A morze wcale nie wzbiera - Michał Wachnicki - ebook
NOWOŚĆ

A morze wcale nie wzbiera ebook

Michał wachnicki

4,0

10 osób interesuje się tą książką

Opis

„A morze wcale nie wzbiera” to opowieść o spotkaniu trójki przyjaciół, które przeradza się w pełną napięcia podróż przez relacje, emocje i wspomnienia. To, co oczywiste, stopniowo przestaje się takie wydawać, a poczucie, że coś ważnego czai się tuż pod powierzchnią, nie opuszcza czytelnika aż do ostatnich stron.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MICHAŁ WACHNICKI

A MORZE

WCALE NIE WZBIERA

Olsztyn 2025

Redakcja

Paweł Durbacz

Korekta

Anna Popis-Witkowska

Projekt okładki

Zofia Stybor

Skład

Seqoja

Druk i oprawa

Bookpress.eu

Copyright © by Michał Wachnicki 2025

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2025

ISBN: 978-83-67935-31-9

Wydawnictwo Seqoja

ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

Olsztyn 2025

wydanie I

Ten e-book jest zgodny z wymogami

Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wszystkie rzeki płyną do morza, a morze wcale nie wzbiera;

do miejsca, do którego rzeki płyną, zdążają one bezustannie.

Księga Koheleta 1, 7

I

Właściwie nie było żadnego powodu, żeby Pawła Tarskiego opuściło jego zwykłe zadowolenie. Wszystko wskazywało na to, że powinien mieć dobry nastrój. Po pierwsze, był piątek, a on skończył pracę półtorej godziny wcześniej niż zwykle. Co więcej, nadchodzący wieczór zapowiadał się całkiem przyjemnie: Ewa miała wreszcie wrócić o normalnej porze i liczył, że spędzą w końcu trochę czasu razem. Zaplanował nawet, że zrobi jej niespodziankę i ugotuje dla niej paellę z kalmarami i krewetkami. Nie mógł się już tego doczekać. Ostatnio wracała tak późno, że nie znajdowali choćby kwadransa na rozmowę. Nie mówiąc już w ogóle o tym, by na przykład poszli ze sobą do łóżka. Nie miał do niej o to jednak pretensji. Gdy zbliżały się deadline’y projektów, Ewa zawsze pracowała wieczorami. Poza tym, szczerze mówiąc, podobało mu się, że miał tyle czasu dla siebie. Dawno już jego dni nie były tak uregulowane: kładł się o tej samej porze i przesypiał pełne osiem godzin, starał się zdrowo jeść i nie pić alkoholu, a co drugi dzień wychodził pobiegać, z czego w środę aż szesnaście kilometrów. Nawet naprawił odpływ zlewu w łazience, do czego zabierał się od półtora miesiąca. Naprawdę nie miał więc powodów do narzekania. Mógłby wręcz powiedzieć, że jego życie płynęło swoim ustalonym korytem we właściwą stronę.

A jednak chwilę temu, tuż przed przyjściem do domu, zdał sobie sprawę, że coś się zmieniło. Wcześniejszy spokój nagle od niego odpłynął, w jego miejsce zaś wlało się dziwne uczucie, którego nie umiał jeszcze nazwać ani nawet dokładnie opisać, ale wyraźnie czuł jego napór, tak jak czuje się napór wody, gdy wejdzie się głębiej do morza; jakby uniosła go silna fala i znosiła teraz coraz dalej od brzegu, a on szukał stopami dna, którego nie mógł dotknąć.

– Kurwa mać – zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania, następnie rzucił klucze i słuchawki na komodę i jeszcze raz spojrzał w ekran telefonu. Widniała na nim wiadomość od Ewy, sprzed kilku minut:

Miś, jesteś? Najprawdopodobniej dziś też zostanę w pracy do późna. Niewiarygodne, jak ludzie potrafią być nieprofesjonalni :/

– Kur-wa-mać – wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Hej, co się dzieje? – odpisał.

Już po kilku sekundach na ekranie wyświetliły się trzy kropki oznaczające, że pisała wiadomość; patrzył, jak unosiły się i opadały w rogu ekranu, aż zmieniły się w szarą chmurkę z wiadomością:

Ci ludzie od klienta są nienormalni. Zadzwonili godzinę temu, że chcą jeszcze zmian w segmencie na społecznościówki. Pod sam koniec projektu! A my już to całkiem zamknęliśmy.

To oni tak mogą?

Na ekranie zafalowały kropki i wkrótce zmieniły się w obłoczek:

Jest tam u nich taka pieprznięta Knapikowa. Zawsze coś jej nie pasuje. Nie da się jej w ogóle zadowolić. Teraz nagle sobie wymyśliła, że potrzebujemy przebudować kampanię w internecie. TERAZ. Wyobrażasz sobie?

Ale co, nie dopinaliście tego wcześniej?

A co innego myślisz, że robiłam przez ostatnie trzy tygodnie?

OK, OK – wyklikał pospiesznie na klawiaturze. To może powiedz jej, że już wszystko ustalone?

No ale to nic nie da.

Może coś da.

Wątpię.

Ale może warto mimo wszystko spróbować? Pogadać jak z człowiekiem.

Nie no, miś, mówię, że nie. Poza tym oni mają do tego prawo.

Kurwa mać. Kur-wa-mać.

Hmm, no dobra – odpisał. – Jak uważasz.

Kropki zafalowały na ekranie.

Nie jak uważam, tylko tak jest. Od miesiąca się z nią użeram. Połowa problemów przez nią była. A teraz jeszcze na koniec odstawia takie cyrki. Mam już tego tak dosyć :/

I co teraz?

Na razie szyjemy z tego, co mamy. Od półtorej godziny wiszę non stop na Teamsach i gaszę pożar za pożarem. Pół zespołu poszło już do domu i trzeba było ich wezwać z powrotem. Jakaś masakra.

Westchnął głęboko.

Czyli nie ma pewnie wielkich szans, żebyś dziś wróciła jakkolwiek o normalnej porze, tak?

Nie wiem jeszcze. Ale zapowiada się, że będziemy siedzieć do później nocy.

A wiesz chociaż, jak późnej?

Paweł, naprawdę nie wiem.

No ekstra. Po prostu ekstra.

Hmm, OK – odpisał.

Teraz na ekranie znów wyświetliły się falujące kropki, ale po chwili zniknęły i za moment pojawiły się jeszcze raz, by po sekundzie znów zniknąć. Dopiero za trzecim razem zmieniły się w chmurkę z krótką wiadomością:

Aha.

Chyba była zła.

Co aha? – odpisał.

Wiesz przecież, że nie mogę nagle tego tak zostawić.

No ale nigdzie nie napisałem, że masz to zrobić.

To co oznacza to „hmm, OK”?

Nic nie oznacza.

Aha.

Był już pewien, że jest zła.

No co?

Nic – pojawiło się na kranie. Po prostu nie rozumiem, dlaczego się mnie czepiasz.

Ja się czepiam?

Nie, święty Idzi z medalika.

Nie czepiam się. Liczyłem tylko, że spędzimy razem wieczór, i tyle.

I dlatego masz ton, jak gdybym zostawała w pracy specjalnie, by ci zrobić na złość?

Wcale nie mam takiego tonu. Jeśli już, to chyba ty jesteś wkurzona i chcesz się na kimś wyładować – wpisał i natychmiast nacisnął „Wyślij”; w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że ostatnie zdanie było niepotrzebne.

Kropki na ekranie jednak zaczęły już szybko falować, a po chwili zmieniły się w kolejną wiadomość:

Na serio, Paweł, serdeczne dzięki za wsparcie. Właśnie tego teraz potrzebowałam :/

No ale przecież cię wspieram! – napisał. To oczywiste, że cię wspieram.

Tym razem na ekranie wyświetliła się jedynie informacja, że Ewa odczytała wiadomość. Zaczekał kilkanaście sekund i zapytał:

Jesteś?

Znów odczytała wiadomość, ale nie odpisała.

Znów zaczekał kilkanaście sekund i zadał kolejne pytanie:

Obraziłaś się?

Nie, dlaczego? Chciałam się przecież tylko wyładować.

No ja pierdolę.

O Jezu, no – odpisał. Nie o to mi chodziło

Ach, faktycznie, to ja to źle odebrałam.

Teraz czuł już irytację.

No ale musisz być teraz taka?

Jaka?

Tak łapać za słówka bez sensu? Nie to miałem przecież na myśli. Chodziło mi tylko o to, że dawno nie mieliśmy dla siebie czasu i chciałem spędzić wspólnie wieczór.

A ja mówię ci setny raz, że nic nie mogę z tym zrobić – teraz odpisała od razu. Ale ty, zamiast to zrozumieć, to próbujesz zrzucić winę na mnie.

Nie zrzucam żadnej winy.

Oczywiście, że zrzucasz. Normalnie czuję się, jak gdybym to ja poprosiła tę Knapikową, by przypieprzyła się do projektu w piątek popołudniu.

Po prostu chciałem dzisiaj spędzić razem wieczór.

A myślisz, że ja nie chciałam? Że to moje marzenie, by tutaj dziś zostawać do nocy?

Zaczął jej odpisywać, ale w tym samym momencie na ekranie pojawiły się kolejne wiadomości:

A ty nawet nie chcesz zauważyć, że mi trudno, tylko wymyślasz problemy i oskarżasz mnie o coś, na co nie mam wpływu.

Skasował to, co pisał, i zaczął od nowa:

Ale na serio nie mam żadnych problemów! I rozumiem, że musisz zostać. Od samego początku rozumiem.

Przez dłuższą chwilę znów nic nie odpisywała. W końcu jednak pojawiła się wiadomość:

Dobra, Paweł, nie ma co tego teraz mielić. Mam za sekundę kolejnego calla.

No OK – odpisał. Ale nie bądź zła. I jestem pewien, że wszystko ci się uda. Jak zawsze :)

OK.

Ej, no :/

Nie, na serio OK. Mam calla. Muszę iść.

OK. Ale nie bądź zła.

Nie jestem.

Trzymam mocno kciuki, jakby co – dodał. Daj w kość tej Knapikowej :)

Odczytała wiadomość. Po chwili zobaczył, że zielona kropka przy jej nazwisku zgasła. Mimo to napisał jeszcze:

Odezwij się potem, jak ci poszło. Buzi :*

Teraz już nie odczytała. Paweł patrzył jeszcze przez chwilę w ekran, ale w końcu wsadził telefon do kieszeni. Robiąc to, spojrzał na siatkę z winami i mrożonymi owocami morza, które ledwo kwadrans temu kupił w supermarkecie. W tym momencie miał ochotę unieść zakupy wysoko ponad głowę, potem zaś rzucić na podłogę, by butelki roztrzaskały się o terakotę, a wino rozbryzgało po ścianach i meblach.

Nie rzucił. Zamiast tego jeszcze raz zaklął głośno, po czym ściągnął buty i kopnął każdy z nich, aż odbiły się od komody i wylądowały na środku przedpokoju. Wziął siatkę, poszedł do salonu połączonego z kuchnią i z całej siły szarpnął drzwi zamrażarki. Wrzucił do środka krewetki, zatrzasnął drzwi, po czym tak samo energicznie otworzył lodówkę, wrzucił do niej wina i sery. Przyjrzał się uważnie jej zawartości, sięgnął do foliowego opakowania leżącego na wysokości oczu, wyciągnął parówkę i odgryzł naraz niemal połowę, a drugim i trzecim kęsem poradził sobie z resztą. Gdy skończył, od razu sięgnął po następną i też wepchnął ją w usta niemal w całości, a potem brał kolejne, aż zjadł wszystkie cztery. Następnie złapał duży kawał żółtego sera, też pochłonął go kilkoma kęsami, niczym jabłko. Następnie z wiszącej szafki wyciągnął pudełko ciastek z czekoladą i zjadł najpierw dwa, potem jeszcze dwa, aż wreszcie podszedł do zlewu, odkręcił wodę i zaczął pić dużymi łykami. Przestał dopiero, gdy poczuł, że już więcej nie może. Wsadził jeszcze głowę pod zimny strumień i trzymał tam przez dobre pół minuty, aż włosy zrobiły się mokre. Wtedy dopiero zakręcił wodę, oparł dłonie o brzegi zlewu i patrzył, jak krople ściekają mu z włosów na brudne naczynia. Mimo to nie czuł się wcale spokojniejszy; kolejne fale wzburzenia wciąż przelewały się przez niego i rozbijały gdzieś w środku.

Wiedział, że tak będzie. Po prostu wiedział. Mógł się o to założyć. W drodze z pracy mógł zajść do bukmachera i postawić na taką sytuację. To oczywiste, że coś musiało jej wypaść i będzie musiała zostać w biurze. Że jak zwykle będzie tam jakiś – jak to ujęła – pożar, który będzie musiała gasić. I oczywiście to ona będzie musiała go gasić, bo nikt inny. O taaak, oczywiście, że ona. Zawsze ona musiała to robić. Nawet jeśli nikt od niej tego nie wymagał. Bo gdyby tego jednego wieczoru po prostu wyszła wcześniej, to cały projekt od razu by się zawalił. Co tam projekt, wszystko by runęło: firma zaraz by zbankrutowała, a półtora tysiąca osób poszłoby na bruk i wkrótce pomarło z głodu. Ale nie, na szczęście ona się poświęci i uratuje świat. Brawo, Ewa! Brawo, brawo, brawo.

No ale z drugiej strony, czemu właściwie się dziwił? Przecież nie było to nic nowego. Nic, czego by nie znał. W końcu zawsze było dla niej coś ważniejszego od niego. Bo nie chodziło przecież o to, że zostawała w pracy. Zupełnie nie chodziło o to. I wcale się jej o to nie czepiał. Jak dla niego mogła pracować nawet i do trzeciej rano, gdyby tylko wiedział, że czasem myśli tam także o nim. Że oprócz gaszenia pożarów istnieje dla niej także on. Ale rzecz jasna Ewa myślami była w pracy i tylko w pracy. On był jedynie postacią epizodyczną – marnie napisaną postacią epizodyczną, która jest posłuszna głównej bohaterce. Liczyła się ona i tylko ona. I nie był to pierwszy raz, kiedy go tak traktowała. Ani drugi, ani trzeci. Zawsze było coś ważniejszego niż on. Zawsze. I szczerze mówiąc, miał już tego dosyć. Powinien jej o tym napisać. Tak. Napisze, że nie podoba mu się takie traktowanie i nie ma na nie ochoty. I że to nie on „wymyśla problemy”, bo problem polega na czymś zupełnie innym. Właśnie tak jej napisze. Dokładnie tak.

Wytarł głowę papierowym ręcznikiem i rozejrzał się za telefonem – leżał na kuchennym stole. Jednocześnie zwrócił też uwagę, jak wielki bałagan panował w całym domu: w przedpokoju walały się buty i klapki, fotel w salonie niemal zniknął pod stertą koszul, koszulek i spodni, podobnie zresztą jak oparcie kanapy, a na stoliku kawowym stało z pół tuzina kubków z całego tygodnia. Zlew był pełen naczyń, a na kuchennym stole wciąż stały talerze i miski po śniadaniu.

Zdecydował więc, że najpierw doprowadzi mieszkanie do stanu względnej używalności. Z wiadomością do Ewy nie musiał się przecież aż tak spieszyć. I tak siedziała teraz na callu. On natomiast zdąży dzięki temu nieco ochłonąć. Gdyby napisał do niej w tym momencie, istniało ryzyko, że znów padłoby słowo za dużo. A wtedy ona znów mogłaby mu zarzucić, że jej nie wspierał. Co było oczywiście nieprawdą. To, że zarzucał jej zostawanie w pracy jemu na złość. Przeciwko niemu. Była to ostatnia rzecz, jaką mógłby jej zarzucić. Zostawała tam wyłącznie dla samej siebie. Za długo ją znał, by tego nie wiedzieć. Już sama możliwość, że może sobie z czymś nie poradzić, wywoływała w niej instynktowną chęć udowodnienia, że jest inaczej. Nawet jeśli oznaczało to trud i poświęcenie. Była to jedna z głównych cech jej charakteru. A może nawet ta najważniejsza cecha, która określała jej podejście do świata.

I nie chodziło wyłącznie o pracę. Ani nawet o sytuacje, które rzeczywiście stawiałyby jej wyzwanie, bo czasem nawet po odejściu od kasy w supermarkecie potrafiła specjalnie wybrać cięższe siatki do niesienia, byleby tylko udowodnić, że może sobie z nimi poradzić. Lub kolejnego dnia po imprezie twierdziła, że nie boli jej głowa, nawet jeśli zbyt dużo wypiła. To było absurdalne. Człowiek nie nabiera przecież wartości od tego, że przeniesie do bagażnika ciężkie siatki z zakupami czy bez słowa skargi przemęczy się cały dzień na kacu. Wbrew pozorom cierpienie nie uszlachetnia. Raczej sprawia, że czyjś charakter staje się coraz twardszy. I czego jak czego, ale tej twardości nie mógł Ewie odmówić. Zwłaszcza że momentami udowadniała to aż nadto dobitnie. Choćby kilka miesięcy temu, gdy wylała przypadkiem na dłoń wrzący olej z głębokiej patelni. W tamtym momencie oczywiście nie udawała, że jej nie bolało – i tak nie mogła powstrzymać łez – ale nawet wtedy twierdziła, że to nic wielkiego i wystarczy tylko puścić na rękę zimną wodę z kranu. Ostatecznie musiał ją niemal siłą wsadzić do ubera i zawieźć na izbę przyjęć, by założyli jej specjalny opatrunek; najprawdopodobniej tylko dlatego nie zostały jej blizny.

Zebrał już wszystkie ubrania i przeniósł je do kosza w łazience. Następnie wrócił do salonu i zaczął wkładać naczynia do zmywarki.

Nie chodziło jednak o konkretne wydarzenia. Poza tym nie zachowywała się w podobny sposób przez cały czas. Gdyby tak było, nie można by z nią przecież wytrzymać. Jak każdy miewała najróżniejsze oblicza, bywała czuła i ciepła, a także opiekuńcza. Ale nawet wtedy jej twardość ciągle istniała gdzieś w tle, jak stała linia melodyczna, która nie musi dominować nad innymi dźwiękami, by wyznaczać rytm utworu. Co oznaczało, że nie była jedną z cech charakteru, ale czymś tkwiącym w niej głębiej. Może był to sam fundament jej osobowości. I choć na początku ich związku zastanawiał się, czy to przypadkiem nie jest tylko poza lub coś w rodzaju gry obliczonej na pokazanie, jaka jest silna i niezależna, obecnie była to ostatnia rzecz, o jaką mógłby ją posądzać. Ewa wcale nie grała i nie było w niej potrzeby manipulacji ani też wyrachowania czy interesowności. W ogóle nie zajmowała się tym, co inni mogą o niej myśleć, a już na pewno nie zastanawiała się nad ich postępowaniem.

Ale nie dlatego, że nie rozumiała ludzi. Rozumiała doskonale. To raczej dla niego emocje były niczym obcy język, którego człowiek uczy się w dorosłości. Ale choć umie odróżnić przymiotnik od przysłówka, odmieniać wyrazy i używać odpowiednich czasów, nie ma szansy osiągnąć biegłości kogoś, kto mówi tym językiem od dziecka. Ewa natomiast była pod tym względem właśnie niczym native speaker. Potrzebowała zaledwie rzutu oka na daną osobę, na jedną jej reakcję czy kilka gestów, by poznać jej charakter. A przynajmniej wiedzieć, czy ktoś jej pasuje, czy nie. Ustawiała więc różne osoby wokół siebie według własnej hierarchii i zasad, jedne dopuszczając bliżej, a innym zostawiając dalsze orbity swojego towarzyskiego kręgu. Wszyscy zgadzali się na to bez protestów, jak gdyby był to naturalny porządek rzeczy; co więcej, często zabiegali o jej względy. Wielokrotnie widział, jak nawet w zupełnie obcym gronie wielu ludzi skupia na niej uwagę i rozmawiając, zwraca się do niej, nawet jeśli ona sama nie zabiera głosu. Ona z kolei przyjmowała te dowody zainteresowania, jakby było to coś oczywistego, coś, co się jej należy.

Nie wiedział, skąd bierze się ta jej przedziwna siła. Na pewno nie chodziło o to, że była wyjątkowo piękna czy nadzwyczaj wytwornie się ubierała. Była wprawdzie dość ładna, ale nie na tyle, by już dzięki samej urodzie mieć władzę nad ludźmi, a nosiła się raczej gustownie i z wyczuciem, ale bez ekstrawagancji, która domagałaby się uwagi. Być może chodziło o szacunek, jaki okazywała samej sobie, a który inni instynktownie wyczuwali. Albo – co bardziej prawdopodobne – o pewne wymagania i standardy, które miała wobec wszystkich wokół, bez względu na to, czy chodziło o sprzątaczkę, czy szefa banku. Bo mimo że nie oceniała ludzi według tego, jakie wykonują zajęcie, to oceniała ich według tego, jak robią to, co robią. I jeśli tylko widziała, że ktoś wykonuje swoje zadania niedokładnie i po łebkach, nie wahała się okazać swojej irytacji. A umiała być naprawdę ostra i zazwyczaj nie przebierała w słowach. Często powtarzała, że „połowa nieszczęść świata bierze się z głupoty, a druga połowa z bylejakości i nie wolno tolerować ani jednego, ani drugiego”. Trzymała się tej maksymy do tego stopnia, że nawet swoim przełożonym potrafiła powiedzieć prosto w oczy, że popełnili błąd.

Przekładając teraz do zmywarki kolejne talerze ze zlewu, Paweł pomyślał, że pod tym względem różni się od niej całkowicie. W takich wypadkach wolał siedzieć cicho i po prostu machnąć ręką. Przecież i tak nie zmieni świata. A poza tym nie było żadnego powodu, by to akurat on wychodził przed szereg. Z doświadczenia wiedział, że rzadko kiedy się na tym zyskuje. Chyba że nowych wrogów. W jej przypadku było jednak inaczej – nie tylko nie zrażała ludzi krytyką, lecz jej zdanie było cenione i miało swoją wagę. A brało się to najpewniej z tego, że najbardziej krytyczna i wymagająca była wobec siebie samej. I perfekcji oczekiwała przede wszystkim od siebie. Czasem zresztą posuwała się aż do granic zdrowego rozsądku, bo nawet mało ważne prezentacje zdarzało się jej poprawiać kilkanaście razy (przy czym nigdy nie była z nich całkiem zadowolona), a do kwartalnych sprawozdań podchodziła tak, jak gdyby pisała co najmniej „Wojnę i pokój”. Twierdziła, że tylko wymagając od siebie, ma się prawo wymagać także od innych.

Oczywiście miało to swoją cenę, bo ludzie często odbierali ją jako chłodną lub nieprzystępną, a czasem nawet wyniosłą. Wiele osób nie mogło też wytrzymać jej bezkompromisowości. A czasem słyszał nawet, że niektórzy się jej boją. Dla Ewy nie miało to chyba większego znaczenia, bo i tak do nikogo się nie przymilała, a już w ogóle nie znosiła networkingu i powierzchownych kontaktów obliczonych na wzajemne korzyści. A jednak nie znaczyło to, że stroniła od ludzi. Miała wokół siebie zżytą grupę przyjaciół, z którymi znała się od lat, i na niewielu rzeczach zależało jej tak jak na nich. Wśród nich wydawała się najlepszą wersją samej siebie: była jednocześnie swobodna i wesoła, czuła i autentycznie nimi zainteresowana; czasem nawet bardziej niż Pawłem.

Jednak również wobec najbliższych bywała ostra i krytyczna. A chwilami nawet okrutna. Zwłaszcza jeśli ktoś przekraczał jej granice. W takich momentach przypominała dzikie zwierzę, które czując zagrożenie, błyskawicznie rzuca się do gardła. A w jej przypadku oznaczało to tyle, że wbijała w drugą osobę szpilę tak bezlitosnej oceny, że docierała nią aż do samego serca. A im kogoś znała lepiej, tym trafiała celniej. Jego także. Lub może przede wszystkim – w końcu znała go najlepiej.

Ale co najbardziej zaskakujące, w takich momentach wcale nie czuła się ze sobą dobrze. Była świadoma, że swoimi słowami sprawia ludziom ból, i nie chciała tego robić. A nawet siebie za to nie lubiła. Próbowała z tym zresztą walczyć, pracować nad sobą. (I musiał przyznać, że obecnie umiała nad sobą panować lepiej niż parę lat temu, gdy się poznali). Mimo to wciąż zdarzały się jeszcze chwile, gdy nie była w stanie powstrzymać swojej natury i w momentach zagrożenia mimowolnie wystawiała kolce. Wtedy natychmiast pojawiały się u niej wyrzuty sumienia i poczucie winy. Niekiedy tak wielkie, że biczowała się nimi jeszcze przez długi czas. Czasem nawet zupełnie bez potrzeby, bo tylko wydawało jej się, że potraktowała kogoś zbyt ostro. Zupełnie jak gdyby nie ufała sama sobie. To właśnie była jej pięta achillesowa, w którą należało celować. Dlatego powinien teraz napisać jej właśnie coś takiego, by poczuła, że go zraniła. Sprawiła mu ból tymi niesprawiedliwymi ocenami. Pora, by zrozumiała, że go skrzywdziła. I wtedy sama na siebie ześle wyrzuty sumienia; sama sobie wymierzy karę. Tak. Dokładnie tak.

Włożył właśnie do zmywarki ostatnie sztućce i schylił się do szuflady po kapsułkę, po czym umieścił ją w kieszonce. Wsunął obie półki do środka, ustalił program i zamknął klapę. Po chwili mieszkanie wypełnił odgłos pompy tłoczącej wodę do urządzenia.

Wyjął smartfon z kieszeni i otworzył rozmowę z Ewą, a następnie uniósł kciuk wysoko nad klawiaturę, jak gdyby odbezpieczał rewolwer.

Przez dłuższą chwilę trzymał go jednak nieruchomo nad ekranem. Bo co konkretnie miał jej napisać? Że było mu przykro, że za nim nie tęskniła? Było w tym coś upokarzającego. Nie na tym powinien polegać związek, że trzeba domagać się uwagi. Zwłaszcza że i tak nie stałby się nagle przez to ważny dla niej. Poza tym od ich rozmowy minął już ponad kwadrans i w tym momencie wychodzenie z kolejną pretensją wyglądałoby niczym jakaś żałosna zasadzka partyzanta z lasu; beznadziejne postscriptum pokonanego. Poza tym nie on powinien do niej pisać, tylko ona do niego. Tak, zdecydowanie. Niech sama zauważy, że sprawiła mu przykrość. W końcu miała w sobie tyle empatii; a przynajmniej zawsze tak twierdziła.

Rozluźnił więc kciuk i zablokował telefon. Następnie oparł się o blat. Zdał sobie sprawę, że jest cały mokry od potu. Przy sprzątaniu mocno się zgrzał. Nic dziwnego. Mimo że była dopiero połowa czerwca, od dobrych dwóch tygodni temperatury wahały się w okolicach trzydziestu stopni. W mieszkaniu było niewiele chłodniej. W salonie panowała jeszcze znośna temperatura – okna wychodziły na północny zachód i słońce zaglądało tu dopiero wczesnym wieczorem. Ale w sypialni, która znajdowała się po przeciwległej stronie mieszkania i miała duże drzwi balkonowe, było pewnie gorąco jak szklarni. Zwłaszcza że wszystkie rolety były podniesione przez cały dzień.

To też była decyzja Ewy. Gdyby to zależało od niego, nie podnosiłby tych rolet wcale. I zanim z nim zamieszkała, potrafił nie odsłaniać okien przez wiele tygodni. Nie tyle z powodu gorąca, które aż tak bardzo mu nie przeszkadzało, ile przede wszystkim dlatego, że nie chciał być widoczny dla ludzi z zewnątrz. Na ich osiedlu budynki znajdowały się tak blisko siebie, że przez okno w salonie niemal mógł odczytać godzinę na wyświetlaczu piekarnika w kuchni sąsiadów po drugiej stronie ulicy. W takich warunkach opuszczanie rolet było raczej koniecznością niż wyborem.

Jeśli jednak istniał jakiś symbol nieustępliwości Ewy, to właśnie te rolety – spojrzał teraz na okna, przez które widać było jak na dłoni pół osiedla. W pewnym sensie były one wręcz symbolem ich związku. Nawet jeśli to głupio brzmiało. Tylko co z tego? Między dwójką ludzi nie ma czegoś takiego jak „głupio”. Odwrotnie: to właśnie pozornie najgłupsze sprawy często są najważniejsze. Związki potrafią się przecież rozpaść z powodu nieopuszczania deski w toalecie. W ich przypadku nie mogła to być deska, bo Paweł w domu sikał zawsze na siedząco, natomiast stały się nią właśnie rolety. I to o nie stoczyli jakiś czas temu prawdziwą wojnę. A raczej Ewa ją stoczyła, bo on przez długi czas nie zdawał sobie nawet sprawy, że ją prowadzą.

Zaczęła się zresztą tak niewinnie, że nawet tego nie zauważył. Na pewno stało się to przed przeprowadzką Ewy. Najprawdopodobniej jeszcze wtedy, gdy dopiero zaczynali się spotykać i spędzała u niego tylko niektóre wieczory. Już wtedy zaczęła odsłaniać okna, mówiąc, że czuje się jak w grobie. Gdy odpowiadał jej, że woli mieszkać w grobie niż w akwarium, przewracała oczami i odpowiadała, że na pewno nikt nie ma nic lepszego do roboty, tylko gapić się w jego okna. Albo twierdziła, że mogłaby ten dziwaczny zwyczaj jeszcze zrozumieć, gdyby wieszał na ścianach nazistowskie insygnia albo haki do BDSM czy chociaż hodował na parapecie marihuanę – ale nie robił nic, czego mógłby się wstydzić. Próbował jej wtedy tłumaczyć, że nie chodziło o to, co wieszał na ścianach ani co hodował na parapecie, ani nawet – czy ktoś rzeczywiście patrzył w jego okno. Tylko o samą świadomość, że mógłby być podglądany. Ale nawet jeśli starała się go zrozumieć, to na pewno nie czuła tego samego; twierdziła, że jeśli to nawet jest problem, dotyczy nie jego, tylko osoby, która zajrzałaby do mieszkania.

Początkowo nie miało to jednak większego znaczenia, bo kiedy tylko od niego wychodziła, opuszczał rolety. I tak zostawały do czasu, aż Ewa podniosła je kolejny raz. Było w tym nawet coś z gry czy zabawy, gdy natychmiast po przekroczeniu progu teatralnie podnosiła ręce i szła odsłonić wszystkie okna. Lub gdy nazywała go nietoperzem i wampirem, a on w odpowiedzi udawał, że razi go światło, i gryzł ją w szyję. Albo gdy Ewa przy odsłoniętych oknach chodziła specjalnie nago po domu, a raz po prysznicu podeszła owinięta tylko ręcznikiem do drzwi balkonowych, rozchyliła go nagle i przykleiła piersi do szyby. „Przynajmniej mają wreszcie na co popatrzeć! Ci twoi podglądacze!” – wołała zgięta wpół ze śmiechu, gdy przerażony zerwał się z kanapy.

Uśmiechnął się teraz krótko na to wspomnienie. Miało najwyżej dwa lata, a wydawało się pochodzić z innej rzeczywistości, oddzielonej od obecnej grubą warstwą późniejszych wydarzeń.

Wraz z kolejnymi miesiącami przyjazne przeciąganie liny zaczęło zmieniać się w coraz bardziej zaciętą próbę sił. Wygłupy stopniowo straciły swoją lekkość, coraz częściej zastępowały je krótkie spięcia oraz pokazówki, jak wtedy, gdy wychodził do sklepu, a kiedy wracał, rolety były podniesione. Przez pewien czas odwdzięczał się jej zresztą pięknym za nadobne. Mimo to nawet wtedy nie dostrzegał, jak wielkie znaczenie miał ten spór. Zwłaszcza że ich związek, jeśli nie liczyć wojny roletowej, układał się całkiem nieźle. A od czasu, gdy Ewa z nim zamieszkała, wręcz bardzo dobrze. Dlatego tak bardzo zaskoczyło go, gdy doszło do tamtej kłótni – chyba największej między nimi do tej pory. Na pewno miała najpoważniejsze skutki.

Dobre kilka miesięcy po jej przeprowadzce, w jeden z zimowych wieczorów, siedzieli na kanapie i pili czerwone wino. Paweł chyba coś czytał, a ona tysięczny raz oglądała na telefonie klipy „Przyjaciół”, do których wciąż wracała, mimo że znała wszystkie odcinki na pamięć. Wprawdzie dopiero dochodziła ósma wieczorem, ale na dworze od dawna panowały ciemności, a na patio leżał śnieg i od samego patrzenia przez okno robiło się zimno. W którymś momencie wstał i podszedł do drzwi balkonowych, by spuścić rolety. Ale jeszcze zanim uporał się z pierwszą, Ewa ni stąd, ni zowąd spojrzała na niego wzrokiem, w którym tkwiły dwa sztylety. Już w tym momencie wiedział, że powinien się wycofać, ale pomimo to zasłonił drzwi balkonowe, a potem dwa duże okna w salonie. Następnie wrócił na kanapę. Nie mógł się już jednak skupić na czytaniu; czuł, że jest wściekła i wystarczy jedna mała iskra, by doszło do wybuchu. I rzeczywiście doszło.

Gdy po dłuższym milczeniu zapytał, czy może dolać jej wina, od razu warknęła, że ma już dość takiego życia i jeśli ono ma dalej tak wyglądać, to nie, wie czy jest sens, żeby ze sobą mieszkali. Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wybąkał jedynie, że jeśli tak bardzo przeszkadzały jej zasłonięte okna, mogła je przecież odsłonić. Ale zamiast ją tym uspokoić, rozjuszył jeszcze bardziej: spojrzała na niego jak na idiotę i stwierdziła, że rolety nie mają dla niej żadnego znaczenia, ma gdzieś, czy są podniesione, czy opuszczone, i w ogóle nie wie, czemu się ich tak uczepił. Nic już wtedy nie rozumiał. Odparł, że w takim razie nie wie, czemu ona ma do niego pretensje. Wtedy Ewa wyprostowała się na kanapie tak szybko, że omal nie wylała wina z kieliszka, i zaczęła mu zarzucać, że od samego początku ich związku traktuje mieszkanie jak swoją twierdzę, którą ona musi wciąż zdobywać i walczyć o każdy przyczółek, a mimo to wciąż czuje się w nim jak intruz. A gdy spróbował się bronić, przerwała mu i zaczęła wymieniać kolejne przykłady, które potwierdzały jej słowa. Po pierwsze, nie chciał, żeby powiesiła jakiś obraz, po drugie, żeby wymienili żyrandole, po trzecie, kiedyś pokazała mu w telefonie rośliny, które chciała wstawić do domu, a on powiedział, że nie będą robić z mieszkania palmiarni, co sprawiło, że – jak to ujęła – „poczuła się jak gówno”. A nawet zarzuciła mu, że zanim się wprowadziła, sama musiała zaproponować, że będzie płacić połowę czynszu, co dla niej wyglądało tak, jak gdyby nie chciał jej dopuścić do wspólnego mieszkania.

To ostatnie było już kompletną bzdurą. Dla niego było oczywiste, że będą razem płacić czynsz i nawet nie przyszłoby mu do głowy, że mogłoby być inaczej. Dzielenie się kosztami po połowie było dla niego tak naturalne, że nie widział potrzeby, żeby o tym rozmawiać. Nie traktował też mieszkania jak twierdzy ani jej jak intruza. Natomiast sytuacji z obrazem czy roślinami w ogóle nie pamiętał. Ale i tak nie dowodziłyby tego, co mu zarzucała. Nie był potworem kategorycznie zabraniającym powieszenia jakiegoś obrazka. Poza tym nie musiała go o to nawet pytać. Mogła robić, co tylko chciała. I przeważnie tak właśnie było. Problem polegał na tym, że o ważnych dla siebie sprawach nigdy nie mówiła wprost, tylko wspominała o nich mimochodem w zupełnie przypadkowym momencie – na przykład gdy akurat gasły światła w kinie albo podczas oglądania ubrań w galerii handlowej. Lub po prostu między rozmową o pogodzie a wzmianką o tym, co zjedzą na kolację. A później oczekiwała, że wśród tych dziesiątek nieważnych informacji on wyłowi tę, która była dla niej ważna.

Starał się jej to wszystko tłumaczyć, ale jego argumenty nie odnosiły żadnego skutku. W dodatku im bardziej się bronił, tym bardziej ją rozsierdzał. Ewa w którymś momencie stwierdziła, że największym problemem jest to, że on nawet nie wie, na czym ten problem polega.

I oczywiście przez cały ten czas ani razu nie podniosła głosu. W kłótniach nie podnosiła go niemal nigdy. Im bardziej była wściekła, tym ciszej mówiła. Czasem tak cicho, że aż musiał się do niej przysuwać, by coś usłyszeć. Co było tym trudniejsze, że z jej telefonu wciąż dobiegały dialogi z „Przyjaciół” oraz głośny śmiech z taśmy, który brzmiał jak absurdalne puenty do ich kłótni. A kłócili się jeszcze długo; tak długo, że nie pamiętał już większości wątków i tematów. Ani też nawet tego, czym się ta kłótnia skończyła. Chyba po prostu fizycznym i psychicznym wyczerpaniem obojga. Wcześniej jednak przeszli przez wszystkie problemy związku. Pamiętał dobrze, że cały czas przewijał się temat jego podejścia do świata, z którym wciąż walczy jak wiecznie zbuntowany nastolatek, zamiast się dogadać i ułożyć jak dorosły. Ale nawet teraz nie wiedział, o co tak naprawdę jej chodziło. Przecież całe życie nie robił nic innego, tylko właśnie dopasowywał się do świata.

Ostatecznie zrozumiał, że musi jej ustąpić. A choć nie dał tego po sobie poznać, ona też musiała to czuć, bo w którymś momencie przestała go atakować. Wreszcie miał wrażenie, że nie tyle się kłócili, ile negocjowali warunki traktatu pokojowego. Albo może lepiej: warunki kapitulacji. Bo tak jak w średniowiecznych wojnach, kiedy jedna bitwa decydowała o tym, do kogo należeć będzie królestwo z milionami poddanych, tak samo tamta kłótnia zdecydowała o tym, do kogo będzie należeć mieszkanie. I nie było wątpliwości, kto ją wygrał. Rozejrzał się dookoła: na ścianie nad sofą wisiał duży obraz z pastelowymi plamami układającymi się w nieregularne wzory, pod oknami i w rogu salonu stały doniczki z wysokimi roślinami, których nazw nigdy nie zapamiętał, a pod sufitem wisiał duński żyrandol z lat sześćdziesiątych, po który specjalnie pojechali zimą pod Poznań. „Wreszcie widać, że ktoś tu mieszka”, jak stwierdziła jego mama, gdy rodzice byli u nich niedawno na obiedzie.

A okna były odsłonięte. Jak niemal zawsze. Od czasu tamtej kłótni zasłaniali tylko na noc duże drzwi balkonowe w sypialni. Przez pewien czas zdarzało mu się opuszczać rolety, gdy Ewy nie było w domu, ale później przestał. Ostatnio nie było mu z tym nawet tak źle. Zwłaszcza że gdy siedział w rogu kanapy, był niemal niewidoczny z zewnątrz. Znowu się więc do kogoś dostosował. Zresztą czy miał inne wyjście? Wprowadzając się do niego, Ewa musiała wnieść do domu nie tylko swoje rzeczy, ale także zasady i porządki. Poza tym już gdy proponował jej, by zamieszkali razem, spodziewał się, że będzie musiał nieco ustąpić. Jeśli w ogóle nie zrobił tego już dużo wcześniej, bo przecież decyzja o wspólnym mieszkaniu była właściwie decyzją Ewy. Oczywiście nie oznajmiła tego wprost. Po prostu w którymś momencie poczuł, że tego właśnie od niego oczekuje. Dała mu to do zrozumienia tak subtelnie, że Paweł musiał ją przekonywać do przeprowadzki. A raczej: przekonywać ją, że sam tego chce. A jeszcze precyzyjniej: przekonywać siebie samego, że tego chce. I w końcu już chyba naprawdę tego chciał. Lub przynajmniej czuł, że powinien chcieć.

Może więc wszystko rozegrało się już o wiele wcześniej, a późniejsze podnoszenie i opuszczanie rolet nie miało większego znaczenia? Tak samo jak nie miało znaczenia to, że ona rozrzucała ubrania po całym domu, a on zapominał o gaszeniu świateł w pokojach. Ani że to akurat Ewa wprowadziła się do niego, a nie on do niej. Pewnie nawet gdyby zamieszkali w chatce w Timbuktu, ustaliłyby się między nimi takie same zasady. W końcu takie rzeczy rozgrywają się na zupełnie innym poziomie – nie okoliczności, ale charakterów. To w nich zapisany jest przyszły kształt relacji. Lub przynajmniej najważniejsze kontury.

Co w ich przypadku oznaczało, że z czasem będzie stawał się dla niej coraz mniej ważny, aż w końcu Ewa zupełnie przestanie zwracać na niego uwagę. I gdy o tym teraz myślał, był niemal przekonany, że od dawna uważała go za kogoś słabego. Może nawet od samego początku. A może właśnie fakt, że nie nigdy nie stawiał jej prawdziwego oporu, był tym, co ją do niego początkowo przyciągnęło – ale obecnie odpychało. Jedna z podstawowych zasad związków brzmi tak, że to, co najpierw najbardziej intryguje, potem irytuje. Może więc teraz oczekiwała od niego, by był silniejszy, stanowił wyzwanie? Tak, najpewniej tak było W ostatnim czasie była dla niej za dobry, a ona traktowała jego dobroć jako słabość. Ale skoro tak, to proszę bardzo, niech przekona się, że wcale nie jest z nim tak łatwo. Niech przekona się, że i on potrafi stawiać opór. Może wtedy wreszcie zwróci na niego uwagę. Może wtedy zacznie go wreszcie doceniać. Zacznie go znów zauważać. Niech ma z nim wreszcie trudniej. W końcu tak lubiła mieć w życiu trudno…

Zebrał się w sobie, wstał, a następnie szybkim krokiem podszedł do drzwi balkonowych, kilkukrotnie pociągnął łańcuszek przy rolecie, a materiał zsunął się do samej podłogi.

Za chwilę zrobił to samo także z drugim oknem balkonowym i wszystkimi narożnymi oknami części kuchennej. Następnie przeszedł do sypialni, a gdy opuścił już wszystkie rolety, stanął w lekkim rozkroku, niczym bokser po zadaniu nokautującego ciosu.

Po chwili opuścił jednak głowę na piersi i głęboko westchnął. Wcale nie poczuł się lepiej. Doznał tylko jeszcze większej bezsilności. Oraz kompletnie opadł z sił. Jak gdyby miał na barkach ciężar, który przyciskał go do ziemi niczym stukilowy worek cementu. Spróbował rozmasować kark, ale to nic nie dało. Zauważył tylko, że pot na jego ciele zdążył już wyschnąć i pokrywał go teraz kleistą mazią. Również koszula na plecach i pod pachami była wilgotna i ciepła, a włosy wydawały się sklejone woskiem i po przeczesaniu sztywno sterczały.

Przydałby się prysznic. Zwłaszcza że po całym dniu pracy i tak czuł się brudny. Siłą woli zignorował przygniatający go ciężar i poszedł się do łazienki.

Zrzucił z siebie przepoconą koszulę, spodnie, skarpetki i bokserki. Zwinął je wszystkie w kłębek, wrzucił do kosza na bieliznę, po czym stanął przed lustrem i pokręcił głową. Wyglądał okropnie. Po całym tygodniu pracy zmęczenie odcisnęło mu na twarzy szary stempel, oczy były całkiem matowe, co razem z popielatymi cieniami pod nimi dawało efekt ciemnych dołów. Ciało prezentowało się jeszcze gorzej: skóra na piersiach i ramionach była blada jak papier ryżowy, a plecy miał już tak zgarbione od komputera, że nie mógł się do końca wyprostować; szyja była nachylona pod lekkim kątem do przodu jak u starego żółwia. Najgorsza ze wszystkiego była opona, która nawisała lekko nad penisem – złapał ją mocno obiema dłońmi, jak gdyby chciał ją wyrwać. Gdy puścił, na ciele zostały białe ślady po palcach; miał ochotę splunąć w lustro.

A to wszystko przez bieganie. Przez to, że około półtora roku temu (dokładnie rok i osiem miesięcy) udało mu się wreszcie rzucić palenie. Przez to jeszcze nie utył. W każdym razie niewiele. Nie tylko dlatego, że tak się pilnował, ale po prostu nie ciągnęło go wtedy do jedzenia. Był zdziwiony, bo wcześniej ze sto osób mówiło mu, że zwiększenie apetytu jest naturalnym skutkiem ubocznym odstawienia nikotyny. W jego przypadku wcale tak nie było. Pomimo że palił niemal paczkę dziennie, a rzucił praktycznie z dnia na dzień. Jedynymi skutkami ubocznymi, jakich doświadczył, były początkowe rozdrażnienie oraz zaparcia, które oczywiście nie należały do przyjemności, ale nie były też straszne. A na pewno nie tak straszne jak sceny z reklam gum i plastrów nikotynowych, gdzie rzucający nie śpią po nocach, duszą się i krztuszą, a na widok papierosa skręca ich z pragnienia i nerwów. Gdzieś wyczytał jednak, że producentom gum i plastrów zależy, by rzucanie kojarzyło się z wielkim trudem, gdyż dzięki temu ludzie chętniej kupują ich produkty. Klasyka.

Tej pułapki udało mu się na szczęście uniknąć. Wpadł za to w inną. Niedługo po rzuceniu poczuł się pełen energii, którą musiał jakoś spożytkować. Wziął się więc za bieganie. I to od razu całkiem ostro, bo kilka razy w tygodniu, bez względu na pogodę i samopoczucie; w ciągu zaledwie półtora roku zszedł z sześciu minut na kilometr (na dystansie dziesięciu kilometrów) do pięciu minut dwudziestu sekund. Tyle że od samego początku zaczął sobie rekompensować ten zwiększony wysiłek batonikami i ciastkami, a czasem też piwem lub lampką wina po treningu. Nie miał wtedy większego pojęcia o odżywaniu i był przekonany, że sport całkowicie wystarczy, by spalić dodatkowe kalorie. Poza tym na początku nawet nie zauważył, że tyje. Zwłaszcza że przy jego stu osiemdziesięciu czterech centymetrach nie było tego tak bardzo widać. Nie miał też w domu wagi. Gdy ważył się u rodziców, robił to zwykle po dużym obiedzie, więc parę kilogramów więcej wydawało mu się naturalne. Poza tym był przekonany, że od wysiłku zatrzymuje mu się woda w organizmie. A przez pewien czas wmawiał sobie nawet, że waży więcej głównie za sprawą przyrostu masy mięśniowej.