Alicja w Krainie Tajów. "Historia dla Dorosłych Dziewczynek" - Alicja Góralczyk-de-ixtlapale - ebook

Alicja w Krainie Tajów. "Historia dla Dorosłych Dziewczynek" ebook

Alicja Góralczyk-de-ixtlapale

3,8

Opis

Alicja w Krainie Tajów

"Historia dla Dorosłych Dziewczynek"

To wyjątkowa książka która jest oparta na prawdziwych wydarzeniach tytułowej Alicji.

Jak napisała sama autorka:

"To książka dla wszystkich tych, którym Tajlandia jest bliska i daleka. Dla miłośników przygód i porąbanych opowieści."

Opisane w lekki sposób wydarzenia i historie wydarzył się naprawę, chociaż część imion bohaterów została zmieniona.

Ta książka to opowieść o Tajlandii jakiej nie znajdziesz nigdzie indziej, autorka dzieli się swoimi wrażeniami, emocjami i historiami (które niejeden raz Cię zaskoczą), to pięć lat pobytu w Tajlandii spisane na blisko 300 stronach książki, która wciąga tak mocno że nie będziesz chciał/chciała się od niej oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
4
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yolo1998

Nie polecam

Dawno nie czytałam tak źle „zredagowanej” książki. W cudzysłowiu, bo mam wrażenie, iż ona żadnego redagowania nie przeszła. Następnym razem warto komuś zapłacić za porządną korektę, aktualnie brzmi to jak wypociny dziewczyni z Facebooka.
00

Popularność




Dedy­ka­cja

Dedy­ka­cja

Dla wszyst­kich tych, któ­rym Taj­lan­dia jest bli­ska i daleka. Dla miło­śni­ków przy­gód i porą­ba­nych opo­wie­ści.

Niniej­sze histo­rie wyda­rzyły się naprawdę, choć część imion boha­te­rów została zmie­niona.

Za błędy popeł­nione w książce oraz obraź­liwe okre­śle­nia, które mogłyby kogo­kol­wiek ura­zić, z całego serca prze­pra­szam. Mam głę­boką nadzieję, że tak się nie sta­nie, ponie­waż wszystko, co opi­sa­łam, było według mnie szczere.

Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

Dzię­kuję mojemu kocha­nemu mężowi za miłość, która potra­fiła prze­mie­rzyć aż trzy kon­ty­nenty. Dla Cie­bie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. Nie znam bar­dziej ambit­nej i pra­co­wi­tej osoby niż Ty. Jesteś moim boha­te­rem i czło­wie­kiem o szcze­ro­zło­tym sercu.

Dzię­kuję Ci, Synku, że poka­za­łeś mi nowy wymiar miło­ści, i że mogę być twoją mamu­sią. Yareth, kocham Cię nad życie.

Dzię­kuję moim Rodzi­com za wspa­niałe dzie­ciń­stwo i ogromny trud, jaki wło­żyli w moje wycho­wa­nie. Wiem, że to nie było łatwe. Dzię­kuję za to, że zawsze, cokol­wiek się działo, byli­ście po mojej stro­nie.

Dzię­kuję moim bli­skim, Alfie Mał­tań­czyk, Babci Irence, Bratu Micha­łowi Male­szy, za wspar­cie i miłość.

Ale przede wszyst­kim podzię­ko­wa­nia należą się Syl­wii Kaczyń­skiej, Joli Allen i Joan­nie Gisce, bez któ­rych nie prze­trwa­ła­bym w Taj­lan­dii.

Dzięki, kochany Khu­nie, że namó­wi­łeś mnie na wyjazd, bez Cie­bie, być może nie pozna­ła­bym Azji.

Jola, dzię­kuję Ci za piękną przy­jaźń na dobre i na złe.

Jojo, dzię­kuję za pot i łzy prze­lane zarówno na tre­nin­gach, jak i w pracy.

Mamo, Tato, Artu­rze, Car­lo­sie, Jolu, Syl­wio i Justi Lipka-Kadaj, dzię­kuje za czy­ta­nie roz­dzia­łów książki i cenną kry­tykę.

Wpro­wa­dze­nie

Wpro­wa­dze­nie

Zabie­ram cię do Taj­lan­dii, kra­iny peł­nej uśmie­chu i magii… Skosz­tu­jemy egzo­tycz­nych sma­ków. Wypa­limy pod­nie­bie­nia pie­kiel­nie ostrymi potra­wami. Zerwiemy świeże banany. Napi­jemy się mleka koko­so­wego pro­sto z palmy. Odpocz­niemy na naj­pięk­niej­szych wyspach w Azji.

Zoba­czymy skrajną biedę i nie­praw­do­po­dobne bogac­two. Król, mnisi, biz­nes­meni, pro­sty­tutki, szczury, kara­lu­chy, bez­pań­skie psy i jasz­czury przy­po­mi­na­jące smoki opo­wie­dzą nam swoje histo­rie i pokażą, że każdy ma tu swoje miej­sce.

Bose, żebrzące dzieci zapro­wa­dzą nas w miej­sca, które są daleko w tyle za Pol­ską – w końcu to tylko kraj roz­wi­ja­jący się… Czyżby?

Prze­je­dziemy się rik­szą. Albo nie, lepiej tuk-tukiem!

Wsią­dziemy do sta­rego auto­busu, który praw­do­po­dob­nie się zepsuje. Popły­niemy łodzią i z bli­ska zoba­czymy drew­niane chatki wybu­do­wane przez dziko zamiesz­ka­łych osad­ni­ków.

Powę­dru­jemy do świą­tyń kolo­ro­wych jak z bajki.

Kilka razy zabłą­dzimy i nikt nie wskaże nam drogi, choć wszy­scy będą sta­rali się pomóc. Nie ma sprawy, bo w Taj­lan­dii nauczymy się ogrom­nej cier­pli­wo­ści i poznamy taj­niki medy­ta­cji.

Kolory, upał, zatło­czone ulice pełne ludzi i pojaz­dów, a dookoła nieustający hałas i orien­talne zapa­chy uno­szące się nad uli­cami.

Póź­niej, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, prze­nie­siemy się w przy­szłość, w świat metalu, szkła i świa­tła. Zoba­czymy naj­wyż­sze dra­pa­cze chmur, restau­ra­cje z lata­ją­cymi kel­ne­rami i hotele, w któ­rych miesz­kają duchy.

Odwie­dzimy pałac naj­bo­gat­szego monar­chy świata. Może zain­te­re­suje Was histo­ria króla, który jako jedyny w Taj­lan­dii ni­gdy się nie uśmie­chał?

Zawi­ru­jesz, zwąt­pisz i nie uwie­rzysz… Wie­lo­krot­nie zadasz pyta­nie: O co tu, cho­dzi?! Odpo­wiedź jest jedna: Taj­lan­dia, któ­rej ser­cem jest Bang­kok. Tutaj też spę­dzimy kilka chwil. To miej­sce, gdzie pro­sty­tu­cja jest zaka­zana, choć jest sto­licą sek­stu­ry­styki.

Poko­chaj lub znie­na­widź ten prze­lud­niony zaka­ma­rek świata, który:

Ni­gdy nie cho­dzi spać!

Nie zna wstydu!

Nie ma gra­nic!

*

W książce, którą wła­śnie trzy­masz w rękach, dzielę się Taj­lan­dią, jaką pozna­łam. Tą, która mnie ukształ­to­wała i w któ­rej miesz­ka­łam pięć lat.

Nie­któ­rych rze­czy nie da się opi­sać sło­wami. To, co się tu dzieje, trzeba poczuć na wła­snej skó­rze. W tej książce prze­czytasz, co się przy­da­rzyło mnie i moim przy­ja­cio­łom.

A jeśli odwie­dzisz Taj­lan­dię, już jestem cie­kawa, co Tobie się przy­da­rzy!

Ali­cja

Część pierw­sza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

„Twój czas jest ogra­ni­czony, a więc nie mar­nuj go na życie cudzym życiem. Nie daj się zła­pać w pułapkę prze­ży­wa­nia życia, będąc ste­ro­wa­nym przez innych. Nie pozwól, by zgiełk opi­nii innych zagłu­szył twój wewnętrzny głos. I co naj­waż­niej­sze, miej odwagę podą­żać za swoim ser­cem i intu­icją. One jakimś cudem już wie­dzą, kim tak naprawdę chcesz zostać. Wszystko inne ma war­tość dru­go­rzędną!”

Steve Jobs

Przy­goda się roz­po­czyna

No i lecę do „tej” Taj­lan­dii, cho­ciaż sama jesz­cze w to nie wie­rzę. Patrzę na moje kolana, które trzęsą się nie­po­słusz­nie jak jakaś pie­przona gala­retka! „Prze­stań­cie!” – zakli­nam je pod nosem i prze­ły­kam gło­śno ślinę.

Dopiero co skoń­czyło się moje good-bye party1 w War­sza­wie, na które zapro­si­łam mnó­stwo zna­jo­mych. Była muzyka, tańce i śpiew. Alko­holu też nikt za koł­nierz nie wyle­wał, chyba do teraz trzyma mnie kac. Czuję, jak pul­suje mi skroń. A może to jed­nak ze stresu? Raz, dwa, trzy… głę­boki wdech i wydech. Na impre­zie były śmiech i łzy wzru­sze­nia, pre­zenty, uści­ski. Żegna­li­śmy się, jak­bym co naj­mniej wyru­szała na wojnę, z któ­rej mogła­bym ni­gdy nie wróci.

***

Jestem na pokła­dzie samo­lotu z Kijowa do Bang­koku. Po pierw­szej prze­siadce, rzecz jasna z War­szawy.

Jest gło­śno, ale nie przez tur­bu­len­cje czy odgłosy, które wydaje ta wielka maszyna, tele­por­tu­jąca mnie do nowego świata. Za hałas odpo­wie­dzialni są napier­do­leni (pijani to zbyt kul­tu­ralne okre­śle­nie) pasa­że­ro­wie. Prze­pra­szam za wyra­że­nie i od razu za wszyst­kie pozo­stałe prze­kleń­stwa, bez któ­rych ta książka nie mia­łaby szans powstać. Teraz już książka, wcze­śniej tylko pamięt­nik…

Sta­ram się nie przej­mo­wać tym, co się dzieje wokół mnie, choć mina ste­war­dessy, która wła­śnie pospiesz­nie prze­mknęła tuż obok, mówi sama za sie­bie: arma­ge­don.

O nie! Mój nos zaczyna wyła­py­wać okrut­nie nie­przy­jemną woń obrzy­dli­wego potu, rzy­gów i wydy­cha­nego alko­ho­lo­wego powie­trza z zapy­zia­łych gęb pasa­że­rów. W DUPIE ICH MAM. Nie zła­mią mnie!

Będę się sku­piać na pozy­ty­wach, bo zawsze są jakieś pozy­tywy, nawet w naj­bar­dziej bez­na­dziej­nej sytu­acji. No dalej, dalej… Roz­glą­dam się, sta­ra­jąc się zająć głowę CZYM­KOL­WIEK.

Hm… Może jakiś film? No pew­nie! Zaczy­nam się siło­wać z czar­nym ekra­nem zamon­to­wa­nym w zagłówku. Wci­skam przy­cisk z okrą­głym logo i kre­seczką, który powi­nien włą­czyć to ustroj­stwo. Przy­ci­skam kilka razy, ale to na nic. Jedyne, co widzę, to moje wykrzy­wione i roz­myte odbi­cie.

– Excuse me, can you help me to turn on the TV?2 – pytam w końcu ste­war­dessę, która biega po pokła­dzie jak opę­tana.

– No3 – odpo­wiada ze swoim rosyj­skim akcen­tem.

– No? – pytam zasko­czona.

– Not wor­king. Sorry!4 – odpo­wiada jakby przez zaci­śnięte zęby i znika wraz z rolką papie­ro­wych ręcz­ni­ków, którą nio­sła, aby wytrzeć kolej­nego pawia.

Ja pier­dolę! I co teraz? Pod­ła­ma­łam się, ale nie daję za wygraną. Spo­glą­dam przez jajo­wate okienko samo­lotu. I voilà! Po mojej pra­wej stro­nie roz­ciąga się prze­piękny widok, za któ­rym jesz­cze nie­dawno tak bar­dzo tęsk­ni­łam. Od pierw­szego lotu w moim życiu poko­cha­łam puszy­ste chmury. Te rado­sne białe kłę­buszki roz­ciągające się jak dywan na całej dłu­go­ści hory­zontu. Są bli­sko i wydają się tak nama­calne. Dają uczu­cie bycia w nie­bie za życia. Może zoba­czę jakieś anioły? Kto wie! Albo lepiej nie. To by zna­czyło, że zna­la­złam się już po dru­giej stro­nie… Dobra, relak­suję się dalej, bo znów napły­wają czarne myśli. Deli­kat­nie uno­szę się nad bia­łymi chmur­kami. Z góry podzi­wiam to nie­zwy­kłe zja­wi­sko, któ­remu towa­rzy­szy jaskrawe słońce. Jest bosko. Tro­chę jakby mi lepiej.

W takich momen­tach myślę o moich bli­skich, któ­rych nie ma już wśród nas. Nasi pra­dziad­ko­wie daliby wiele, aby móc tak bez­tro­sko wzbić się w powie­trze i wykrzy­czeć: JA LECĘ! A dziś to takie nor­malne…

***

Samo­lot w inten­syw­nych żółto-nie­bie­skich bar­wach, chyba OK. Boeing 767 – czy­tam z bro­szurki. Nic mi to oczy­wi­ście nie mówi, ale „boeing” brzmi jakoś faj­nie.

Skoro TV nie działa – trudno! Będę miała czas na lek­turę książki o Taj­lan­dii. Jeden z poże­gnal­nych pre­zen­tów od zna­jo­mych. Muszę się czymś zająć i odwró­cić myśli od tego pie­kła na pokła­dzie.

Lot trwa jede­na­ście godzin! Można osza­leć, zwłasz­cza że co drugi pasa­żer jest w sta­nie mocno wska­zu­ją­cym…

– Pere­pro­szuju5… – beł­koce nagle mój sąsiad po lewej.

– Sorry, I don’t under­stand6 – wyja­śniam z deli­kat­nym uśmie­chem niczym dama, pro­stu­jąc przy tym plecy.

– Pere­pro­szuju! – wrza­snął, po czym zasło­nił usta.

– What?!7– pytam ponow­nie, ale jest już za późno. Facet wła­śnie zwy­mio­to­wał sobie na spodnie. Odsko­czy­łam jak opa­rzona. Fuj! Niech ten kosz­mar wresz­cie się skoń­czy! Taki wła­śnie jest efekt dużych zaku­pów w stre­fie bez­cło­wej. Kur­czę, ni­gdy dotąd nie widzia­łam, żeby pasa­że­ro­wie wsia­dali na pokład z wła­sną flaszką pod pachą! A ste­war­dessa?! Nie dość, że na to pozwala, to jesz­cze pyta, czy nie przy­nieść lodu!

O, ludzie! Co za cyrk! Ni­gdy wię­cej nie polecę ukra­iń­skimi liniami!

Nie mam zamiaru uda­wać, przy­naj­mniej przed samą sobą, że nie jestem prze­ra­żona tym, co się tutaj dzieje. Pró­bo­wa­łam. Chcia­łam się wylu­zo­wać, ale się nie da!

– Red one ple­ase!8 – Zama­wiam w końcu wino. Wmie­szam się w tłum i może jakimś cudem prze­trwam lot z ukra­iń­skimi braćmi. Tylko co póź­niej? Skoro tak wygląda sama prze­prawa do mojego nowego domu, to co mnie czeka na miej­scu? Sie­dzę jak ten fakir na kol­cach i wiem, że teraz i tak nie ma już odwrotu.

Następny przy­sta­nek: BANG­KOK.

Good-bye party (ang.) – przy­ję­cie poże­gnalne. [wróć]

Excuse me, can you help me to turn on the TV? (ang.) – Prze­pra­szam, czy możesz mi pomóc włą­czyć tele­wi­zor? [wróć]

No (ang.) – Nie [wróć]

Not wor­king. Sorry! (ang.) – Nie działa. Przy­kro mi. [wróć]

Pere­pro­szuju (ukr.) – Prze­pra­szam. [wróć]

Sorry, I don’t under­stand (ang.) – Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem. [wróć]

What?! (ang.) – Słu­cham?! [wróć]

Red one ple­ase! (ang.) – Jedno czer­wone, pro­szę! [wróć]

One way tic­ket

Zanim zacznę opi­sy­wać, jak wspa­niała jest Taj­lan­dia, muszę wyja­śnić, że nie przy­le­cia­łam tu na sza­lone waka­cje. Jestem tu, ponie­waż zde­cy­do­wa­łam się zmie­nić moje życie w stu pro­cen­tach. Dla­czego? Może zabrzmi to dziw­nie, ale wła­ści­wie przez przy­pa­dek.

***

Jakieś pół roku temu, prze­glą­da­jąc Face­bo­oka, tra­fi­łam na pro­fil mojej kole­żanki Syl­wii. Dawno jej nie widzia­łam na żywo, a jej aktu­alne zdję­cia bar­dzo mnie zacie­ka­wiły.

Syl­wia na plaży. Syl­wia w bud­dyj­skiej świą­tyni. Syl­wia z kolo­ro­wym drin­kiem. Znów na plaży… Zaczę­łam codzien­nie śle­dzić jej konto, aby oglą­dać nowe fotki, i coś mnie zasko­czyło: jeśli jest na waka­cjach, to jakieś podej­rza­nie dłu­gie te waka­cje. Ile to już czasu? Mie­siąc. Dwa. Zaczyna się trzeci, a ona dalej w tej egzo­tycz­nej sce­ne­rii. O co w tym wszyst­kim cho­dzi? Może coś ściem­nia?

Posta­no­wi­łam to spraw­dzić. Napi­sa­łam wia­do­mość – krótko, zwięźle i na temat:

Syl­wia, co Ty robisz na tym sło­niu?

No i się dowie­dzia­łam, że moja kole­żanka nie mieszka już w Pol­sce:

Moim domem jest Taj­lan­dia! Wow! Czy­tam dalej. Zatrud­ni­łam się jako nauczy­cielka języka angiel­skiego w pry­wat­nej szkole. Co za laska! „Odważna czy głu­pia?” – pomy­śla­łam z nutą zazdro­ści. Zna­jąc jed­nak Syl­wię od stu­diów, czyli kilka dłu­gich lat, raczej nie podej­rze­wa­łam jej o to dru­gie. W sumie musia­łam przy­znać, że musi to być nie­sa­mo­wita przy­goda. Taka podróż w nie­znane z wyro­kiem na mini­mum rok, bo tyle trwa kon­trakt w szkole. Odpi­sa­łam:

Słu­chaj, Kochana, może i ja bym przy­le­ciała? Zapy­taj, pro­szę, czy nie potrze­bują dodat­ko­wej pol­skiej nauczy­cielki w Two­jej szkole.

Wkrótce się oka­zało, że praw­do­po­dob­nie tak! Syl­wia prze­ka­zała mi infor­ma­cję, jak zaapli­ko­wać na sta­no­wi­sko, i dalej poszło samo, ale… Minęło kilka mie­sięcy i nic. Brak jakiej­kol­wiek odpo­wie­dzi. Nikt mi nie odpi­sy­wał. Pogrze­ba­łam więc marze­nia o Taj­lan­dii. Zaję­łam się pracą w Pol­sce i zwy­czajną szarą rze­czy­wi­sto­ścią.

Życie sta­wiało przede mną mnó­stwo egzy­sten­cjal­nych puła­pek. Wła­ści­wie popa­dłam w per­ma­nentną rutynę, w któ­rej nie czu­łam się szczę­śliwa. Sama nie wie­dzia­łam, co poszło nie tak. Wszystko, co robi­łam, było prze­cież zgodne z pla­nem. Naj­pierw szkoła – pod­sta­wówka i gim­na­zjum. Póź­niej pre­sti­żowe liceum, które pla­so­wało się w tej naj­lep­szej dzie­siątce w Pol­sce. Nie było łatwo, ale ciężka praca i deter­mi­na­cja zro­biły swoje – ukoń­czy­łam je z zado­wa­la­ją­cym wyni­kiem. Kolejno matura i Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski. Do dziś jestem dumna z mojego tytułu magi­stra. W końcu nad­szedł etap praw­dzi­wej pracy w banku. Ja, Ali­cja – mene­dżer klienta biz­ne­so­wego! Powinny zabrzmieć rado­sne fan­fary! Zamiast nich popły­nęły żało­sne dźwięki mar­sza pogrze­bo­wego.

Umie­ra­łam każ­dego dnia. Wra­ca­łam z pracy i rycza­łam w poduszkę. Stres, rywa­li­zu­jący ze sobą ludzie i szef nisz­czyli moje poczu­cie szczę­ścia. W rezul­ta­cie pra­wie uwie­rzy­łam, że tak wła­śnie wygląda doro­słość. Koniec bez­tro­skich dni. Koniec marzeń. Cią­gle sły­sza­łam: „Spo­waż­niej, życie to nie jest bajka!”. Ale dla­czego? Ja się na to nie zga­dza­łam.

Aż pew­nego dnia Syl­wia napi­sała:

Ali­cja, kiedy przy­la­tu­jesz? Tak bar­dzo się cie­szę!

Ta wia­do­mość zgnio­tła mnie na miej­scu. Jak to? To ja gdzieś lecę?! Zadrża­łam. Zro­biło mi się słabo, a żołą­dek pod­sko­czył do gar­dła. Poczu­łam jed­no­cze­śnie radość i strach. Faj­nie, wyjeż­dżam do raju. Ale rzu­cić wszystko i wszyst­kich z dnia na dzień? No i wła­ści­wie jak mam to zro­bić?! Zała­ma­łam ręce i gapi­łam się na wia­do­mość od Syl­wii, czy­ta­jąc ją wie­lo­krot­nie.

Decy­zja nie była łatwa, ale obie­ca­łam sobie, że jeśli się uda i dostanę pracę Bang­koku, to lecę i koniec, kropka. Bez oglą­da­nia się na opi­nię innych, bez wni­kli­wego ana­li­zo­wa­nia za i prze­ciw. Dla­tego kiedy tylko dosta­łam bar­dziej szcze­gó­łowe infor­ma­cje, usia­dłam przed kom­pu­te­rem i po raz pierw­szy w życiu kupi­łam bilet w jedną stronę. A gdy trans­ak­cja została zatwier­dzona, włą­czy­łam pio­senkę One Way Tic­ket1 i ska­ka­łam na łóżku jak sza­lona.

One way tic­ket (ang.) – bilet w jedną stronę. [wróć]

Lost in trans­la­tion…

Lost in trans­la­tion…1

Do Pha­tum Thani, czyli dziel­nicy, w któ­rej mia­łam zamiesz­kać, tra­fi­łam z lot­ni­ska o szó­stej rano. Tak­sów­karz wziął ode mnie za kurs pra­wie trzy razy wię­cej, niż powi­nien. No cóż, na początku zawsze zda­rzają się takie sytu­acje. Zwłasz­cza jak jest się bia­łym, czyli w mnie­ma­niu tutej­szych ludzi ban­ko­ma­tem z nogami.

Trudno, byłam tak zmę­czona podróżą, że dała­bym mu i cztery razy wię­cej, byleby tylko włą­czył kli­ma­ty­za­cję i zawiózł mnie pod wska­zany adres. Po przy­go­dzie na Taj­wa­nie pod­czas mojej wymiany stu­denc­kiej nauczy­łam się, że trzeba mieć przy sobie adres napi­sany zna­kami alfa­betu.

Zda­rza się, że Azjaci nie posłu­gują się alfa­be­tem, zwłasz­cza ci star­szej gene­ra­cji. Nie rozu­mieją też, kiedy pró­buje się im coś prze­czy­tać. Zarówno język chiń­ski, jak i taj­ski posia­dają tony. Należy skru­pu­lat­nie się ich trzy­mać, bo usi­łu­jąc jedy­nie prze­czy­tać fone­tyczny zapis, można być pew­nym, że nic nie zrozu­mieją. W chiń­skim wyróż­nia się cztery tony, w taj­skim aż pięć. Ozna­cza to, że każde słowo można wypo­wie­dzieć na kilka spo­so­bów. Jeśli two­rzymy zda­nie zło­żone z kilku słów, powstaje kom­bi­na­cja, czyli cha­otyczna i nie­moż­liwa do zro­zu­mie­nia wypo­wiedź. Dla­tego tym razem przy­go­to­wa­łam sobie wszystko znacz­nie wcze­śniej. Adres był pięk­nie wyka­li­gra­fo­wany taj­skimi zna­kami, a hotel zazna­czony na mapce. Taka ze mnie spry­ciara!

***

Usia­dłam wygod­nie na tyl­nym sie­dze­niu i poda­łam kartkę tak­sów­ka­rzowi. Rzu­cił na nią okiem, uśmiech­nął się, po czym ruszy­li­śmy wesoło w ryt­mach lokal­nej muzyki dud­nią­cej z radia. Wje­cha­li­śmy na auto­stradę. Po pię­ciu minu­tach kie­rowca popro­sił mnie o pie­nią­dze. Co? Tak szybko doje­cha­li­śmy? Zdzi­wi­łam się, ale oka­zało się, że jako pasa­żer opła­cam drogę dojaz­dową na miej­sce oraz po kolei wszyst­kie bramki na auto­stra­dzie. Nie­ważne, płacę, ale za to jedziemy dalej!

Jedziemy i jedziemy… Po dobrych dwu­dzie­stu minu­tach tak­sów­karz pyta łamaną angielsz­czy­zną:

– Where we go?2

„Jak to gdzie?” – pomy­śla­łam zasko­czona. Stoi jak wół napi­sane na kartce. Masz mapkę i pytasz, gdzie jedziemy?! Poka­za­łam po raz kolejny na papier, który kie­rowca trzy­mał w ręku.

– Here. Can you see? It’s my hotel3.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się miło i powtó­rzył kil­ka­krot­nie: OK, OK, krab4.

Uzna­łam, że chyba wresz­cie zro­zu­miał, gdzie jedziemy, i opa­dłam zdy­szana na opar­cie kanapy, po któ­rej cały czas się śli­zga­łam przez mokre od potu nogi. Fuj, będę musiała się wyszo­ro­wać, jak tylko dotrę na miej­sce. Cie­kawe, ile osób sie­działo tutaj przede mną na swo­ich spo­co­nych tył­kach? Pew­nie już mam jakieś uczu­le­nie… Zaczę­łam się dra­pać.

Nie­stety, oka­zało się, że kie­rowca nic nie zro­zu­miał! Błą­dził, zatrzy­my­wał się i poka­zy­wał moją kartkę innym ludziom. Zmęczenie po dwu­dzie­sto­go­dzin­nej podróży i upał znacz­nie obni­żyły moją tole­ran­cję na tego typu sytu­acje. Zaczę­łam się iry­to­wać. Nie wie­dzia­łam, o co tu cho­dzi. Czemu ten facet nie wie, gdzie mamy jechać? Czy jest nie­nor­malny? Zaczę­łam się dener­wo­wać. Coś jest nie tak z tym hote­lem? Może go już nie ma albo ni­gdy nie ist­niał? Sta­ra­łam się sku­pić, aby roz­wią­zać tę zagadkę. Po chwili mnie olśniło. Czyżby on… Spoj­rza­łam na kie­rowcę niczym szpieg z Kra­iny Desz­czow­ców. Chyba tak. On jest anal­fa­betą. Nie umie czy­tać nawet po taj­sku. Wzię­łam więc tele­fon i zadzwo­ni­łam do hotelu, po czym prze­ka­za­łam mu słu­chawkę. Pani z recep­cji pokie­ro­wała nas i w końcu dotar­li­śmy na miej­sce.

***

– No wresz­cie! Strasz­nie długo jecha­łaś! – przy­wi­tała mnie Syl­wia, kiedy jak wór ziem­nia­ków wypa­dłam z tak­sówki.

– Też się cie­szę, że cię widzę… – wybeł­ko­ta­łam.

Syl­wia pomo­gła mi zabrać bagaże i zapro­wa­dziła do środka.

– To twój nowy dom! – zawo­łała rado­śnie. – Witaj w Dia­mond Hotel! Jak ci się podoba? – zapy­tała, wska­zu­jąc ruderę, która led­wie trzy­mała się kupy.

– Wygląda jak… gówno. – Roze­śmia­łam się. Mimo potwor­nego zmę­cze­nia bar­dzo mnie roz­ba­wiło to, co powie­dzia­łam. – Czy tutaj był jakiś pożar? – zapy­ta­łam, patrząc na zruj­no­wany budy­nek. – Okna bez szyb?

– No wiesz?! To jedyny tak eks­klu­zywny hotel w oko­licy – odparła Syl­wia. – Poza tym nie­które okna mają szyby! Zobacz. – Wska­zała ręką ku górze.

– No fak­tycz­nie, co trze­cie ma… – zgo­dzi­łam się.

– Co tak pesy­mi­stycz­nie, Ali­cjo? – Roze­śmiała się, po czym pode­szły­śmy do recep­cji, gdzie sie­działa Tajka, bawiąc się tele­fo­nem.

– Serio, ktoś tu jesz­cze mieszka? – Nie mogłam w to uwie­rzyć, roz­glą­da­jąc się dookoła. – Wow!

– Ktoś cza­sem się zatrzyma na noc.

– Ale to miej­sce… To tak na poważ­nie? – Spoj­rza­łam podejrz­li­wie.

– No, na poważ­nie! Nie wiem, o co ci cho­dzi.

– Dobra. Jaja sobie ze mnie robisz. A tak w ogóle, to na co cze­kamy?

– Na klucz.

– A gdzie ten klucz?

– Na recep­cji.

– To dla­czego go nie bie­rzemy?

– Bo ta pani jest zajęta – szep­nęła Syl­wia, wska­zu­jąc na Tajkę z tele­fo­nem.

– Ty chyba żar­tu­jesz! Padam z nóg i ledwo widzę na oczy. – Popu­ka­łam się w czoło.

– Nie wolno tak Tajom prze­ry­wać. Ani ich popę­dzać – pouczyła mnie Syl­wia.

– Prze­ry­wać? Ona prze­gląda Face­bo­oka, na miłość boską! – Spoj­rza­łam recep­cjo­ni­stce przez ramię.

– Nie pod­noś głosu – upo­mniała mnie Syl­wia.

– O co tu cho­dzi?!

– Tutaj tak jest. Musimy zacze­kać, aż wgra sobie to sel­fie – wyja­śniła, poważna jak grób.

– W gło­wie mi się nie mie­ści. Ja chyba śnię. – Potar­łam spuch­nięte oczy.

– Witaj w Taj­lan­dii. Tutaj nie poka­zu­jemy złych emo­cji. Nie krzy­czymy. Uśmie­chamy się i grzecz­nie cze­kamy. Ina­czej oka­żesz swoją sła­bość i brak kul­tury.

– Ty serio do mnie mówisz?

– Serio.

– Zaje-kurwa-biście!

Usia­dłam na walizce. Po kilku minu­tach recep­cjo­nistka się­gnęła w końcu po klu­czyk i podała go mojej kole­żance. Syl­wia zło­żyła razem dło­nie i ukło­niła się, doty­ka­jąc głową opusz­ków pal­ców.

– Dzię­kuję – powie­działa.

– Boże, ona tu zwa­rio­wała! – mruk­nę­łam pod nosem, obser­wu­jąc całą sytu­ację.

***

Moje początki w Dia­mond były dość dziwne. Hotel był prze­ra­ża­jący. Wyglą­dał jak wrak zato­pio­nego statku, wydo­by­tego z dna po stu latach. Ze ścian odpa­dała wraz z tyn­kiem wybla­kła farba, dywany, kie­dyś chyba czer­wone, były wypło­wiałe i podarte, winda nie zawsze dzia­łała, a powie­trze prze­sy­cał zapach sta­ro­ści i ple­śni. Jak się oka­zało, kie­dyś rze­czy­wi­ście oko­licę nawie­dziła powódź, ruj­nu­jąc wszystko łącz­nie z Dia­mondem, jed­nak jego wła­ści­ciel nie zde­cy­do­wał się na remont. Zresztą nie tylko on. W Taj­lan­dii raczej się nie odna­wia, lecz buduje od pod­staw nowo­cze­śniej­sze obiekty. Oczy­wi­ście, jeśli są na to pie­nią­dze, bo jeśli nie, to ruina powoli postę­puje dalej, aż wresz­cie budy­nek zawala się i znika.

Mimo wszystko ten zde­ze­lo­wany hotel miał swój urok. Wiem, że to brzmi nie­wia­ry­god­nie. A jed­nak miał.

Zamiesz­ka­łam z Syl­wią w jed­nym pokoju. Czynsz, począt­kowo niski, ku naszemu zasko­cze­niu z mie­siąca na mie­siąc wzra­stał, podob­nie jak opłaty za całą resztę. Nawet fili­żanka kawy w barze na dole nie miała sta­łej ceny – raz kosz­to­wała dwa­dzie­ścia bah­tów5, innym razem czter­dzie­ści. A jed­nak to miej­sce naprawdę miało nie­po­wta­rzalny kli­mat – sur­re­ali­styczny, odre­al­niony, jak jakiś nawie­dzony dom. Dobrze, że nie byłam w nim sama. Pano­wały tam dziwne zasady, a raczej ich brak. Doty­czyło to wszyst­kiego, łącz­nie z obsługą hote­lową. Jed­nego dnia coś było moż­liwe, dru­giego już nie. Choćby korzy­sta­nie z pralni. Nie­kiedy pozwa­lano nam zro­bić pra­nie, a następ­nego dnia nie, bo nie! Pew­nej soboty wybra­łam się do pralni z koszem brud­nych ubrań i nadzieją, że nasza pani praczka pozwoli mi sko­rzy­stać z pralki na żetony. W kie­szeni mia­łam przy­go­to­wane drobne. Zapu­ka­łam grzecz­nie do drzwi. I nic. Zapu­ka­łam ponow­nie i dalej nic. Ale chwila! Byłam pewna, że ktoś tam jest. Przy­ło­ży­łam ucho do drzwi i usły­sza­łam wyraź­nie te ich piskliwe głosy!

– Dobra, otwie­ram drzwi, bo jak długo mam tu, do cho­lery, ster­czeć z tym cięż­kim koszem – mruk­nę­łam sama do sie­bie. Naci­snę­łam klamkę, weszłam do środka i… O ja pier…! Upu­ści­łam kosz i zasło­ni­łam oczy rękoma, po czym wysko­czy­łam stam­tąd szyb­ciej, niż weszłam. Na pralce na żetony pani praczka upra­wiała seks z panem ogrod­ni­kiem! Hm, przy­naj­mniej zro­zu­mia­łam, dla­czego cza­sem jest taka zajęta, że nie przyj­muje brud­nych ubrań!

Lost in trans­la­tion (ang.) – poplą­tane tłu­ma­cze­nie. [wróć]

Where we go? (ang.) – Dokąd jedziemy? [wróć]

Here. Can you see? It’s my hotel (ang.) – Tutaj. Widzisz? To mój hotel. [wróć]

Krab (taj.) – męska forma sto­so­wana na końcu zda­nia. Nie ozna­cza żad­nego kon­kret­nego słowa, a raczej przy­tak­nię­cie. [wróć]

1 bah­tów – odpo­wied­nik mniej wię­cej 1 zło­tego. [wróć]

Masaż, czyli taj­ski potwór

Syl­wia namó­wiła mnie na mój pierw­szy taj­ski masaż. Lojal­nie uprze­dziła, że nie jest to do końca miłe uczu­cie, a raczej, że trudno powie­dzieć, czy jest przy­jemne. Zapew­niła mnie jed­nak, że na pewno poczuję się lepiej. Moje mię­śnie roz­kur­czą się, roz­cią­gną i odpoczną, a wszel­kie napię­cia odejdą w zapo­mnie­nie.

Super! Wła­śnie o to mi cho­dziło, bo po dłu­giej podróży z War­szawy na­dal bolało mnie dosłow­nie wszystko, a naj­bar­dziej plecy. W końcu w samo­lo­cie spę­dzi­łam kil­ka­na­ście godzin w nie­malże jed­nej pozy­cji.

– No dobra, ale idziesz ze mną! – powie­dzia­łam, mie­rząc Syl­wię groź­nym, a zara­zem nie­pew­nym spoj­rze­niem.

– Pew­nie, że idę! – zapew­niła mnie uba­wiona. – Czemu się tak boisz?

– Wiesz, na Taj­wa­nie też były salony masażu i kole­żanki bar­dzo żało­wały, że się tam wybrały.

– Niech zgadnę, poszły tylko raz?

– Oczy­wi­ście, że raz! Wró­ciły zmal­tre­to­wane i obo­lałe.

– Może powinny były popro­sić na począ­tek o deli­kat­niej­szą wer­sję.

– No może…

– No, ale co tak spo­waż­nia­łaś? Powiemy, że jesteś pierw­szy raz, i będzie OK. Zoba­czysz, że ci się spodoba. Ja cho­dzę na masaż dwa, trzy razy w tygo­dniu.

– Aż tyle?!

– Tak. I założę się, że z tobą będzie tak samo – powie­działa, pusz­cza­jąc do mnie oko.

***

Pro­sto ze szkoły ruszy­ły­śmy do pobli­skiego salonu SPA. Nie musia­ły­śmy długo szu­kać, bo na tra­sie do domu mamy przy­naj­mniej trzy. Weszły­śmy do pierw­szego, bo pomimo zimy upał był męczący. Powi­tała nas gro­madka uśmiech­nię­tych Tajek:

– Sawa­dee kha!

– Sawa­dee kha – powtó­rzy­ły­śmy w odpo­wie­dzi, czyli „dzień dobry”.

Po chwili pod­bie­gła do mnie drob­niutka masa­żystka ze szklanką wody. Wyglą­dała uro­czo i sym­pa­tycz­nie. Miała włosy zwią­zane w kok ozdo­biony kolo­ro­wym kwia­tem, powabny strój i szczere, uśmiech­nięte oczy. Się­gała mi chyba do pasa. Czu­łam się przy niej jak jakiś King-Kong. „Jak takie maleń­stwo ma mnie maso­wać? – zdą­ży­łam pomy­śleć, zanim dobie­gło mnie pyta­nie z recep­cji.

– Khun don gan puin ly puczai?1 – zapy­tała star­sza, uma­lo­wana i nad wyraz zadbana kobieta. Praw­do­po­dob­nie była wła­ści­cielką tego miej­sca, a przy­naj­mniej stała „na kasie”. Ale nie „na kasie” w pol­skim zna­cze­niu.

W Taj­lan­dii, jak się póź­niej dowie­dzia­łam, zazwy­czaj prze­ło­żeni lub pra­cow­nicy na wyż­szych sta­no­wi­skach prze­li­czają pie­nią­dze. Poza tym jest tu zupeł­nie ina­czej niż u nas, gdzie w skle­pie może się nami zająć jedna osoba – od powi­ta­nia, przez pełną obsługę aż do zakoń­cze­nia trans­ak­cji. W kra­jach roz­wi­ja­ją­cych się liczba zatrud­nio­nych w jed­nym miej­scu jest absur­dalna, ale tutaj to norma. W końcu naj­tań­sza jest wła­śnie siła robo­cza. W Azji jest cho­ler­nie dużo ludzi, a każdy potrze­buje zaro­bić, utrzy­mać rodzinę i mieć dach nad głową. Obsługa klienta wygląda mniej wię­cej tak: jedna osoba podaje szklankę, druga ją odnosi, trze­cia podaje ręcz­nik, czwarta zapro­wa­dza w inne miej­sce, piąta masuje, szó­sta ser­wuje her­batę, siódma zabiera puste fili­żanki, ósma wrę­cza rachu­nek, dzie­wiąta przyj­muje pie­nią­dze, aż w końcu dzie­siąta otwiera drzwi i kła­nia się na poże­gna­nie.

– Mai kał czai… – odpo­wie­dzia­łam, co ozna­czało, że nie rozu­miem pyta­nia, bo tak wła­śnie było. Po taj­sku umia­łam powie­dzieć jedy­nie „dzień dobry”, „dzię­kuję” i „nie rozu­miem”.

– Puin? – zapy­tała, wska­zu­jąc na Tajkę, która natych­miast się ukło­niła. – Puczai – powie­działa, kiwa­jąc na masa­ży­stę, który rów­nież pochy­lił głowę i wyko­nał łaj2.

– Ona pyta, czy chcesz laskę czy kole­sia – wyja­śniła Syl­wia, tłu­miąc chi­chot.

– Wiem prze­cież! Zała­pa­łam. Co mam jej powie­dzieć?

– No, a kogo wybie­rasz? – dopy­ty­wała roz­ba­wiona, a ja mia­łam wra­że­nie, że chce mnie wpa­ko­wać w jakąś głu­pią sytu­ację, w któ­rej nie będę umiała się odna­leźć.

– Jak wezmę kole­sia, to co?

– Nic. Poza tym, że wyma­suję ci dobrze dupę! – odparła, uno­sząc i opusz­cza­jąc brwi.

– Chyba żar­tu­jesz?!

– Cii! – upo­mniała mnie. Nie mia­łam poję­cia, czy mówi poważ­nie. – Ni­gdy nie bra­łam kole­sia, ale podobno nie­któ­rzy robią tak bar­dziej ero­tycz­nie… – dodała.

– Puin! – powie­dzia­łam bez namy­słu, bo nie byłam przy­go­to­wana na obma­cy­wa­nie. Przy­naj­mniej jesz­cze nie wtedy…

***

Po chwili wska­zano mi prze­bie­ral­nię, gdzie zmie­ni­łam ubra­nie na bar­dziej swo­bodne, uszyte z płótna. W salo­nie pano­wał błogi ete­ryczny nastrój, w tle grała przy­jemna muzyka. Z boku był maleńki skalny wodo­spad, który akom­pa­nio­wał dźwię­kami wody. Z oddali dobie­gał zapach róża­nego kadzi­dła. W sam raz na odro­binę relaksu, pomy­śla­łam z roz­ma­rze­niem. Jest cudow­nie.

Kolejna Tajka zapro­siła mnie na fotel, sta­ran­nie umyła moje stopy i zało­żyła na nie bam­bu­sowe papu­cie. Spoj­rza­łam na Syl­wię z miną, która mówiła: „dzię­kuję”.

Obie prze­szły­śmy do dużej sali, gdzie za dwiema cięż­kimi kota­rami znaj­do­wały się maty i poduszki. Każde sta­no­wi­sko było dys­kret­nie wydzie­lone za pomocą pół­prze­źro­czy­stych bal­da­chi­mów zwi­sa­ją­cych od sufitu do pod­łogi.

Poło­ży­łam się na wznak, zamknę­łam oczy i cze­ka­łam na upra­gnioną przy­jem­ność. Nawet pomy­śla­łam sobie: „Jak tu faj­nie, w imię czego mia­ła­bym wra­cać do zim­nej i smut­nej Pol­ski?” Odpły­wa­łam w marze­nia. Ogar­nęła mnie cisza i poczu­łam wewnętrzny spo­kój. Jesz­cze nic się nie zaczęło, a już zdą­ży­łam się odprę­żyć. To takie przy­jemne, gdy ktoś trosz­czy się o nas i o nasze ciało – myje, pie­lę­gnuje i wyciera mięk­kim, pach­ną­cym ręcz­ni­kiem. Do tego robi to z taką czu­ło­ścią i sta­ran­no­ścią…

Po chwili pod bal­da­chim weszła Tajka. Uklęk­nęła przede mną, wznio­sła ręce w górę, zło­żyła je i pomo­dliła się. Na moment zasty­gła w tej pozy­cji, jakby mocno się kon­cen­tro­wała, i bez­gło­śnie wypo­wie­działa jakieś słowa. Po minu­cie otwo­rzyła oczy i uśmiech­nęła się do mnie. Wtedy wkro­czy­łam do akcji, pró­bu­jąc popro­sić ją na migi, żeby mnie oszczę­dziła i nie zada­wała bólu. Ski­nęła głową, ale nie byłam pewna, czy mnie zro­zu­miała. Zaczęła deli­kat­nie maso­wać mi stopy. Jest dobrze, pomy­śla­łam z ulgą, bo Tajka gła­dziła mnie nie­by­wale płyn­nymi ruchami. A potem uci­skała pal­cami punkty odpo­wia­da­jące poszcze­gól­nym narzą­dom wewnętrz­nym.

Taki masaż oprócz tego, że dostar­cza przy­jem­no­ści, ma wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze. Nie­stety, na tym moja wie­dza o masażu się koń­czyła. Oka­zało się, że aby odpo­wied­nio przy­go­to­wać ciało, nie wystar­czy łagodne mizia­nie opusz­kami pal­ców. Trzeba naprawdę mocno uci­skać… Nagle wszystko, co dobre, skoń­czyło się! Cudowny relaks, wpro­wa­dza­jący mnie już powoli w drzemkę, prysł jak mydlana bańka, a moja deli­katna Tajka zamie­niła się w bez­li­to­snego potwora! „Kurwa, chyba jed­nak się nie doga­da­ły­śmy” – pomy­śla­łam i zamknę­łam oczy. Panie Boże Wszech­mo­gący i wszy­scy święci, na pomoc! Nie wie­dzia­łam, co zro­bić. Moje żało­sne piski na nic się nie zdały – masa­żystka nie prze­stała nawet na sekundę. Wypra­wiała ze mną nie­sa­mo­wite rze­czy, wbi­ja­jąc kolana w każdy cen­ty­metr mojego ciała. Ugnia­tała, ści­skała i pra­so­wała przed­ra­mie­niem moje obo­lałe mię­śnie. Kolejno nogi, ręce, bio­dra i plecy. Tyłka też nie pomi­nęła! Momen­tami ból był tak uciąż­liwy, że cze­ka­łam tylko z zaci­śnię­tymi zębami, aby jak naj­szyb­ciej się skoń­czył. Coraz moc­niej i z coraz więk­szym z nie­do­wie­rza­niem zaci­ska­łam powieki. Skąd w tej małej kobitce tyle siły? Czy nie ma już dość? Ale póź­niej, w ramach rewanżu, zaczę­łam sobie wyobra­żać, że to ja po niej ska­czę i wykrę­cam jej ręce. „Och, ty małpo, zostaw mnie! Jak tylko ze mnie zej­dziesz, to cię zamor­duję!” – krzy­cza­łam w myślach. Tym­cza­sem ona, jakby tego wszyst­kiego było mało, sta­nęła mi na ple­cach i trzy­ma­jąc moje sple­cione w obwa­rza­nek nogi, doci­skała mi je obu­rącz do głowy. Aaa! Poła­mie mnie! Wtedy nie wytrzy­ma­łam. Zaczę­łam się śmiać jak sza­lona. Tajka, pod wpły­wem wibra­cji mojej prze­pony, spa­dła i też zaczęła się śmiać. Po chwili podzię­ko­wała mi niskim ukło­nem z dłońmi złą­czo­nymi przy czole, oka­zu­jąc mi sza­cu­nek, czyli łaj. I to był na szczę­ście koniec!

***

– I jak? – zapy­tała Syl­wia, popi­ja­jąc zio­łową her­batkę, którą po zabiegu podają tuż przed rachun­kiem.

– Srak! – wark­nę­łam obo­lała, łapiąc się za bio­dro.

– Wiesz, pierw­szy raz zawsze boli. – Znów się ze mnie nabi­jała.

– Bar­dzo ci dzię­kuję za takie coś! To świń­stwo, że mnie tu przy­pro­wa­dzi­łaś. – Zaczę­łam uda­wać nieco obra­żoną.

– Jesz­cze mi podzię­ku­jesz. A teraz prze­stań maru­dzić i napij się. – wska­zała na fili­żankę, przy­go­to­waną dla mnie.

– Nie rozu­miem… Dla­czego ona mnie tak doci­skała? Prze­cież pro­si­łam, żeby była deli­katna.

– Wiesz, oni myślą, że skoro my, biali, jeste­śmy więksi i sil­niejsi… – Syl­wia zało­żyła nogę na nogę z miną osoby oświe­co­nej, która zaraz podzieli się ze mną tajem­ni­czą mądro­ścią wszech­świata – … to muszą nas moc­niej uci­skać, żeby masaż lepiej zadzia­łał. Będą ci dosy­py­wać wię­cej cukru do kawy, żebyś odczuła wyraź­niej smak i tak dalej. – Zakrę­ciła dło­nią w powie­trzu.

– Ale tłu­ma­czy­łam jej prze­cież…

– Posłu­chaj – prze­rwała mi Syl­wia szep­tem, by nie zakłó­cać spo­koju panu­ją­cego w salo­nie – teraz uwa­żasz, że to absurd, ale za jakiś czas sama będziesz pro­siła o moc­niej­szą wer­sję wszyst­kiego.

– No chyba zwa­rio­wa­łaś! – Spoj­rza­łam na nią, jakby oznaj­miła, że jest z Marsa.

– Tak samo będzie z jedze­niem ostrych potraw. Teraz mówisz mai pet, mai pet3, a póź­niej sama będziesz sobie dokła­dać podwójne papryczki chili.

– Jakoś mi się nie wydaje. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Przez pierw­sze dni mia­łam cał­ko­wi­cie wypa­lone pod­nie­bie­nie, aż wysko­czyły mi bąble. Nie sądzi­łam, że od głu­piego jedze­nia może się coś takiego zro­bić! Myśla­łam, że tylko od słońca! – Prze­wró­ci­łam oczami i napi­łam się słod­kiej her­baty o dziw­nym, nie­zna­nym mi smaku, po któ­rej mnie wykrzy­wiło. O matko, ale gówno paskudne! Wyplu­łam łyk do fili­żanki i odsta­wi­łam ją na szklany sto­li­czek, który wyda­wał się zbyt mały jak na mebel.

***

Cała ta przy­jem­ność kosz­to­wała mnie łzy, śmiech, ból i jakieś pięt­na­ście zło­tych.

Tak wyglą­dały moje „pierw­sze koty za płoty”, jeśli cho­dzi o masaż. Taj­lan­dia była dla mnie nowym tery­to­rium, które musia­łam poznać. Odkry­wa­łam ją po kawałku. Wszystko wyda­wało mi się dziwne, nowe i zupeł­nie na odwrót niż w Pol­sce. Nie­mniej jed­nak ta odmien­ność, choć cza­sami bole­śnie dawała mi się we znaki, spra­wiała, że chcia­łam jej zaznać wię­cej. Prze­siąk­nąć nią i pozwo­lić jej się ponieść. Chcia­łam wszystko poznać i poukła­dać sobie w gło­wie. Zro­zu­mieć tę nie­lo­giczną kra­inę i poczuć się w niej jak w domu.

Spoj­rza­łam na Syl­wię delek­tu­jącą się w naj­lep­sze her­ba­cia­nym ule­pem. Była taka spo­kojna. Opa­no­wana. Już jakaś mało „nasza”. Poczu­łam, że i ja po pew­nym cza­sie się tu odnajdę. Wtedy jesz­cze nie mia­łam poję­cia, że taj­ski masaż czy ostre potrawy staną się moim nało­giem!

Khun don gan puin ly puczai? (taj.) – Dziew­czyna, chło­pak? [wróć]

Łaj – taj­ski ukłon. [wróć]

Mai pet, mai pet (taj.) – Nie ostre, nie ostre. [wróć]

Bo wy, biali, wyglą­da­cie tak samo! Przy­goda na wyspie Phi Phi.

Phi Phi Islands to jedne z klu­czo­wych wysp dla tury­stów. Zapewne wiele osób wybrało się na nie pod­czas pobytu w Taj­lan­dii. Ci, któ­rym się to nie udało, mogą ją koja­rzyć z filmu Nie­biań­ska plaża z boskim Leonardo DiCa­prio.

Dosko­nale zapa­mię­ta­łam jedną ze scen, kiedy to Leo po raz pierw­szy zoba­czył nie­wy­obra­żal­nie piękną zatokę. Aż usiadł z wra­że­nia. Ja rów­nież nie mogłam uwie­rzyć, że na naszej pla­ne­cie ist­nieją tak nie­zwy­kłe miej­sca. Nawet nie marzy­łam o tym, że kie­dy­kol­wiek zoba­czę na wła­sne oczy coś tak cudow­nego. A gdyby ktoś powie­dział mi, że kie­dyś będę tam robić sobie zdję­cia? Ni­gdy bym w to nie uwie­rzyła!

A jed­nak… Minęło kil­ka­na­ście lat i oto jestem dokład­nie w tym samym miej­scu co Leo. Jak to w życiu ni­gdy nic nie wia­domo! Sia­dam z wra­że­nia na tyłku. Na tym cudow­nie bia­łym, aksa­mit­nym pia­sku. Prze­cie­ram ze zdu­mie­nia oczy i szczy­pię się w rękę. Czy to sen?

Po chwili jed­nak docho­dzę do wnio­sku, że coś mnie drażni, choć nie mam poję­cia, co…

***

Upał potworny, a droga z Bang­koku długa. Podróż drogą lądową do Phu­ket, dużego nad­mor­skiego mia­sta, zajęła kil­ka­na­ście godzin. Prze­prawa z portu łodzią kolejne dwie. Ale jestem! Przed oczami mam Maya Bay – nie­biań­skie miej­sce z filmu, ale… czy aby na pewno nie­biań­skie? Wygląda podob­nie, lecz tłumy tury­stów spra­wiają, że moja dawna wizja dzie­wi­czej plaży się roz­mywa. Smutne, jak ta piękna „dzie­wica” odkryta nieco ponad trzy­dzie­ści lat temu, stała się prze­oraną przez wszyst­kich pro­sty­tutką.

Tak jest ze wszyst­kim czego my, ludzie, dotkniemy. Nisz­czymy wszystko, bo nie mamy za grosz sza­cunku do Ziemi. Przy­kre, aż ści­ska się żołą­dek.

***

Wędru­jemy tury­stycz­nym szla­kiem, podzi­wia­jąc kolejne pomniki natury. Taj­ski pan prze­wod­nik przy­po­mina nam, że nie należy niczego doty­kać, a już w żad­nym razie zabie­rać ze sobą.

– Phi Phi Lek jest rezer­wa­tem przy­rody – tłu­ma­czy.

Po dniu spę­dzo­nym na zaba­wie w wodzie i snor­ke­lingu nagle się orien­tu­jemy, że robi się późno. Prze­wod­nik wzywa nas na pokład. Powoli wra­camy do domu naszą znaną z pocz­tó­wek kolo­rową drew­nianą łodzią. Zasta­na­wiam się, czy jestem usa­tys­fak­cjo­no­wana tym, co zoba­czy­łam. Jakoś nie mogę zna­leźć odpo­wie­dzi. Cią­gle się prze­ko­nuję, że te wszyst­kie cuda świata to jakaś ściema! Za każ­dym razem coś jest nie tak! Obi­jam się o zamu­lone dru­gie dno całej prawdy. Tak samo było z wycieczką, któ­rej celem było obser­wo­wa­nie słoni i tygry­sów. Tre­so­wa­nie zwie­rząt to znę­ca­nie się nad nimi i to w cho­ler­nie okrutny spo­sób. Tygrys, który śpi cały dzień i daje się gła­skać, praw­do­po­dob­nie jest nie­źle naszpry­co­wany środ­kami nasen­nymi. A małpki jeż­dżące na rower­kach? Prze­cież, do kurwy nędzy, w dżun­gli się tego nie nauczyły! Kobiety-żyrafy wydłu­żają swoje szyje za kasę dla tury­stów. W dupie mam taką Taj­lan­dię. Tro­chę to wszystko przy­kre.

***

Syl­wia prze­rwała moje roz­my­śla­nia.

– Ej, co tak mil­czysz, wszystko OK? – zapy­tała. – Nic nie mówisz od godziny. Mia­ły­śmy podzi­wiać miej­sce z two­jej listy marzeń, a teraz sie­dzisz cicho. Co jest?

– Aaa… Już nie wiem, co o tym wszyst­kim myśleć.

– Dla­czego?!

– Widzia­łaś ten kicz?

– Ale jaki kicz?

– No, ci wszy­scy ludzie. – Zro­bi­łam jesz­cze smut­niej­szą minę. – Dla­czego musieli tam być i wpier­ni­czać się na drugi plan każ­dego naszego zdję­cia?

– To prawda, ale i tak było pięk­nie. Mnie się podo­bało.

– Tak? Ale ci wszy­scy tury­ści tam byli…

– No byli. I co? Ty też byłaś! Ala, bez prze­sady. Nie gadaj, że ci się tam nie podo­bało!

– Podo­bało, ale…

– Jut jut krap! Kop khun krap!1– zawo­łał prze­wod­nik. – Thank you very much for the trip. Go back home and have boom-boom!2 – wygło­sił na poże­gna­nie, a wszy­scy na łodzi wybuch­nęli gło­śnym śmie­chem.

– No chodź, smu­ta­sie. Wra­camy do hotelu i szy­ku­jemy się na boom-boom party! – zawo­łała Syl­wia i podała mi rękę, abym wygra­mo­liła się z łódki na brzeg.

***

Wró­ci­ły­śmy na Wyspę Phi Phi Don, czyli dużą Phi Phi, gdzie sku­piają się hotele, bary i atrak­cje dla tury­stów. Phi Phi Lek, czyli mała Phi Phi, z któ­rej wła­śnie przy­je­cha­ły­śmy, jest nie­za­miesz­kana i nie można tam noco­wać.

Kie­rowca odwiózł nas do naszego domku i zaczę­ły­śmy się szy­ko­wać na imprezę. Szybki prysz­nic, let­nie sukienki, lekki błysz­czyk i pry­śnię­cie per­fum. Wystar­czy. Mocny maki­jaż nie wcho­dzi w grę. Jest zde­cy­do­wa­nie zbyt gorąco i parno.

– To co? Może naj­pierw jakaś kola­cja na plaży? – zapro­po­no­wała Syl­wia.

– Zde­cy­do­wa­nie. Jestem strasz­nie głodna.

Droga z domku do głów­nej drogi wio­dła w dół bar­dzo stro­mym zbo­czem.

– Jak my wró­cimy po ciemku nawa­lone? – zapy­ta­łam rze­czowo.

Syl­wia też nie wie­działa.

– To chyba nie­moż­liwe – stwier­dziła.

– Prze­szły­śmy kil­ka­set metrów, a ja już nie pamię­tam drogi.

– Masa­kra. Musimy jakoś zapa­mię­tać.

Po kil­ku­na­stu minu­tach dotar­ły­śmy do plaży z roz­ma­itymi knaj­pami. Był już późny wie­czór, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że życie na wyspie dopiero się zaczyna. Skle­piki i puby wła­śnie się otwie­rały, wita­jąc tury­stów kolo­ro­wymi lam­pecz­kami i odbla­sko­wymi flu­ore­scen­cyj­nymi napi­sami. To taka moda na wyspach, oczy­wi­ście tych impre­zo­wych. Wła­ści­wie nie wiem, dla­czego ludzie lubią mazać się far­bami świe­cą­cymi w ciem­no­ści. Zwłasz­cza kiedy są nawa­leni – lecą wtedy po całym ciele, malu­jąc naj­czę­ściej indiań­skie wzory i penisy. Co druga osoba ma na sobie po impre­zie pozo­sta­ło­ści szlaczka i penisa na czole. Na wyspie domi­nują mło­dzi, spra­gnieni zabawy. Można tu spo­tkać cały świat – Euro­pej­czy­ków, Austra­lij­czy­ków, Chiń­czy­ków, Ame­ry­ka­nów, Ara­bów i Hin­du­sów. W więk­szo­ści są to śred­nio­za­możni bądź zamożni ludzie, któ­rzy bar­dzo dbają o syl­wetkę. Świet­nie się pre­zen­tują w bikini i stro­jach kąpie­lo­wych. Na Phi Phi nie jest tanio, dla­tego zazwy­czaj zostają tu na jedną lub dwie, cza­sem trzy noce. W ciągu dnia zwie­dzają, a wie­czo­rem – wia­domo – impreza, i to jaka impreza! Drinki sprze­da­wane są w wia­der­kach wiel­ko­ści tych, któ­rymi dzieci bawią się w pia­skow­nicy.

– Jak całe wia­dro wypiję, to się porzy­gam! – oświad­czy­łam, bio­rąc pierw­szy łyk mojego mojito.

– Fuj! Prze­stań, naj­wy­żej je zosta­wimy – skrzy­wiła się Syl­wia.

– Ty, ale to smaczne!

– Dobra. Idziemy na plażę. Za dzie­sięć minut ma być jakiś pokaz ognia.

Pode­szły­śmy do grupki ludzi zbie­ra­ją­cych się, by zająć naj­lep­sze miej­sca. Z gło­śni­ków roz­brzmie­wała klu­bowa muzyka, ludzie tań­czyli. Po kilku minu­tach nastała cisza. Arty­ści – poły­ka­cze ognia – zaczęli zdej­mo­wać koszulki, pre­zen­tu­jąc per­fek­cyj­nie wyrzeź­bione sze­ścio­paki.

– U la, la! Już mi się ten pokaz podoba! – stwier­dziła Syl­wia

– A wiesz, że Azja­tom łatwiej jest wyro­bić sobie takie mię­śnie?

– Co?

– No, mają to uwa­run­ko­wane gene­tycz­nie. Tro­chę poćwi­czą i już. My musimy sto­so­wać dra­koń­skie diety i nie wia­domo co, a oni?! Pięć minut roboty i pro­szę!

– Co ty pier­ni­czysz?! Zamknij się i patrz. – Syl­wia prze­wró­ciła oczami i napiła się drinka.

Występ był naprawdę dobry. Cho­re­ogra­fia faj­nie przy­go­to­wana i bez­błęd­nie zapre­zen­to­wana. Żon­glerka ogniem i triki, jakie ser­wo­wali nam arty­ści, nie­ła­twe do powtó­rze­nia. Do tego byli naprawdę przy­stojni i po chwili obie z Syl­wią mia­ły­śmy już swo­ich ulu­bio­nych pucza­jów3. Wle­pia­ły­śmy oczy w ich lśniące, opa­lone klaty, ale kiedy zakoń­czyli występ, zabra­kło nam odwagi, by do nich podejść. Usta­li­ły­śmy, że po kolej­nej run­dzie wia­de­rek z whi­sky, które jed­nak bar­dzo dobrze wcho­dzą i po któ­rych wcale nie zamie­rzamy wymio­to­wać, zapo­znamy się z nimi.

Od dawna pla­no­wa­ły­śmy, że skoro miesz­kamy w Taj­lan­dii, to musimy mieć „zali­czo­nych” Tajów na swo­jej liście. Nie cho­dziło tylko o seks, bar­dziej o roman­tyczną przy­godę z egzo­tycz­nymi przy­stoj­nia­kami. Teraz nie­wąt­pli­wie nada­rzała się oka­zja, musia­ły­śmy tylko jakoś ich zwer­bo­wać, bo sami się nie kwa­pili, by do nas podejść. Przy­naj­mniej tak to widzia­ły­śmy. Praw­do­po­dob­nie wsty­dzili się, nie chcieli mieć pro­ble­mów w pracy, a może nie znali angiel­skiego. Posta­no­wi­ły­śmy prze­jąć ini­cja­tywę, jak tylko dopi­jemy drinka, to zna­czy opróż­nimy trze­cie już, a może czwarte wia­derko.

***

Kolejne wia­derka dodały nam odwagi, a wszel­kie bariery znik­nęły. Nie mam poję­cia, w jakim języku z nimi roz­ma­wia­ły­śmy… Wiem tylko, że wcale nie byli tacy nie­śmiali, jak na początku sądzi­ły­śmy. Gdy do nich pode­szły­śmy, od razu wie­dzieli, o co cho­dzi. Zaczę­ły­śmy z nimi tań­czyć, a po kilku minu­tach zacho­wy­wa­li­śmy się jak pary zaję­tych wyłącz­nie sobą namięt­nych kochan­ków. Nie wiem, co robiła Syl­wia. Byłam w takim unie­sie­niu, że mia­łam to gdzieś. Poza nim, mną i plażą nie ist­niało nic. Tłum tury­stów znik­nął. Kiedy jego cie­płe i wil­gotne usta dotknęły moich, a potem stop­niowo prze­su­wały się na moją szyję, kark i ramiona, mia­łam wra­że­nie, że wszystko dzieje się w zwol­nio­nym tem­pie. Klatka po klatce. Jedy­nie moje serce biło szyb­ciej od zale­wa­ją­cych je endor­fin. Poczu­łam falę potęż­nego, przy­jem­nego gorąca i lekką mięk­kość w nogach. I wtedy zja­wiła się Syl­wia.

– Idziemy się wysi­kać! – wrza­snęła. – Oni i tak za chwilę mają kolejny występ.

– Nie! Pocze­kaj…

Otwo­rzy­łam oczy i rzu­ci­łam mojemu pucza­jowi roz­pacz­liwe spoj­rze­nie pod tytu­łem: „Serio? Musisz iść wła­śnie teraz?”

Jego mina nie pozo­sta­wiała wąt­pli­wo­ści: „Tak. Muszę już spa­dać” – mówiła.

W tym momen­cie jego kole­dzy zawo­łali go, by pomógł im szy­ko­wać kolejne show. Pobiegł do nich i posłał w moim kie­runku całusa wraz z okrzy­kiem:

– I love you, krap.

– Syl­wia, ja się zako­cha­łam! – wyzna­łam roz­ma­rzona.

– Ha, ha, był aż tak dobry?

– Nawet nie wiem, jak ma na imię, i chyba nie zamie­ni­łam z nim ani jed­nego zda­nia, ale wiem, że to miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Wie­rzysz w nią, prawda?

– No, na pewno che­mia jest ważna i wiem, że jak jej od razu nie poczuję do kole­sia, to marne szanse na coś wię­cej…

– Och, jak mi błogo. Czuję się cudow­nie.

– Dobra, idziemy do łazienki.

W lustrze zoba­czy­łam, że nie wyglą­dam naj­pięk­niej… Zero maki­jażu, a na doda­tek twarz czer­wona jak burak. Nawet krem z fil­trem pięć­dzie­siątką nie jest w sta­nie zmie­rzyć się z tro­pi­kal­nym słoń­cem Taj­lan­dii.

– Wyglą­dam okrop­nie!

– Fakt, nie­źle się zja­ra­ły­śmy na tym słońcu. Spójrz na moje plecy. Na bank zej­dzie mi skóra – zmar­twiła się Syl­wia.

– Mnie też. Dobra, idziemy po kolejne wia­derko i na występ naszych chło­pa­ków!

***

Uda­ły­śmy się do baru na plaży, przy któ­rym tan­ce­rze przy­go­to­wy­wali kolejne atrak­cje. Tym razem poja­wiła się gruba i długa na kilka metrów lina. Dwaj orga­ni­za­to­rzy trzy­mali jej końce, krę­cąc liną jak ska­kanką i zachę­ca­jąc wszyst­kich do ska­ka­nia. Zebrała się grupka ama­to­rów wra­żeń i każdy po kolei mógł spró­bo­wać. Zada­nie nie byłoby trudne na trzeźwo, jed­nak teraz co druga osoba odpa­dała. Po pew­nym cza­sie zostali naj­lepsi, a raczej naj­trzeź­wiejsi, któ­rym udało się nie upaść na piach.

– NOW let’s start the real fun!4 – powie­dział jeden z trzy­ma­ją­cych linę Tajów, po czym polał ją ben­zyną i pod­pa­lił. Pło­mień zajął całą dłu­gość ogrom­nej ska­kanki.

– Co oni robią? – krzyk­nę­łam do Syl­wii.

– O kurde… I ci ludzie będą na tyle głupi, żeby ska­kać w ogniu? – zdzi­wiła się Syl­wia. – Prze­cież to mega­nie­bez­pieczne.

Oka­zało się, że pija­nym tury­stom bar­dzo spodo­bał się ten pomysł i bez chwili waha­nia pod­jęli wyzwa­nie. Nie­któ­rzy mocno obe­rwali po nogach. Na szczę­ście upa­dek pro­sto w piach zapo­biegł poważ­niej­szym popa­rze­niom. Ludzie sza­leli, a gło­śna muzyka dopin­go­wała do nara­ża­nia życia w star­ciu z ogniem.

– Matko, ja bym się w życiu nie odwa­żyła! – stwier­dzi­łam, prze­wra­ca­jąc oczami.

– A ja tak! – Syl­wia jak gdyby ni­gdy nic dopiła ostatni łyk z wia­derka, wstała i pod­bie­gła w stronę swo­jego puczaja, który trzy­mał linę.

– Co ty wypra­wiasz?! – krzyk­nę­łam za nią. – Przed chwilą mówi­łaś, że to głu­pie!

Było jed­nak za późno. Mój głos uto­nął w dźwię­kach doby­wa­ją­cych się z gło­śni­ków i ryku ludzi, któ­rym się wyda­wało, że śpie­wają.

Syl­wia sta­nęła dziel­nie w kolejce chęt­nych do udziału w kon­kur­sie.

Pierw­sza runda poszła jej dobrze. Oddała skok bez­błęd­nie. Wyglą­dała na zdu­mioną fak­tem, że nie leży poko­nana na pia­sku.

Brawo! – zawo­ła­łam z ulgą.

Syl­wia nie zamie­rzała poprze­stać na tym suk­ce­sie i znów usta­wiła się w kolejce. Tym razem oprócz niej zostało dwóch zawod­ni­ków. Finał był bli­sko. Trzy­ma­łam kciuki, żeby nic jej się nie stało. Nie­stety, chyba nie­zbyt mocno, bo drugi skok był fatalny. Lina zaczęła pło­nąć nieco inten­syw­niej, co wyraź­nie wystra­szyło moją przy­ja­ciółkę. Chciała się wyco­fać, ale Tajo­wie zdą­żyli już zakrę­cić ska­kanką tak, że mocno ude­rzyła Syl­wię w stopę.

– Ała! – wrza­snęła Syl­wia, pada­jąc w pia­sek. Zerwa­łam się i ruszy­łam w jej stronę.

– Syl­wia, nic ci nie jest? O mój Boże!

Byłam nie­źle prze­stra­szona i pró­bo­wa­łam pomóc jej wstać.

– Bar­dzo boli mnie duży palec u lewej nogi – wydu­siła z sie­bie Syl­wia, łapiąc serię płyt­kich odde­chów.

– Pokaż, może jest zła­many. Spró­buj nim poru­szyć.

– Chyba nie dam rady… – wyję­czała. Łzy pły­nęły jej ciur­kiem po policz­kach.

– I co teraz? Musimy cię zabrać do szpi­tala. Gdzie jest mój puczaj? Sama nie dam rady – powie­dzia­łam, szu­ka­jąc wzro­kiem Taja, z któ­rym się cało­wa­łam. – Daj mi sekundę, Syl­wia, polecę po chło­pa­ków i zabie­rzemy cię stąd.

Bie­ga­łam cha­otycz­nie po plaży, szu­ka­jąc pomocy. Obi­ja­łam się o ludzi, któ­rzy prze­cho­dzili zbyt bli­sko mnie. Nie robi­łam tego celowo. Czu­łam się zdez­o­rien­to­wana, bez­radna i nie mia­łam poję­cia, gdzie szu­kać pomocy. W końcu zna­la­złam mojego Taja, który cało­wał już inną turystkę. Hm… Cie­kawe, że miłość przy­cho­dzi i odcho­dzi tak samo bły­ska­wicz­nie! Mogłam mu coś powie­dzieć, ale nie zrobi­łam nic. Odwró­ci­łam się na pię­cie i pobie­głam rato­wać moją przy­ja­ciółkę na wła­sną rękę.

Gdy wró­ci­łam, sytu­acja wyda­wała się znacz­nie lep­sza. Syl­wia nie leżała już na pia­sku – sie­działa zado­wo­lona na leżaku z kolej­nym drin­kiem w dłoni i przy­stoj­nym Austra­lij­czy­kiem u boku.

– Jak się czu­jesz? – zapy­ta­łam zdy­szana, ale i zdzi­wiona tym, jak świet­nie sobie pora­dziła beze mnie, a jesz­cze bar­dziej tym, jak szybko ozdro­wiała!

– Dobrze. W sumie palec mniej teraz boli. Nie mogę nim za bar­dzo ruszać, ale jakoś cho­dzę – wyja­śniła.

– Tak? To się cie­szę. Ulżyło mi – powie­dzia­łam, zer­ka­jąc na nowego kom­pana Syl­wii. – A to jest…? – zapy­ta­łam z uśmie­chem zacie­ka­wie­nia.

– To Noah. Pomógł mi się pozbie­rać i posta­wił drinka – wyja­śniła Syl­wia, bio­rąc łyk przez słomkę.

– Cześć, miło mi cię poznać – powie­dział Noah, wsta­jąc, aby się ze mną przy­wi­tać. Był bar­dzo wysoki i ide­al­nie zbu­do­wany, niczym repre­zen­tant AFL5. Jego bujna blond czu­pryna pięk­nie się kom­po­no­wała ze zło­ci­stą opa­le­ni­zną i nie­bie­skimi, chło­pię­cymi oczami.

– Myślę, że twój palec nie jest zła­many, a jeśli nawet, to i tak nic tutaj nie zro­bią – zwró­cił się do Syl­wii.

– W sumie… Może fak­tycz­nie nie ma co pani­ko­wać – zgo­dziła się Syl­wia.

– No dobra, w takim razie nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar iść do baru –

powie­dzia­łam.

– Cze­kaj, a co z twoim chło­pa­kiem?

– Tak się składa, że zna­lazł sobie inną.

– Jak to?

– Widzia­łam go przed chwilą, jak się lizał z jakąś laską.

– To na pewno był on?

– Tak. Jestem na niego wkur­wiona. I wcale nie był taki zaje­bi­sty.

– Och, przy­kro mi, kochana. Może i lepiej, że od razu się prze­ko­na­łaś, jaki jest. Ni­gdy nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – Syl­wia pró­bo­wała mnie pocie­szyć. Wpraw­dzie słabo jej poszło, bo w tym momen­cie żadne słowa nie miały na tyle mocy, ale uda­wa­łam, że już mi lepiej. Uśmiech­nę­łam się tylko, poki­wa­łam głową i znik­nę­łam w tłu­mie. Jedyne, o czym teraz marzy­łam, to zrzu­cić z sie­bie stres i złe emo­cje.

Jakimś cudem prze­pchnę­łam się do baru i zamó­wi­łam „coś moc­nego”. Chcia­łam pobyć przez chwilę sama, co było raczej nie­moż­liwe, bo wokół mnie kłę­biła się jakaś setka ludzi, ale przy­naj­mniej nie musia­łam z nikim roz­ma­wiać. To nie­sa­mo­wite, jak bar­dzo samot­nie można się czuć w samym środku takiego zbio­ro­wi­ska.

Obser­wo­wa­łam ludzi tań­czą­cych, śpie­wa­ją­cych i cie­szą­cych się chwilą. Wyjąt­kowy kli­mat wyspiar­skiej zabawy spra­wił, że wkrótce na mojej twa­rzy znów zago­ścił uśmiech. W końcu jak długo można się smu­cić w takim miej­scu? Zza baru wychy­lił się rado­sny bar­man.

– This one for free!6– zawo­łał, zbli­ża­jąc się w tanecz­nym ryt­mie ze świe­żut­kim drin­kiem dla mnie.

Podzię­ko­wa­łam i wła­ści­wie od tam­tej chwili nie­zbyt wiele pamię­tam. Wypi­łam morze alko­holu. Nastą­piła kom­pletna ciem­ność, a moją pamięć pochło­nęła czarna dziura. Od przyj­ścia do baru, w któ­rym zosta­łam sama z drin­kiem, do chwili, kiedy roz­po­częła się kolejna kre­tyń­ska zabawa na plaży. Co naj­gor­sze, bra­łam w niej udział!

***

– O nie! – Ock­nę­łam się prze­ra­żona i spo­cona. Otrzeź­wia­łam w sekundę, gdy dotarło do mnie, że za chwilę mogę stra­cić życie. Co ja odpier­da­lam! Ratunku! To nie jest zabawne, ja nie chcę… Na pomoc! – Chcia­łam krzyk­nąć z całych sił, jed­nak z mojego ści­śnię­tego stra­chem gar­dła wydo­stało się tylko ciche skom­le­nie.

Spoj­rza­łam w dół. Moje stopy znaj­do­wały się kilka metrów nad zie­mią, na maleń­kiej kwa­dra­to­wej desce o wymia­rach plan­szy do gry w Mono­pol. Mam lęk wyso­ko­ści, więc moje ciało odmó­wiło posłu­szeń­stwa i zmie­niło się w kamień, zresztą i tak nie mogła­bym się ruszyć, bo każdy ruch gro­ził upad­kiem. Czu­łam śmier­telny strach.

Ponow­nie zer­k­nę­łam w dół. Roz­tań­czony tłum na dole krzy­czał do mnie: „Brawo!” Zupeł­nie nie rozu­mieli, co się ze mną dzieje. Podobno w takich momen­tach całe życie prze­la­tuje czło­wie­kowi” przed oczami, ale ja mia­łam w gło­wie kom­pletną pustkę. Dopiero potem poja­wiły się myśli: „Ja chcę żyć. To nie może się źle skoń­czyć. Nie dziś i nie w tak debilny spo­sób. Bo nawet mar­twa wsty­dzi­ła­bym się tak głu­piej śmierci…

Wtedy na hory­zon­cie poja­wiła się Syl­wia. Na jej widok tro­chę mi ulżyło. Byłam pewna, że coś wymy­śli. Kątem oka widzia­łam, jak kuś­tyka ze swoim Austra­lij­czy­kiem w stronę pala, na któ­rym sta­łam. Usły­sza­łam, jak krzy­czy do ludzi na dole: „Pomóż­cie jej zejść! Ona ma lęk wyso­ko­ści!”. Brawo, Syl­wia, jak­byś czy­tała w moich myślach. „No już, wejdź­cie na pal i zdej­mij­cie ją!” – wrza­snęła sta­now­czo do chło­pa­ków, któ­rzy stali naj­bli­żej. Może i Syl­wia zepsuła im zabawę, ale natych­miast jej posłu­chali. Miny im zrze­dły i zaczęli się wspi­nać. Ten, który dotarł do mnie pierw­szy, powie­dział, żebym podała mu rękę, ale nie byłam w sta­nie tego zro­bić. Pokrę­ci­łam tylko głową i zala­łam się łzami. Chło­pak zro­zu­miał, że naprawdę jest ze mną źle.

Zamknę­łam oczy. Czu­łam, że ktoś zła­pał moje nogi, a póź­niej mocno objął mnie w pasie i zaczął zdej­mo­wać jak kukłę. Wszystko wyda­wało mi nie­re­alne, jakby działo się poza mną. W końcu usły­sza­łam: „Mamy ją!” i poczu­łam pod sto­pami zna­jomy pia­sek. Zaczę­łam biec przed sie­bie, wciąż nie mając odwagi otwo­rzyć oczu. W końcu zatrzy­mały mnie czy­jeś ramiona. Jedyne, co mogłam zro­bić, to wtu­lić się w nie z całych sił. Tak bar­dzo potrze­bo­wa­łam, żeby ktoś się mną zaopie­ko­wał.

Pła­ka­łam, wciąż cho­ler­nie roz­trzę­siona. Owe ramiona dały mi cudowne schro­nie­nie, a ich wła­ści­ciel nic nie mówił. Pamię­tam tylko jego piękny zapach… Zasty­głam w bez­ru­chu na dłuż­szą chwilę. Było mi dobrze. W końcu usły­sza­łam:

– Hey baby, are you ok?7 – To był naj­faj­niej­szy głos i a akcent, jaki kie­dy­kol­wiek sły­sza­łam. Posta­no­wi­łam się prze­ko­nać, do kogo należy, i spoj­rza­łam nie­śmiało ku górze. O kurwa mać! Przed minutą byłam pewna, że umrę, teraz zasta­na­wia­łam się, czy ład­nie wyglą­dam.

– O, jakie piękne oczy – powie­dział nie­zna­jomy. – Cała się trzę­siesz. To, co zro­bi­łaś, było… bar­dzo odważne. Ja bym nie dał rady – dodał. – Mam na imię Has­san, a ty?

– Ali­cja – wykrztu­si­łam.

– No pro­szę, w moje ramiona wpa­dła Ali­cja z Kra­iny Cza­rów. Szczę­ściarz, ze mnie! – Uśmiech­nął się uro­czo i popra­wił moje opa­da­jące na twarz włosy. – Jesteś śliczna, Ali­cjo.

Co za kłamca! – pomy­śla­łam. Wyglą­dam prze­cież jak rzygi. Ale i tak to co powie­dział, było bar­dzo miłe. Potrze­bo­wa­łam cie­płego słowa w całej tej cho­rej sytu­acji.

Has­san wyglą­dał jak książę Dubaju. Miał piękną, pogodną twarz i kru­czo­czarne włosy. Jego oczy lśniły w ciem­no­ści, a męską szczękę pokry­wał kil­ku­dniowy zarost. Po jego kar­na­cji i wyglą­dzie domy­śli­łam się, że ma arab­skie korze­nie. Zahip­no­ty­zo­wał mnie. Chcia­łam, żeby ni­gdy, przeni­gdy nie wypusz­czał mnie z ramion. Był taki piękny.

– Nie bar­dzo rozu­miem, skąd się wzię­łam tam, na górze – powie­dzia­łam zawsty­dzona swoją nie­po­czy­tal­no­ścią.

– To była zabawa. Każdy, kto miał odwagę, a ty ją mia­łaś… – Tu zaśmiał się lekką drwiną – Wybacz… każdy, kto miał odwagę, mógł wspiąć się po tym kil­ku­me­tro­wym palu, sta­nąć na szczy­cie deski i gło­śno krzyk­nąć albo zatań­czyć.

– A gdzie moja kole­żanka? – zapy­ta­łam, roz­glą­da­jąc się dookoła. Po chwili ją usły­sza­łam.

– Ali­cja, ja pier­dolę, coś ty zro­biła?! – krzy­czała już z daleka, kuś­ty­ka­jąc w moją stronę naj­szyb­ciej jak mogła. Był z nią Noah, który ase­ku­ro­wał ją niczym per­so­nalny asy­stent albo fizjo­te­ra­peuta.

– Nie mam poję­cia, co się stało! – zaczę­łam się tłu­ma­czyć. – Nagle ock­nę­łam się na szczy­cie tego pala. Nie pamię­tam, jak się tam zna­la­złam.

– Nie pamię­tasz? Dobre! – Syl­wia nie wytrzy­mała i par­sk­nęła gło­śnym śmie­chem. Po sekun­dzie wszy­scy zaczę­li­śmy chi­cho­tać. – Skoro nie wiesz, jak do tego doszło, to powiem ci tylko, że poszłaś sama do baru. Znik­nę­łaś na dobrą godzinę.

– Na godzinę, sama?! A ty gdzie wtedy byłaś? – zapy­ta­łam zasko­czona.

– No wiesz, byłam zajęta pozna­wa­niem Noah… Ależ on się dobrze całuje! – Prze­szła na pol­ski, żeby chło­paki nie rozu­mieli, o czym mówimy.

– Super! Ale to nie wyja­śnia, skąd się wzię­łam na palu.

– No więc sie­dzę sobie z Noah i spraw­dzam, czy ma twarde… no wiesz – puściła oczko – mię­śnie pod koszulką, a tu nagle ty! Wychy­lasz się zza baru, bie­gniesz w stronę oce­anu. Myśla­łam, że wsko­czysz do wody, ale nie. Patrzę, a ty zapier­da­lasz po tym palu w górę! Zaczę­łam krzy­czeć: „Ty wariatko! Debilko jedna!”

– Dzięki. – Cmok­nę­łam, posy­ła­jąc jej buziaka.

– Ale wia­domo, że nic nie sły­sza­łaś. No, a potem to już wiesz. Na szczę­ście zdjęli cię stam­tąd i ucie­kłaś w tłum.

– O czym tam plot­ku­je­cie? – zapy­tał Has­san.

– Ale śmiesz­nie roz­ma­wia­cie po tym waszym… pol­sku? – dodał Noah z roz­ba­wie­niem – Jak­by­ście czymś sze­le­ściły. Psz­czrzszzz! – Pró­bo­wał nas prze­drzeź­niać.

– Powiem wam szcze­rze, że na dziś mam dosyć dziw­nych akcji. Wra­camy – zarzą­dzi­łam.

– Odpro­wa­dzimy was – zde­cy­do­wał Noah.

– Gdzie miesz­ka­cie? – zapy­tał Has­san.

– Na takim jakby wzgó­rzu, więc chyba fak­tycz­nie same nie damy rady. Syl­wia z tym twoim pal­cem… – Wska­za­łam na moją kuś­ty­ka­jącą przy­ja­ciółkę.

– No dobra, odpro­wa­dzi­cie nas, ale nie myśl­cie sobie. Od razu wra­ca­cie do sie­bie – zapo­wie­działa Syl­wia, celu­jąc pal­cem naj­pierw w Noah, a póź­niej w Has­sana.

– Jasne! – Noah się roze­śmiał. – Za kogo nas macie, dziew­czyny? Że tak pierw­szej nocy wsko­czymy wam do łóżka?

– Wła­śnie! Będzie­cie musiały się bar­dzo posta­rać, żeby­śmy w ogóle dali wam buziaka na dobra­noc. – Has­san uśmiech­nął się naj­sek­sow­niej, jak tylko się da, i mru­gnął do mnie.

Matko, on chyba rzu­cał jakieś czary. Ni­gdy wcze­śniej cze­goś takiego nie prze­ży­łam. Mia­łam ochotę zerwać z niego ciu­chy, choćby nawet przy wszyst­kich na plaży.

***

Powrót nie był łatwy, bo oczy­wi­ście nie zapa­mię­ta­ły­śmy tych wszyst­kich skrę­tów i uli­czek. Noga Syl­wii i wypity alko­hol też nie uła­twiały sprawy. Błą­dzi­li­śmy dobrą godzinę, a może i dłu­żej. Zatrzy­my­wa­li­śmy się po dro­dze – a to na ostat­nią kolejkę, a to po coś tam do sklepu, to znów zawra­ca­li­śmy, bo się oka­zy­wało, że zgu­bi­li­śmy drogę. Przy tym wszyst­kim świet­nie się bawi­li­śmy. A kiedy w końcu zna­leź­li­śmy się w pokoju, poczu­łam, że to jest ten moment, w któ­rym muszę iść spać. Natych­miast. Zdą­ży­łam tylko powie­dzieć Has­sa­nowi, że chcę odpo­cząć, obie­ca­łam mu kolejną randkę i ostat­kiem sił nie­zdar­nie zapi­sa­łam mu numer tele­fonu na kartce. Pra­wie go wyrzu­ci­łam, trza­snę­łam gło­śno drzwiami, odwró­ci­łam się na pię­cie i padłam jak trup na łóżko. Ostat­nia szara komórka w moim mózgu, która jakimś cudem się ucho­wała, przy­po­mniała mi, abym włą­czyła kli­ma­ty­za­cję.

Obu­dziło mnie mocne popo­łu­dniowe słońce wpa­da­jące do pokoju. Leni­wie otwo­rzy­łam oczy i roz­cią­gnę­łam się w pościeli. „Uff, żyję!” – pomy­śla­łam. „Cie­kawe, jak Syl­wia”. Usia­dłam, żeby spraw­dzić, czy wszystko z nią w porządku, ale Syl­wii nie było.

– Co, do cho­lery… Syl­wia?! – Zerwa­łam się na równe nogi. Zaj­rza­łam do łazienki, zaj­rza­łam nawet pod łóżko. Syl­wii nie było. Kurwa mać, i co teraz? W tym samym momen­cie z bal­konu dobie­gły odgłosy roz­mowy i wale­nie w szybę.

– Wsta­waj! Otwie­raj, ty głu­pia pindo! – wydzie­rała się Syl­wia. Natych­miast roz­su­nę­łam zasłony i otwo­rzy­łam szklane drzwi.

– Syl­wia! – zawo­łam, pró­bu­jąc ją uści­snąć.

Jut jut krap! Kop khun krap! (taj.) – Stop, stop. Dzię­kuję! [wróć]

Thank you very much… (ang.) Bar­dzo dzię­kuję za wycieczkę. Wra­caj­cie do domów i miej­cie dobre bzy­kanko. [wróć]

Puczai (taj.) – chło­pak. [wróć]

NOW let’s start the real fun (ang.) – A teraz zacznijmy praw­dziwą zabawę. [wróć]

AFL – Liga Fut­bolu Austra­lij­skiego. [wróć]

This one for free ! (ang.) – Ten jest za darmo! [wróć]

Hey baby are you OK? (ang.) – Hej maleńka, czy wszystko OK? [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki