5 grudniów - Kestrel James - ebook + audiobook + książka

5 grudniów ebook i audiobook

Kestrel James

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Porywająca historia, a finał to prawdziwy majstersztyk". – Stephen King.

Zdobywczyni Edgar Award za najlepszą powieść kryminalną roku 2022.

Nominowana do nagród Barry Award, Hammett Prize za najlepszy kryminał roku.

Uznana przez czasopismo „Image” za jeden ze 100 NAJLEPSZYCH KRYMINAŁÓW WSZECH CZASÓW.

Grudzień 1941 roku. Stany Zjednoczone są na krawędzi wojny, a w Honolulu na Hawajach detektyw Joe McGrady ma rozwiązać sprawę brutalnego zabójstwa, która odmieni jego życie. Tropem sprawcy podąża przez Pacyfik do Hongkongu, nie mając pojęcia, że japońska flota zmierza już w stronę Pearl Harbor. Wichry wojny rzucą go aż do Tokio, gdzie w domu wroga znajdzie coś, czego się nie spodziewał…

5 grudniów to niezwykła historia o przetrwaniu wbrew przeciwnościom, o miłości, nieustępliwym śledztwie oraz cenie, jaką płacą ludzie dotknięci wojną. Mistrzowska powieść w klimatach noir, łamiąca serce niczym Światło, którego nie widać, niezapomniana jak kultowa Casablanca i ekscytująca jak najlepsze wojenne thrillery, z porywającym i zaskakującym finałem, który na zawsze zostaje w pamięci czytelnika.

5 grudniów pchnie cię wprost w odmęty mrocznego kryminału w stylu noir. Nie przegap. – Megan Abbott, autorka m.in. "Niebezpiecznych kobiet"

Napięcie nie słabnie do ostatniej strony. Jeśli lubisz powieści Michaela Connelly'ego, pochłoniesz Kestrela. – James Patterson, autor m.in. "Córki prezydenta" (z Billem Clintonem)

Tempo, styl i niebywały suspens. – Lee Child, autor m.in. "Poziomu śmierci"

Epicki kryminał, który przejdzie do historii. - Dennis Lehane, autor "Rzeki tajemnic" i "Ostatniej przysługi"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 470

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 12 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Wyjąt­kowa opo­wieść, prze­peł­niona emo­cjami, suspen­sem i wystar­cza­jącą ilo­ścią prze­mocy, by zaspo­koić naj­bar­dziej żąd­nego krwi czy­tel­nika”.

– „The Library Jour­nal”

„Wspa­niała […] ponad­cza­sowa histo­ria miło­sna i wcią­ga­jący thril­ler […] dosko­nale połą­czone […] wątki spla­tają się w ide­alny spo­sób w zapie­ra­ją­cym dech finale, na prze­mian bru­tal­nym i zaska­ku­jąco wzru­sza­ją­cym… Pole­caj­cie tę książkę, bo w pełni na to zasłu­guje”.

– „Booklist”

„Wspa­niałe połą­cze­nie kry­mi­nału, wojny i histo­rii”.

– „The New York Post”

„Arcy­dzieło. Czeka cię z nim nie­prze­spana noc. Wyjąt­kowe i wspa­niałe”.

– Eric Red­man, autor m.in. The Dance of Legi­sla­tion, Bones of Hilo

„Mode­lowy przy­kład wcią­ga­ją­cej lek­tury – prze­peł­niona emo­cjami kry­mi­nalna intryga, ukształ­to­wana przez tra­giczne lata wojny, histo­ria nie­ustę­pli­wej nadziei w obli­czu nie­odwza­jem­nio­nego odda­nia i ska­za­nej na porażkę miło­ści”.

– Every Read Thing

„Poko­cha­łem każdą stronę tej powie­ści. Dosko­nała wojenna opo­wieść w kli­ma­cie noir, która wciąga cię w tajem­nice i prze­nosi do innej epoki”.

– Mason Cross, autor m.in. The Time to Kill

„Cudowna książka! Jeden z naj­lep­szych kry­mi­na­łów noir, jakie czy­ta­łem, łączący epicką, wojenną i miło­sną histo­rię. Nie spo­sób się ode­rwać”.

– James Reaso­ner, autor m.in. Rewol­we­row­ców

„Wcią­ga­jąca, pełna napię­cia, wspa­niała saga nie­przy­po­mi­na­jąca niczego, co dotąd czy­ta­li­ście, i to bez cie­nia prze­sady. Pełna mocy, dosko­na­łej fabuły, serca i wdzięku”.

– Pulp Fic­tion Reviews

„Czy­ta­jąc 5 grud­niów, mamy poczu­cie, że książka mogłaby zostać napi­sana w zło­tym wieku kry­mi­nału noir […] nie­zwy­kle udana”.

– SFBook Review

„5 grud­niów to kry­mi­nał, wojenna opo­wieść, thril­ler, romans, prze­wod­nik po Hono­lulu. Jest wszyst­kim naraz… książka jest wspa­niała, tak jak spo­sób, w jaki została napi­sana”.

– Expres­sed

© Library of Con­gress, Prints & Pho­to­gra­phs Divi­sion, Farm Secu­rity Admi­ni­stra­tion/Office of War Infor­ma­tion Black-and-White Nega­ti­ves

Część pierwsza

NOŻE I BLIZNY

Hono­lulu | Atol Wake | Hong­kong

26 LISTO­PADA 1941–7 GRUD­NIA 1941

1

Joe McGrady wpa­try­wał się w whi­skey. Była tak świeżo nalana, że mimo upału lód nawet nie zaczął się topić. Lokal wypeł­niała kako­fo­nia dźwię­ków. Mary­na­rze zama­wiali po dzie­sięć piw, jed­no­cze­śnie poda­jąc ogień dziew­czy­nom, nad któ­rymi mieli wyraźną prze­wagę liczebną. Ktoś wrzu­cił pię­cio­cen­tówkę do wur­lit­zera i wybrał numer orkie­stry Jimmy’ego Dor­seya. Mun­du­rowi natych­miast zare­ago­wali – zaczęli krzy­czeć do swych dziew­czyn, żeby się prze­bić przez jazgot muzyki. Wie­czór dopiero się zaczy­nał i jak dotąd nie wpa­dli na to, by zamó­wić coś moc­niej­szego od piwa. Do pierw­szej bija­tyki zostało pew­nie jesz­cze kilka godzin, ale tym pro­ble­mem mógł się zająć inny gli­niarz. Joe się­gnął po drinka i pową­chał: czter­dzie­ści pięć pro­cent mocy. Przy­jem­ność warta każ­dego centa, nawet jeśli za por­cję na trzy palce musiał pra­co­wać ponad godzinę.

Zanim zamo­czył usta, wró­cił bar­man z ogo­loną głową, zapuch­nię­tymi oczami i pro­stymi bli­znami po brzy­twie na policz­kach. Więk­szość ludzi na widok takiej twa­rzy wychy­li­łaby tru­nek dusz­kiem, ale McGrady odsta­wił szklankę.

– Joe – powie­dział Tip.

– Tak?

– Tele­fon. Zdaje się, że kapi­tan Beamer. Możesz ode­brać na pię­trze.

Znał drogę. Znowu uniósł szklankę i pochło­nął whi­skey jed­nym solid­nym łykiem. Czuł, że trzeba mu cze­goś takiego – gład­kiego i ogni­stego zara­zem. Skoro Beamer dzwo­nił o takiej porze, zano­siło się na nad­go­dziny. To z kolei ozna­czało, że kolejny dzień, czwar­tek, będzie do bani. I że Molly będzie zawie­dziona. Choć z dru­giej strony, pie­nią­dze za nad­go­dziny były nie do pogar­dze­nia, więc mógł jej to jakoś wyna­gro­dzić. Poło­żył trzy pół­do­la­rówki na barze, otarł usta ręka­wem koszuli i ruszył na górę.

– Tu detek­tyw McGrady.

– Dzięki Bogu.

– Sir?

– Że nie jesteś pijany.

– Skoń­czy­łem służbę pół godziny temu. Gdyby dał mi pan całą godzinę, pew­nie zdą­żył­bym wię­cej zdzia­łać.

– Następ­nym razem. A teraz wra­caj, i to migiem. Szef już czeka.

– Tak jest.

Odło­żył słu­chawkę na bake­li­towe widełki i zszedł innymi scho­dami, wio­dą­cymi z biura na pię­trze baru Bow­sprit wprost na ulicę. W końcu padało. Deszcz nie miał potrwać zbyt długo, ale teraz McGrady musiał sko­rzy­stać z osłony, jaką dawały mu mar­kizy nad witry­nami więk­szo­ści skle­pi­ków i knajp Chi­na­town. Miał dach nad głową nie­mal przez całą drogę, z wyjąt­kiem ostat­niej minuty mar­szu w stronę Mer­chant Street. Zacze­kał na scho­dach Yoko­hama Spe­cie Banku, aż kil­ku­na­stu czarno odzia­nych gli­nia­rzy zapar­kuje służ­bowe moto­cy­kle tyl­nym kołem przy kra­węż­niku, po czym prze­biegł na drugą stronę Mer­chant i prze­kro­czył próg swego poste­runku.

Gabi­net kapi­tana Beamera mie­ścił się w piw­nicy. McGrady wszedł bez puka­nia i zamknął za sobą drzwi. Zdjął kape­lusz, który poło­żył sobie na kola­nie, gdy usiadł naprze­ciwko prze­ło­żo­nego.

– Sprawa jest świeża – zaczął Beamer. – Zgło­sze­nie przy­szło nie­spełna pół godziny temu.

– Mówił pan, że komen­dant tu jest?

– Wyszedł przed minutą.

Beamer odsu­nął oku­lary nad czoło i obró­cił zie­lony aba­żur lampy tak, by odsło­nić żarówkę. W pokoju zro­biło się nieco jaśniej, ale wciąż było duszno – kapi­tan był nało­go­wym pala­czem i nie miał zwy­czaju wie­trzyć. Wen­ty­la­cji nie było, a skała, na któ­rej posa­do­wiono budy­nek, zda­wała się ema­no­wać tro­pi­kalną gorączką. Beamer odpa­lił kolej­nego papie­rosa od nie­do­pałka poprzed­niego. Nawet w takim upale nie pod­wi­jał ręka­wów koszuli. Taki już był. Tkwił upar­cie w ciem­nej blu­zie mun­du­ro­wej i pod kra­wa­tem, ści­śnięty regu­la­mi­no­wym pasem z koali­cyjką. Przy­pusz­czal­nie był zbyt chudy, by wydzie­lać pot.

– Mamy mało ludzi, jak co roku przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia. Sam bym poje­chał na miej­sce, gdyby szef ufał komuś na tyle, by go posa­dzić na moim stołku choć na jedną noc. Uznał, że więk­szy poży­tek będzie z cie­bie w tere­nie niż przy tele­fo­nach. Nawet jeśli jesteś nie­pewny. Pasuje ci to?

– Tak jest.

– Tego cię nauczyli w woj­sku? – spy­tał Beamer. – Odpo­wia­dać „tak jest” bez względu na to, o co pytają?

– Tak jest – odparł McGrady. – Tak to działa.

– Nie znam cię jesz­cze tak dobrze, jak bym chciał.

– Rozu­miem, sir.

– Pra­co­wa­łeś kiedy przy zabój­stwach?

– Pięć lat w patrolu. Byłem pierw­szy na miej­scu…

– A jako detek­tyw?

– Nie, sir. Prze­cież pan wie.

– Pró­buję coś ci uświa­do­mić. Poza tym nie jesteś stąd, prawda?

Skoro Beamer zaglą­dał do jego teczki, musiał wie­dzieć, że McGrady nie pocho­dzi stąd. Zdą­żył zoba­czyć Chi­cago, San Fran­ci­sco, Nor­folk i San Juan, zanim skoń­czył sześć lat. A była to led­wie przy­grywka do tego, co miało nastą­pić. Ojciec dał mu posma­ko­wać życia w Mary­narce Wojen­nej na tyle sku­tecz­nie, że gdy nad­szedł czas, Joe wybrał stu­dia. Po czte­rech latach wró­cił do punktu wyj­ścia. Zde­cy­do­wał się jed­nak na Armię, a gdy służba dobie­gła końca, został tam, dokąd go zapro­wa­dziła – w Hono­lulu. Beamer wie­dział o nim cał­kiem sporo, ale ten układ dzia­łał tylko w jedną stronę. McGrady nie miał nawet poję­cia, jak jego nowy kapi­tan ma na imię.

– Miesz­kam tu pięć lat, odkąd odsze­dłem z woj­ska. Ni­gdzie indziej nie spę­dzi­łem tyle czasu. To mój dom, sir.

– Albo się jest stąd, albo nie – odrzekł Beamer. – A ty nie jesteś. Wypro­wa­dza­łeś kie­dyś psa?

– Tak jest.

– Gdy nie zna dłu­go­ści smy­czy, łatwo może sobie zro­bić krzywdę – wyja­śnił Beamer i roz­ło­żył dło­nie mniej wię­cej na odle­głość sze­ściu cali. – Twoja jest taka. Spró­buj wybiec przed sze­reg, a szarpnę nią tak, że ci kark trza­śnie.

– W porządku – mruk­nął McGrady.

Niby dro­biazg – po pro­stu odpu­ścił sobie „sir” na końcu zda­nia – ale wła­śnie to pomo­gło mu się opa­no­wać, bo miał wielką ochotę się­gnąć nad biur­kiem, owi­nąć sobie kra­wat Beamera wokół pię­ści i obić blat biurka jego wychu­dłą gębą. Beamer jed­nak niczego nie zauwa­żył. Albo się słu­żyło w woj­sku, albo nie.

– Czyli wszystko abso­lut­nie jasne?

– Abso­lut­nie, panie kapi­ta­nie.

– W takim razie będzie nam się dobrze współ­pra­co­wało.

W tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi i do pokoju wszedł komen­dant Gabriel­son. McGrady chciał wstać, lecz Gabriel­son powstrzy­mał go ruchem ręki. W gabi­ne­cie było jesz­cze jedno wolne krze­sło, ale szef po pro­stu zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie ple­cami.

– Wpro­wa­dzi­łeś go? – spy­tał Beamera.

– Wła­śnie zamie­rza­łem.

– Zacznij od tele­fonu – pole­cił Gabriel­son.

Beamer dmuch­nął obło­kiem dymu w stronę McGrady’ego.

– Znasz Regi­nalda Faith­fula?

– Sły­sza­łem o nim. To mle­czarz.

– Ma dom po dru­giej stro­nie zatoki Kahana, ale więk­szość stada trzyma w głębi doliny Kaawa. Przy­jaźni się z komen­dan­tem, dla­tego od razu zadzwo­nił do niego. Nadą­żasz?

– Nie.

– Nie zadzwo­nił na naszą cen­tralę, żeby powie­dzieć, co się stało. Nie chciał, żeby go w nie­skoń­czo­ność prze­łą­czali.

– Rozu­miem.

– To ozna­cza, że w tej chwili w całej poli­cji tylko trzy osoby wie­dzą, że coś się wyda­rzyło. Czyli gdy jutro kupię gazetę, nie zoba­czę arty­kułu na ten temat, prawda?

– Jak powie­dzia­łem, rozu­miem.

– Chło­pak od Reg­giego ma na imię Miguel – wtrą­cił Gabriel­son.

– Mówiąc o chło­paku, ma pan na myśli…

– To nie jest jego syn. Pra­cuje tam.

– Jasne.

– Otóż ten Miguel zapu­kał wie­czo­rem do drzwi Reg­giego – cią­gnął Gabriel­son. – Był roz­trzę­siony, ale jakoś opo­wie­dział, co zaszło. Reg­gie nie był pewny, czy powi­nien mu wie­rzyć, ale jeśli chło­pak nie zmy­ślał, będziesz miał sprawę do roz­wią­za­nia. Myślisz, że sobie pora­dzisz?

– Od dawna cze­kam na taką szansę.

Beamer dmuch­nął dymem ku sufi­towi.

– W głębi doliny stoi szopa na sprzęt – dodał Gabriel­son. – Miguel ma tam swoje wyrko i koc, a może też flaszkę. Podobno gdy wró­cił z roboty i zapa­lił latar­nię, zoba­czył faceta zwi­sa­ją­cego z kro­kwi.

– Samo­bój­stwo?

– A sły­sza­łeś kiedy, żeby ktoś się powie­sił na rzeź­nic­kim haku głową w dół? – spy­tał Beamer i zacią­gnął się głę­boko. Gdy znowu się ode­zwał, dym sączył mu się z kąci­ków ust. – Bo dla mnie to coś nowego. Przy­naj­mniej w dzie­dzi­nie samo­bójstw.

– Facet naprawdę wisiał na haku?

– Poje­dziesz na miej­sce, to się dowiesz – odparł kapi­tan. – Może się oka­zać, że to tylko majaki zapi­tego pastu­cha. Co zro­bisz, zaraz jak usta­lisz fakty? – Beamer znowu uniósł dło­nie, poka­zu­jąc dłu­gość smy­czy McGrady’ego.

– Złożę raport.

– U mnie.

– Tak.

– To twoje pierw­sze mor­der­stwo. Jesteś tu rap­tem pięć lat. A ja roz­wią­zy­wa­łem sprawy z Chan­giem Apaną, zanim ty przy­sze­dłeś na świat. Pamię­taj o tym, a będziemy dobrze ze sobą żyć.

McGrady poje­chał szosą Pali i wkrótce, gdy tylko wóz wspiął się mię­dzy góry, świa­tła Hono­lulu zostały daleko w tyle. Tu, za urwi­skami, jedy­nym śla­dem cywi­li­za­cji była sama droga, w głę­bo­kiej ciem­no­ści zyg­za­ku­jąca po zbo­czach kolej­nych wzgórz. Od nawietrz­nej wje­chał w las tro­pi­kalny, który zwie­szał się z obu stron nad wstęgą asfaltu i wci­skał w każdą szcze­linę nawierzchni mokrej wszę­dzie tam, gdzie wart­kie stru­mie­nie pie­niły się wokół prze­pu­stów pod drogą.

W ide­al­nych warun­kach dojazd na drugą stronę zatoki Kahana mógł zająć pra­wie godzinę. W nocy trzeba było liczyć dwa razy dłu­żej, plus pół godziny na deszcz. Było więc dobrze po dzie­sią­tej, gdy McGrady w ciem­no­ści prze­ga­pił zjazd w stronę domu Reg­giego Faith­fula. Zawró­cił, gdy tylko nada­rzyła się oka­zja, i po chwili zapar­ko­wał obok trzech innych samo­cho­dów przed fron­tem budynku uda­ją­cym styl Tudo­rów.

Wyłą­czył świa­tła, wysiadł z wozu i rzu­cił okiem na dom. Potra­fił doce­nić jego impo­nu­jące roz­miary – sam miesz­kał w wyna­ję­tym pokoju nad chiń­ską knajpą przy King Street, prze­sy­co­nym wonią sma­żo­nej cebuli i tłu­stej wie­przo­winy. Nie wsta­jąc z łóżka, mógł dosię­gnąć obu swo­ich gar­ni­tu­rów, które wie­szał na prze­ciw­le­głej ścia­nie.

Zatrza­snął drzwi wozu i wszedł po kamien­nych stop­niach na dzie­dzi­niec. Kolejny ciąg schod­ków zapro­wa­dził go na werandę, gdzie cze­kał nań Regi­nald Faith­ful.

– Pan McGrady?

– Tak jest. Rozu­miem, że znowu roz­ma­wiał pan z komen­dan­tem Gabriel­so­nem.

– Żeby się dowie­dzieć, kiedy pan wresz­cie przy­je­dzie. To było godzinę temu.

– Może pan zna jakąś krót­szą drogę przez góry, ja nie. Gdzie Miguel?

– W domu. Pil­nuje go moja żona.

– Jest w szoku?

– Można to tak nazwać.

– A jak pan by to nazwał?

– Nogi się pod chło­pa­kiem ugi­nały. Gdy­by­śmy go nie posa­dzili na kana­pie, leżałby teraz na pod­ło­dze.

– Dali mu pań­stwo coś do picia?

– Nie było potrzeby. Wypił dosta­tecz­nie dużo, zanim tu dotarł.

– Tam przy dro­dze to jego wóz?

– Mój. Wła­ści­wie mojej firmy. Ale on nim jeź­dzi.

– W takim razie pań­ska żona ma lasalle’a, a pan cadil­laca?

– Tak.

– Ktoś jesz­cze jest w domu?

– Nie.

Mle­czarz oparł dłoń na balu­stra­dzie i spoj­rzał w dół, na pod­jazd. Miał na sobie mocno spraną białą koszulę oraz por­tki khaki na czar­nych szel­kach. Polu­zo­wał kra­wat, zapa­trzony na cztery samo­chody, a potem spoj­rzał znowu na McGrady’ego.

– A pan co? – spy­tał. – Bez part­nera? Wspar­cie panu nie­po­trzebne?

– Jestem sam.

Faith­ful postu­kał papie­ro­sem o balu­stradę, by strzą­snąć popiół.

– Skoro tak, to chyba czas, żebym poka­zał panu Migu­ela.

– Wolał­bym zoba­czyć ciało, zakła­da­jąc, że rze­czy­wi­ście jakieś jest. Czy Miguel może cho­dzić?

– Musie­li­by­śmy razem spro­wa­dzić go po scho­dach.

– W porządku. Pan też poje­dzie.

Miguel Silva, pastuch, któ­rego wszy­scy nazy­wali „chło­pa­kiem”, musiał być star­szy od ojca Reg­giego Faith­fula. Miał pomarsz­czoną, spra­żoną słoń­cem skórę w odcie­niu palo­nego maho­niu. Jego czarno-srebrne włosy były kró­ciutko przy­strzy­żone. Leżał na kana­pie ze zwi­nię­tym ręcz­ni­kiem na oczach.

– Naprawdę chce pan wziąć go ze sobą?

Pani Faith­ful klę­czała na pod­ło­dze przy wie­ko­wym pra­cow­niku swego męża. Miała na sobie baweł­nianą sukienkę w drob­niutką kratkę, z odpię­tym guzi­kiem pod szyją. Miała ciemne oczy i jesz­cze ciem­niej­sze, lekko falu­jące włosy.

– Nie może zostać ze mną? – dodała. – Niech pan tylko spoj­rzy na tego bie­daka.

– Nie powinna pani zosta­wać z nim sama, póki nie ustalę, co wła­ści­wie się stało.

– Pra­cuje u nas od wie­ków. Ufam mu.

– Wobec tego i ja nie powi­nie­nem mieć z nim pro­blemu.

Ubra­nie Migu­ela było prze­siąk­nięte potem, ale rów­nie mocna była bijąca odeń woń trunku. Poza tym był jed­nak w dobrym sta­nie i tro­ska pani Faith­ful była zbędna – rów­nie dobrze można by go poło­żyć w beto­no­wej celi, ocu­cić wia­drem wody i prze­słu­chać.

McGrady pochy­lił się nad wie­ko­wym paste­rzem, ścią­gnął ręcz­nik z jego twa­rzy i klep­nął w lewy poli­czek. Mógł użyć więk­szej siły i zapewne szyb­ciej go wybu­dzić z pijac­kiej drzemki, ale powstrzy­mał się przez wzgląd na panią domu. Wolał ją mieć po swo­jej stro­nie. Przy­naj­mniej ją.

Sta­ruch uchy­lił powiekę.

– Glina?

McGrady miał jedną z tych twa­rzy – kan­cia­stych i nie­jako nie­do­koń­czo­nych, jak gdyby rzeź­biarz, który je cio­sał, zła­mał dłuto na nie­ocze­ki­wa­nie twar­dym kamie­niu.

Gdy ski­nął głową, Miguel pod­jął wysi­łek, by usiąść.

– Poje­dziesz z nami.

– Ja tam nie wra­cam.

– A jed­nak.

To rze­kł­szy, chwy­cił Migu­ela za nad­gar­stek i dźwi­gnął do pionu. Ruszyli we trzech, z McGra­dym po jed­nej i Reg­giem po dru­giej stro­nie. Pasterz oto­czył ich ramio­nami, by utrzy­mać rów­no­wagę. Bez pośpie­chu prze­mie­rzyli werandę, zeszli po stop­niach i chwilę póź­niej wrzu­cili Migu­ela na tylną kanapę wozu. McGrady zatrza­snął drzwi i raz jesz­cze spoj­rzał na dom. Pani Faith­ful stała u szczytu scho­dów; wyraź­nie widział jej ciemną syl­wetkę na tle roz­świe­tlo­nych okien.

2

Asfalt skoń­czył się, gdy tylko zje­chali z nad­brzeż­nej szosy na drogę w głąb doliny Kaawa. Począt­kowo podą­żali wzdłuż stru­mie­nia wypły­wa­ją­cego z lasu tro­pi­kal­nego pora­sta­ją­cego zbo­cza gór. Po bokach koryta roz­cią­gały się roz­le­głe pastwi­ska, znad któ­rych dola­ty­wał zapach mokrej trawy oraz kro­wich plac­ków. Im bar­dziej jed­nak zagłę­biali się w dolinę, tym bli­żej stru­mie­nia pię­trzyły się urwi­ska po obu jej stro­nach. Wresz­cie wje­chali pod korony drzew man­go­wych, by po chwili wychy­nąć spod nich na pod­mo­kłej łące, gdzie nie rosło już nic prócz imbiru.

– To tam, za zako­lem stru­mie­nia – powie­dział Faith­ful. – Jesz­cze ćwierć mili.

McGrady zer­k­nął przez ramię na śpią­cego Migu­ela.

– Gdzie bywa, gdy nie nocuje w szo­pie?

– Cała jego rodzina mieszka w Nana­kuli.

– Tak daleko?

– Jeź­dzi tam raz, cza­sem dwa razy w mie­siącu.

– Czyli prak­tycz­nie mieszka w tej szo­pie.

Faith­ful wzru­szył ramio­nami.

– Ma tam wszystko, czego potrze­buje.

Gdy obje­chali zakole, McGrady ujrzał szopę wci­śniętą pod stromą skalną ścianę. Stru­mień spły­wał z gór nieco po pra­wej nie­wiel­kim wodo­spa­dem. Budy­nek wznie­siono z suro­wego drewna i już zaczy­nał gnić od wiecz­nej wil­goci, ale deski były tak grube, że z powo­dze­niem mogły prze­trwać jesz­cze sto lat.

– Wcho­dzę – oznaj­mił McGrady. – Niech pan tu zosta­nie z Silvą i zawoła mnie, gdyby się obu­dził albo pró­bo­wał wiać. Albo gdyby zaata­ko­wał.

Wyjął klu­czyk ze sta­cyjki, wysiadł z wozu i zatrza­snął za sobą drzwi. Faith­ful także wysko­czył z kabiny i powtó­rzył nad dachem:

– Gdyby zaata­ko­wał?

– W poło­wie przy­pad­ków ten, kto zna­lazł ciało, jest sprawcą. Jeśli więc Silva będzie agre­sywny, niech pan robi to, co konieczne. I zawoła mnie. Przy­bie­gnę.

McGrady przy­sta­nął za samo­cho­dem i klu­czy­kiem otwo­rzył bagaż­nik, by wyjąć latarkę – miesz­czący sześć bate­rii cylin­der ze sta­lo­wej bla­chy, ciężki jak poli­cyjna pałka. Pstryk­nął włącz­ni­kiem, ale nic się nie wyda­rzyło. Huk­nął więc o metal lewą dło­nią i dopiero wtedy żółte świa­tło zalało wnę­trze bagaż­nika, a w nim sakwę z czar­nej skóry, w któ­rej trzy­mał swe narzę­dzia pracy. Polu­zo­wał linkę i spod zapa­so­wych kaj­da­nek, bloczka z for­mu­la­rzami oraz teko­wej pałki wydo­był broń, którą trzy­mał w rezer­wie na spe­cjalne oka­zje: pisto­let samo­pow­ta­rzalny kali­bru .45 ACP. Była to nie­le­galna pamiątka z cza­sów służby woj­sko­wej i nie zamie­rzał zosta­wiać jej w samo­cho­dzie, w któ­rym sie­dział przy­ja­ciel kapi­tana w towa­rzy­stwie czło­wieka podej­rza­nego o mor­der­stwo. Prze­ła­do­wał, wsu­nął pisto­let za pasek i zatrza­snął klapę.

Regi­nald Faith­ful stał przy nim, mru­żąc oczy w bla­sku latarki i ner­wowo odga­nia­jąc moskity krą­żące mu wokół twa­rzy.

– Ma pan taki dla mnie?

– Nie.

– A może cho­ciaż latarkę?

– Zosta­wię włą­czone reflek­tory.

– I tak mnie pan zostawi?

– To pań­ska zie­mia.

McGrady ruszył przed sie­bie ścieżką ubitą kopy­tami i chwilę póź­niej pchnął ramie­niem drzwi szopy. Nie musiał oświe­tlać wnę­trza poli­cyjną latarką; wystar­czył mu jeden krok za próg, by nabrać pew­no­ści, że sta­ruch nie kła­mał: śmierć nawie­dziła to miej­sce. Gdyby nie zdra­dził tego fetor, zro­biłby to rój much.

Po połu­dniu tem­pe­ra­tura się­gnęła trzy­dzie­stu stopni; dopiero wie­czorny deszcz przy­niósł ochło­dze­nie. Szopa była jed­nak zamknięta i w jej wnę­trzu wciąż pano­wał skwar upal­nego dnia. Gdy tylko McGrady uchy­lił drzwi, roz­po­znał ten smród. Na zachod­nim brzegu wyspy dzia­łała rzeź­nia, a w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy musiał dwa razy odwie­dzić tamte strony w spra­wach służ­bo­wych. Znał więc woń roz­la­nej krwi i sto­sów wnętrz­no­ści – i dobrze, bo był przy­go­to­wany na to, co zoba­czył w szo­pie.

Pod jedną z belek stro­po­wych wisiał męż­czy­zna. Obie kostki miał prze­bite żela­znym prę­tem, lecz z pew­no­ścią nie to było przy­czyną jego śmierci. Ciało zostało roz­pła­tane nie­mal na dwoje, a wnętrz­no­ści spo­czy­wały w nie­ła­dzie na ubi­tej ziemi. McGrady zasło­nił nos i usta lewym ramie­niem, nim ostroż­nie ruszył w głąb szopy.

Mucha wzbiła się z pod­łogi i przy­sia­dła na soczewce latarki. Strzą­snął ją ener­gicz­nym ruchem, po czym przy­kuc­nął, by spoj­rzeć na twarz ofiary. Był to młody, może osiem­na­sto- lub dwu­dzie­sto­letni męż­czy­zna. Trudno było stwier­dzić coś wię­cej, bo nie wyglą­dał naj­le­piej bez oczu i praw­do­po­dob­nie bez języka – McGrady nie był gotowy, by wsu­nąć mu palce do ust i spraw­dzić.

Wstał po chwili i obró­cił się nie­spiesz­nie, zata­cza­jąc krąg służ­bową latarką. Snop świa­tła wyło­wił z mroku tury­styczną kuchenkę Migu­ela i dzba­nek do parze­nia kawy. Obok stał drew­niany cebrzyk z wodą i bam­bu­sową cho­chlą. Na hakach wbi­tych w ścianę wisiały szu­fle i kilofy, a także nie­znane McGrady’emu ele­menty uprzęży i osprzętu. W głębi szopy stało łóżko polowe, na któ­rym leżały na jed­nej ster­cie zmięta płachta bre­zentu, pościel i ubra­nia Migu­ela.

Skie­ro­wał świa­tło ku górze, by spoj­rzeć na belki i wewnętrzną stronę bla­sza­nego dachu. Żela­zny drą­żek pod­wie­szono na linie prze­cią­gnię­tej przez blo­czek. Sprawca musiał naj­pierw prze­bić kostki ofiary, a następ­nie ją unieść, cią­gnąc za linę.

Jeżeli młody męż­czy­zna jesz­cze żył, jego krzyki musiały być sły­szalne o milę stąd, a McGrady uwa­żał, że był żywy. Nogi i plecy trupa lśniły od krwi, która spły­nęła z kostek. Serce musiało ją wciąż pom­po­wać, a on pew­nie krzy­czał, długo i gło­śno… lecz w tych stro­nach nie było nikogo, kto mógłby go usły­szeć. Tak daleko w głąb doliny zapusz­czały się jedy­nie krowy.

McGrady wyszedł z szopy, otarł usta wierz­chem dłoni i wró­cił do samo­chodu. Miguel na­dal spo­czy­wał bez ruchu na tyl­nej kana­pie. Regi­nald Faith­ful wychy­nął z cie­nia.

– To prawda?

– Muszę sko­rzy­stać z pań­skiego tele­fonu – powie­dział McGrady. – Chyba że gdzieś bli­żej znajdę inny.

– Tak po pro­stu stąd odje­dziemy?

– Im szyb­ciej odjadę, tym szyb­ciej tu wrócę, ale naj­pierw muszę poga­dać z kapi­ta­nem i wezwać tru­po­wóz.

Gdy pań­stwo Faith­ful zosta­wili go samego w domu, uznał, że naj­pierw powi­nien zadzwo­nić do Molly. Ode­brała jedna z jej współ­lo­ka­to­rek. Nowa, jesz­cze nie pamię­tał jej imie­nia; przy­je­chała z Kali­for­nii.

– Tu Joe – powie­dział. – Dasz mi Molly?

– Śpi od godziny, odkąd tylko wró­ciła z biblio­teki. Mam ją obu­dzić?

– A mogła­byś zapi­sać dla niej wia­do­mość?

– Jaką?

– Że dosta­łem dużą sprawę. Jutro, jeśli tylko będę mógł, zabiorę ją na kola­cję. A jeśli nie… to napisz, że prze­pra­szam.

Dziew­czyna z Kali­for­nii mruk­nęła coś i odło­żyła słu­chawkę. McGrady znowu wywo­łał tele­fo­nistkę i tym razem popro­sił o połą­cze­nie z biu­rem detek­ty­wów na poste­runku poli­cji. Nie minęła nawet minuta, gdy usły­szał głos kapi­tana Beamera.

– McGrady?

– Tak.

– Wła­śnie zaczy­na­łem się zasta­na­wiać, czy powi­nie­nem ci ufać. Co tam masz?

– Jest tak, jak opo­wia­dał ten sta­ruch. Trup zawie­szony pod kro­kwią, mocno poha­ra­tany.

– Męż­czy­zna?

– Tak.

– Na pewno?

– Jest nagi. – McGrady umilkł w ocze­ki­wa­niu na kolejne pyta­nie, ale kapi­tan się nie ode­zwał. – Myślę, że przy­czyną śmierci było wypa­tro­sze­nie – dodał po chwili.

Beamer w zamy­śle­niu tarł słu­chawką o pod­bró­dek. Minęło tro­chę czasu, odkąd się golił.

– Inne ślady?

Prawda była taka, że McGrady przy­glą­dał się ciału może przez dzie­sięć sekund, trzy­ma­jąc latarkę w drżą­cej dłoni. Nawet by nie zauwa­żył, gdyby facet miał na ple­cach wyrżnięte całe aka­pity tek­stu z nazwi­skami i adre­sami spraw­ców. Obej­rzał go w grun­cie rze­czy tylko z jed­nej strony.

– Może dowiemy się wię­cej, gdy koro­ner umyje ciało – odpo­wie­dział.

– Znamy ofiarę?

– Naprawdę trudno orzec – odparł McGrady. – Facet jest cały we krwi i ma zma­sa­kro­waną twarz. Nie wydaje mi się, żebym go znał. Ale nie wiem, kogo pan zna.

– Rasa?

– Skórę ma białą, tego jestem pewny, ale gdy ktoś stra­cił oczy, trudno wyklu­czyć inne opcje.

– Suge­ru­jesz, że może być Japoń­cem? Jakiego koloru ma włosy?

– Krwa­wego – odparł McGrady, sta­ra­jąc się przy­wo­łać w pamięci obraz ofiary. – Gdy­bym miał obsta­wiać, powie­dział­bym, że to biały. Wydał mi się wysoki i chyba szer­szy w ramio­nach niż ja.

– W porządku – mruk­nął Beamer. – Wra­caj tam i cze­kaj na miej­scu, przy­ślę ci wspar­cie. Aha, daj mi jesz­cze Reg­giego. Chcę z nim poga­dać.

McGrady poło­żył słu­chawkę na sto­liku i wyszedł na werandę. Reg­gie stał oparty o balu­stradę, spo­glą­da­jąc na drogę ginącą w mroku. Jego żona wybrała bujany fotel na dale­kim końcu werandy, dobre trzy­dzie­ści stóp od męża. McGrady nie spo­dzie­wał się, że zoba­czy ją z papie­ro­sem – może pozwo­liła sobie na jed­nego w dro­dze wyjątku; w końcu nie co noc na jej ziemi znaj­do­wano trupa. Nawet ją rozu­miał.

Reg­gie odwró­cił się, sły­sząc trzask zamy­ka­nych drzwi.

– Tak?

– Beamer chce z panem mówić – powie­dział McGrady.

Wło­żył kape­lusz i ski­nął głową na poże­gna­nie pani Faith­ful, po czym zbiegł po stop­niach i ruszył do samo­chodu. Miguel na­dal spał na tyl­nej kana­pie. I dobrze, pomy­ślał McGrady. Zamie­rzał oddać go pierw­szemu patro­lowi, który dotrze na miej­sce, albo w osta­tecz­no­ści oso­bi­ście odsta­wić go do mia­sta.

3

Na ostat­nim zakrę­cie przed szopą zdjął stopę z gazu i pozwo­lił, by pożło­biona kole­inami droga sama spo­wol­niła wóz. Z tyłu dobiegł stłu­miony łomot, a zaraz potem jęk. McGrady odwró­cił się, żeby spraw­dzić, co z Migu­elem, i omal nie przy­pła­cił życiem tej sekundy nie­uwagi.

Miguel spadł z kanapy i leżał nie­ru­chomo w poprzek pokry­tego wykła­dziną tunelu masku­ją­cego wał napę­dowy. Nic mu się nie stało, nawet się nie obu­dził, za to McGrady, gdy znowu spoj­rzał przed sie­bie, w ostat­niej chwili z całej siły wci­snął pedał hamulca.

Od szopy ską­pa­nej w świe­tle reflek­to­rów dzie­liło go jesz­cze pięć­dzie­siąt stóp, ale dzie­sięć mniej od bla­do­żół­tego coupé marki Pac­kard. Mię­dzy samo­cho­dem a ścianą budynku stał jakiś czło­wiek w zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie mecha­nika. Czarna weł­niana czapka skry­wała jego włosy. Lewą połowę twa­rzy, od ucha do kącika ust, prze­ci­nała bli­zna. Był mocno opa­lony, ale bli­zna pozo­stała upior­nie biała i nie­mal świe­ciła w bla­sku reflek­to­rów. W lewej ręce trzy­mał piłę o drew­nia­nej ramie, a przy jego pra­wej sto­pie stał pię­cio­ga­lo­nowy kani­ster na ben­zynę. Męż­czy­zna mru­żył oczy, patrząc wprost w świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego wozu, i odru­chowo osła­niał je wolną ręką. Zapewne pró­bo­wał ziden­ty­fi­ko­wać samo­chód lub jego kie­rowcę. Wresz­cie rzu­cił piłę na zie­mię i wsu­nął rękę pod kom­bi­ne­zon.

McGrady także się­gnął po broń, lecz jego prze­ciw­nik był szyb­szy. Służ­bowy pisto­let tkwił jesz­cze w kabu­rze, gdy męż­czy­zna w kom­bi­ne­zo­nie uno­sił do strzału masywny rewol­wer. Sto­jąc na sze­roko roz­sta­wio­nych, lekko ugię­tych nogach i trzy­ma­jąc broń obu­rącz, zaczął ryt­micz­nie naci­skać spust.

McGrady widział roz­bły­ski u wylotu lufy – jeden, dwa, trzy – ale nie pamię­tał potem, czy sły­szał huk wystrza­łów. W przed­niej szy­bie wozu poja­wiła się nagle dziura wiel­ko­ści pię­ści i ostre jak szty­lety dro­biny szkła wbiły mu się w czoło i przed­ra­mię. Kolejna kula prze­mknęła tuż obok jego pra­wego ucha. Wci­snął pedał gazu w pod­łogę, gdy następne poci­ski roz­biły szybę w pył. Ostatni zapewne urwałby mu głowę, gdyby nie to, że McGrady z trzy­dziest­ką­ó­semką w dłoni zdą­żył już otwo­rzyć drzwi i wła­śnie wyska­ki­wał na zewnątrz. Gdy prze­ta­czał się po mokrej ziemi, samo­chód jesz­cze się toczył. Przy­klęk­nął bły­ska­wicz­nie i oddał dwa strzały.

Strze­lał w pośpie­chu i w zasa­dzie na oślep, nawet nie pró­bu­jąc celo­wać. To, że mógł tra­fić we wła­sny wóz, prak­tycz­nie nie miało zna­cze­nia – i tak nie bra­ko­wało w nim dziur. Poru­szał się jesz­cze, szybko wytra­ca­jąc pręd­kość, aż wresz­cie zatrzy­mał się na ścia­nie szopy. Sil­nik zgasł, ale reflek­tory pozo­stały włą­czone, a ich blask roz­cho­dził się wystar­cza­jąco, by można było dostrzec syl­wetkę strzelca. Męż­czy­zna rzu­cił się w bok, by ukryć się za żół­tym coupé, i sekundę póź­niej już mie­rzył z rewol­weru ponad jego dachem.

Kolejne trzy poci­ski na szczę­ście chy­biły McGrady’ego, a to ozna­czało, że maga­zy­nek męż­czy­zny z bli­zną był zapewne pusty. Poli­cjant pode­rwał się więc i znowu oddał dwa strzały, mie­rząc w okna żół­tego wozu w nadziei, że któ­raś z kul choć dra­śnie prze­ciw­nika. Nie­zna­jomy nie dawał znaku życia, ale McGrady nie liczył na to, że aż tak dopi­sało mu szczę­ście. Przy­klęk­nął, a potem poło­żył się na boku i wypa­lił jesz­cze dwa razy, tym razem tuż nad zie­mią, poni­żej pod­wo­zia. Następ­nie wsu­nął pisto­let do kabury i wyjął zza paska woj­skowy rewol­wer. Trzy­mał go nisko i pra­wie za ple­cami, ostroż­nie zbli­ża­jąc się do samo­chodu.

– Nie masz amu­ni­cji! – zawo­łał. – Podob­nie jak ja. Mie­li­śmy po sześć nabo­jów, zga­dza się?

Cisza. Może facet go nie usły­szał? Po serii strza­łów z takiej armaty było to cał­kiem praw­do­po­dobne.

– Wyłaź, poga­damy jak męż­czy­zna z męż­czy­zną.

Był już pra­wie przy bur­cie coupé. W bocz­nej szy­bie po stro­nie kie­rowcy zoba­czył dwie prze­strze­liny, dzie­liła je może dłu­gość dłoni. Reszta szkła była pół­prze­zro­czy­sta i trzy­mała się jedy­nie dzięki folii ochron­nej, tak że nie mógł nawet dostrzec, czy kule prze­szły także przez okno pasa­żera. Jeśli nie liczyć dzwo­nie­nia w uszach, nie sły­szał abso­lut­nie żad­nego dźwięku. Ruszył powoli wokół wozu i w chwili, gdy posta­wił nogę przy przed­nim zde­rzaku, kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Odwró­cił się gwał­tow­nie i zoba­czył Migu­ela Silvę, który wła­śnie wyto­czył się z jego samo­chodu. Sta­rzec był pół­przy­tomny, led­wie trzy­mał się na nogach.

McGrady obró­cił się znowu do coupé, w stronę nie­bez­pie­czeń­stwa – znacz­nie bliż­szego, niż się spo­dzie­wał, bo prze­ciw­nik wła­śnie sko­czył nad maską pac­karda i fru­nął ku niemu, trzy­ma­jąc wielki rewol­wer za lufę jak maczugę. Poli­cjant odru­chowo cof­nął się o dwa kroki, pośli­znął w błot­ni­stej kole­inie i runął na plecy. Nim dotknął ziemi, zdą­żył pięć razy pocią­gnąć za spust.

Roz­bły­ski wystrza­łów spra­wiły, że widział wszystko tak, jakby oglą­dał film klatka po klatce, niczym pokaz w foto­pla­sty­ko­nie za parę cen­tów. Męż­czy­zna zama­chał ramio­nami jak skrzy­dłami, obró­cił się w locie i wyprę­żył. Nie­na­ła­do­wany rewol­wer wyle­ciał mu z ręki i pofru­nął wstecz, ku samo-cho­dowi.

Uła­mek sekundy póź­niej McGrady leżał w bło­cie, wśród korzeni namo­rzy­nów, a jedy­nym dźwię­kiem mącą­cym nocną ciszę było upo­rczywe dzwo­nie­nie w jego uszach.

Wstał po chwili. Ten drugi już nie. Leżał przed pac­kar­dem, twa­rzą ku ziemi, z sze­roko roz­po­star­tymi ramio­nami. McGrady wró­cił do samo­chodu po latarkę, jak zwy­kle huk­nął w nią otwartą dło­nią, by raczyła zadzia­łać, po czym skie­ro­wał snop świa­tła na swoje dzieło. Potężne rany wylo­towe ziały z boku głowy i w ple­cach leżą­cego, a roze­rwany kom­bi­ne­zon szybko ciem­niał od krwi. Nie było sensu przy nim klę­kać i szu­kać pulsu.

McGrady usły­szał za ple­cami jakiś dźwięk. Czyżby głos? Nie był pewny; dzwo­nie­nie w uszach przy­pra­wiało go o zawroty głowy. Odwró­cił się i ujrzał Migu­ela. To jego poru­sza­jące się usta musiały wyda­wać ów dźwięk, ale poli­cjant nie był w sta­nie zro­zu­mieć ani słowa. Pasterz pod­szedł bli­żej.

– Co? – Nawet wła­sny głos wydał się McGrady’emu obcy; brzmiał, jakby dobie­gał spod ziemi. – Musisz mówić gło­śniej.

Miguel oparł się o otwarte drzwi wozu, ale i tak wyda­wało się, że lada chwila pad­nie na twarz. W końcu jed­nak z wysił­kiem uniósł głowę i prze­mó­wił raz jesz­cze:

– Glina?

– Już roz­ma­wia­li­śmy.

– Tam w środku… to naprawdę?

McGrady nie odpo­wie­dział. Wszystko wska­zy­wało na to, że czeka go jesz­cze dobre czter­dzie­ści osiem godzin pracy non stop i nie miał zamiaru mar­no­wać ener­gii. Bez słowa zało­żył Migu­elowi kaj­danki i przy­kuł go do drzwi samo­chodu. Lepiej, żeby się tu nie szwen­dał, pomy­ślał. Z latarką w dłoni pod­szedł do czło­wieka, któ­rego zastrze­lił. Piła i kani­ster leżały kilka kro­ków dalej. Wyglą­dało na to, że po wypa­tro­sze­niu chło­paka w szo­pie sprawcę ogar­nęły wąt­pli­wo­ści i wró­cił, by za pomocą zęba­tego ostrza i ben­zyny dokoń­czyć dzieła, a przy tym zatrzeć ślady. Sce­na­riusz wyda­wał się oczy­wi­sty, jed­nak cze­goś w nim bra­ko­wało.

McGrady przy­klęk­nął obok zwłok i obszu­kał je. Nie zna­lazł port­fela. Z kie­szeni wydo­był jedy­nie skła­dany nóż i zapal­niczkę marki Ron­son. Nie było w nich klu­czyka samo­cho­do­wego. Prze­wró­cił męż­czy­znę na plecy, odsła­nia­jąc zma­sa­kro­waną twarz, oble­pioną krwią, bło­tem i mokrymi liśćmi. W roz­licz­nych kie­szeniach z przodu kom­bi­ne­zonu nie zna­lazł już nic, nawet papierka po gumie do żucia.

Pod­szedł do żół­tego coupé i otwo­rzył drzwi. We wnę­trzu zapa­liło się świa­tło. Na skó­rza­nych sie­dze­niach ozdo­bio­nych prze­szy­ciami poły­ski­wały dro­biny szkła roz­bi­tego przez kule. W sta­cyjce także nie było klu­czyka, za to niżej McGrady ujrzał pęk kabli wyrwa­nych spod deski roz­dziel­czej. Zwi­sały pod kolumną kie­row­nicy, a pod nimi na dywa­niku leżały kawa­łeczki izo­la­cji, zapewne ścią­gnię­tej scy­zo­ry­kiem z tyl­nej kie­szeni denata.

McGrady usiadł za kie­row­nicą i nachy­lił się, by zaj­rzeć do schowka. Był pusty; sprawca musiał wyrzu­cić doku­menty wozu zaraz po tym, jak go ukradł. Pomy­ślaw­szy o tym, McGrady wysiadł i zer­k­nął nad tylny zde­rzak: tablicy reje­stra­cyj­nej także bra­ko­wało. Otwory po śrub­kach, któ­rymi była przy­twier­dzona, lśniły sre­brzy­stymi gwin­tami, a to ozna­czało, że zdjęto ją tego dnia – w prze­ciw­nym razie metal byłby zabło­cony lub zaku­rzony.

McGrady upew­nił się, czy Miguel wciąż jest przy­kuty do drzwi jego samo­chodu, a potem ruszył ciemną ścieżką wzdłuż linii man­gow­ców. Deszcz ustał, a na nie­bie w końcu poka­zały się gwiazdy. W ich wątłym bla­sku można było dostrzec roz­le­głe pastwi­sko, a na nim ciemne syl­wetki krów śpią­cych na sto­jąco. McGrady przy­sta­nął i oparł się o drew­niane ogro­dze­nie, roz­my­śla­jąc nad tym, co do tej pory zoba­czył.

Miał dwa nie­zi­den­ty­fi­ko­wane trupy: mło­dego męż­czy­znę wypa­tro­szo­nego jak bydlę w rzeźni oraz czło­wieka z bli­zną, który wró­cił na miej­sce zbrodni, żeby posprzą­tać. Był to pew­nie cał­kiem nie­zły pomysł, gdyby nie to, że przy­je­chał tu skra­dzio­nym samo­cho­dem w samą porę, by dać się zastrze­lić. Kiep­skie wyczu­cie czasu, lecz prze­cież wśród nie­bosz­czy­ków trudno zna­leźć szczę­ścia­rzy. Zresztą i McGrady nie czuł, że For­tuna mu sprzyja: jeśli ktoś mógł mu wyja­śnić, co zaszło w tej szo­pie, to wła­śnie czło­wiek z bli­zną. Teraz trzeba było szu­kać innej drogi.

Uniósł głowę i rozej­rzał się.

U wylotu doliny spo­strzegł świa­tło samo­cho­do­wych reflek­to­rów. Ode­pchnął się od płotu i ruszył drogą przed sie­bie, by wyjść naprze­ciw nad­cią­ga­ją­cej odsie­czy. Spo­tkali się na drew­nia­nym mostku, może ćwierć mili od szopy. Trzem wozom patro­lo­wym towa­rzy­szył, zgod­nie z jego życze­niem, tru­po­wóz. Powi­tał nad­jeż­dża­ją­cych, uno­sząc wysoko poli­cyjną odznakę. W sno­pach świa­tła reflek­to­rów roiło się od owa­dów. Kie­rowca pierw­szego wozu opu­ścił szybę i uchy­lił drzwi, żeby w kabi­nie zapa­liła się górna lampka.

McGrady znał tę twarz z pierw­szego roku służby patro­lo­wej – był to nie­młody już sier­żant Kondo, nie­zły w ulicz­nych bija­ty­kach, ale nie tylko. Nie­zli­czone butelki i cegłówki roz­bite na jego czaszce nie wyrzą­dziły mu wiel­kiej szkody.

– Gdzie nie­bosz­czyk? – spy­tał. – Beamer mówił, że jest tu jakaś szopa.

– Tak, kawa­łek dalej.

– Pod­wieźć cię?

– To wy wysiądź­cie. Zjedź­cie wszy­scy na pobo­cze i prze­puść­cie tru­po­wóz. Tylko on będzie tam potrzebny, wy trzy­maj­cie dystans.

– Co się dzieje?

– Musia­łem zała­twić jed­nego gościa.

– Co takiego?!

– Zamie­rzał pod­pa­lić szopę, więc pod­je­cha­łem do niego… To była szybka akcja.

– „Nie­spo­dzianka, dupku. HPD1, do usług”.

– Coś w tym guście. Wtedy wycią­gnął spluwę.

– Nie żyje?

– Dostał w łeb. Mię­dzy innymi dla­tego jest taki bała­gan wokół szopy. Aha, przy­da­dzą się też dwa wozy holow­ni­cze, trzeba stąd zabrać mój i jego samo­chód. Kogo masz ze sobą?

– Każ­dego, kogo dorwał Beamer.

– Ty dowo­dzisz?

– Tak.

McGrady zasta­na­wiał się przez moment nad tym, co usły­szał, ale nie wymy­ślił niczego mądrego. Albo Beamer nie zdo­łał zna­leźć o tej porze innego wol­nego detek­tywa, albo naprawdę wie­rzył, że McGrady pora­dzi sobie z tą sprawą. W grun­cie rze­czy nie miało to zna­cze­nia, liczyło się tylko jedno: musiał jakoś sobie pora­dzić.

– Zjedź­cie z drogi i zbierz chło­pa­ków. Musimy się spiąć, chcę wyko­nać tę robotę jak należy.

Depar­ta­ment Poli­cji Hono­lulu. [wróć]

4

Zebrali się przy samo­cho­dzie Kondo: sze­ściu patro­lo­wych, dwaj ludzie z biura koro­nera oraz McGrady. Nie znał nikogo poza sta­rym sier­żan­tem, ale nie prze­szka­dzało mu to – przy­naj­mniej nikt nie zamie­rzał kwe­stio­no­wać jego doświad­cze­nia. A doświad­cze­nie w spra­wach takiego kali­bru miał prak­tycz­nie zerowe. Wpro­wa­dził zebra­nych w szcze­góły sprawy i zamie­rzał popro­wa­dzić ją dalej powoli i ostroż­nie. Dwaj mun­du­rowi mieli odpiąć Migu­ela od drzwi jego samo­chodu i zabrać do mia­sta, żeby resztę nocy prze­spał w celi. Dwóch innych miało poje­chać w stronę wylotu doliny. Jeden był potrzebny do zablo­ko­wa­nia wjazdu nie­pro­szo­nym gościom; drugi dostał inne zada­nie: poje­chać do domu Faith­fu­lów i sko­rzy­stać z tele­fonu – potrzebne były dwa wozy holow­ni­cze. To ozna­czało, że na miej­scu zbrodni pozo­staną tylko McGrady, Kondo i ludzie koro­nera.

W tru­po­wo­zie na szczę­ście zna­la­zło się wię­cej wor­ków na zwłoki. Co waż­niej­sze, był też sprzęt foto­gra­ficzny. Ludzie koro­nera nie przy­wieźli jed­nak ani sta­ty­wów z moc­nymi lam­pami, ani filmu nada­ją­cego się do robie­nia zdjęć w ciem­no­ści, a to ozna­czało, że z foto­gra­fo­wa­niem miej­sca zbrodni trzeba będzie zacze­kać do świtu. Na szczę­ście nie zostało doń wiele czasu.

Załoga tru­po­wozu przy­dała się tym­cza­sem do innego zada­nia: ktoś musiał zostać na podwó­rzu przed szopą i wypa­try­wać zwie­rząt. Zwłoki pod gołym nie­bem były łako­mym kąskiem dla dzi­kich świń. McGrady i Kondo mieli zaś rozej­rzeć się w szo­pie – a było na co popa­trzeć.

Zosta­wili uchy­lone drzwi, by wpu­ścić świeże powie­trze, i przy­sta­nęli tuż za pro­giem, celu­jąc latar­kami w zwi­sa­jące nie­ru­chomo ciało. Bate­rie u McGrady’ego wła­śnie dogo­ry­wały; snop świa­tła był coraz słab­szy i bar­dziej żółty.

– Widzia­łeś kiedy coś takiego?

Kondo wes­tchnął i pokrę­cił głową.

– Ni­gdy. Gość musiał komuś mocno zaleźć za skórę.

– Tak sądzisz?

– Co innego, gdyby to była dziew­czyna. Wtedy nie można by wyklu­czyć, że ktoś to zro­bił dla zabawy. Wiesz, jakiś zwy­rod­nia­lec. Ale z face­tem to zupeł­nie inna sprawa. Jak sądzisz, długo tu wisi?

– O to trzeba będzie spy­tać koro­nera.

– A gdy­byś miał zga­dy­wać?

– Dzień albo dwa.

– Nie wię­cej – zgo­dził się Kondo. – Krew nie jest aż tak zaschnięta.

McGrady pod­szedł do półki w głębi szopy i się­gnął po pudełko zapa­łek, a potem obszedł pomiesz­cze­nie i zapa­lił wszyst­kie trzy lampy naf­towe, które zna­lazł. Pod­krę­cił knoty tak, by dawały jak naj­wię­cej świa­tła, wraz z któ­rym poja­wiły się w cia­snej prze­strzeni dzi­waczne cie­nie.

– Co mam robić? – spy­tał Kondo. – Jak chcesz, możemy zdjąć chło­paka.

– Niech wisi. Po pro­stu patrz, co robię.

– A co robisz?

– Jeżeli coś znajdę, będziesz mógł zaświad­czyć, że to nie ja pod­rzu­ci­łem dowód.

Kondo tylko się skrzy­wił, a skórę nad kośćmi jego łuków brwio­wych prze­cięły głę­bo­kie zmarszczki. McGrady ura­ził jego honor.

– Mógł­bym teraz smacz­nie spać w domu, a i tak bym zaświad­czył, z ręką na Biblii.

– Przy­się­gli łatwiej ci uwie­rzą, jeśli jed­nak tu będziesz.

– Jacy przy­się­gli? – spy­tał Kondo. – Stuk­ną­łeś ban­dziora, sprawa zamknięta.

– Myślę, że on nie był sam.

– Dla­czego?

– Takie mam prze­czu­cie.

– W spra­wie tego wyrka też?

McGrady spoj­rzał na posła­nie Migu­ela i obaj skie­ro­wali na nie świa­tło lata­rek. Pię­trzyła się na nim sterta brud­nych koców i sta­rych ubrań.

– A co z nim jest nie tak?

– Krwawi.

Kondo miał rację. Dopiero teraz McGrady dostrzegł na kle­pi­sku pod łóż­kiem kałużę krwi, która prze­są­czyła się przez cienki mate­rac. Zie­mia była zbyt mocno ubita, by gęsty płyn mógł w nią wsiąk­nąć. Czarne mrówki już zwie­trzyły oka­zję i oto­czyły kałużę gru­bym kor­do­nem.

– Psia­krew.

– Wcze­śniej tam nie zaj­rza­łeś?

– Umknęło mi.

Za bar­dzo się spie­szył poprzed­nim razem – by stąd wyjść, zadzwo­nić do Beamera, wezwać wspar­cie. Pod­szedł do łóżka i się­gnął po wytarte, dre­li­chowe spodnie. Odrzu­cił je na bok, podob­nie jak kra­cia­stą kow­boj­ską koszulę i pożół­kły pod­ko­szu­lek. I stare prze­ście­ra­dło. I nad­prutą poduszkę. Ostat­nią rze­czą, po którą wycią­gnął rękę, był cienki fla­ne­lowy koc, miej­scami prze­siąk­nięty krwią i tak mokry, że przy­kleił się do tego, co znaj­do­wało się pod nim. McGrady już wie­dział, co za chwilę zoba­czy. Zna­lazł suchy róg koca i szarp­nął.

– O cho­lera – jęk­nął Kondo. – Przy­kry widok.

Miał na myśli to, że dziew­czyna mogła być cał­kiem ładna, choć trudno to było teraz dostrzec. Miała dłu­gie, pro­ste, lśniące, ciemne włosy. Była naga, a nad­garstki zwią­zano jej za ugię­tymi kola­nami. Sprawca musiał lubić posłu­gi­wać się nożem. Ciała w zasa­dzie nie tknął, całą ener­gię poświę­ca­jąc twa­rzy i gar­dłu ofiary.

– Oboje nadzy i poha­ra­tani – rzekł Kondo. – Sądzisz, że była jego dziew­czyną? Może to się nie spodo­bało jej byłemu chło­pa­kowi?

– Nie­wy­klu­czone.

– Azjatka i biały – cią­gnął Kondo. – Jeżeli się spo­ty­kali, to mogli mieć powody, żeby trzy­mać to w tajem­nicy. Może nakrył ich tatuś i…

– Ojciec nie zro­biłby cze­goś takiego – wpadł mu w słowo McGrady. – A zresztą nawet jeśli byli kochan­kami, to akcja nie zaczęła się tutaj. Są nadzy, ale ni­gdzie nie widzę ich ubrań.

– Może tam­ten facet wyszedł stąd i wró­cił. Może zdą­żył gdzieś wyrzu­cić ciu­chy?

– Dobrze to zapla­no­wali – mruk­nął w zamy­śle­niu McGrady. – Rąb­nęli samo­chód i wcze­śniej wybrali miej­sce, w któ­rym doko­nają zabój­stwa…

– Wciąż mówisz w licz­bie mno­giej.

– Facet, któ­rego zastrze­li­łem, musiał mieć pomoc­nika. Nie zro­bił tego wszyst­kiego sam. I nie wydaje mi się też, żeby sam to zapla­no­wał. Jego wspól­nik trzyma dystans, nie bie­rze na sie­bie ryzyka. To on przy­słał tu tego z bli­zną, żeby zro­bił porzą­dek.

McGrady przy­klęk­nął, by przyj­rzeć się temu, co zostało z twa­rzy dziew­czyny. Nie wyłu­pili jej oczu; chcieli, żeby patrzyła. Uło­żyli ją tak, żeby widziała chło­paka, i kazali obser­wo­wać, jak go męczą. Cię­cie po cię­ciu. To mogło trwać godzi­nami… a potem zabrali się do niej.

– Co zamie­rzasz? – spy­tał Kondo.

– Sprawdźmy jesz­cze raz jego wóz – zapro­po­no­wał McGrady. – Chęt­nie ode­tchnę świe­żym powie­trzem.

Pac­kard coupé z trzy­dzie­stego siód­mego, może trzy­dzie­stego ósmego roku pod długą maską skry­wał potężny ośmio­cy­lin­drowy sil­nik. Zapa­sowe koła mie­ściły się w bocz­nych zasob­ni­kach mię­dzy przed­nimi błot­ni­kami a krótką kabiną. Wnę­trze wyglą­dało luk­su­sowo: zarówno przed­nią kanapę, jak i sym­bo­liczną półkę dla pasa­że­rów z tyłu pokry­wała skó­rzana tapi­cerka. Była to spora maszyna; nie bra­ko­wało na niej chromu i naprawdę dobrego lakieru. Warta była zapewne trzy razy tyle, co nale­żący do mia­sta ford, któ­rym jeź­dził poli­cjant. McGrady otwo­rzył drzwi. Jego latarka prze­stała dzia­łać, ale włą­czyła się lampka pod sufi­tem. Zamie­nili się z Kondo latar­kami, zanim przy­klęk­nął przy progu. Zaj­rzał pod sie­dze­nia, ale niczego nie zna­lazł. Scho­wek na ręka­wiczki spraw­dził wcze­śniej.

– A co z bagaż­ni­kiem? – spy­tał sier­żant.

Klapa nie była zamknięta na klucz. Otwo­rzyli ją i poświe­cili do wnę­trza. Na ciem­no­brą­zo­wym filcu wypa­trzyli kilka ciem­niej­szych plam.

– To krew? – zain­te­re­so­wał się Kondo.

McGrady dotknął jed­nej z plam. Opuszka palca zabar­wiła się na czer­wono.

– Na pewno.

Nachy­lił się moc­niej, trzy­ma­jąc w ręku latarkę, a potem cof­nął się i wypro­sto­wał, by poka­zać Kondo, co zna­lazł w głębi bagaż­nika: długi, czarny włos.

– Zaczęli gdzieś indziej – powie­dział. – To tam schwy­tali tych dwoje i roze­brali.

– Chyba że już byli nadzy.

– Wszystko jedno. Wpa­ko­wali ich do bagaż­nika i przy­wieźli tutaj.

– Zmie­ści­liby się tu razem?

– Dziew­czyna jest raczej drobna – odparł McGrady.

– Ale i tak byłoby cia­sno. I mało powie­trza.

– Ten, kto to zro­bił, raczej się tym nie przej­mo­wał.

– Co teraz?

McGrady rozej­rzał się w mil­cze­niu. Ludzie koro­nera cze­kali pod drze­wami za szopą. Czło­wiek z bli­zną wciąż leżał na ziemi, a nad jego otwar­tymi ustami krą­żyły muchy.

– Otwórz maskę – pole­cił McGrady, wyj­mu­jąc notes i ołó­wek. – Chcę spi­sać numer seryjny sil­nika.

5

Była dzie­siąta, gdy wóz patro­lowy Kondo, z McGra­dym na miej­scu pasa­żera, wspi­nał się krętą drogą na Nuuanu Pali. Przed nimi jechał tru­po­wóz z trzema nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nymi cia­łami. Gdy wresz­cie dotarli na szczyt urwi­ska poro­śnięty gąsz­czem paproci, ujrzeli zębate wierz­chołki gór nik­nące w chmu­rach.

– O czym myślisz? – spy­tał Kondo.

McGrady pokrę­cił głową.

– Beamer nie będzie szczę­śliwy. Powie­dzia­łem mu o jed­nym tru­pie, a wie­ziemy trzy.

– Z tego trze­ciego będzie zado­wo­lony. Dobrze, że dopa­dłeś tego typa.

– Po pro­stu skoń­czyła mu się amu­ni­cja, a mnie nie.

– Spo­koj­nie o tym mówisz – zauwa­żył sier­żant.

McGrady nie odpo­wie­dział.

– Widać, że już to robi­łeś.

– Parę razy.

– Chyba nie tu, bobym o tym sły­szał.

– Nie tu.

– Słu­ży­łeś w Armii, prawda?

McGrady ski­nął głową.

– Na Fili­pi­nach?

– Opo­dal Fuzhou. W trzy­dzie­stym czwar­tym.

– Fuzhou… Gdzie to jest?

– W Chi­nach. Po dru­giej stro­nie cie­śniny, patrząc od For­mozy.

Kondo zwol­nił na mokrym i wybo­istym odcinku drogi. Pył wodny z pobli­skiego wodo­spadu natych­miast osiadł na szy­bach i masce samo­chodu.

– To w trzy­dzie­stym czwar­tym byli­śmy w Chi­nach?

– Ja byłem. Słu­ży­łem w Armii, ale odde­le­go­wali mnie do Kor­pusu Mari­nes. Ochra­nia­li­śmy kon­su­lat.

– Opo­wiesz?

– Za bar­dzo nie ma o czym – odparł McGrady. – Poza tym… tutaj mia­łem w ręku model 1903.

– Nie rozu­miem.

– Z kara­bi­nem było ina­czej. Leża­łem pod krza­kiem, patrzy­łem przez szczer­binkę i zasta­na­wia­łem się, jaką poprawkę wziąć na wiatr. Tamci byli o ćwierć mili ode mnie, nawet nie widzia­łem ich twa­rzy.

Patrzył w oczy Beame­rowi z odle­gło­ści może pię­ciu stóp, bo taką sze­ro­kość miało jego biurko. Skóra kapi­tana miała zie­mi­sto­żół­tawy odcień i cia­sno opi­nała kości czaszki. Był nie­ogo­lony. Spę­dził za biur­kiem całą noc i pół poranka. McGrady minutę wcze­śniej zakoń­czył swój mel­du­nek, lecz Beamer jesz­cze się nie ode­zwał. Zerwał kon­takt wzro­kowy z detek­ty­wem dopiero wtedy, gdy po raz ostatni się zacią­gnął i musiał zga­sić papie­rosa w popiel­niczce. Nie zapa­lił kolej­nego. McGrady po raz pierw­szy widział go bez papie­rosa.

– Gdy dzwo­ni­łeś od Faith­fu­lów, mówi­łeś, że jest jeden trup. Męż­czy­zna.

– Dru­giego nie zna­la­złem od razu.

– Kaza­łem ci poje­chać na miej­sce, dowie­dzieć się co i jak i zło­żyć raport. Czego nie zro­zu­mia­łeś?

– Poje­cha­łem tam na krót­kiej smy­czy – przy­po­mniał McGrady, odpo­wied­nio roz­kła­da­jąc ręce. – Zoba­czy­łem, że doszło do mor­der­stwa, i wró­ci­łem, żeby to zgło­sić. Nie sądzi­łem, że mam prze­trzą­snąć każdy cal tej budy, zanim zadzwo­nię.

Beamer zer­k­nął na paczkę papie­ro­sów, ale po nią nie się­gnął.

– Teraz sprawa wygląda zupeł­nie ina­czej – rzekł wresz­cie. – Rozu­miesz to chyba?

– Naprawdę?

Beamer pokrę­cił głową i jed­nak się­gnął po paczkę, po czym wytrzą­snął z niej papie­rosa.

– Gdzie ją zna­la­złeś?

– Na łóżku pod stertą brud­nych szmat – odparł McGrady. – Była zwią­zana tak cia­sno, że zmie­ści­łaby się w walizce.

– Takie same obra­że­nia?

– Tak, od noża. Ale nie była wypa­tro­szona. Zro­bili jej za to coś, czego chyba nie zro­bili jemu.

– Japonka?

– Tak mi się wydaje. Kondo też tak uważa.

– Ufam mu bar­dziej niż tobie.

– W tej kwe­stii na pewno. Prze­cież jest stąd.

– W każ­dej kwe­stii – oznaj­mił Beamer. – Poza tym jest pół-Japoń­cem, a swój chyba pozna swego… Co z tym chło­pa­kiem od Faith­fula? Z Migu­elem.

– Chciał­bym go przy­ci­snąć. Naj­le­piej po autop­sjach, gdy będę wie­dział wię­cej. Zresztą w tej chwili jest tak zalany, że nie skleci trzech słów do rze­czy.

Beamer musiał ski­nąć głową. To był sen­sowny plan.

– Kiedy te autop­sje?

– O jede­na­stej – odrzekł McGrady. – Powi­nie­nem się zbie­rać. Muszę zna­leźć sobie samo­chód.

– Prze­cież to w tym samym kwar­tale. Możemy się przejść.

– Nie. W For­cie Sha­ftera. Szlag tra­fił sprę­żarkę w chłodni koro­nera, więc nie ma gdzie trzy­mać ciał. Kazał swoim ludziom zawieźć trupy do Tri­plera.

Beamer zacią­gnął się potęż­nie i zostało mu może pół cala papie­rosa.

– Armia wyko­nuje autop­sje dla nas?

– Sprawa na­dal jest nasza, po pro­stu wyświad­czają nam przy­sługę – odparł McGrady. – Kondo już tam jest, pil­nuje inte­resu. Decy­zję pod­jął koro­ner, nie ja.

Beamer wydmuch­nął nosem dym, a potem koniusz­kiem palca zdra­pał z zęba strzę­pek tyto­niu.

– Możesz poje­chać ze mną – powie­dział, spo­glą­da­jąc na zega­rek. – Naj­pierw do Pearl. Czło­wiek Kim­mela chce usły­szeć dzienny raport i nie będzie cze­kał.

– Mary­narka Wojenna ma z tym coś wspól­nego?

– Nie, i powinno cię to cie­szyć. Nie chciał­byś odpo­wia­dać przed nimi. Sukin­syny stroją się jak kel­ne­rzy i tylko prze­su­wają po mapie te swoje zabaw­kowe sta­teczki.

– To po pro­stu poranny raport, prawda?

– Lista aresz­to­wań, nic wię­cej.

– I zawsze musi pan to robić oso­bi­ście?

Beamer potrzą­snął głową.

– Sły­sza­łem, że admi­rał nagle zain­te­re­so­wał się tema­tem. Aku­rat tego ranka.

– Zgar­nę­li­śmy wczo­raj kogoś szcze­gól­nego?

Kapi­tan prze­chy­lił głowę, marsz­cząc brwi. Być może ten McGrady jed­nak miał mię­dzy uszami coś na kształt mózgu. Gdyby Beamer miał, dostrzegłby to zapewne sześć mie­sięcy wcze­śniej.

– Zada­łem sobie to samo pyta­nie i godzinę temu prze­spa­ce­ro­wa­łem się po celach. Nikt mi się nie rzu­cił w oczy. Przej­rza­łem listę, żad­nych zna­jo­mych nazwisk. A znam ich naprawdę sporo. Mamy samych sze­re­gow­ców.

– A cywile bez doku­men­tów?

Wśród zatrzy­ma­nych zawsze zna­la­zło się kilku takich. Mło­dych mary­na­rzy, któ­rzy cich­cem zrzu­cali białe mun­dury, żeby nocą zasza­leć, było w Chi­na­town wię­cej niż przy­pad­ków try­pra.

– Mamy paru – odparł Beamer. – Japoń­ców i meneli. Nikogo, kto mógłby tak zain­te­re­so­wać Kim­mela.

Kapi­tan otwo­rzył szu­fladę biurka i wyjął z niej meta­lową tubkę. Inha­la­tor z ben­ze­dryną – dzie­sięć cen­tów w apte­kach Ben­son Smith. Zdjął zakrętkę i zaapli­ko­wał sobie po trzy razy w każdą dziurkę nosa, po czym znowu zapa­lił papie­rosa. Nic dziw­nego, że stary, chudy łaj­dak starł sobie zęby na zbrą­zo­wiałe kikuty.

Sie­dząc za kie­row­nicą służ­bo­wego auta z papie­ro­sem Lucky Strike mię­dzy pal­cami, Beamer na prze­mian zacią­gał się i uży­wał inha­la­tora. Za śnia­da­nie słu­żyła mu kawa w bla­sza­nym kubku. Jedy­nym sta­łym pokar­mem, który McGrady widział kie­dyś w jego ustach, było jajko na twardo. Spo­glą­da­jąc kątem oka na kapi­tana, prze­su­nął się bli­żej drzwi i uchy­lił trój­kątne okienko, licząc na odro­binę świe­żego powie­trza.

Szosa Kame­ha­meha pro­wa­dziła ich mię­dzy barami, lom­bar­dami i stra­ga­nami z jedze­niem, naj­krót­szym kur­sem na Pearl Har­bor. Lot­ni­skowce stały w por­cie: Lexing­ton i Enter­prise zde­cy­do­wa­nie góro­wały nie tylko nad innymi jed­nost­kami, ale i nad oko­liczną zabu­dową. Na pokła­dach pre­zen­to­wały się rów­nymi rzę­dami, skrzy­dło w skrzy­dło, gra­na­towe wild­caty. Przy Wyspie Forda cumo­wały pan­cer­niki. Szara stal i dłu­gie lufy dział. Pan­cerna ściana się­ga­jąca ku niebu.

W Chi­na­town zano­siło się na dziką noc. Jak zwy­kle zresztą.

Mary­narka usta­lała ceny, a HPD pil­no­wał, żeby ich nie zawy­żano. Mary­na­rze stali dwój­kami na Hotel Street, w kolejce cią­gną­cej się na ćwierć mili. Kup żeton, idź na górę. Trzy dolary za trzy minuty. Odli­cza­nie zaczy­nało się w chwili, gdy dziew­czyna zacią­gała zasłonkę. Bez żad­nych odstępstw – kolejka musiała się prze­cież prze­su­wać. W tych poko­jach pękała tama hamu­jąca pożą­da­nie, zaspo­ka­jane i wyplu­wane w trzy­mi­nu­to­wym ryt­mie. A potem, każ­dego ranka, funk­cjo­na­riu­sze HPD prze­ka­zy­wali Dowódz­twu Pacy­fiku listę aresz­to­wa­nych. Jej naj­śwież­szy egzem­plarz spo­czy­wał teraz w teczce Beamera.

Wóz skrę­cił w lewo i włą­czył się w sznur aut cze­ka­ją­cych na wjazd przez wschod­nią bramę bazy Pearl Har­bor. McGrady patrzył przed sie­bie. Góry Waia­nae wyda­wały się nie­bie­sko-zie­lone za tuma­nem dymu uno­szą­cym się nad plan­ta­cjami trzciny cukro­wej. Spo­mię­dzy dale­kich szczy­tów wyło­niła się eska­dra samo­lo­tów. Leciały nisko, bły­ska­jąc w słońcu łopa­tami śmi­gieł kre­ślą­cymi zło­ci­ste kręgi w powie­trzu. Odbiły w bok, ani na chwilę nie łamiąc for­ma­cji.

Beamer zatrzy­mał samo­chód przed bramą i bły­snął war­tow­ni­kowi złotą gwiazdą poli­cyj­nej odznaki. Szla­ban uniósł się nie­mal natych­miast i wje­chali na teren bazy. Przed sobą mieli wieżę szko­le­niową dla załóg okrę­tów pod­wod­nych, wysoką na dzie­sięć pię­ter. Zardze­wiałe, spi­ralne schody oka­lały wielki zbior­nik aż po dach. Beto­nowy budy­nek kwa­tery głów­nej dowódcy Sił Pod­wod­nych Floty Pacy­fiku przy­po­mi­nał kształ­tem wydłu­żoną literę U. Od nabrzeża oddzie­lał go pięk­nie zie­le­niący się traw­nik. McGrady nali­czył przy kei sześć okrę­tów pod­wod­nych.

Beamer zapar­ko­wał przy lin­col­nie zephy­rze nale­żą­cym do ofi­cera fla­go­wego.

– Zacze­kaj na mnie.

– Jasne.

Kapi­tan wło­żył bluzę mun­du­rową i czapkę, po czym się­gnął po swą presz­pa­nową teczkę. Był chudy jak szczapa, a nie­zwy­kle wydatne jabłko Adama ster­czało z jego szyi niczym dodat­kowy nos. Papie­rosy i inha­la­tor zosta­wił na przed­nim sie­dze­niu.

Gdy McGrady został sam, wyjął z pudełka jed­nego lucky strike’a i obma­cał kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu zapal­niczki. Zna­lazł ron­sona zabra­nego męż­czyź­nie z bli­zną. Zapa­lił i wysiadł z samo­chodu. Gdy ostat­nio miał w ustach papie­rosa, stał nad brze­giem rzeki Min, z któ­rej nur­tem dry­fo­wały mar­twe psy i napuch­nięte tru­chła krów. Wolno wypusz­cza­jąc dym, oparł się ple­cami o wóz i spoj­rzał w niebo. Prze­cią­gnął się, wal­cząc z sen­no­ścią, a potem tylko palił, nie rusza­jąc się z miej­sca.

Kapi­tan wró­cił po czter­na­stu minu­tach. Bez słowa usiadł za kie­row­nicą i uru­cho­mił sil­nik.

6

Szpi­tal Woj­skowy Tri­plera stał ćwierć mili za bramą Fortu Sha­ftera, oto­czony kwiet­ni­kami i traw­ni­kami. Kom­pleks two­rzyły nie­wy­so­kie budynki wyło­żone wybla­kłym od słońca i desz­czów drew­nem. Drew­niane schodki wio­dły na roz­le­głe patio. Ujrzeli na nim męż­czy­znę na wózku inwa­lidz­kim, z okła­dem na lewym policzku oraz gru­bym gip­sem na nogach i lewym ramie­niu. Do koszuli miał przy­pięte skrzy­dełka pilota. Tylko jego prawa ręka wyda­wała się nie­tknięta. Uży­wał jej, by utrzy­mać w sta­nie rów­no­wagi na udzie zro­szoną butelkę coli.

Weszli do szpi­tala. McGrady odna­lazł dyżurkę, a w niej pie­lę­gniarkę sie­dzącą za biur­kiem. Beamer trzy­mał się z tyłu, pozwa­la­jąc, by to detek­tyw poka­zał jej odznakę.

– Na autop­sję? – spy­tała.

– Tak.

– Kost­nica mie­ści się w budynku T-6. Naprze­ciwko dzie­dzińca.

– W porządku.

Wró­cili tą samą drogą i naj­pierw ruszyli alejką wokół dzie­dzińca, by po chwili przejść na skróty przez traw­nik. Beamer zatrzy­mał się w poło­wie drogi.

– To twoja pierw­sza autop­sja?

McGrady pokrę­cił głową.

– Widzia­łem jedną w Pre­si­dio.

– Opo­wia­daj.

– Dzie­więt­na­sto­letni sze­re­gowy nie sta­wił się na poran­nej zbiórce. Zna­leź­li­śmy go w pościeli z kocem zarzu­co­nym na głowę.

– Dla­czego aku­rat cie­bie posłali na sek­cję?

– Sam się posła­łem. Byłem jego dowódcą. Chcia­łem wie­dzieć.

– No i?

– Ktoś zasko­czył go we śnie i wbił mu w ucho szpi­ku­lec do lodu.

– Zła­pa­łeś sprawcę?

– Parę dni póź­niej dosta­łem roz­kaz wyjazdu do Chin. Do dziś nie wiem, jak to się skoń­czyło.

– Jaki mia­łeś sto­pień? – spy­tał Beamer po krót­kim namy­śle.

– Wtedy czy gdy odcho­dzi­łem z woj­ska?

– Gdy odcho­dzi­łeś.

Wszystko było zapi­sane w jego aktach. Może Beamer nie­uważ­nie je prze­glą­dał, a może przez ben­ze­drynę miał pro­blem z kon­cen­tra­cją.

– Byłem kapi­ta­nem – odpo­wie­dział. – Podob­nie jak pan.

Resztę drogi do budynku T-6 poko­nali w mil­cze­niu. Żalu­zjowe okna były sze­roko otwarte. Pasat wiał dosta­tecz­nie mocno, by wywie­trzyć nawet kost­nicę. I dobrze, pomy­ślał McGrady. Jesz­cze bar­dziej ucie­szyło go to, że wszyst­kie okna, a także drzwi wej­ściowe zaopa­trzono w moski­tiery. Tego ranka miał już dość odga­nia­nia much.

Lekarz prze­wyż­szał rangą ich obu: był puł­kow­ni­kiem, a pla­kietka na piersi infor­mo­wała, że nazywa się Under­hill. Salę autop­syjną wyło­żono czar­nymi i bia­łymi, ośmio­kąt­nymi kafel­kami. Wypo­sa­żono ją też we wszystko, co spo­dzie­wał się zoba­czyć McGrady: rynienki pod­ło­gowe, stoły sek­cyjne z kana­łami odpły­wo­wymi oraz chłod­nię z tuzi­nem kwa­dra­to­wych drzwi­czek i wysu­wa­nymi pół­kami. Na trzech sto­łach spo­czy­wały ciała w czar­nych wor­kach. Do sali wszedł ciem­no­włosy kapral z notat­ni­kiem w dłoni. Wło­żył oku­lary do czy­ta­nia i wyjął z kie­szeni pióro. Skryba Under­hilla.

Kondo pod­niósł się z krze­sła w kącie pomiesz­cze­nia i pod­szedł do nowo przy­by­łych. Podał rękę McGrady’emu i ukło­nił się Beame­rowi. Ludzie koro­nera już cze­kali, ze świeżą kli­szą w apa­ra­cie i nowymi bate­riami we fle­szu.

– Zacznę od dziew­czyny – obwie­ścił puł­kow­nik Under­hill. Zawią­zał troczki rzeź­nic­kiego far­tu­cha i zabrał się do wyj­mo­wa­nia instru­men­tów z drew­nia­nej szu­flady.

– Wszystko jedno – mruk­nął Beamer, zapa­la­jąc papie­rosa.

Puł­kow­nik ze skal­pe­lem w dłoni pod­szedł do środ­ko­wego stołu i jed­nym dłu­gim pocią­gnię­ciem roz­ciął worek od końca do końca, a następ­nie szarp­nął mocno i nagie ciało spo­częło na sta­lo­wym bla­cie. Dziew­czyna wciąż była spę­tana; McGrady oso­bi­ście pole­cił ludziom koro­nera, by wło­żyli ją do worka w takim sta­nie, w jakim została zna­le­ziona.

– Kobieta pocho­dze­nia azja­tyc­kiego – zaczął Under­hill. – Około dwu­dzie­sto­let­nia. Praw­do­po­dob­nie zdrowa, zanim spo­tkało ją… to. – Puł­kow­nik obszedł stół sek­cyjny i pochy­lił się nad wię­zami, które spra­wiły, że ramiona ofiary były zaple­cione wokół kolan. Dło­nie miały sino-czarny odcień. – Została spę­tana pół­ca­lo­wym sznu­rem konop­nym. Węzeł ratow­ni­czy unie­ru­cho­mił nad­garstki na wyso­ko­ści kostek.

Beamer prze­stą­pił z nogi na nogę.

– W porządku – rzu­cił. – Niech pan to roze­tnie i zacznie sek­cję.

– Znam pro­ce­durę.

Beamer zacią­gnął się głę­boko papie­ro­so­wym dymem.

– Zrób zdję­cie węzłów – pole­cił McGrady, popy­cha­jąc lekko foto­grafa w stronę stołu.

Puł­kow­nik cof­nął się bez słowa. Trzy klatki póź­niej przy­klęk­nął, by przyj­rzeć się ple­com dziew­czyny. Gdy roz­su­wał dłońmi jej pośladki, Beamer odwró­cił głowę. Under­hill zauwa­żył ślady zaschnię­tego nasie­nia i krwi, a także sine plamy.

Po chwili obszedł stół, żeby doko­nać oglę­dzin twa­rzy ofiary. Unió­sł­szy jej pod­bró­dek, uważ­nie obej­rzał szyję.

– Dużo było krwi na miej­scu zbrodni?

– Kałuża pod głową – odpo­wie­dział McGrady. – Prze­sią­kła przez baweł­niany mate­rac i roz­lała się po pod­ło­dze.

– Wobec tego ta rana na szyi jest praw­do­po­dobną przy­czyną zgonu – stwier­dził Under­hill. – Ale jesz­cze zoba­czymy. Muszę ją tro­chę umyć… Mamy już zdję­cia twa­rzy?

– Tak.

Under­hill pod­szedł do umy­walki, po czym wró­cił z miską wody i okrą­głą gąbką. Zaczął deli­kat­nie, od zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy. Potem prze­mył włosy dziew­czyny, pal­cami zeskro­bu­jąc grudki krwi. Woda w misce szybko nabrała różo­wo­brą­zo­wego odcie­nia; ciem­niała z każdą chwilą, aż cał­kiem stra­ciła przej­rzy­stość.

Gdy puł­kow­nik skoń­czył, powiódł opuszką palca po policzku ofiary, nazna­czo­nym ciemną pręgą sińca z czte­rema rów­no­mier­nie roz­miesz­czo­nymi nakłu­ciami. Tuż nad nią zaczy­nało się pro­ste roz­cię­cie, cią­gnące się uko­sem od skroni ku tyłowi głowy. Wcze­śniej żaden z tych ura­zów nie był widoczny.

– Sier­żant Kondo mówił, że słu­żył pan w Armii – Under­hill zwró­cił się do McGrady’ego.

– Tak jest.

– W takim razie powi­nien pan wie­dzieć, czym zadano tę ranę.

McGrady pod­szedł bli­żej i spoj­rzał na oso­bliwy, podłużny siniec z czte­rema nakłu­ciami. Rana cięta, przy­pusz­czal­nie od noża, była jego prze­dłu­że­niem. Wnio­sek wyda­wał się oczy­wi­sty: jedno i dru­gie obra­że­nie zadano tą samą bro­nią, w tej samej chwili. Przez moment szpe­rał w pamięci.

– To był nóż oko­powy Mark I – odpo­wie­dział, po czym odwró­cił się w stronę Beamera i Kondo. – Ma obu­sieczne ostrze jak szty­let oraz ręko­jeść z brązu z kaste­tem i kol­cami. Podobno spraw­dza się w walce wręcz. Ni­gdy takiego nie mia­łem. Nie wyda­wano ich już w cza­sie, kiedy słu­ży­łem. Ale widy­wa­łem takie. Starsi ofi­ce­ro­wie uży­wali ich w cha­rak­te­rze przy­ci­sków do papieru.

Under­hill ski­nął głową.

– Sprawca bił ją po twa­rzy tym kaste­tem. Nie­które rany cięte praw­do­po­dob­nie zadał przy­pad­kowo, cofa­jąc rękę. Tak czy owak, jestem pewny, że to mark I, bo kie­dyś mia­łem taki nóż.

– Dużo ich jest w obiegu? – spy­tał Kondo.

– Mnó­stwo. Ja swój dosta­łem, gdy pły­nę­li­śmy do Fran­cji. Sier­żant nabie­rał całe narę­cza ze skrzynki i roz­rzu­cał, więc bra­li­śmy.

– A zda­rzyło się panu ude­rzyć kogoś w twarz czymś takim? – inda­go­wał Kondo.

– Wojna się skoń­czyła, zanim zdą­ży­łem go użyć.

– Ale na­dal można je zna­leźć u żoł­nie­rzy? – spy­tał McGrady.

– Wystar­czy­łoby zadzwo­nić do kwa­ter­mi­strza. Dostar­czy nam taki nóż w ciągu dzie­się­ciu minut.

– A mógłby pan? – popro­sił McGrady. – Przy­ło­żymy kolce do jej twa­rzy, upew­nimy się, czy to na pewno taki nóż. I jeśli pan pozwoli, puł­kow­niku, chęt­nie bym go poży­czył.

Under­hill ski­nął głową w stronę kaprala, który natych­miast opu­ścił salę. Wró­cił po trzy­dzie­stu sekun­dach.

– Goniec jest w dro­dze, sir.

Under­hill znowu się­gnął po skal­pel leżący w rynience stołu sek­cyj­nego i roz­ciął nim więzy. Stę­że­nie pośmiertne spra­wiło, że ciało dziew­czyny pozo­stało sku­lone w nie­na­tu­ral­nej pozy­cji.

– Połóżmy ją pła­sko – powie­dział puł­kow­nik, spo­glą­da­jąc na McGrady’ego. – Pro­szę mi pomóc. Niech pan chwyci za nogi, zoba­czymy, czy obę­dzie się bez łama­nia kości.

McGrady pod­szedł bli­żej i zła­pał za blade, szczu­płe kostki ofiary. Zauwa­żył, że pode­szwy stóp pozo­stały czy­ste. Cokol­wiek ją spo­tkało, naj­wy­raź­niej nie musiała cho­dzić boso po dwo­rze.

– Naj­pierw na wznak.

Under­hill sta­nął przy gło­wie dziew­czyny i chwy­cił pod ramiona. Razem uło­żyli ciało na ple­cach. McGrady zaci­snął zęby, ale nie dla­tego, że cię­żar spra­wił mu pro­blem. Cię­żaru w zasa­dzie nie odczuł. Jego młod­szy brat ważył mniej wię­cej tyle, gdy miał osiem lat. Cią­gnąc za kostki ofiary, McGrady stop­niowo pro­sto­wał jej nogi. Under­hill dzia­łał w prze­ciw­nym kie­runku, aż roz­legł się trzask i ciało roz­cią­gnęło się na stole. McGrady nie był pewny, co wła­ści­wie pękło.

Gdy koń­czyli ukła­dać zwłoki na stole sek­cyj­nym, usły­szał za ple­cami głu­chy łoskot. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Beamer leżał bez zmy­słów na posadzce. Hałas spo­wo­do­wało zde­rze­nie jego czaszki z biało-czar­nymi kafel­kami.

7

Posa­dzili Beamera na wózku inwa­lidz­kim. Pie­lę­gniarka użyła ban­daża, żeby umo­co­wać na jego gło­wie torebkę z lodem, po czym powio­zła go przez dzie­dzi­niec w stronę głów­nego budynku. Tam, na sze­ro­kiej weran­dzie, obok pilota rekon­wa­le­scenta, mógł powoli dojść do sie­bie. Roz­ko­szu­jąc się cie­płym wia­trem, mógł też popa­trzeć sobie na kwiet­niki i sączyć zimną colę. Jeśli w ogóle pijał colę. Mogła nie dawać wystar­cza­ją­cego kopa, jak na jego gust.

McGrady odpro­wa­dził go wzro­kiem, a gdy miał już wró­cić do kost­nicy, spo­strzegł sze­re­gowca bie­gną­cego wąską alejką na tyłach szpi­tala. Chło­pak trzy­mał w rękach wąskie kar­to­nowe pudełko. Wbiegł po stop­niach budynku i minąw­szy bez słowa McGrady’ego, znik­nął we wnę­trzu i zatrza­snął za sobą sia­tecz­kowe drzwi.

– Sir? Przy­nio­słem – dobiegł z sali jego głos.

– Dzię­kuję, synu – padła odpo­wiedź. – To wszystko.

Chło­pak wyszedł na słońce i przy­sta­nął. Oddy­chał ciężko, opie­ra­jąc dło­nie na kola­nach. McGrady wró­cił do sali autop­syj­nej i zoba­czył Under­hilla z nożem oko­po­wym Mark I w dłoni. Trzy­ma­jąc broń za klingę, puł­kow­nik podał ją McGrady’emu, który wsu­nął palce w kastet i zaci­snął je na ręko­je­ści. Nóż był ciężki, cały meta­lowy. Brąz i stal wyso­ko­wę­glowa. Szty­let, kastet i kol­cza­sta maczuga w jed­nym. McGrady dotknął pal­cem ostrza. Było dość tępe; pew­nie leżało w maga­zy­nie od 1918 roku. Stal była jed­nak świet­nej jako­ści i z pew­no­ścią nada­wała się do użytku. Parę minut pracy z kamie­niem szli­fier­skim i skó­rza­nym paskiem, a nóż stałby się ostry jak brzy­twa.

Under­hill także umiał doce­nić porządne ostrze: cię­cia, które wyko­ny­wał skal­pe­lem, były pewne i pro­ste. Zupeł­nie jakby otwie­rał zamek, by dostać się do wnę­trza torby. W sku­pie­niu zwa­żył narządy wewnętrzne i wska­zał na widoczną opu­chli­znę mózgu. Wyra­ził prze­ko­na­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że dziew­czyna była bita przez godzinę lub dwie, zanim pode­rżnięto jej gar­dło.

Puł­kow­nik pod­szedł do umy­walki, by umyć ręce. Nie prze­sta­wał przy tym dyk­to­wać przez ramię raportu, który kapral w pocie czoła spi­sy­wał w notat­niku. McGrady także korzy­stał z notesu.

– Przy­czyna zgonu: wykrwa­wie­nie na sku­tek prze­cię­cia tęt­nic i żył szyj­nych. Rany zostały zadane za pomocą noża oko­po­wego Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych Mark I. Doko­nano wery­fi­ka­cji porów­naw­czej. Zapi­sa­łeś?

– Tak jest – odpo­wie­dział kapral, nie uno­sząc głowy znad notat­nika.

– Przed śmier­cią ofiara została zgwał­cona. Jej ostat­nim posił­kiem były ryż krót­ko­ziar­ni­sty oraz ryba, praw­do­po­dob­nie tuń­czyk.

– Potrafi pan osza­co­wać, kiedy to się stało? – spy­tał McGrady. Były to pierw­sze słowa, które wypo­wie­dział, odkąd lekarz otwo­rzył ciało. Roz­luź­nie­nie szczęk kosz­to­wało go sporo wysiłku; miał wra­że­nie, że zęby zadźwię­czały z ulgą.

– Czter­dzie­ści osiem do sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin temu.

– Dla­czego tyle?

– Wnio­skuję ze stop­nia stę­że­nia pośmiert­nego oraz plam opa­do­wych. A także ze stanu tre­ści żołąd­ko­wej.

Under­hill umie­ścił narządy dziew­czyny na powrót w roz­pła­ta­nym kor­pu­sie i wsu­nął pod ciało nosze. Z pomocą kaprala umie­ścił je w pustej komo­rze chłodni i zamknął drzwiczki.

Się­gnął do kie­szeni po chu­s­teczkę, a gdy otarł czoło, spoj­rzał na McGrady’ego.

– Powi­nie­nem spraw­dzić, co z pań­skim kapi­ta­nem, czy kon­ty­nu­ować?

– Kon­ty­nu­ować.

– Dosko­nale – mruk­nął puł­kow­nik. – Kto następny?

– Druga ofiara – wtrą­cił Kondo. – Chło­pak. Z trze­cim pacjen­tem nie trzeba się spie­szyć.

– Jest pan tego samego zda­nia, detek­ty­wie?

– Tak jest – odpo­wie­dział McGrady.

Under­hill wziął nowy skal­pel i szyb­kim ruchem roz­ciął worek skry­wa­jący ciało mło­dego męż­czy­zny. Było zde­cy­do­wa­nie cięż­sze, więc potrze­bo­wał asy­sty kaprala, by prze­rzu­cić je na stół sek­cyjny. Sztywne nogi pla­snęły o zimną stal, a kłąb wnętrz­no­ści roz­lał się sze­roko. Wszy­scy odstą­pili na moment od stołu, ale zaraz znowu się zbli­żyli.

– Sprawca wyko­nał za mnie połowę roboty – zauwa­żył Under­hill.

– Te dziury w kost­kach to od haków na końcu roz­pórki – wyja­śnił McGrady. – Takiej jak w rzeź­niach.

– Wygląda na to, że oprawca miał doświad­cze­nie. Raz czy dwa robił już coś podob­nego. To nie są nie­pewne cię­cia – stwier­dził puł­kow­nik. Pod­szedł o krok bli­żej, by dotknąć otwar­tych ran na udach i klatce pier­sio­wej chło­paka. – Ten sam nóż. Widzi pan, jak ślady po ostrzu kie­rują się ku górze, w stronę stóp?

– Tak.

– To ozna­cza, że sprawca naj­pierw zawie­sił chło­paka głową w dół – wyja­śnił Under­hill. – Potem zaczął go okła­dać pię­ściami jak worek tre­nin­gowy.

– Psia­krew – mruk­nął Kondo.

Under­hill znowu napeł­nił miskę wodą i się­gnął po tę samą gąbkę, którą mył ciało dziew­czyny. Gdy wró­cił, zabrał się do wycie­ra­nia twa­rzy mło­dzieńca. I tym razem woda szybko pociem­niała, a spod maski krwi i uwię­zio­nych w niej owa­dów wyło­niła się twarz. McGrady jej nie roz­po­znał. Kondo raczej też nie. Roz­po­znał ją nato­miast puł­kow­nik Under­hill, bo z gło­śnym plu­skiem upu­ścił do miski nasiąk­niętą gąbkę.

– Zaraz wra­cam – oznaj­mił. – Muszę coś spraw­dzić.

To rze­kł­szy, odwró­cił się i wyszedł. Gdy znik­nął za podwój­nymi drzwiami, McGrady sły­szał już tylko jego kroki na wyka­fel­ko­wa­nej pod­ło­dze sąsied­niego pokoju. Po chwili Under­hill pchnął drzwi i wró­cił do sali autop­syj­nej.

Wpa­trzony w zma­sa­kro­waną twarz chło­paka ode­zwał się do kaprala:

– Zadzwoń do Dowódz­twa Floty. Proś do tele­fonu admi­rała Kim­mela.

– Sir?

– Natych­miast, synu.

– A czy sekre­tarz sztabu… nie zapyta o powód?

– Powiedz mu, że pan admi­rał może odwo­łać poszu­ki­wa­nia. I że powi­nien tu przy­je­chać, gdy tylko będzie mógł.

Kapral zamarł. Spoj­rzał za plecy Under­hilla, na McGrady’ego, lecz on nie miał nic do powie­dze­nia, bo nie rozu­miał, co się dzieje. W końcu młody żoł­nierz odma­sze­ro­wał w daleki kąt dłu­giej sali. Na biurku stał tam tele­fon z czar­nego bake­litu. Pod­niósł słu­chawkę i popro­sił tele­fonistkę o połą­cze­nie wewnętrzne.

– Co to zna­czy? – spy­tał McGrady. – O co cho­dzi?

– Pań­ska sprawa niniej­szym stała się sto razy bar­dziej skom­pli­ko­wana. Jeśli sądził pan, że kapi­tan potrafi dać w kość, to pro­szę tylko zacze­kać, aż inni na pana wsiądą.

– Jacy inni? Kim jest ten chło­pak?

– Być może się mylę – zastrzegł Under­hill – bo widzia­łem jedy­nie zdję­cie. Tylko Kim­mel może doko­nać iden­ty­fi­ka­cji. Ale jeśli mam rację, to tra­fiła się panu naj­grub­sza sprawa na całym Tery­to­rium Hawa­jów. Jeśli zaś nie mam racji, to lepiej, żeby pan nie wie­dział, o kogo cho­dzi.

– To ktoś, kto nie powi­nien był znik­nąć?

– Otóż to.

– Jak długo to potrwa?

Under­hill spoj­rzał na swego kaprala, który stał ze słu­chawką przy uchu i mówił coś, osła­nia­jąc usta dło­nią. Napo­tkaw­szy wzrok puł­kow­nika, żoł­nierz uniósł palec i odwró­cił się, pochy­lony nad tele­fo­nem. Na jego mun­du­rze poja­wiły się plamy potu.

– Tak jest – powie­dział gło­śno. – Zga­dza się, sir. – Znowu słu­chał. Zer­k­nął na puł­kow­nika i raz jesz­cze odwró­cił się ple­cami. Jedną ręką trzy­mał słu­chawkę, a palec dru­giej wetknął w ucho.

McGrady dobrze to rozu­miał. Porządne łącza dosta­wali tylko tele­fo­nu­jący w kom­plet­nie nie­istot­nych spra­wach.

– Nie, sir. Nie tam. Jeste­śmy w For­cie Sha­ftera. W kost­nicy. – Poki­wał głową, nasłu­chu­jąc. – Tak jest. Prze­każę mu, sir.

Kapral odło­żył słu­chawkę.

– Jest w dro­dze.

– Z dużą świtą?

– Pan admi­rał będzie sam.

– W takim razie mamy mniej wię­cej pięt­na­ście minut. Trzeba ogar­nąć to miej­sce.

Puł­kow­nik spoj­rzał na sta­lowy stół, na któ­rym prze­pro­wa­dził sek­cję dziew­czyny. Wyma­gał porząd­nego mycia. Roz­cięty worek na­dal leżał na pod­ło­dze, a w jego wnę­trzu peł­zała dorodna sto­noga. Była dłu­go­ści ołówka, ale dwu­krot­nie grub­sza. Musiała się ukry­wać we wło­sach dziew­czyny albo w jej ustach, gdy McGrady i ludzie koro­nera wkła­dali ją do worka.

Kapral zro­zu­miał i bez słowa zabrał się do roboty, Under­hill zaś zwró­cił się do detek­tywa:

– Lepiej niech pan spraw­dzi, jak się miewa kapi­tan. Jeżeli oprzy­tom­niał, chyba powi­nien tu przyjść.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Five Decem­bers by James Kestrel

Copy­ri­ght © 2021 by James Kestrel

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt, opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja: Michał Paw­łow­ski

Na fron­cie wyko­rzy­stano foto­gra­fię ze zbio­rów Biblio­teki Kon­gresu Sta­nów Zjed­no­czo­nych

© Library of Con­gress, Prints & Pho­to­gra­phs Divi­sion, Farm Secu­rity Admi­ni­stra­tion/Office of War Infor­ma­tion Black-and-White Nega­ti­ves

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: 5 grud­niów, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-946-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer