirytowane sapnięcie. Bloom milczy, a potem głośno wzdycha.
– Wątpię, żebyś mi za to podziękował.
Za oknami czai się niemal arktyczny chłód i brudne niebo siąpiące wrześniową mżawką. Wizja przemieszczenia się z mojego mieszkania w londyńskim Pimlico na Harley Street już teraz budzi moją niechęć. Mógłbym dalej kisić się w swoim salonie, oglądając Hitchcocka i pijąc kolejną lampkę wina. Ale nie tak jestem skonstruowany.
Dlatego odbieram takie telefony. Zawsze to robię.
– Chodzi o sprawę Anny O – odzywa się wreszcie Bloom. – Chcą nam coś pokazać.
BEN
Abbey Sleep Clinic mieści się przy rogu Harley Street i zajmuje część dawnych terenów stajni w stylu edwardiańskim, które obecnie otacza atmosfera ścisłej dyskrecji. Odwiedzający często zwracają uwagę na kościelną ciszę tego miejsca, oazy spokoju ulokowanej za Oxford Street między zgiełkiem Regent’s Park a Trafalgar Square. Niektóre fragmenty budynku wyglądają tak, jakby zostały wyrzeźbione z wapienia portlandzkiego. Klinika Abbey ma w sobie specyficzny bizantyjski sznyt pasujący do markizów w perukach i drugorzędnych członków rodziny królewskiej. Sprawia wrażenie sanktuarium.
Noc – albo młoda godzina, trudno powiedzieć, bo wszak minęła już północ – wciąż jest szara i brzydka, gdy brodząca w kałużach taksówka zostawia mnie na pustym skrzyżowaniu. Chowam się przed deszczem, strząsając jego krople z uszkodzonego czarnego parasola. Taryfiarz odjeżdża zbyt szybko, ochlapując tył moich nogawek. Po raz enty przeklinam Bloom za to, że mnie tu ściągnęła.
Wchodzę po schodkach i wpisuję swój kod, a deszcz sprawia, że palce ślizgają mi się po przyciskach. Stare domostwo ma teraz cztery kondygnacje i już dawno zostało przekształcone w przestrzeń biurową. Tylko mała srebrna tabliczka na zewnątrz świadczy o tym, że mieści się tu klinika snu. Widnieje na niej numer telefonu, ale nie ma adresu mailowego. Strona internetowa Abbey jest ostentacyjnie nijaka. Są na niej wymienieni członkowie personelu oraz ich kwalifikacje, lecz próżno szukać choćby jednego zdjęcia. Ten wizerunek jest dobrze przemyślany, podobnie jak wszystko inne tutaj. Jesteśmy skrzydłowymi, którzy mogą zabłysnąć na boisku od wielkiego dzwonu. To złota zasada wszystkich specjalistów gmerających w ludzkich umysłach: słychać nas, ale nie widać.
Nic się nie dzieje. Ocieram przyciski rękawem, ponownie wpisuję kod i wreszcie rozlega się charakterystyczne metaliczne stuknięcie otwieranego zamka. Zastanawiam się, czy Bloom udało się ściągnąć innych, to znaczy moich kolegów po fachu, szanowanych specjalistów od snu. Ale recepcja i poczekalnie są skąpo oświetlone i puste. Czuję się tak, jakbym po przyjściu do szkoły znalazł się w auli jako jedyny uczeń. Jest coś dziwnego w oglądaniu znanego mi miejsca, w którym nie panuje rutynowy zgiełk.
– Profesorko!? – wołam.
Lecz moje słowo odbija się echem i milknie. Zapalam górne światła. Wydobywają z mroku wnętrze w neutralnych, kojących barwach. Niedawno rozłożono tu nowy dywan, wciąż przyjemnie uginający się pod stopami. Powietrze sprawia wrażenie wyjątkowo czystego; jest pompowane przez specjalne filtry wbudowane w ściany. Zazwyczaj rozbrzmiewa tu jakaś muzyka. Dźwięk pieści uszy pacjentów, dopóki rachunek nie przywróci ich do rzeczywistości. Abbey kojarzy się z łonem matki, które chroni przed zawieruchą zewnętrznego świata. Sen jest wszak zjawiskiem pierwotnym.
– Profesorko?
Nadal cisza. Stawiam parasol obok wieszaka i wyswobadzam się z przemoczonej kurtki. W recepcji umieszczono kilka monitorów pokazujących widok z kamer bezpieczeństwa ulokowanych z przodu i na tyłach budynku. Nasi klienci tego wymagają. Celebryci przed ślubem, politycy wspinający się po szczeblach kariery, futboliści w dołku sportowej formy, członkowie rodziny królewskiej stojący w obliczu kolejnego skandalu – wszyscy chwiejnie drepczą przez gustowne wejście do kliniki z opuchniętymi twarzami, świadczącymi o poważnym niedospaniu. Żaden człowiek nie może obejść się bez snu, tak samo jak bez jedzenia czy wody. Klinika Abbey jest współczesną świątynią, w której wycisza się demony psychiki. Ludzie płacą chore pieniądze tylko za to, by wreszcie zapaść w sen we własnych łóżkach.
Budzę monitory do życia. Ekrany pokazujące frontowe i tylne wyjście migoczą miarowo. Pozostawiam je włączone i staję obok windy, czekając cierpliwie. Jestem zbyt zmęczony na wchodzenie po schodach. Na umazanym odciskami palców stoliku kawowym nieopodal windy leży sterta czasopism. Czekając, sięgam po egzemplarz „New Scientist”. Znajduję wzmiankę na nasz temat w małej sekcji z krótkimi wiadomościami ze świata. Klinika Abbey udziela konsultacji w sprawach kryminalnych prowadzonych na całym globie na mocy lukratywnych kontraktów podpisanych ze Scotland Yardem i innymi organami ścigania. Wszystkim tym zawiaduje profesor Bloom, którą „Times” nazwał kiedyś „najwyższą brytyjską wyrocznią w sprawach snu”. Artykuł, w którym padły te słowa, nadal wisi oprawiony w ramkę na ścianie jej gabinetu.
Słyszę sapnięcie windy. Uświadamiam sobie, że znam każdy centymetr tego budynku. Próbuję policzyć, ile nocy zarwałem przez rozmaite kaprysy Bloom. Po chwili uznaję, że zbyt dużo. Ale przypadek Anny O jest inny. Bloom nie ośmieliłaby się kusić mnie nim nadaremno. Anna O jest Świętym Graalem dla wszystkich ekspertów od snu. Od czasu, gdy naświetlono jej sprawę – a minęły już ponad cztery lata – stanowi nieodgadnioną tajemnicę.
Nie, Bloom nie byłaby aż tak okrutna. Przynajmniej nie wobec mnie.
Docieram na najwyższe piętro. Mieszczą się tu tak zwane pomieszczenia dla kadry kierowniczej, choć tak naprawdę każde z nich przypomina schowek na miotły. Wstęp mają tu tylko członkowie personelu, co wyjaśnia charakter wnętrza, które mogłoby konkurować przytulnością z Alcatraz. Jestem jedną z siedmiu osób, które pracują w Abbey na pełny etat. Poza nami regularnie pojawia się tu też dziesięciu specjalistów pełniących funkcje pomocnicze – neurologów, psychiatrów, psychologów, psychoterapeutów i ekspertów w dziedzinie terapii miofunkcjonalnej[2] – którzy wykonują pełną gamę zabiegów związanych ze snem. Mój gabinet znajduje się na końcu korytarza i jest jednym z nielicznych z działającym zamkiem. Gabinet Bloom jest pierwszy, największy i wystawniejszy od pozostałych, ozdobiony obrazami w złoconych ramach i wyposażony w niewidoczną na pierwszy rzut oka lodówkę z napojami.
Bloom czeka na mnie w drzwiach gabinetu z poirytowaną, zasępioną miną. Spinka, którą starała się ujarzmić burzę siwych włosów, porusza się w rytm ziewnięcia. Jest po sześćdziesiątce, ubiera się w co popadnie, a jej operową tuszę kryją wielobarwne warstwy odzieży w kanarkowych, truskawkowych i różowych odcieniach; oczy spoglądają zza okularów w stylu Hanka Marvina. Mimo rockandrollowych zapędów rzadko zdradza zmęczenie czy potrzebę snu. Ma za to nienasycony apetyt i niewiarygodnie mocną głowę do alkoholu. Jest chyba ostatnią przedstawicielką swojego pokolenia: dwie butelki do obiadu, popołudniowe drzemki i środkowy palec sztywno wystawiony frontem do wszystkiego, co dotyczy szeroko pojętego działu kadr. Nosi piętno niewypowiedzianego grzechu swojej płci, ostentacyjnie obnosząc się z bezdzietnością. Smakoszka, gawędziarka, kawalarka. Idąc przez życie, kieruje się rozumem. To jej dar i przekleństwo.
Za jej plecami dostrzegam jeszcze kogoś. Patykowatego mężczyznę o fizjonomii fretki, która kojarzy mi się z kąśliwym prawnikiem. Obcy. Jestem zaintrygowany.
– Widzę, że mam komitet powitalny – mówię, czując, jak zmoczona prawa nogawka spodni klei mi się do łydki. – Możecie mi wyjaśnić, w czym rzecz?
Wchodzę do gabinetu Bloom. Człowiek-fretka wstaje. Z bliska robi wrażenie groźniejszego. Ma sztywne, bardzo dokładnie zaczesane włosy. Wygląda na człowieka po pięćdziesiątce, z wydatnym nosem i wdowim szpicem na czole. Na stole obok jego krzesła leży teczka z symbolem Ministerstwa Sprawiedliwości. Zaczynają mi się pocić dłonie. Czyli Bloom nie żartowała. Chodzi o sprawę na szczeblu wyższym niż organy ścigania czy nawet Narodowa Agencja do spraw Przestępczości. Rzekłbym, że ministerialnym.
– Wybacz, ale to naprawdę nie mogło czekać – zaczyna Bloom. – Doktorze Prince, to Stephen Donnelly, zastępca dyrektora do spraw prawnych w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Donnelly wyciąga rękę i anemicznie potrząsa moją dłonią. Patrząc mi w oczy, zaczyna mówić przyciszonym głosem:
– Doktorze Prince, obawiam się, że zanim zaczniemy, musimy omówić kilka zasad.
– Tak? – Staram się ukryć zaskoczenie.
Kwęka, zmagając się z katarem, a każde zdanie jest naznaczone pociągnięciem nosem.
– Tak. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, na końcu poproszę o podpisanie kilku formularzy.
– Jakiej treści?
– Po pierwsze takiej, że dzisiejsze spotkanie nie miało miejsca. Po drugie, nigdy się nie spotkaliśmy. Po trzecie zaś nic, czego się pan za chwilę dowie, nie może wyjść poza mury tego budynku, a ściślej rzecz biorąc, tego pomieszczenia. W razie pytań proszę odpowiadać, że wrócił pan do biura w celu zabrania do domu akt kilku pacjentów. Czy to jasne?
Mam ochotę się uśmiechnąć, ale widzę, że Donnelly nie żartuje.
– A zatem o czym mowa?
– Czy to oznacza zgodę na podane warunki?
– Mam jakiś wybór?
– Nieszczególnie. – Donnelly wskazuje gestem wolne krzesło. – Proszę spocząć.
[2] Terapeuci z tej dziedziny zajmują się między innymi łagodzeniem zaburzeń związanych z chrapaniem i nieprawidłowościami oddychania (przyp. tłum.).
BEN
Bloom zamyka drzwi i najwyraźniej nie kwapi się do przełamania lodów drinkami. Sprawa jest poważna. Opada na pulchny skórzany fotel przy biurku. W końcu kiwa głową Donnelly’emu, żeby zaczął.
A on uśmiecha się z serdecznością kata.
– Nie będę obrażał pańskiej inteligencji, doktorze Prince. O ile się nie mylę, nieobca jest panu sprawa Anny O i dwóch morderstw, do jakich doszło w Oxfordshire w sierpniu dwa tysiące dziewiętnastego roku. Dlatego poprosiłem o to spotkanie.
Przyglądam się Donnelly’emu, zastanawiając się, jak wysoko jest umocowany. Jego bezpośrednim zwierzchnikiem musi być dyrektor do spraw prawnych, wyżej jest szef gabinetu w Ministerstwie Sprawiedliwości, następnie minister sprawiedliwości, a potem już tylko premier. Dlaczego ktoś na tak wysokim szczeblu miałby spotykać się ze mną po północy w klinice Abbey z zastrzeżeniem, by nie rozmawiać przez telefon o szczegółach wizyty? Co może być aż tak ważne?
Mało kto nie wie o sprawie Anny O. Na kanwie tej historii powstały podcasty, filmy dostępne na Netflixie, niezliczone artykuły, bestsellerowe książki oraz publikacje w mało poczytnych czasopismach naukowych, w tym kilka mojego autorstwa.
– Rozumiem.
Donnelly kiwa głową.
– Pańska publikacja zwróciła niedawno uwagę kilku… powiedzmy, bardzo wysoko postawionych osób. – Sięga po małą skórzaną aktówkę, wyciąga cienką tekturową teczkę i odczytuje na głos nagłówek. – Syndrom rezygnacji a umysł przestępczy. W poszukiwaniu nowego modelu diagnostycznego. „The Modern Journal of Forensic Psychology”. To pańska najnowsza praca na ten temat, o ile się nie mylę.
Zerkam na Bloom, która zdobywa się jedynie na chłodny uśmiech.
– Zgadza się – potwierdzam.
– Wygląda pan na zaskoczonego.
– Bo jestem. Ten artykuł nie przeszedł jeszcze procedury recenzji. I bezsprzecznie się nie ukazał. Wysłałem go do redakcji zaledwie trzy tygodnie temu.
Donnelly spogląda na mnie ze współczuciem, jakby nie przywykł do tego rodzaju naiwności.
– Od czasu do czasu nasi ludzie pomagają w wyszukiwaniu potencjalnie interesujących materiałów. Pragnę zapewnić, że pańskie prace nad zaburzeniami psychosomatycznymi mają wielu zwolenników w Whitehall.
Czuję się jednocześnie splamiony i zafascynowany. Wyobrażam sobie, jak moja wiadomość wysłana z konta Gmail wędruje tajemniczymi drogami. Dołączony do niej artykuł był zapisany w Wordzie. Zastanawiam się, czy redaktor po prostu go przekazał, czy też ci ludzie Donnelly’ego nieprzerwanie mają oko na takie rzeczy. I czy w ogóle chcę to wiedzieć.
Donnelly ponownie spogląda na tekturową teczkę.
– Ten artykuł w dużej mierze skupia się na sprawie Anny O, podobnie jak pańska ostatnia książka. Jednak w odróżnieniu od książki w artykule padają informacje o potencjalnym remedium. Mogę zapytać, dlaczego wykorzystał pan do badań konkretnie jej przypadek?
Opieram się wygodnie, rzucając w stronę Bloom kolejne gniewne spojrzenie. Wrobiła mnie. Nie ostrzegła, nie dała czasu na przygotowania. Zastanawiam się, ile chcę ujawnić.
– W dużej mierze był to pomysł redaktorki – odpowiadam. – Uznała, że w ten sposób zapewni publikacji poczytność, może nawet wzmianki w co większych gazetach. Książka była bestsellerem. Miała nadzieję, że publikacja w tym czasopiśmie odniesie podobny sukces. Przystałem na jej warunki.
– Rozumiem, że zna pan sprawę Anny O od podszewki?
Nie wymigam się od prawdy.
– Moja eksżona była pierwszą funkcjonariuszką na miejscu zdarzenia w dwa tysiące dziewiętnastym. Pracowała wtedy w jednostce Thames Valley do spraw poważnych wykroczeń i przestępczości zorganizowanej. To była jej pierwsza sprawa jako starszej śledczej. Choć domyślam się, że pan o tym wie.
– Rozumiem – odpowiada Donnelly lakonicznie.
– Anna O uczestniczyła w życiu naszej rodziny prawie tak długo, jak córka – dodaję jak zawsze, gdy czuję się do tego zmuszony. – Przy czym, żeby było jasne, moja żona nigdy nie ujawniła mi żadnych zastrzeżonych informacji. Powiązałem te publicznie dostępne z innymi, mniej kontrowersyjnymi przykładami syndromu rezygnacji z całego świata. Na tej podstawie napisałem zarówno książkę, jak i wspomniany artykuł.
– O ile pamiętam, chodziło głównie o epidemię tego rodzaju zjawisk w Szwecji.
– I sporą ich liczbę w Kazachstanie. Doszło do nich w dwóch małych, należących niegdyś do Sowietów miasteczkach górniczo-rolniczych…
– Krasnogorsk i Kalachi. Dobrze znamy te sprawy.
Robię się niecierpliwy. Zaczynam mieć dość tego człowieka bez twarzy i jego zagadkowych słów.
– Nie chcę wyjść na impertynenta, ale dlaczego popularnonaukowa książka psychologiczna i na dobrą sprawę nieznany jeszcze artykuł w branżowym czasopiśmie miałyby zainteresować Ministerstwo Sprawiedliwości?
Donnelly ponownie się uśmiecha, równie okrutnie i przelotnie jak wcześniej.
– W artykule padają stwierdzenia o pańskiej nowej metodzie diagnostycznej, która pomaga pacjentom wyjść z syndromu rezygnacji. Mam słuszność?
Niewątpliwie przeczytał artykuł lub choćby jego streszczenie. Musi więc wiedzieć, że się myli. Co oznacza, że mnie sprawdza.
– Nie.
Donnelly udaje zaskoczenie.
– Naprawdę nie?
– Mój artykuł wytycza nowe ramy pojmowania niektórych stanów psychosomatycznych dotyczących zwłaszcza działań podejmowanych we śnie, z uwzględnieniem aktów przestępczych. Ciekawi mnie, czy lunatycy są zasadniczo świadomi swoich czynów, gdy je popełniają. Powiedzmy morderstw. To samo dotyczy pacjentów cierpiących na syndrom rezygnacji. Czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, co robi we śnie? Czy można nas pociągnąć za to do odpowiedzialności karnej? Kiedy sen przejmuje nad nami kontrolę i wyłącza świadomość?
– Kontrowersyjna kwestia.
Brzmi to jak odpowiedź na moje następne pytanie. Wie o nagonkach na mnie na blogach i w mediach społecznościowych. Oczywiście, że wie. Odkąd moja książka trafiła na księgarskie półki, stałem się celem trolli internetowych ze wszystkich ciemnych zaułków globu.
– Niektórzy ludzie nadal tkwią w prehistorycznej erze podziałów między chorobami neurologicznymi a tak zwanymi chorobami czynnościowymi – tłumaczę. – Uważają, że zaburzenia psychiki są zasadniczo nieprawdziwe. Moja praca ma na celu zmianę tego sposobu postrzegania. A to budzi kontrowersje.
– Czy to oznacza, że pacjentom z syndromem rezygnacji można pomóc się przebudzić?
Uderza mnie dosadność tego pytania.
– Cóż… to zależy.
Donnelly patrzy na mnie spokojnie, a paciorkowate oczy świdrują moją duszę.
– Od czego konkretnie?
Wiercę się nerwowo, poprawiam na krześle, wreszcie się opanowuję. Królestwo za łyk wody.
– Głównie od tego, jak długo pacjent spał – odpowiadam. – Od czynników zewnętrznych, które mogły się przyczynić do powstania schorzenia. Moja książka to pozycja należąca do gatunku psychologii popularnej. Publikacja jest znacznie cięższa pod względem wykonanej pracy badawczej. Przedstawiam w niej nowe teorie i analizuję aktualne dane. Ale nie opisałem w niej panaceum.
– Na przykład dla Anny O.
– Cztery lata to skrajny czas trwania syndromu rezygnacji. W swoich pracach skupiałem się na danych dotyczących osób pozostających w tego rodzaju śpiączce przez rok do dwóch lat.
– Czyli jest to akademicka dyskusja?
– Na tę chwilę tak.
– Jak długo zajęłoby zweryfikowanie pańskich nowych teorii? Mam na myśli praktyczne zastosowania.
Śmieję się.
– Jak długi jest kawałek sznurka?
– Nie wątpię, że potrafi pan to oszacować.
– Mogę przypuszczać, że trzy miesiące – odpowiadam. – W wersji minimum.
Donnelly zerka na zegarek. Sprawia wrażenie zniecierpliwionego. Układa papiery w teczce i starannie wsuwa ją do aktówki, jakby wracał na kolejną nocną zmianę w swoim biurze. Spogląda na Bloom i energicznie kiwa głową.
Ja też zwracam się do Bloom, gotując się z gniewu:
– Dlaczego zostałem tu wezwany?
Bloom przejmuje pałeczkę. Mości się w fotelu z baletową łatwością człowieka korpulentnego. Jej słowa brzmią żywo, jakby odczytywała prawa przysługujące więźniowi.
– Sekretarz stanu do spraw sprawiedliwości oraz prokurator generalny Anglii i Walii zezwolili na tymczasowe zwolnienie pacjenta o numerze RSH493 z oddziału szpitala psychiatrycznego Rampton i przekazanie go do Abbey pod moim bezpośrednim nadzorem. Zezwolenie Ministerstwa Sprawiedliwości jest tajne na mocy ustawy o tajemnicy służbowej i każdy, kto ujawni informacje na ten temat w murach tego budynku lub gdziekolwiek indziej, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Jasne?
Pacjent RSH493. Znam ten numer. Podobnie jak czytelnicy popularnych gazet.
Szpital Rampton, ostatnia brytyjska placówka o zaostrzonym rygorze, do której przyjmuje się kobiety. Pacjentka numer 493.
Pani A. Ogilvy.
Donnelly i Bloom wstają. Odruchowo podnoszę się w ślad za nimi. Czuję suchość w ustach.
– Nie – odpowiadam. – Wybacz, ale to nie jest jasne. O co chodzi?
Bloom po raz kolejny spogląda na Donnelly’ego.
– Amnesty International zamierza odwołać się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w celu uwolnienia Anny Ogilvy z powodu nieludzkiego traktowania – mówi. – Zanim to nastąpi, Koronna Służba Prokuratorska i Ministerstwo Sprawiedliwości muszą postawić ją przed sądem za morderstwo. W przeciwnym razie sprawa jest całkowicie przegrana.
Trawię nowe informacje.
– Co oznacza, że Anna Ogilvy musi być w stanie pozwalającym na stawienie się przed sądem. A to z kolei oznacza, że musi…
– Zrobić coś, czego nie robiła od czterech lat. Przebudzić się. Owszem.
Wreszcie dostaję prawdziwe wytłumaczenie. Przez chwilę trapią mnie myśli o koszmarach zasłyszanych na szkolnych lekcjach historii. O na wpół zagłodzonych poborowych z pierwszej wojny światowej, wyciąganych z okopów i masowo prowadzonych na egzekucje, gdy nerwicę frontową uważano za tchórzostwo. Sprawa wydaje mi się łudząco podobna. A ja jestem psychologiem, a nie funkcjonariuszem więziennym.
– Leczę ludzi – odpowiadam. – Nie potępiam ich. Z pewnością są inni eksperci w dziedzinie snu, do których możecie się zwrócić.
Głos ponownie zabiera Donnelly. Wyraźnie jest zmęczony dyskusją.
– Już to zrobiliśmy. Przez kilka lat ściągaliśmy światowej klasy konsultantów z Ameryki, Europy, Azji… i nie tylko. Najlepszych z najlepszych. Ale ta dziedzina jest niedofinansowana, a ich metody postępowania niestety okazały się nieskuteczne. Pańska publikacja, doktorze Prince, jest naszą ostatnią deską ratunku.
– Dlaczego chcecie sprowadzić Annę tutaj?
– Jeśli każdego dnia przyjeżdżałby pan do szpitala Rampton, sprawa by się rozeszła. Poza tym Abbey jest jedyną kliniką snu w Londynie, która może zająć się tego rodzaju przypadkiem. Pan zaś może sprostać ścisłym wymogom poufności. Nie mamy innego wyboru. Zostanie przewieziona jeszcze tej nocy pod eskortą policyjnego łącznika i pod innym nazwiskiem. Jeśli chodzi o pańskie zadanie, proszę traktować ją jak każdego innego pacjenta.
– Zostanie rozpoznana.
– Cztery lata temu zapewne tak by się stało. Ale nie teraz. Prawie pół dekady snu robi z człowiekiem różne rzeczy.
– Co z resztą personelu?
– Pacjentce będzie towarzyszyć pielęgniarka z Rampton. Ma pan być dla niej codziennym punktem kontaktowym, a profesor Bloom będzie koordynatorką pańskich i naszych starań. Pani Ogilvy nie opuści swojego pomieszczenia. Nie wolno panu wyjawić miejsca jej pobytu. Informacja na ten temat trafi tylko do członków rodziny, z którymi może się pan kontaktować. Sekretarz stanu osobiście zaświadczył, że na jego celowniku znajdzie się każdy, kto zignoruje warunki jej tymczasowej relokacji.
Od bezczelności tych słów kręci mi się w głowie. Wzbiera we mnie złość.
– Toż to absurd. Naprawdę wierzycie, że Anna Ogilvy stanowi publiczne zagrożenie? Chyba że chodzi wam tylko o nagłówki.
Donnelly wydaje się niewzruszony.
– Proszę spróbować to powiedzieć rodzinom ofiar. Anny Ogilvy nie można zwolnić, ale też nie można przetrzymywać jej w nieskończoność. Ta saga musi znaleźć swój kres. Może pan albo podpisać papiery, zgodnie z którymi nic dziś nie zaszło, albo wypróbować swoje teorie w praktyce. To wyłącznie pańska decyzja, doktorze Prince.
– A jeśli nie uda mi się jej obudzić? – pytam. – Jeżeli moja teoria się nie sprawdzi?
Donnelly kończy zapinać płaszcz. Wzdycha, przytłoczony wydarzeniami całego dnia. Patrzy na mnie zimnymi, szarozielonymi oczami.
– Wtedy, prędzej czy później, Anna Ogilvy będzie mogła znowu zabijać – mówi sucho.
BEN
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji