Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
"Porywająca historia, a finał to prawdziwy majstersztyk". – Stephen King.
Zdobywczyni Edgar Award za najlepszą powieść kryminalną roku 2022.
Nominowana do nagród Barry Award, Hammett Prize za najlepszy kryminał roku.
Uznana przez czasopismo „Image” za jeden ze 100 NAJLEPSZYCH KRYMINAŁÓW WSZECH CZASÓW.
Grudzień 1941 roku. Stany Zjednoczone są na krawędzi wojny, a w Honolulu na Hawajach detektyw Joe McGrady ma rozwiązać sprawę brutalnego zabójstwa, która odmieni jego życie. Tropem sprawcy podąża przez Pacyfik do Hongkongu, nie mając pojęcia, że japońska flota zmierza już w stronę Pearl Harbor. Wichry wojny rzucą go aż do Tokio, gdzie w domu wroga znajdzie coś, czego się nie spodziewał…
5 grudniów to niezwykła historia o przetrwaniu wbrew przeciwnościom, o miłości, nieustępliwym śledztwie oraz cenie, jaką płacą ludzie dotknięci wojną. Mistrzowska powieść w klimatach noir, łamiąca serce niczym Światło, którego nie widać, niezapomniana jak kultowa Casablanca i ekscytująca jak najlepsze wojenne thrillery, z porywającym i zaskakującym finałem, który na zawsze zostaje w pamięci czytelnika.
5 grudniów pchnie cię wprost w odmęty mrocznego kryminału w stylu noir. Nie przegap. – Megan Abbott, autorka m.in. "Niebezpiecznych kobiet"
Napięcie nie słabnie do ostatniej strony. Jeśli lubisz powieści Michaela Connelly'ego, pochłoniesz Kestrela. – James Patterson, autor m.in. "Córki prezydenta" (z Billem Clintonem)
Tempo, styl i niebywały suspens. – Lee Child, autor m.in. "Poziomu śmierci"
Epicki kryminał, który przejdzie do historii. - Dennis Lehane, autor "Rzeki tajemnic" i "Ostatniej przysługi"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 12 min
Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
„Wyjątkowa opowieść, przepełniona emocjami, suspensem i wystarczającą ilością przemocy, by zaspokoić najbardziej żądnego krwi czytelnika”.
– „The Library Journal”
„Wspaniała […] ponadczasowa historia miłosna i wciągający thriller […] doskonale połączone […] wątki splatają się w idealny sposób w zapierającym dech finale, na przemian brutalnym i zaskakująco wzruszającym… Polecajcie tę książkę, bo w pełni na to zasługuje”.
– „Booklist”
„Wspaniałe połączenie kryminału, wojny i historii”.
– „The New York Post”
„Arcydzieło. Czeka cię z nim nieprzespana noc. Wyjątkowe i wspaniałe”.
– Eric Redman, autor m.in. The Dance of Legislation, Bones of Hilo
„Modelowy przykład wciągającej lektury – przepełniona emocjami kryminalna intryga, ukształtowana przez tragiczne lata wojny, historia nieustępliwej nadziei w obliczu nieodwzajemnionego oddania i skazanej na porażkę miłości”.
– Every Read Thing
„Pokochałem każdą stronę tej powieści. Doskonała wojenna opowieść w klimacie noir, która wciąga cię w tajemnice i przenosi do innej epoki”.
– Mason Cross, autor m.in. The Time to Kill
„Cudowna książka! Jeden z najlepszych kryminałów noir, jakie czytałem, łączący epicką, wojenną i miłosną historię. Nie sposób się oderwać”.
– James Reasoner, autor m.in. Rewolwerowców
„Wciągająca, pełna napięcia, wspaniała saga nieprzypominająca niczego, co dotąd czytaliście, i to bez cienia przesady. Pełna mocy, doskonałej fabuły, serca i wdzięku”.
– Pulp Fiction Reviews
„Czytając 5 grudniów, mamy poczucie, że książka mogłaby zostać napisana w złotym wieku kryminału noir […] niezwykle udana”.
– SFBook Review
„5 grudniów to kryminał, wojenna opowieść, thriller, romans, przewodnik po Honolulu. Jest wszystkim naraz… książka jest wspaniała, tak jak sposób, w jaki została napisana”.
– Expressed
© Library of Congress, Prints & Photographs Division, Farm Security Administration/Office of War Information Black-and-White Negatives
Honolulu | Atol Wake | Hongkong
26 LISTOPADA 1941–7 GRUDNIA 1941
Joe McGrady wpatrywał się w whiskey. Była tak świeżo nalana, że mimo upału lód nawet nie zaczął się topić. Lokal wypełniała kakofonia dźwięków. Marynarze zamawiali po dziesięć piw, jednocześnie podając ogień dziewczynom, nad którymi mieli wyraźną przewagę liczebną. Ktoś wrzucił pięciocentówkę do wurlitzera i wybrał numer orkiestry Jimmy’ego Dorseya. Mundurowi natychmiast zareagowali – zaczęli krzyczeć do swych dziewczyn, żeby się przebić przez jazgot muzyki. Wieczór dopiero się zaczynał i jak dotąd nie wpadli na to, by zamówić coś mocniejszego od piwa. Do pierwszej bijatyki zostało pewnie jeszcze kilka godzin, ale tym problemem mógł się zająć inny gliniarz. Joe sięgnął po drinka i powąchał: czterdzieści pięć procent mocy. Przyjemność warta każdego centa, nawet jeśli za porcję na trzy palce musiał pracować ponad godzinę.
Zanim zamoczył usta, wrócił barman z ogoloną głową, zapuchniętymi oczami i prostymi bliznami po brzytwie na policzkach. Większość ludzi na widok takiej twarzy wychyliłaby trunek duszkiem, ale McGrady odstawił szklankę.
– Joe – powiedział Tip.
– Tak?
– Telefon. Zdaje się, że kapitan Beamer. Możesz odebrać na piętrze.
Znał drogę. Znowu uniósł szklankę i pochłonął whiskey jednym solidnym łykiem. Czuł, że trzeba mu czegoś takiego – gładkiego i ognistego zarazem. Skoro Beamer dzwonił o takiej porze, zanosiło się na nadgodziny. To z kolei oznaczało, że kolejny dzień, czwartek, będzie do bani. I że Molly będzie zawiedziona. Choć z drugiej strony, pieniądze za nadgodziny były nie do pogardzenia, więc mógł jej to jakoś wynagrodzić. Położył trzy półdolarówki na barze, otarł usta rękawem koszuli i ruszył na górę.
– Tu detektyw McGrady.
– Dzięki Bogu.
– Sir?
– Że nie jesteś pijany.
– Skończyłem służbę pół godziny temu. Gdyby dał mi pan całą godzinę, pewnie zdążyłbym więcej zdziałać.
– Następnym razem. A teraz wracaj, i to migiem. Szef już czeka.
– Tak jest.
Odłożył słuchawkę na bakelitowe widełki i zszedł innymi schodami, wiodącymi z biura na piętrze baru Bowsprit wprost na ulicę. W końcu padało. Deszcz nie miał potrwać zbyt długo, ale teraz McGrady musiał skorzystać z osłony, jaką dawały mu markizy nad witrynami większości sklepików i knajp Chinatown. Miał dach nad głową niemal przez całą drogę, z wyjątkiem ostatniej minuty marszu w stronę Merchant Street. Zaczekał na schodach Yokohama Specie Banku, aż kilkunastu czarno odzianych gliniarzy zaparkuje służbowe motocykle tylnym kołem przy krawężniku, po czym przebiegł na drugą stronę Merchant i przekroczył próg swego posterunku.
Gabinet kapitana Beamera mieścił się w piwnicy. McGrady wszedł bez pukania i zamknął za sobą drzwi. Zdjął kapelusz, który położył sobie na kolanie, gdy usiadł naprzeciwko przełożonego.
– Sprawa jest świeża – zaczął Beamer. – Zgłoszenie przyszło niespełna pół godziny temu.
– Mówił pan, że komendant tu jest?
– Wyszedł przed minutą.
Beamer odsunął okulary nad czoło i obrócił zielony abażur lampy tak, by odsłonić żarówkę. W pokoju zrobiło się nieco jaśniej, ale wciąż było duszno – kapitan był nałogowym palaczem i nie miał zwyczaju wietrzyć. Wentylacji nie było, a skała, na której posadowiono budynek, zdawała się emanować tropikalną gorączką. Beamer odpalił kolejnego papierosa od niedopałka poprzedniego. Nawet w takim upale nie podwijał rękawów koszuli. Taki już był. Tkwił uparcie w ciemnej bluzie mundurowej i pod krawatem, ściśnięty regulaminowym pasem z koalicyjką. Przypuszczalnie był zbyt chudy, by wydzielać pot.
– Mamy mało ludzi, jak co roku przed Świętem Dziękczynienia. Sam bym pojechał na miejsce, gdyby szef ufał komuś na tyle, by go posadzić na moim stołku choć na jedną noc. Uznał, że większy pożytek będzie z ciebie w terenie niż przy telefonach. Nawet jeśli jesteś niepewny. Pasuje ci to?
– Tak jest.
– Tego cię nauczyli w wojsku? – spytał Beamer. – Odpowiadać „tak jest” bez względu na to, o co pytają?
– Tak jest – odparł McGrady. – Tak to działa.
– Nie znam cię jeszcze tak dobrze, jak bym chciał.
– Rozumiem, sir.
– Pracowałeś kiedy przy zabójstwach?
– Pięć lat w patrolu. Byłem pierwszy na miejscu…
– A jako detektyw?
– Nie, sir. Przecież pan wie.
– Próbuję coś ci uświadomić. Poza tym nie jesteś stąd, prawda?
Skoro Beamer zaglądał do jego teczki, musiał wiedzieć, że McGrady nie pochodzi stąd. Zdążył zobaczyć Chicago, San Francisco, Norfolk i San Juan, zanim skończył sześć lat. A była to ledwie przygrywka do tego, co miało nastąpić. Ojciec dał mu posmakować życia w Marynarce Wojennej na tyle skutecznie, że gdy nadszedł czas, Joe wybrał studia. Po czterech latach wrócił do punktu wyjścia. Zdecydował się jednak na Armię, a gdy służba dobiegła końca, został tam, dokąd go zaprowadziła – w Honolulu. Beamer wiedział o nim całkiem sporo, ale ten układ działał tylko w jedną stronę. McGrady nie miał nawet pojęcia, jak jego nowy kapitan ma na imię.
– Mieszkam tu pięć lat, odkąd odszedłem z wojska. Nigdzie indziej nie spędziłem tyle czasu. To mój dom, sir.
– Albo się jest stąd, albo nie – odrzekł Beamer. – A ty nie jesteś. Wyprowadzałeś kiedyś psa?
– Tak jest.
– Gdy nie zna długości smyczy, łatwo może sobie zrobić krzywdę – wyjaśnił Beamer i rozłożył dłonie mniej więcej na odległość sześciu cali. – Twoja jest taka. Spróbuj wybiec przed szereg, a szarpnę nią tak, że ci kark trzaśnie.
– W porządku – mruknął McGrady.
Niby drobiazg – po prostu odpuścił sobie „sir” na końcu zdania – ale właśnie to pomogło mu się opanować, bo miał wielką ochotę sięgnąć nad biurkiem, owinąć sobie krawat Beamera wokół pięści i obić blat biurka jego wychudłą gębą. Beamer jednak niczego nie zauważył. Albo się służyło w wojsku, albo nie.
– Czyli wszystko absolutnie jasne?
– Absolutnie, panie kapitanie.
– W takim razie będzie nam się dobrze współpracowało.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł komendant Gabrielson. McGrady chciał wstać, lecz Gabrielson powstrzymał go ruchem ręki. W gabinecie było jeszcze jedno wolne krzesło, ale szef po prostu zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami.
– Wprowadziłeś go? – spytał Beamera.
– Właśnie zamierzałem.
– Zacznij od telefonu – polecił Gabrielson.
Beamer dmuchnął obłokiem dymu w stronę McGrady’ego.
– Znasz Reginalda Faithfula?
– Słyszałem o nim. To mleczarz.
– Ma dom po drugiej stronie zatoki Kahana, ale większość stada trzyma w głębi doliny Kaawa. Przyjaźni się z komendantem, dlatego od razu zadzwonił do niego. Nadążasz?
– Nie.
– Nie zadzwonił na naszą centralę, żeby powiedzieć, co się stało. Nie chciał, żeby go w nieskończoność przełączali.
– Rozumiem.
– To oznacza, że w tej chwili w całej policji tylko trzy osoby wiedzą, że coś się wydarzyło. Czyli gdy jutro kupię gazetę, nie zobaczę artykułu na ten temat, prawda?
– Jak powiedziałem, rozumiem.
– Chłopak od Reggiego ma na imię Miguel – wtrącił Gabrielson.
– Mówiąc o chłopaku, ma pan na myśli…
– To nie jest jego syn. Pracuje tam.
– Jasne.
– Otóż ten Miguel zapukał wieczorem do drzwi Reggiego – ciągnął Gabrielson. – Był roztrzęsiony, ale jakoś opowiedział, co zaszło. Reggie nie był pewny, czy powinien mu wierzyć, ale jeśli chłopak nie zmyślał, będziesz miał sprawę do rozwiązania. Myślisz, że sobie poradzisz?
– Od dawna czekam na taką szansę.
Beamer dmuchnął dymem ku sufitowi.
– W głębi doliny stoi szopa na sprzęt – dodał Gabrielson. – Miguel ma tam swoje wyrko i koc, a może też flaszkę. Podobno gdy wrócił z roboty i zapalił latarnię, zobaczył faceta zwisającego z krokwi.
– Samobójstwo?
– A słyszałeś kiedy, żeby ktoś się powiesił na rzeźnickim haku głową w dół? – spytał Beamer i zaciągnął się głęboko. Gdy znowu się odezwał, dym sączył mu się z kącików ust. – Bo dla mnie to coś nowego. Przynajmniej w dziedzinie samobójstw.
– Facet naprawdę wisiał na haku?
– Pojedziesz na miejsce, to się dowiesz – odparł kapitan. – Może się okazać, że to tylko majaki zapitego pastucha. Co zrobisz, zaraz jak ustalisz fakty? – Beamer znowu uniósł dłonie, pokazując długość smyczy McGrady’ego.
– Złożę raport.
– U mnie.
– Tak.
– To twoje pierwsze morderstwo. Jesteś tu raptem pięć lat. A ja rozwiązywałem sprawy z Changiem Apaną, zanim ty przyszedłeś na świat. Pamiętaj o tym, a będziemy dobrze ze sobą żyć.
McGrady pojechał szosą Pali i wkrótce, gdy tylko wóz wspiął się między góry, światła Honolulu zostały daleko w tyle. Tu, za urwiskami, jedynym śladem cywilizacji była sama droga, w głębokiej ciemności zygzakująca po zboczach kolejnych wzgórz. Od nawietrznej wjechał w las tropikalny, który zwieszał się z obu stron nad wstęgą asfaltu i wciskał w każdą szczelinę nawierzchni mokrej wszędzie tam, gdzie wartkie strumienie pieniły się wokół przepustów pod drogą.
W idealnych warunkach dojazd na drugą stronę zatoki Kahana mógł zająć prawie godzinę. W nocy trzeba było liczyć dwa razy dłużej, plus pół godziny na deszcz. Było więc dobrze po dziesiątej, gdy McGrady w ciemności przegapił zjazd w stronę domu Reggiego Faithfula. Zawrócił, gdy tylko nadarzyła się okazja, i po chwili zaparkował obok trzech innych samochodów przed frontem budynku udającym styl Tudorów.
Wyłączył światła, wysiadł z wozu i rzucił okiem na dom. Potrafił docenić jego imponujące rozmiary – sam mieszkał w wynajętym pokoju nad chińską knajpą przy King Street, przesyconym wonią smażonej cebuli i tłustej wieprzowiny. Nie wstając z łóżka, mógł dosięgnąć obu swoich garniturów, które wieszał na przeciwległej ścianie.
Zatrzasnął drzwi wozu i wszedł po kamiennych stopniach na dziedziniec. Kolejny ciąg schodków zaprowadził go na werandę, gdzie czekał nań Reginald Faithful.
– Pan McGrady?
– Tak jest. Rozumiem, że znowu rozmawiał pan z komendantem Gabrielsonem.
– Żeby się dowiedzieć, kiedy pan wreszcie przyjedzie. To było godzinę temu.
– Może pan zna jakąś krótszą drogę przez góry, ja nie. Gdzie Miguel?
– W domu. Pilnuje go moja żona.
– Jest w szoku?
– Można to tak nazwać.
– A jak pan by to nazwał?
– Nogi się pod chłopakiem uginały. Gdybyśmy go nie posadzili na kanapie, leżałby teraz na podłodze.
– Dali mu państwo coś do picia?
– Nie było potrzeby. Wypił dostatecznie dużo, zanim tu dotarł.
– Tam przy drodze to jego wóz?
– Mój. Właściwie mojej firmy. Ale on nim jeździ.
– W takim razie pańska żona ma lasalle’a, a pan cadillaca?
– Tak.
– Ktoś jeszcze jest w domu?
– Nie.
Mleczarz oparł dłoń na balustradzie i spojrzał w dół, na podjazd. Miał na sobie mocno spraną białą koszulę oraz portki khaki na czarnych szelkach. Poluzował krawat, zapatrzony na cztery samochody, a potem spojrzał znowu na McGrady’ego.
– A pan co? – spytał. – Bez partnera? Wsparcie panu niepotrzebne?
– Jestem sam.
Faithful postukał papierosem o balustradę, by strząsnąć popiół.
– Skoro tak, to chyba czas, żebym pokazał panu Miguela.
– Wolałbym zobaczyć ciało, zakładając, że rzeczywiście jakieś jest. Czy Miguel może chodzić?
– Musielibyśmy razem sprowadzić go po schodach.
– W porządku. Pan też pojedzie.
Miguel Silva, pastuch, którego wszyscy nazywali „chłopakiem”, musiał być starszy od ojca Reggiego Faithfula. Miał pomarszczoną, sprażoną słońcem skórę w odcieniu palonego mahoniu. Jego czarno-srebrne włosy były króciutko przystrzyżone. Leżał na kanapie ze zwiniętym ręcznikiem na oczach.
– Naprawdę chce pan wziąć go ze sobą?
Pani Faithful klęczała na podłodze przy wiekowym pracowniku swego męża. Miała na sobie bawełnianą sukienkę w drobniutką kratkę, z odpiętym guzikiem pod szyją. Miała ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze, lekko falujące włosy.
– Nie może zostać ze mną? – dodała. – Niech pan tylko spojrzy na tego biedaka.
– Nie powinna pani zostawać z nim sama, póki nie ustalę, co właściwie się stało.
– Pracuje u nas od wieków. Ufam mu.
– Wobec tego i ja nie powinienem mieć z nim problemu.
Ubranie Miguela było przesiąknięte potem, ale równie mocna była bijąca odeń woń trunku. Poza tym był jednak w dobrym stanie i troska pani Faithful była zbędna – równie dobrze można by go położyć w betonowej celi, ocucić wiadrem wody i przesłuchać.
McGrady pochylił się nad wiekowym pasterzem, ściągnął ręcznik z jego twarzy i klepnął w lewy policzek. Mógł użyć większej siły i zapewne szybciej go wybudzić z pijackiej drzemki, ale powstrzymał się przez wzgląd na panią domu. Wolał ją mieć po swojej stronie. Przynajmniej ją.
Staruch uchylił powiekę.
– Glina?
McGrady miał jedną z tych twarzy – kanciastych i niejako niedokończonych, jak gdyby rzeźbiarz, który je ciosał, złamał dłuto na nieoczekiwanie twardym kamieniu.
Gdy skinął głową, Miguel podjął wysiłek, by usiąść.
– Pojedziesz z nami.
– Ja tam nie wracam.
– A jednak.
To rzekłszy, chwycił Miguela za nadgarstek i dźwignął do pionu. Ruszyli we trzech, z McGradym po jednej i Reggiem po drugiej stronie. Pasterz otoczył ich ramionami, by utrzymać równowagę. Bez pośpiechu przemierzyli werandę, zeszli po stopniach i chwilę później wrzucili Miguela na tylną kanapę wozu. McGrady zatrzasnął drzwi i raz jeszcze spojrzał na dom. Pani Faithful stała u szczytu schodów; wyraźnie widział jej ciemną sylwetkę na tle rozświetlonych okien.
Asfalt skończył się, gdy tylko zjechali z nadbrzeżnej szosy na drogę w głąb doliny Kaawa. Początkowo podążali wzdłuż strumienia wypływającego z lasu tropikalnego porastającego zbocza gór. Po bokach koryta rozciągały się rozległe pastwiska, znad których dolatywał zapach mokrej trawy oraz krowich placków. Im bardziej jednak zagłębiali się w dolinę, tym bliżej strumienia piętrzyły się urwiska po obu jej stronach. Wreszcie wjechali pod korony drzew mangowych, by po chwili wychynąć spod nich na podmokłej łące, gdzie nie rosło już nic prócz imbiru.
– To tam, za zakolem strumienia – powiedział Faithful. – Jeszcze ćwierć mili.
McGrady zerknął przez ramię na śpiącego Miguela.
– Gdzie bywa, gdy nie nocuje w szopie?
– Cała jego rodzina mieszka w Nanakuli.
– Tak daleko?
– Jeździ tam raz, czasem dwa razy w miesiącu.
– Czyli praktycznie mieszka w tej szopie.
Faithful wzruszył ramionami.
– Ma tam wszystko, czego potrzebuje.
Gdy objechali zakole, McGrady ujrzał szopę wciśniętą pod stromą skalną ścianę. Strumień spływał z gór nieco po prawej niewielkim wodospadem. Budynek wzniesiono z surowego drewna i już zaczynał gnić od wiecznej wilgoci, ale deski były tak grube, że z powodzeniem mogły przetrwać jeszcze sto lat.
– Wchodzę – oznajmił McGrady. – Niech pan tu zostanie z Silvą i zawoła mnie, gdyby się obudził albo próbował wiać. Albo gdyby zaatakował.
Wyjął kluczyk ze stacyjki, wysiadł z wozu i zatrzasnął za sobą drzwi. Faithful także wyskoczył z kabiny i powtórzył nad dachem:
– Gdyby zaatakował?
– W połowie przypadków ten, kto znalazł ciało, jest sprawcą. Jeśli więc Silva będzie agresywny, niech pan robi to, co konieczne. I zawoła mnie. Przybiegnę.
McGrady przystanął za samochodem i kluczykiem otworzył bagażnik, by wyjąć latarkę – mieszczący sześć baterii cylinder ze stalowej blachy, ciężki jak policyjna pałka. Pstryknął włącznikiem, ale nic się nie wydarzyło. Huknął więc o metal lewą dłonią i dopiero wtedy żółte światło zalało wnętrze bagażnika, a w nim sakwę z czarnej skóry, w której trzymał swe narzędzia pracy. Poluzował linkę i spod zapasowych kajdanek, bloczka z formularzami oraz tekowej pałki wydobył broń, którą trzymał w rezerwie na specjalne okazje: pistolet samopowtarzalny kalibru .45 ACP. Była to nielegalna pamiątka z czasów służby wojskowej i nie zamierzał zostawiać jej w samochodzie, w którym siedział przyjaciel kapitana w towarzystwie człowieka podejrzanego o morderstwo. Przeładował, wsunął pistolet za pasek i zatrzasnął klapę.
Reginald Faithful stał przy nim, mrużąc oczy w blasku latarki i nerwowo odganiając moskity krążące mu wokół twarzy.
– Ma pan taki dla mnie?
– Nie.
– A może chociaż latarkę?
– Zostawię włączone reflektory.
– I tak mnie pan zostawi?
– To pańska ziemia.
McGrady ruszył przed siebie ścieżką ubitą kopytami i chwilę później pchnął ramieniem drzwi szopy. Nie musiał oświetlać wnętrza policyjną latarką; wystarczył mu jeden krok za próg, by nabrać pewności, że staruch nie kłamał: śmierć nawiedziła to miejsce. Gdyby nie zdradził tego fetor, zrobiłby to rój much.
Po południu temperatura sięgnęła trzydziestu stopni; dopiero wieczorny deszcz przyniósł ochłodzenie. Szopa była jednak zamknięta i w jej wnętrzu wciąż panował skwar upalnego dnia. Gdy tylko McGrady uchylił drzwi, rozpoznał ten smród. Na zachodnim brzegu wyspy działała rzeźnia, a w ciągu ostatnich sześciu miesięcy musiał dwa razy odwiedzić tamte strony w sprawach służbowych. Znał więc woń rozlanej krwi i stosów wnętrzności – i dobrze, bo był przygotowany na to, co zobaczył w szopie.
Pod jedną z belek stropowych wisiał mężczyzna. Obie kostki miał przebite żelaznym prętem, lecz z pewnością nie to było przyczyną jego śmierci. Ciało zostało rozpłatane niemal na dwoje, a wnętrzności spoczywały w nieładzie na ubitej ziemi. McGrady zasłonił nos i usta lewym ramieniem, nim ostrożnie ruszył w głąb szopy.
Mucha wzbiła się z podłogi i przysiadła na soczewce latarki. Strząsnął ją energicznym ruchem, po czym przykucnął, by spojrzeć na twarz ofiary. Był to młody, może osiemnasto- lub dwudziestoletni mężczyzna. Trudno było stwierdzić coś więcej, bo nie wyglądał najlepiej bez oczu i prawdopodobnie bez języka – McGrady nie był gotowy, by wsunąć mu palce do ust i sprawdzić.
Wstał po chwili i obrócił się niespiesznie, zataczając krąg służbową latarką. Snop światła wyłowił z mroku turystyczną kuchenkę Miguela i dzbanek do parzenia kawy. Obok stał drewniany cebrzyk z wodą i bambusową chochlą. Na hakach wbitych w ścianę wisiały szufle i kilofy, a także nieznane McGrady’emu elementy uprzęży i osprzętu. W głębi szopy stało łóżko polowe, na którym leżały na jednej stercie zmięta płachta brezentu, pościel i ubrania Miguela.
Skierował światło ku górze, by spojrzeć na belki i wewnętrzną stronę blaszanego dachu. Żelazny drążek podwieszono na linie przeciągniętej przez bloczek. Sprawca musiał najpierw przebić kostki ofiary, a następnie ją unieść, ciągnąc za linę.
Jeżeli młody mężczyzna jeszcze żył, jego krzyki musiały być słyszalne o milę stąd, a McGrady uważał, że był żywy. Nogi i plecy trupa lśniły od krwi, która spłynęła z kostek. Serce musiało ją wciąż pompować, a on pewnie krzyczał, długo i głośno… lecz w tych stronach nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Tak daleko w głąb doliny zapuszczały się jedynie krowy.
McGrady wyszedł z szopy, otarł usta wierzchem dłoni i wrócił do samochodu. Miguel nadal spoczywał bez ruchu na tylnej kanapie. Reginald Faithful wychynął z cienia.
– To prawda?
– Muszę skorzystać z pańskiego telefonu – powiedział McGrady. – Chyba że gdzieś bliżej znajdę inny.
– Tak po prostu stąd odjedziemy?
– Im szybciej odjadę, tym szybciej tu wrócę, ale najpierw muszę pogadać z kapitanem i wezwać trupowóz.
Gdy państwo Faithful zostawili go samego w domu, uznał, że najpierw powinien zadzwonić do Molly. Odebrała jedna z jej współlokatorek. Nowa, jeszcze nie pamiętał jej imienia; przyjechała z Kalifornii.
– Tu Joe – powiedział. – Dasz mi Molly?
– Śpi od godziny, odkąd tylko wróciła z biblioteki. Mam ją obudzić?
– A mogłabyś zapisać dla niej wiadomość?
– Jaką?
– Że dostałem dużą sprawę. Jutro, jeśli tylko będę mógł, zabiorę ją na kolację. A jeśli nie… to napisz, że przepraszam.
Dziewczyna z Kalifornii mruknęła coś i odłożyła słuchawkę. McGrady znowu wywołał telefonistkę i tym razem poprosił o połączenie z biurem detektywów na posterunku policji. Nie minęła nawet minuta, gdy usłyszał głos kapitana Beamera.
– McGrady?
– Tak.
– Właśnie zaczynałem się zastanawiać, czy powinienem ci ufać. Co tam masz?
– Jest tak, jak opowiadał ten staruch. Trup zawieszony pod krokwią, mocno poharatany.
– Mężczyzna?
– Tak.
– Na pewno?
– Jest nagi. – McGrady umilkł w oczekiwaniu na kolejne pytanie, ale kapitan się nie odezwał. – Myślę, że przyczyną śmierci było wypatroszenie – dodał po chwili.
Beamer w zamyśleniu tarł słuchawką o podbródek. Minęło trochę czasu, odkąd się golił.
– Inne ślady?
Prawda była taka, że McGrady przyglądał się ciału może przez dziesięć sekund, trzymając latarkę w drżącej dłoni. Nawet by nie zauważył, gdyby facet miał na plecach wyrżnięte całe akapity tekstu z nazwiskami i adresami sprawców. Obejrzał go w gruncie rzeczy tylko z jednej strony.
– Może dowiemy się więcej, gdy koroner umyje ciało – odpowiedział.
– Znamy ofiarę?
– Naprawdę trudno orzec – odparł McGrady. – Facet jest cały we krwi i ma zmasakrowaną twarz. Nie wydaje mi się, żebym go znał. Ale nie wiem, kogo pan zna.
– Rasa?
– Skórę ma białą, tego jestem pewny, ale gdy ktoś stracił oczy, trudno wykluczyć inne opcje.
– Sugerujesz, że może być Japońcem? Jakiego koloru ma włosy?
– Krwawego – odparł McGrady, starając się przywołać w pamięci obraz ofiary. – Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że to biały. Wydał mi się wysoki i chyba szerszy w ramionach niż ja.
– W porządku – mruknął Beamer. – Wracaj tam i czekaj na miejscu, przyślę ci wsparcie. Aha, daj mi jeszcze Reggiego. Chcę z nim pogadać.
McGrady położył słuchawkę na stoliku i wyszedł na werandę. Reggie stał oparty o balustradę, spoglądając na drogę ginącą w mroku. Jego żona wybrała bujany fotel na dalekim końcu werandy, dobre trzydzieści stóp od męża. McGrady nie spodziewał się, że zobaczy ją z papierosem – może pozwoliła sobie na jednego w drodze wyjątku; w końcu nie co noc na jej ziemi znajdowano trupa. Nawet ją rozumiał.
Reggie odwrócił się, słysząc trzask zamykanych drzwi.
– Tak?
– Beamer chce z panem mówić – powiedział McGrady.
Włożył kapelusz i skinął głową na pożegnanie pani Faithful, po czym zbiegł po stopniach i ruszył do samochodu. Miguel nadal spał na tylnej kanapie. I dobrze, pomyślał McGrady. Zamierzał oddać go pierwszemu patrolowi, który dotrze na miejsce, albo w ostateczności osobiście odstawić go do miasta.
Na ostatnim zakręcie przed szopą zdjął stopę z gazu i pozwolił, by pożłobiona koleinami droga sama spowolniła wóz. Z tyłu dobiegł stłumiony łomot, a zaraz potem jęk. McGrady odwrócił się, żeby sprawdzić, co z Miguelem, i omal nie przypłacił życiem tej sekundy nieuwagi.
Miguel spadł z kanapy i leżał nieruchomo w poprzek pokrytego wykładziną tunelu maskującego wał napędowy. Nic mu się nie stało, nawet się nie obudził, za to McGrady, gdy znowu spojrzał przed siebie, w ostatniej chwili z całej siły wcisnął pedał hamulca.
Od szopy skąpanej w świetle reflektorów dzieliło go jeszcze pięćdziesiąt stóp, ale dziesięć mniej od bladożółtego coupé marki Packard. Między samochodem a ścianą budynku stał jakiś człowiek w zielonym kombinezonie mechanika. Czarna wełniana czapka skrywała jego włosy. Lewą połowę twarzy, od ucha do kącika ust, przecinała blizna. Był mocno opalony, ale blizna pozostała upiornie biała i niemal świeciła w blasku reflektorów. W lewej ręce trzymał piłę o drewnianej ramie, a przy jego prawej stopie stał pięciogalonowy kanister na benzynę. Mężczyzna mrużył oczy, patrząc wprost w światła nadjeżdżającego wozu, i odruchowo osłaniał je wolną ręką. Zapewne próbował zidentyfikować samochód lub jego kierowcę. Wreszcie rzucił piłę na ziemię i wsunął rękę pod kombinezon.
McGrady także sięgnął po broń, lecz jego przeciwnik był szybszy. Służbowy pistolet tkwił jeszcze w kaburze, gdy mężczyzna w kombinezonie unosił do strzału masywny rewolwer. Stojąc na szeroko rozstawionych, lekko ugiętych nogach i trzymając broń oburącz, zaczął rytmicznie naciskać spust.
McGrady widział rozbłyski u wylotu lufy – jeden, dwa, trzy – ale nie pamiętał potem, czy słyszał huk wystrzałów. W przedniej szybie wozu pojawiła się nagle dziura wielkości pięści i ostre jak sztylety drobiny szkła wbiły mu się w czoło i przedramię. Kolejna kula przemknęła tuż obok jego prawego ucha. Wcisnął pedał gazu w podłogę, gdy następne pociski rozbiły szybę w pył. Ostatni zapewne urwałby mu głowę, gdyby nie to, że McGrady z trzydziestkąósemką w dłoni zdążył już otworzyć drzwi i właśnie wyskakiwał na zewnątrz. Gdy przetaczał się po mokrej ziemi, samochód jeszcze się toczył. Przyklęknął błyskawicznie i oddał dwa strzały.
Strzelał w pośpiechu i w zasadzie na oślep, nawet nie próbując celować. To, że mógł trafić we własny wóz, praktycznie nie miało znaczenia – i tak nie brakowało w nim dziur. Poruszał się jeszcze, szybko wytracając prędkość, aż wreszcie zatrzymał się na ścianie szopy. Silnik zgasł, ale reflektory pozostały włączone, a ich blask rozchodził się wystarczająco, by można było dostrzec sylwetkę strzelca. Mężczyzna rzucił się w bok, by ukryć się za żółtym coupé, i sekundę później już mierzył z rewolweru ponad jego dachem.
Kolejne trzy pociski na szczęście chybiły McGrady’ego, a to oznaczało, że magazynek mężczyzny z blizną był zapewne pusty. Policjant poderwał się więc i znowu oddał dwa strzały, mierząc w okna żółtego wozu w nadziei, że któraś z kul choć draśnie przeciwnika. Nieznajomy nie dawał znaku życia, ale McGrady nie liczył na to, że aż tak dopisało mu szczęście. Przyklęknął, a potem położył się na boku i wypalił jeszcze dwa razy, tym razem tuż nad ziemią, poniżej podwozia. Następnie wsunął pistolet do kabury i wyjął zza paska wojskowy rewolwer. Trzymał go nisko i prawie za plecami, ostrożnie zbliżając się do samochodu.
– Nie masz amunicji! – zawołał. – Podobnie jak ja. Mieliśmy po sześć nabojów, zgadza się?
Cisza. Może facet go nie usłyszał? Po serii strzałów z takiej armaty było to całkiem prawdopodobne.
– Wyłaź, pogadamy jak mężczyzna z mężczyzną.
Był już prawie przy burcie coupé. W bocznej szybie po stronie kierowcy zobaczył dwie przestrzeliny, dzieliła je może długość dłoni. Reszta szkła była półprzezroczysta i trzymała się jedynie dzięki folii ochronnej, tak że nie mógł nawet dostrzec, czy kule przeszły także przez okno pasażera. Jeśli nie liczyć dzwonienia w uszach, nie słyszał absolutnie żadnego dźwięku. Ruszył powoli wokół wozu i w chwili, gdy postawił nogę przy przednim zderzaku, kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył Miguela Silvę, który właśnie wytoczył się z jego samochodu. Starzec był półprzytomny, ledwie trzymał się na nogach.
McGrady obrócił się znowu do coupé, w stronę niebezpieczeństwa – znacznie bliższego, niż się spodziewał, bo przeciwnik właśnie skoczył nad maską packarda i frunął ku niemu, trzymając wielki rewolwer za lufę jak maczugę. Policjant odruchowo cofnął się o dwa kroki, pośliznął w błotnistej koleinie i runął na plecy. Nim dotknął ziemi, zdążył pięć razy pociągnąć za spust.
Rozbłyski wystrzałów sprawiły, że widział wszystko tak, jakby oglądał film klatka po klatce, niczym pokaz w fotoplastykonie za parę centów. Mężczyzna zamachał ramionami jak skrzydłami, obrócił się w locie i wyprężył. Nienaładowany rewolwer wyleciał mu z ręki i pofrunął wstecz, ku samo-chodowi.
Ułamek sekundy później McGrady leżał w błocie, wśród korzeni namorzynów, a jedynym dźwiękiem mącącym nocną ciszę było uporczywe dzwonienie w jego uszach.
Wstał po chwili. Ten drugi już nie. Leżał przed packardem, twarzą ku ziemi, z szeroko rozpostartymi ramionami. McGrady wrócił do samochodu po latarkę, jak zwykle huknął w nią otwartą dłonią, by raczyła zadziałać, po czym skierował snop światła na swoje dzieło. Potężne rany wylotowe ziały z boku głowy i w plecach leżącego, a rozerwany kombinezon szybko ciemniał od krwi. Nie było sensu przy nim klękać i szukać pulsu.
McGrady usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Czyżby głos? Nie był pewny; dzwonienie w uszach przyprawiało go o zawroty głowy. Odwrócił się i ujrzał Miguela. To jego poruszające się usta musiały wydawać ów dźwięk, ale policjant nie był w stanie zrozumieć ani słowa. Pasterz podszedł bliżej.
– Co? – Nawet własny głos wydał się McGrady’emu obcy; brzmiał, jakby dobiegał spod ziemi. – Musisz mówić głośniej.
Miguel oparł się o otwarte drzwi wozu, ale i tak wydawało się, że lada chwila padnie na twarz. W końcu jednak z wysiłkiem uniósł głowę i przemówił raz jeszcze:
– Glina?
– Już rozmawialiśmy.
– Tam w środku… to naprawdę?
McGrady nie odpowiedział. Wszystko wskazywało na to, że czeka go jeszcze dobre czterdzieści osiem godzin pracy non stop i nie miał zamiaru marnować energii. Bez słowa założył Miguelowi kajdanki i przykuł go do drzwi samochodu. Lepiej, żeby się tu nie szwendał, pomyślał. Z latarką w dłoni podszedł do człowieka, którego zastrzelił. Piła i kanister leżały kilka kroków dalej. Wyglądało na to, że po wypatroszeniu chłopaka w szopie sprawcę ogarnęły wątpliwości i wrócił, by za pomocą zębatego ostrza i benzyny dokończyć dzieła, a przy tym zatrzeć ślady. Scenariusz wydawał się oczywisty, jednak czegoś w nim brakowało.
McGrady przyklęknął obok zwłok i obszukał je. Nie znalazł portfela. Z kieszeni wydobył jedynie składany nóż i zapalniczkę marki Ronson. Nie było w nich kluczyka samochodowego. Przewrócił mężczyznę na plecy, odsłaniając zmasakrowaną twarz, oblepioną krwią, błotem i mokrymi liśćmi. W rozlicznych kieszeniach z przodu kombinezonu nie znalazł już nic, nawet papierka po gumie do żucia.
Podszedł do żółtego coupé i otworzył drzwi. We wnętrzu zapaliło się światło. Na skórzanych siedzeniach ozdobionych przeszyciami połyskiwały drobiny szkła rozbitego przez kule. W stacyjce także nie było kluczyka, za to niżej McGrady ujrzał pęk kabli wyrwanych spod deski rozdzielczej. Zwisały pod kolumną kierownicy, a pod nimi na dywaniku leżały kawałeczki izolacji, zapewne ściągniętej scyzorykiem z tylnej kieszeni denata.
McGrady usiadł za kierownicą i nachylił się, by zajrzeć do schowka. Był pusty; sprawca musiał wyrzucić dokumenty wozu zaraz po tym, jak go ukradł. Pomyślawszy o tym, McGrady wysiadł i zerknął nad tylny zderzak: tablicy rejestracyjnej także brakowało. Otwory po śrubkach, którymi była przytwierdzona, lśniły srebrzystymi gwintami, a to oznaczało, że zdjęto ją tego dnia – w przeciwnym razie metal byłby zabłocony lub zakurzony.
McGrady upewnił się, czy Miguel wciąż jest przykuty do drzwi jego samochodu, a potem ruszył ciemną ścieżką wzdłuż linii mangowców. Deszcz ustał, a na niebie w końcu pokazały się gwiazdy. W ich wątłym blasku można było dostrzec rozległe pastwisko, a na nim ciemne sylwetki krów śpiących na stojąco. McGrady przystanął i oparł się o drewniane ogrodzenie, rozmyślając nad tym, co do tej pory zobaczył.
Miał dwa niezidentyfikowane trupy: młodego mężczyznę wypatroszonego jak bydlę w rzeźni oraz człowieka z blizną, który wrócił na miejsce zbrodni, żeby posprzątać. Był to pewnie całkiem niezły pomysł, gdyby nie to, że przyjechał tu skradzionym samochodem w samą porę, by dać się zastrzelić. Kiepskie wyczucie czasu, lecz przecież wśród nieboszczyków trudno znaleźć szczęściarzy. Zresztą i McGrady nie czuł, że Fortuna mu sprzyja: jeśli ktoś mógł mu wyjaśnić, co zaszło w tej szopie, to właśnie człowiek z blizną. Teraz trzeba było szukać innej drogi.
Uniósł głowę i rozejrzał się.
U wylotu doliny spostrzegł światło samochodowych reflektorów. Odepchnął się od płotu i ruszył drogą przed siebie, by wyjść naprzeciw nadciągającej odsieczy. Spotkali się na drewnianym mostku, może ćwierć mili od szopy. Trzem wozom patrolowym towarzyszył, zgodnie z jego życzeniem, trupowóz. Powitał nadjeżdżających, unosząc wysoko policyjną odznakę. W snopach światła reflektorów roiło się od owadów. Kierowca pierwszego wozu opuścił szybę i uchylił drzwi, żeby w kabinie zapaliła się górna lampka.
McGrady znał tę twarz z pierwszego roku służby patrolowej – był to niemłody już sierżant Kondo, niezły w ulicznych bijatykach, ale nie tylko. Niezliczone butelki i cegłówki rozbite na jego czaszce nie wyrządziły mu wielkiej szkody.
– Gdzie nieboszczyk? – spytał. – Beamer mówił, że jest tu jakaś szopa.
– Tak, kawałek dalej.
– Podwieźć cię?
– To wy wysiądźcie. Zjedźcie wszyscy na pobocze i przepuśćcie trupowóz. Tylko on będzie tam potrzebny, wy trzymajcie dystans.
– Co się dzieje?
– Musiałem załatwić jednego gościa.
– Co takiego?!
– Zamierzał podpalić szopę, więc podjechałem do niego… To była szybka akcja.
– „Niespodzianka, dupku. HPD1, do usług”.
– Coś w tym guście. Wtedy wyciągnął spluwę.
– Nie żyje?
– Dostał w łeb. Między innymi dlatego jest taki bałagan wokół szopy. Aha, przydadzą się też dwa wozy holownicze, trzeba stąd zabrać mój i jego samochód. Kogo masz ze sobą?
– Każdego, kogo dorwał Beamer.
– Ty dowodzisz?
– Tak.
McGrady zastanawiał się przez moment nad tym, co usłyszał, ale nie wymyślił niczego mądrego. Albo Beamer nie zdołał znaleźć o tej porze innego wolnego detektywa, albo naprawdę wierzył, że McGrady poradzi sobie z tą sprawą. W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia, liczyło się tylko jedno: musiał jakoś sobie poradzić.
– Zjedźcie z drogi i zbierz chłopaków. Musimy się spiąć, chcę wykonać tę robotę jak należy.
Departament Policji Honolulu. [wróć]
Zebrali się przy samochodzie Kondo: sześciu patrolowych, dwaj ludzie z biura koronera oraz McGrady. Nie znał nikogo poza starym sierżantem, ale nie przeszkadzało mu to – przynajmniej nikt nie zamierzał kwestionować jego doświadczenia. A doświadczenie w sprawach takiego kalibru miał praktycznie zerowe. Wprowadził zebranych w szczegóły sprawy i zamierzał poprowadzić ją dalej powoli i ostrożnie. Dwaj mundurowi mieli odpiąć Miguela od drzwi jego samochodu i zabrać do miasta, żeby resztę nocy przespał w celi. Dwóch innych miało pojechać w stronę wylotu doliny. Jeden był potrzebny do zablokowania wjazdu nieproszonym gościom; drugi dostał inne zadanie: pojechać do domu Faithfulów i skorzystać z telefonu – potrzebne były dwa wozy holownicze. To oznaczało, że na miejscu zbrodni pozostaną tylko McGrady, Kondo i ludzie koronera.
W trupowozie na szczęście znalazło się więcej worków na zwłoki. Co ważniejsze, był też sprzęt fotograficzny. Ludzie koronera nie przywieźli jednak ani statywów z mocnymi lampami, ani filmu nadającego się do robienia zdjęć w ciemności, a to oznaczało, że z fotografowaniem miejsca zbrodni trzeba będzie zaczekać do świtu. Na szczęście nie zostało doń wiele czasu.
Załoga trupowozu przydała się tymczasem do innego zadania: ktoś musiał zostać na podwórzu przed szopą i wypatrywać zwierząt. Zwłoki pod gołym niebem były łakomym kąskiem dla dzikich świń. McGrady i Kondo mieli zaś rozejrzeć się w szopie – a było na co popatrzeć.
Zostawili uchylone drzwi, by wpuścić świeże powietrze, i przystanęli tuż za progiem, celując latarkami w zwisające nieruchomo ciało. Baterie u McGrady’ego właśnie dogorywały; snop światła był coraz słabszy i bardziej żółty.
– Widziałeś kiedy coś takiego?
Kondo westchnął i pokręcił głową.
– Nigdy. Gość musiał komuś mocno zaleźć za skórę.
– Tak sądzisz?
– Co innego, gdyby to była dziewczyna. Wtedy nie można by wykluczyć, że ktoś to zrobił dla zabawy. Wiesz, jakiś zwyrodnialec. Ale z facetem to zupełnie inna sprawa. Jak sądzisz, długo tu wisi?
– O to trzeba będzie spytać koronera.
– A gdybyś miał zgadywać?
– Dzień albo dwa.
– Nie więcej – zgodził się Kondo. – Krew nie jest aż tak zaschnięta.
McGrady podszedł do półki w głębi szopy i sięgnął po pudełko zapałek, a potem obszedł pomieszczenie i zapalił wszystkie trzy lampy naftowe, które znalazł. Podkręcił knoty tak, by dawały jak najwięcej światła, wraz z którym pojawiły się w ciasnej przestrzeni dziwaczne cienie.
– Co mam robić? – spytał Kondo. – Jak chcesz, możemy zdjąć chłopaka.
– Niech wisi. Po prostu patrz, co robię.
– A co robisz?
– Jeżeli coś znajdę, będziesz mógł zaświadczyć, że to nie ja podrzuciłem dowód.
Kondo tylko się skrzywił, a skórę nad kośćmi jego łuków brwiowych przecięły głębokie zmarszczki. McGrady uraził jego honor.
– Mógłbym teraz smacznie spać w domu, a i tak bym zaświadczył, z ręką na Biblii.
– Przysięgli łatwiej ci uwierzą, jeśli jednak tu będziesz.
– Jacy przysięgli? – spytał Kondo. – Stuknąłeś bandziora, sprawa zamknięta.
– Myślę, że on nie był sam.
– Dlaczego?
– Takie mam przeczucie.
– W sprawie tego wyrka też?
McGrady spojrzał na posłanie Miguela i obaj skierowali na nie światło latarek. Piętrzyła się na nim sterta brudnych koców i starych ubrań.
– A co z nim jest nie tak?
– Krwawi.
Kondo miał rację. Dopiero teraz McGrady dostrzegł na klepisku pod łóżkiem kałużę krwi, która przesączyła się przez cienki materac. Ziemia była zbyt mocno ubita, by gęsty płyn mógł w nią wsiąknąć. Czarne mrówki już zwietrzyły okazję i otoczyły kałużę grubym kordonem.
– Psiakrew.
– Wcześniej tam nie zajrzałeś?
– Umknęło mi.
Za bardzo się spieszył poprzednim razem – by stąd wyjść, zadzwonić do Beamera, wezwać wsparcie. Podszedł do łóżka i sięgnął po wytarte, drelichowe spodnie. Odrzucił je na bok, podobnie jak kraciastą kowbojską koszulę i pożółkły podkoszulek. I stare prześcieradło. I nadprutą poduszkę. Ostatnią rzeczą, po którą wyciągnął rękę, był cienki flanelowy koc, miejscami przesiąknięty krwią i tak mokry, że przykleił się do tego, co znajdowało się pod nim. McGrady już wiedział, co za chwilę zobaczy. Znalazł suchy róg koca i szarpnął.
– O cholera – jęknął Kondo. – Przykry widok.
Miał na myśli to, że dziewczyna mogła być całkiem ładna, choć trudno to było teraz dostrzec. Miała długie, proste, lśniące, ciemne włosy. Była naga, a nadgarstki związano jej za ugiętymi kolanami. Sprawca musiał lubić posługiwać się nożem. Ciała w zasadzie nie tknął, całą energię poświęcając twarzy i gardłu ofiary.
– Oboje nadzy i poharatani – rzekł Kondo. – Sądzisz, że była jego dziewczyną? Może to się nie spodobało jej byłemu chłopakowi?
– Niewykluczone.
– Azjatka i biały – ciągnął Kondo. – Jeżeli się spotykali, to mogli mieć powody, żeby trzymać to w tajemnicy. Może nakrył ich tatuś i…
– Ojciec nie zrobiłby czegoś takiego – wpadł mu w słowo McGrady. – A zresztą nawet jeśli byli kochankami, to akcja nie zaczęła się tutaj. Są nadzy, ale nigdzie nie widzę ich ubrań.
– Może tamten facet wyszedł stąd i wrócił. Może zdążył gdzieś wyrzucić ciuchy?
– Dobrze to zaplanowali – mruknął w zamyśleniu McGrady. – Rąbnęli samochód i wcześniej wybrali miejsce, w którym dokonają zabójstwa…
– Wciąż mówisz w liczbie mnogiej.
– Facet, którego zastrzeliłem, musiał mieć pomocnika. Nie zrobił tego wszystkiego sam. I nie wydaje mi się też, żeby sam to zaplanował. Jego wspólnik trzyma dystans, nie bierze na siebie ryzyka. To on przysłał tu tego z blizną, żeby zrobił porządek.
McGrady przyklęknął, by przyjrzeć się temu, co zostało z twarzy dziewczyny. Nie wyłupili jej oczu; chcieli, żeby patrzyła. Ułożyli ją tak, żeby widziała chłopaka, i kazali obserwować, jak go męczą. Cięcie po cięciu. To mogło trwać godzinami… a potem zabrali się do niej.
– Co zamierzasz? – spytał Kondo.
– Sprawdźmy jeszcze raz jego wóz – zaproponował McGrady. – Chętnie odetchnę świeżym powietrzem.
Packard coupé z trzydziestego siódmego, może trzydziestego ósmego roku pod długą maską skrywał potężny ośmiocylindrowy silnik. Zapasowe koła mieściły się w bocznych zasobnikach między przednimi błotnikami a krótką kabiną. Wnętrze wyglądało luksusowo: zarówno przednią kanapę, jak i symboliczną półkę dla pasażerów z tyłu pokrywała skórzana tapicerka. Była to spora maszyna; nie brakowało na niej chromu i naprawdę dobrego lakieru. Warta była zapewne trzy razy tyle, co należący do miasta ford, którym jeździł policjant. McGrady otworzył drzwi. Jego latarka przestała działać, ale włączyła się lampka pod sufitem. Zamienili się z Kondo latarkami, zanim przyklęknął przy progu. Zajrzał pod siedzenia, ale niczego nie znalazł. Schowek na rękawiczki sprawdził wcześniej.
– A co z bagażnikiem? – spytał sierżant.
Klapa nie była zamknięta na klucz. Otworzyli ją i poświecili do wnętrza. Na ciemnobrązowym filcu wypatrzyli kilka ciemniejszych plam.
– To krew? – zainteresował się Kondo.
McGrady dotknął jednej z plam. Opuszka palca zabarwiła się na czerwono.
– Na pewno.
Nachylił się mocniej, trzymając w ręku latarkę, a potem cofnął się i wyprostował, by pokazać Kondo, co znalazł w głębi bagażnika: długi, czarny włos.
– Zaczęli gdzieś indziej – powiedział. – To tam schwytali tych dwoje i rozebrali.
– Chyba że już byli nadzy.
– Wszystko jedno. Wpakowali ich do bagażnika i przywieźli tutaj.
– Zmieściliby się tu razem?
– Dziewczyna jest raczej drobna – odparł McGrady.
– Ale i tak byłoby ciasno. I mało powietrza.
– Ten, kto to zrobił, raczej się tym nie przejmował.
– Co teraz?
McGrady rozejrzał się w milczeniu. Ludzie koronera czekali pod drzewami za szopą. Człowiek z blizną wciąż leżał na ziemi, a nad jego otwartymi ustami krążyły muchy.
– Otwórz maskę – polecił McGrady, wyjmując notes i ołówek. – Chcę spisać numer seryjny silnika.
Była dziesiąta, gdy wóz patrolowy Kondo, z McGradym na miejscu pasażera, wspinał się krętą drogą na Nuuanu Pali. Przed nimi jechał trupowóz z trzema niezidentyfikowanymi ciałami. Gdy wreszcie dotarli na szczyt urwiska porośnięty gąszczem paproci, ujrzeli zębate wierzchołki gór niknące w chmurach.
– O czym myślisz? – spytał Kondo.
McGrady pokręcił głową.
– Beamer nie będzie szczęśliwy. Powiedziałem mu o jednym trupie, a wieziemy trzy.
– Z tego trzeciego będzie zadowolony. Dobrze, że dopadłeś tego typa.
– Po prostu skończyła mu się amunicja, a mnie nie.
– Spokojnie o tym mówisz – zauważył sierżant.
McGrady nie odpowiedział.
– Widać, że już to robiłeś.
– Parę razy.
– Chyba nie tu, bobym o tym słyszał.
– Nie tu.
– Służyłeś w Armii, prawda?
McGrady skinął głową.
– Na Filipinach?
– Opodal Fuzhou. W trzydziestym czwartym.
– Fuzhou… Gdzie to jest?
– W Chinach. Po drugiej stronie cieśniny, patrząc od Formozy.
Kondo zwolnił na mokrym i wyboistym odcinku drogi. Pył wodny z pobliskiego wodospadu natychmiast osiadł na szybach i masce samochodu.
– To w trzydziestym czwartym byliśmy w Chinach?
– Ja byłem. Służyłem w Armii, ale oddelegowali mnie do Korpusu Marines. Ochranialiśmy konsulat.
– Opowiesz?
– Za bardzo nie ma o czym – odparł McGrady. – Poza tym… tutaj miałem w ręku model 1903.
– Nie rozumiem.
– Z karabinem było inaczej. Leżałem pod krzakiem, patrzyłem przez szczerbinkę i zastanawiałem się, jaką poprawkę wziąć na wiatr. Tamci byli o ćwierć mili ode mnie, nawet nie widziałem ich twarzy.
Patrzył w oczy Beamerowi z odległości może pięciu stóp, bo taką szerokość miało jego biurko. Skóra kapitana miała ziemistożółtawy odcień i ciasno opinała kości czaszki. Był nieogolony. Spędził za biurkiem całą noc i pół poranka. McGrady minutę wcześniej zakończył swój meldunek, lecz Beamer jeszcze się nie odezwał. Zerwał kontakt wzrokowy z detektywem dopiero wtedy, gdy po raz ostatni się zaciągnął i musiał zgasić papierosa w popielniczce. Nie zapalił kolejnego. McGrady po raz pierwszy widział go bez papierosa.
– Gdy dzwoniłeś od Faithfulów, mówiłeś, że jest jeden trup. Mężczyzna.
– Drugiego nie znalazłem od razu.
– Kazałem ci pojechać na miejsce, dowiedzieć się co i jak i złożyć raport. Czego nie zrozumiałeś?
– Pojechałem tam na krótkiej smyczy – przypomniał McGrady, odpowiednio rozkładając ręce. – Zobaczyłem, że doszło do morderstwa, i wróciłem, żeby to zgłosić. Nie sądziłem, że mam przetrząsnąć każdy cal tej budy, zanim zadzwonię.
Beamer zerknął na paczkę papierosów, ale po nią nie sięgnął.
– Teraz sprawa wygląda zupełnie inaczej – rzekł wreszcie. – Rozumiesz to chyba?
– Naprawdę?
Beamer pokręcił głową i jednak sięgnął po paczkę, po czym wytrząsnął z niej papierosa.
– Gdzie ją znalazłeś?
– Na łóżku pod stertą brudnych szmat – odparł McGrady. – Była związana tak ciasno, że zmieściłaby się w walizce.
– Takie same obrażenia?
– Tak, od noża. Ale nie była wypatroszona. Zrobili jej za to coś, czego chyba nie zrobili jemu.
– Japonka?
– Tak mi się wydaje. Kondo też tak uważa.
– Ufam mu bardziej niż tobie.
– W tej kwestii na pewno. Przecież jest stąd.
– W każdej kwestii – oznajmił Beamer. – Poza tym jest pół-Japońcem, a swój chyba pozna swego… Co z tym chłopakiem od Faithfula? Z Miguelem.
– Chciałbym go przycisnąć. Najlepiej po autopsjach, gdy będę wiedział więcej. Zresztą w tej chwili jest tak zalany, że nie skleci trzech słów do rzeczy.
Beamer musiał skinąć głową. To był sensowny plan.
– Kiedy te autopsje?
– O jedenastej – odrzekł McGrady. – Powinienem się zbierać. Muszę znaleźć sobie samochód.
– Przecież to w tym samym kwartale. Możemy się przejść.
– Nie. W Forcie Shaftera. Szlag trafił sprężarkę w chłodni koronera, więc nie ma gdzie trzymać ciał. Kazał swoim ludziom zawieźć trupy do Triplera.
Beamer zaciągnął się potężnie i zostało mu może pół cala papierosa.
– Armia wykonuje autopsje dla nas?
– Sprawa nadal jest nasza, po prostu wyświadczają nam przysługę – odparł McGrady. – Kondo już tam jest, pilnuje interesu. Decyzję podjął koroner, nie ja.
Beamer wydmuchnął nosem dym, a potem koniuszkiem palca zdrapał z zęba strzępek tytoniu.
– Możesz pojechać ze mną – powiedział, spoglądając na zegarek. – Najpierw do Pearl. Człowiek Kimmela chce usłyszeć dzienny raport i nie będzie czekał.
– Marynarka Wojenna ma z tym coś wspólnego?
– Nie, i powinno cię to cieszyć. Nie chciałbyś odpowiadać przed nimi. Sukinsyny stroją się jak kelnerzy i tylko przesuwają po mapie te swoje zabawkowe stateczki.
– To po prostu poranny raport, prawda?
– Lista aresztowań, nic więcej.
– I zawsze musi pan to robić osobiście?
Beamer potrząsnął głową.
– Słyszałem, że admirał nagle zainteresował się tematem. Akurat tego ranka.
– Zgarnęliśmy wczoraj kogoś szczególnego?
Kapitan przechylił głowę, marszcząc brwi. Być może ten McGrady jednak miał między uszami coś na kształt mózgu. Gdyby Beamer miał, dostrzegłby to zapewne sześć miesięcy wcześniej.
– Zadałem sobie to samo pytanie i godzinę temu przespacerowałem się po celach. Nikt mi się nie rzucił w oczy. Przejrzałem listę, żadnych znajomych nazwisk. A znam ich naprawdę sporo. Mamy samych szeregowców.
– A cywile bez dokumentów?
Wśród zatrzymanych zawsze znalazło się kilku takich. Młodych marynarzy, którzy cichcem zrzucali białe mundury, żeby nocą zaszaleć, było w Chinatown więcej niż przypadków trypra.
– Mamy paru – odparł Beamer. – Japońców i meneli. Nikogo, kto mógłby tak zainteresować Kimmela.
Kapitan otworzył szufladę biurka i wyjął z niej metalową tubkę. Inhalator z benzedryną – dziesięć centów w aptekach Benson Smith. Zdjął zakrętkę i zaaplikował sobie po trzy razy w każdą dziurkę nosa, po czym znowu zapalił papierosa. Nic dziwnego, że stary, chudy łajdak starł sobie zęby na zbrązowiałe kikuty.
Siedząc za kierownicą służbowego auta z papierosem Lucky Strike między palcami, Beamer na przemian zaciągał się i używał inhalatora. Za śniadanie służyła mu kawa w blaszanym kubku. Jedynym stałym pokarmem, który McGrady widział kiedyś w jego ustach, było jajko na twardo. Spoglądając kątem oka na kapitana, przesunął się bliżej drzwi i uchylił trójkątne okienko, licząc na odrobinę świeżego powietrza.
Szosa Kamehameha prowadziła ich między barami, lombardami i straganami z jedzeniem, najkrótszym kursem na Pearl Harbor. Lotniskowce stały w porcie: Lexington i Enterprise zdecydowanie górowały nie tylko nad innymi jednostkami, ale i nad okoliczną zabudową. Na pokładach prezentowały się równymi rzędami, skrzydło w skrzydło, granatowe wildcaty. Przy Wyspie Forda cumowały pancerniki. Szara stal i długie lufy dział. Pancerna ściana sięgająca ku niebu.
W Chinatown zanosiło się na dziką noc. Jak zwykle zresztą.
Marynarka ustalała ceny, a HPD pilnował, żeby ich nie zawyżano. Marynarze stali dwójkami na Hotel Street, w kolejce ciągnącej się na ćwierć mili. Kup żeton, idź na górę. Trzy dolary za trzy minuty. Odliczanie zaczynało się w chwili, gdy dziewczyna zaciągała zasłonkę. Bez żadnych odstępstw – kolejka musiała się przecież przesuwać. W tych pokojach pękała tama hamująca pożądanie, zaspokajane i wypluwane w trzyminutowym rytmie. A potem, każdego ranka, funkcjonariusze HPD przekazywali Dowództwu Pacyfiku listę aresztowanych. Jej najświeższy egzemplarz spoczywał teraz w teczce Beamera.
Wóz skręcił w lewo i włączył się w sznur aut czekających na wjazd przez wschodnią bramę bazy Pearl Harbor. McGrady patrzył przed siebie. Góry Waianae wydawały się niebiesko-zielone za tumanem dymu unoszącym się nad plantacjami trzciny cukrowej. Spomiędzy dalekich szczytów wyłoniła się eskadra samolotów. Leciały nisko, błyskając w słońcu łopatami śmigieł kreślącymi złociste kręgi w powietrzu. Odbiły w bok, ani na chwilę nie łamiąc formacji.
Beamer zatrzymał samochód przed bramą i błysnął wartownikowi złotą gwiazdą policyjnej odznaki. Szlaban uniósł się niemal natychmiast i wjechali na teren bazy. Przed sobą mieli wieżę szkoleniową dla załóg okrętów podwodnych, wysoką na dziesięć pięter. Zardzewiałe, spiralne schody okalały wielki zbiornik aż po dach. Betonowy budynek kwatery głównej dowódcy Sił Podwodnych Floty Pacyfiku przypominał kształtem wydłużoną literę U. Od nabrzeża oddzielał go pięknie zieleniący się trawnik. McGrady naliczył przy kei sześć okrętów podwodnych.
Beamer zaparkował przy lincolnie zephyrze należącym do oficera flagowego.
– Zaczekaj na mnie.
– Jasne.
Kapitan włożył bluzę mundurową i czapkę, po czym sięgnął po swą preszpanową teczkę. Był chudy jak szczapa, a niezwykle wydatne jabłko Adama sterczało z jego szyi niczym dodatkowy nos. Papierosy i inhalator zostawił na przednim siedzeniu.
Gdy McGrady został sam, wyjął z pudełka jednego lucky strike’a i obmacał kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Znalazł ronsona zabranego mężczyźnie z blizną. Zapalił i wysiadł z samochodu. Gdy ostatnio miał w ustach papierosa, stał nad brzegiem rzeki Min, z której nurtem dryfowały martwe psy i napuchnięte truchła krów. Wolno wypuszczając dym, oparł się plecami o wóz i spojrzał w niebo. Przeciągnął się, walcząc z sennością, a potem tylko palił, nie ruszając się z miejsca.
Kapitan wrócił po czternastu minutach. Bez słowa usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.
Szpital Wojskowy Triplera stał ćwierć mili za bramą Fortu Shaftera, otoczony kwietnikami i trawnikami. Kompleks tworzyły niewysokie budynki wyłożone wyblakłym od słońca i deszczów drewnem. Drewniane schodki wiodły na rozległe patio. Ujrzeli na nim mężczyznę na wózku inwalidzkim, z okładem na lewym policzku oraz grubym gipsem na nogach i lewym ramieniu. Do koszuli miał przypięte skrzydełka pilota. Tylko jego prawa ręka wydawała się nietknięta. Używał jej, by utrzymać w stanie równowagi na udzie zroszoną butelkę coli.
Weszli do szpitala. McGrady odnalazł dyżurkę, a w niej pielęgniarkę siedzącą za biurkiem. Beamer trzymał się z tyłu, pozwalając, by to detektyw pokazał jej odznakę.
– Na autopsję? – spytała.
– Tak.
– Kostnica mieści się w budynku T-6. Naprzeciwko dziedzińca.
– W porządku.
Wrócili tą samą drogą i najpierw ruszyli alejką wokół dziedzińca, by po chwili przejść na skróty przez trawnik. Beamer zatrzymał się w połowie drogi.
– To twoja pierwsza autopsja?
McGrady pokręcił głową.
– Widziałem jedną w Presidio.
– Opowiadaj.
– Dziewiętnastoletni szeregowy nie stawił się na porannej zbiórce. Znaleźliśmy go w pościeli z kocem zarzuconym na głowę.
– Dlaczego akurat ciebie posłali na sekcję?
– Sam się posłałem. Byłem jego dowódcą. Chciałem wiedzieć.
– No i?
– Ktoś zaskoczył go we śnie i wbił mu w ucho szpikulec do lodu.
– Złapałeś sprawcę?
– Parę dni później dostałem rozkaz wyjazdu do Chin. Do dziś nie wiem, jak to się skończyło.
– Jaki miałeś stopień? – spytał Beamer po krótkim namyśle.
– Wtedy czy gdy odchodziłem z wojska?
– Gdy odchodziłeś.
Wszystko było zapisane w jego aktach. Może Beamer nieuważnie je przeglądał, a może przez benzedrynę miał problem z koncentracją.
– Byłem kapitanem – odpowiedział. – Podobnie jak pan.
Resztę drogi do budynku T-6 pokonali w milczeniu. Żaluzjowe okna były szeroko otwarte. Pasat wiał dostatecznie mocno, by wywietrzyć nawet kostnicę. I dobrze, pomyślał McGrady. Jeszcze bardziej ucieszyło go to, że wszystkie okna, a także drzwi wejściowe zaopatrzono w moskitiery. Tego ranka miał już dość odganiania much.
Lekarz przewyższał rangą ich obu: był pułkownikiem, a plakietka na piersi informowała, że nazywa się Underhill. Salę autopsyjną wyłożono czarnymi i białymi, ośmiokątnymi kafelkami. Wyposażono ją też we wszystko, co spodziewał się zobaczyć McGrady: rynienki podłogowe, stoły sekcyjne z kanałami odpływowymi oraz chłodnię z tuzinem kwadratowych drzwiczek i wysuwanymi półkami. Na trzech stołach spoczywały ciała w czarnych workach. Do sali wszedł ciemnowłosy kapral z notatnikiem w dłoni. Włożył okulary do czytania i wyjął z kieszeni pióro. Skryba Underhilla.
Kondo podniósł się z krzesła w kącie pomieszczenia i podszedł do nowo przybyłych. Podał rękę McGrady’emu i ukłonił się Beamerowi. Ludzie koronera już czekali, ze świeżą kliszą w aparacie i nowymi bateriami we fleszu.
– Zacznę od dziewczyny – obwieścił pułkownik Underhill. Zawiązał troczki rzeźnickiego fartucha i zabrał się do wyjmowania instrumentów z drewnianej szuflady.
– Wszystko jedno – mruknął Beamer, zapalając papierosa.
Pułkownik ze skalpelem w dłoni podszedł do środkowego stołu i jednym długim pociągnięciem rozciął worek od końca do końca, a następnie szarpnął mocno i nagie ciało spoczęło na stalowym blacie. Dziewczyna wciąż była spętana; McGrady osobiście polecił ludziom koronera, by włożyli ją do worka w takim stanie, w jakim została znaleziona.
– Kobieta pochodzenia azjatyckiego – zaczął Underhill. – Około dwudziestoletnia. Prawdopodobnie zdrowa, zanim spotkało ją… to. – Pułkownik obszedł stół sekcyjny i pochylił się nad więzami, które sprawiły, że ramiona ofiary były zaplecione wokół kolan. Dłonie miały sino-czarny odcień. – Została spętana półcalowym sznurem konopnym. Węzeł ratowniczy unieruchomił nadgarstki na wysokości kostek.
Beamer przestąpił z nogi na nogę.
– W porządku – rzucił. – Niech pan to rozetnie i zacznie sekcję.
– Znam procedurę.
Beamer zaciągnął się głęboko papierosowym dymem.
– Zrób zdjęcie węzłów – polecił McGrady, popychając lekko fotografa w stronę stołu.
Pułkownik cofnął się bez słowa. Trzy klatki później przyklęknął, by przyjrzeć się plecom dziewczyny. Gdy rozsuwał dłońmi jej pośladki, Beamer odwrócił głowę. Underhill zauważył ślady zaschniętego nasienia i krwi, a także sine plamy.
Po chwili obszedł stół, żeby dokonać oględzin twarzy ofiary. Uniósłszy jej podbródek, uważnie obejrzał szyję.
– Dużo było krwi na miejscu zbrodni?
– Kałuża pod głową – odpowiedział McGrady. – Przesiąkła przez bawełniany materac i rozlała się po podłodze.
– Wobec tego ta rana na szyi jest prawdopodobną przyczyną zgonu – stwierdził Underhill. – Ale jeszcze zobaczymy. Muszę ją trochę umyć… Mamy już zdjęcia twarzy?
– Tak.
Underhill podszedł do umywalki, po czym wrócił z miską wody i okrągłą gąbką. Zaczął delikatnie, od zmasakrowanej twarzy. Potem przemył włosy dziewczyny, palcami zeskrobując grudki krwi. Woda w misce szybko nabrała różowobrązowego odcienia; ciemniała z każdą chwilą, aż całkiem straciła przejrzystość.
Gdy pułkownik skończył, powiódł opuszką palca po policzku ofiary, naznaczonym ciemną pręgą sińca z czterema równomiernie rozmieszczonymi nakłuciami. Tuż nad nią zaczynało się proste rozcięcie, ciągnące się ukosem od skroni ku tyłowi głowy. Wcześniej żaden z tych urazów nie był widoczny.
– Sierżant Kondo mówił, że służył pan w Armii – Underhill zwrócił się do McGrady’ego.
– Tak jest.
– W takim razie powinien pan wiedzieć, czym zadano tę ranę.
McGrady podszedł bliżej i spojrzał na osobliwy, podłużny siniec z czterema nakłuciami. Rana cięta, przypuszczalnie od noża, była jego przedłużeniem. Wniosek wydawał się oczywisty: jedno i drugie obrażenie zadano tą samą bronią, w tej samej chwili. Przez moment szperał w pamięci.
– To był nóż okopowy Mark I – odpowiedział, po czym odwrócił się w stronę Beamera i Kondo. – Ma obusieczne ostrze jak sztylet oraz rękojeść z brązu z kastetem i kolcami. Podobno sprawdza się w walce wręcz. Nigdy takiego nie miałem. Nie wydawano ich już w czasie, kiedy służyłem. Ale widywałem takie. Starsi oficerowie używali ich w charakterze przycisków do papieru.
Underhill skinął głową.
– Sprawca bił ją po twarzy tym kastetem. Niektóre rany cięte prawdopodobnie zadał przypadkowo, cofając rękę. Tak czy owak, jestem pewny, że to mark I, bo kiedyś miałem taki nóż.
– Dużo ich jest w obiegu? – spytał Kondo.
– Mnóstwo. Ja swój dostałem, gdy płynęliśmy do Francji. Sierżant nabierał całe naręcza ze skrzynki i rozrzucał, więc braliśmy.
– A zdarzyło się panu uderzyć kogoś w twarz czymś takim? – indagował Kondo.
– Wojna się skończyła, zanim zdążyłem go użyć.
– Ale nadal można je znaleźć u żołnierzy? – spytał McGrady.
– Wystarczyłoby zadzwonić do kwatermistrza. Dostarczy nam taki nóż w ciągu dziesięciu minut.
– A mógłby pan? – poprosił McGrady. – Przyłożymy kolce do jej twarzy, upewnimy się, czy to na pewno taki nóż. I jeśli pan pozwoli, pułkowniku, chętnie bym go pożyczył.
Underhill skinął głową w stronę kaprala, który natychmiast opuścił salę. Wrócił po trzydziestu sekundach.
– Goniec jest w drodze, sir.
Underhill znowu sięgnął po skalpel leżący w rynience stołu sekcyjnego i rozciął nim więzy. Stężenie pośmiertne sprawiło, że ciało dziewczyny pozostało skulone w nienaturalnej pozycji.
– Połóżmy ją płasko – powiedział pułkownik, spoglądając na McGrady’ego. – Proszę mi pomóc. Niech pan chwyci za nogi, zobaczymy, czy obędzie się bez łamania kości.
McGrady podszedł bliżej i złapał za blade, szczupłe kostki ofiary. Zauważył, że podeszwy stóp pozostały czyste. Cokolwiek ją spotkało, najwyraźniej nie musiała chodzić boso po dworze.
– Najpierw na wznak.
Underhill stanął przy głowie dziewczyny i chwycił pod ramiona. Razem ułożyli ciało na plecach. McGrady zacisnął zęby, ale nie dlatego, że ciężar sprawił mu problem. Ciężaru w zasadzie nie odczuł. Jego młodszy brat ważył mniej więcej tyle, gdy miał osiem lat. Ciągnąc za kostki ofiary, McGrady stopniowo prostował jej nogi. Underhill działał w przeciwnym kierunku, aż rozległ się trzask i ciało rozciągnęło się na stole. McGrady nie był pewny, co właściwie pękło.
Gdy kończyli układać zwłoki na stole sekcyjnym, usłyszał za plecami głuchy łoskot. Odwrócił się gwałtownie. Beamer leżał bez zmysłów na posadzce. Hałas spowodowało zderzenie jego czaszki z biało-czarnymi kafelkami.
Posadzili Beamera na wózku inwalidzkim. Pielęgniarka użyła bandaża, żeby umocować na jego głowie torebkę z lodem, po czym powiozła go przez dziedziniec w stronę głównego budynku. Tam, na szerokiej werandzie, obok pilota rekonwalescenta, mógł powoli dojść do siebie. Rozkoszując się ciepłym wiatrem, mógł też popatrzeć sobie na kwietniki i sączyć zimną colę. Jeśli w ogóle pijał colę. Mogła nie dawać wystarczającego kopa, jak na jego gust.
McGrady odprowadził go wzrokiem, a gdy miał już wrócić do kostnicy, spostrzegł szeregowca biegnącego wąską alejką na tyłach szpitala. Chłopak trzymał w rękach wąskie kartonowe pudełko. Wbiegł po stopniach budynku i minąwszy bez słowa McGrady’ego, zniknął we wnętrzu i zatrzasnął za sobą siateczkowe drzwi.
– Sir? Przyniosłem – dobiegł z sali jego głos.
– Dziękuję, synu – padła odpowiedź. – To wszystko.
Chłopak wyszedł na słońce i przystanął. Oddychał ciężko, opierając dłonie na kolanach. McGrady wrócił do sali autopsyjnej i zobaczył Underhilla z nożem okopowym Mark I w dłoni. Trzymając broń za klingę, pułkownik podał ją McGrady’emu, który wsunął palce w kastet i zacisnął je na rękojeści. Nóż był ciężki, cały metalowy. Brąz i stal wysokowęglowa. Sztylet, kastet i kolczasta maczuga w jednym. McGrady dotknął palcem ostrza. Było dość tępe; pewnie leżało w magazynie od 1918 roku. Stal była jednak świetnej jakości i z pewnością nadawała się do użytku. Parę minut pracy z kamieniem szlifierskim i skórzanym paskiem, a nóż stałby się ostry jak brzytwa.
Underhill także umiał docenić porządne ostrze: cięcia, które wykonywał skalpelem, były pewne i proste. Zupełnie jakby otwierał zamek, by dostać się do wnętrza torby. W skupieniu zważył narządy wewnętrzne i wskazał na widoczną opuchliznę mózgu. Wyraził przekonanie graniczące z pewnością, że dziewczyna była bita przez godzinę lub dwie, zanim poderżnięto jej gardło.
Pułkownik podszedł do umywalki, by umyć ręce. Nie przestawał przy tym dyktować przez ramię raportu, który kapral w pocie czoła spisywał w notatniku. McGrady także korzystał z notesu.
– Przyczyna zgonu: wykrwawienie na skutek przecięcia tętnic i żył szyjnych. Rany zostały zadane za pomocą noża okopowego Armii Stanów Zjednoczonych Mark I. Dokonano weryfikacji porównawczej. Zapisałeś?
– Tak jest – odpowiedział kapral, nie unosząc głowy znad notatnika.
– Przed śmiercią ofiara została zgwałcona. Jej ostatnim posiłkiem były ryż krótkoziarnisty oraz ryba, prawdopodobnie tuńczyk.
– Potrafi pan oszacować, kiedy to się stało? – spytał McGrady. Były to pierwsze słowa, które wypowiedział, odkąd lekarz otworzył ciało. Rozluźnienie szczęk kosztowało go sporo wysiłku; miał wrażenie, że zęby zadźwięczały z ulgą.
– Czterdzieści osiem do siedemdziesięciu dwóch godzin temu.
– Dlaczego tyle?
– Wnioskuję ze stopnia stężenia pośmiertnego oraz plam opadowych. A także ze stanu treści żołądkowej.
Underhill umieścił narządy dziewczyny na powrót w rozpłatanym korpusie i wsunął pod ciało nosze. Z pomocą kaprala umieścił je w pustej komorze chłodni i zamknął drzwiczki.
Sięgnął do kieszeni po chusteczkę, a gdy otarł czoło, spojrzał na McGrady’ego.
– Powinienem sprawdzić, co z pańskim kapitanem, czy kontynuować?
– Kontynuować.
– Doskonale – mruknął pułkownik. – Kto następny?
– Druga ofiara – wtrącił Kondo. – Chłopak. Z trzecim pacjentem nie trzeba się spieszyć.
– Jest pan tego samego zdania, detektywie?
– Tak jest – odpowiedział McGrady.
Underhill wziął nowy skalpel i szybkim ruchem rozciął worek skrywający ciało młodego mężczyzny. Było zdecydowanie cięższe, więc potrzebował asysty kaprala, by przerzucić je na stół sekcyjny. Sztywne nogi plasnęły o zimną stal, a kłąb wnętrzności rozlał się szeroko. Wszyscy odstąpili na moment od stołu, ale zaraz znowu się zbliżyli.
– Sprawca wykonał za mnie połowę roboty – zauważył Underhill.
– Te dziury w kostkach to od haków na końcu rozpórki – wyjaśnił McGrady. – Takiej jak w rzeźniach.
– Wygląda na to, że oprawca miał doświadczenie. Raz czy dwa robił już coś podobnego. To nie są niepewne cięcia – stwierdził pułkownik. Podszedł o krok bliżej, by dotknąć otwartych ran na udach i klatce piersiowej chłopaka. – Ten sam nóż. Widzi pan, jak ślady po ostrzu kierują się ku górze, w stronę stóp?
– Tak.
– To oznacza, że sprawca najpierw zawiesił chłopaka głową w dół – wyjaśnił Underhill. – Potem zaczął go okładać pięściami jak worek treningowy.
– Psiakrew – mruknął Kondo.
Underhill znowu napełnił miskę wodą i sięgnął po tę samą gąbkę, którą mył ciało dziewczyny. Gdy wrócił, zabrał się do wycierania twarzy młodzieńca. I tym razem woda szybko pociemniała, a spod maski krwi i uwięzionych w niej owadów wyłoniła się twarz. McGrady jej nie rozpoznał. Kondo raczej też nie. Rozpoznał ją natomiast pułkownik Underhill, bo z głośnym pluskiem upuścił do miski nasiąkniętą gąbkę.
– Zaraz wracam – oznajmił. – Muszę coś sprawdzić.
To rzekłszy, odwrócił się i wyszedł. Gdy zniknął za podwójnymi drzwiami, McGrady słyszał już tylko jego kroki na wykafelkowanej podłodze sąsiedniego pokoju. Po chwili Underhill pchnął drzwi i wrócił do sali autopsyjnej.
Wpatrzony w zmasakrowaną twarz chłopaka odezwał się do kaprala:
– Zadzwoń do Dowództwa Floty. Proś do telefonu admirała Kimmela.
– Sir?
– Natychmiast, synu.
– A czy sekretarz sztabu… nie zapyta o powód?
– Powiedz mu, że pan admirał może odwołać poszukiwania. I że powinien tu przyjechać, gdy tylko będzie mógł.
Kapral zamarł. Spojrzał za plecy Underhilla, na McGrady’ego, lecz on nie miał nic do powiedzenia, bo nie rozumiał, co się dzieje. W końcu młody żołnierz odmaszerował w daleki kąt długiej sali. Na biurku stał tam telefon z czarnego bakelitu. Podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o połączenie wewnętrzne.
– Co to znaczy? – spytał McGrady. – O co chodzi?
– Pańska sprawa niniejszym stała się sto razy bardziej skomplikowana. Jeśli sądził pan, że kapitan potrafi dać w kość, to proszę tylko zaczekać, aż inni na pana wsiądą.
– Jacy inni? Kim jest ten chłopak?
– Być może się mylę – zastrzegł Underhill – bo widziałem jedynie zdjęcie. Tylko Kimmel może dokonać identyfikacji. Ale jeśli mam rację, to trafiła się panu najgrubsza sprawa na całym Terytorium Hawajów. Jeśli zaś nie mam racji, to lepiej, żeby pan nie wiedział, o kogo chodzi.
– To ktoś, kto nie powinien był zniknąć?
– Otóż to.
– Jak długo to potrwa?
Underhill spojrzał na swego kaprala, który stał ze słuchawką przy uchu i mówił coś, osłaniając usta dłonią. Napotkawszy wzrok pułkownika, żołnierz uniósł palec i odwrócił się, pochylony nad telefonem. Na jego mundurze pojawiły się plamy potu.
– Tak jest – powiedział głośno. – Zgadza się, sir. – Znowu słuchał. Zerknął na pułkownika i raz jeszcze odwrócił się plecami. Jedną ręką trzymał słuchawkę, a palec drugiej wetknął w ucho.
McGrady dobrze to rozumiał. Porządne łącza dostawali tylko telefonujący w kompletnie nieistotnych sprawach.
– Nie, sir. Nie tam. Jesteśmy w Forcie Shaftera. W kostnicy. – Pokiwał głową, nasłuchując. – Tak jest. Przekażę mu, sir.
Kapral odłożył słuchawkę.
– Jest w drodze.
– Z dużą świtą?
– Pan admirał będzie sam.
– W takim razie mamy mniej więcej piętnaście minut. Trzeba ogarnąć to miejsce.
Pułkownik spojrzał na stalowy stół, na którym przeprowadził sekcję dziewczyny. Wymagał porządnego mycia. Rozcięty worek nadal leżał na podłodze, a w jego wnętrzu pełzała dorodna stonoga. Była długości ołówka, ale dwukrotnie grubsza. Musiała się ukrywać we włosach dziewczyny albo w jej ustach, gdy McGrady i ludzie koronera wkładali ją do worka.
Kapral zrozumiał i bez słowa zabrał się do roboty, Underhill zaś zwrócił się do detektywa:
– Lepiej niech pan sprawdzi, jak się miewa kapitan. Jeżeli oprzytomniał, chyba powinien tu przyjść.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Five Decembers by James Kestrel
Copyright © 2021 by James Kestrel
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt, opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja: Michał Pawłowski
Na froncie wykorzystano fotografię ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych
© Library of Congress, Prints & Photographs Division, Farm Security Administration/Office of War Information Black-and-White Negatives
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: 5 grudniów, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-946-2
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer