11.09.2001 - Mariusz Tkaczyk - ebook + książka

11.09.2001 ebook

Tkaczyk Mariusz

3,0

Opis

Trzymający w napięciu spiskowy thriller, rozgrywający się dookoła wydarzeń z 11 września 2001 roku. Dwaj agenci FBI wpadają na trop arabskiego terrorysty przybywającego do Nowego Jorku. Czy żółtodziób i znudzony weteran zapobiegną zaplanowanej tragedii, czy też kopiąc w poszukiwaniu prawdy, wykopią sobie grób? Mają na to trzy dni, a odliczanie do zamachu trwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




11.09.2001

mariusz tkaczyk

Ta książka jest w całości fikcją literacką. Wszystkie występujące w niej postacie, wydarzenia i dialogi nie mają żadnego związku z rzeczywistą historią. Podobieństwo postaci do żyjących czy nieżyjących osób jest przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Copyright © Mariusz Tkaczyk, 2020,2022

All rights reserved

Projekt okładki: Mariusz Tkaczyk

fb / Mariusz Tkaczyk Books

ISBN 978-83-954050-6-8

Jeśli moi synowie nie chcą wojen, to ich nie będzie.

Gutle Schnapper Rothschild

Potem usłyszeliśmy i poczuliśmy wybuchy. Wiele wybuchów.

Upadliśmy na kolana i modliliśmy się... Wtedy pojawił się strażak z lśniącą latarką. Zapytał, czy ktoś tu jest? To były najpiękniejsze słowa, jakie słyszałem w życiu.

Barry Jennings

Prolog

Epoka technotroniczna polega na stopniowym pojawianiu się bardziej kontrolowanego społeczeństwa. Takie społeczeństwo byłoby zdominowane przez elitę, niepohamowaną przez tradycyjne wartości. Wkrótce możliwe będzie zapewnienie niemal ciągłej inwigilacji każdego obywatela i prowadzenie aktualnych, kompletnych akt zawierających nawet najbardziej osobiste informacje o nim. Akta te będą podlegały natychmiastowemu wyszukiwaniu przez władze.

Zbigniew Brzeziński 1970

Dolina rzeki Hudson, Stany Zjednoczone, piątek 11 września 1998.

Kierowca siedział spokojnie na przednim siedzeniu. W przeciwieństwie do pasażera samochodu wielokrotnie doświadczał procedur bezpieczeństwa przed wjazdem do posiadłości. Jego pasażer z tylnego siedzenia Bentleya oglądał bramę wjazdową i fragment budynku posiadłości. Nie miała tej klasy co dawne rezydencje bankierów w dolinie, bliżej Nowego Jorku, a do architektury europejskiej, na której się wzorowała, było równie daleko, jak astronautom Apollo 11 do Księżyca. Tylko że przynajmniej była anonimowa i bezpieczna jak silosy rakiet Minuteman w Północnej Dakocie. A może nawet bardziej. Każdy dzieciak z okolicy, który sforsowałby pierwsze ogrodzenie w pogoni za utraconym balonikiem, miałyby po minucie na karku ochronę posiadłości, armię, FBI i pozostałe dwadzieścia federalnych agencji bezpieczeństwa.

Samochód podjechał pod główne wejście, a człowiek z ochrony podszedł i otworzył profesorowi tylne drzwi.

– Oni czekają na pana profesorze.

Gość nic nie powiedział i dał się poprowadzić lokajowi. Było to miejsce, które widział pierwszy raz. Przeszli przez ogromny hol, służący zapukał do drzwi i po chwili wprowadził profesora do salonu.

Profesor od 1960, kiedy został członkiem Council on Foreign Relations, znalazł się w najbliższym kręgu doradców władców Stanów Zjednoczonych. Obaj czekający na niego ludzie byli właśnie nimi. Byli też najbardziej znanymi głowami rodzin, które zwolennicy spiskowych teorii posądzali o rządzenie światem. Chociaż majątek każdego z nich oceniano na 500 bilionów dolarów w latach osiemdziesiątych, nigdy nie figurowali na żadnej liście najbogatszych ludzi. Wszystkie rodziny należące do rady były zaś w tym momencie właścicielami połowy majątku świata.

Brzezińskiego powitał starszy z oczekujących. Miał prawie dziewięćdziesiąt lat i powinien był już dawno umrzeć, ale niezliczone przeszczepy organów i cuda niedostępnej zwykłym ludziom medycyny zachowały go w sprawności fizycznej i umysłowej.

– Miał pan przyjemny lot profesorze?

– Wiesz Davidzie, że nie jestem miłośnikiem latania małymi samolotami.

Drugi, wysoki mężczyzna w garniturze wstał z fotela i też się przywitał. Miał brytyjski akcent, co nikogo nie dziwiło, bo był wraz z resztą swojej rodziny właścicielem Zjednoczonego Królestwa.

– Dawno się nie widzieliśmy profesorze.

– Tak sir Jacobie, ale teraz to nadrobimy.

Trzej mężczyźni usiedli w fotelach.

– Rozumiem, że przemyślał pan profesorze nasz problem.

– Nie daliście mi dużo czasu. – Brzeziński napił się wody z kieliszka. – A ciągle jestem zajęty Rosją.

– Rosja jest w tej chwili spacyfikowana.

– W zasadzie tak, ale...

– Nie ma żadnego, ale profesorze. Wszyscy mieliśmy z nią rachunki do wyrównania i uznaję, że zostały wyrównane.

– Ja jestem Polakiem i wiem, jakie miałem rachunki, ale wy?

– Car Mikołaj odmówił nam kontroli finansowej nad państwem. I nawet odważył się nam grozić. A my nie rzucamy słów na wiatr.

– Po prawie stu latach...

– Tak. – Wyższy mężczyzna usadowił się wygodniej w fotelu. – Tak więc jesteśmy tu po to, żeby popchnąć do przodu plan. Tak jak nasi przodkowie.

– Czy nie rozsądniej by było, gdyby zajęła się tym cała rada i grupy doradcze.

– Nie. Doceniamy pana profesorze jako skutecznego praktyka. A w tej chwili mamy na świecie stagnację i coś musimy z nią zrobić.

– Rozumiem, że stagnacja to określenie sytuacji, kiedy panuje spokój, ludzie się bogacą i żyje im się coraz lepiej?

– Dokładnie. Nie jesteśmy tu po to, żeby ludziom żyło się lepiej. Jesteśmy po to, żeby nam żyło się lepiej. A odkąd Związek Radziecki upadł, żaden miecz nie wisi im nad głowami. Musimy zwiększyć kontrolę nad społeczeństwem i zaszczepić wpływy amerykańskiej demokracji na całym świecie. Żeby ten model dał nam kontrolę nad całą populacją.

– Ludzie muszą się bać i wierzyć, że jedynie rząd ich ochroni. Mają wyrzec się swoich praw obywatelskich i oddać się na naszą łaskę. Mają cały dzień pracować za miskę ryżu jak Chińczycy, wracać do domu wieczorem, żeby oglądać telewizję. I puknąć żonę albo kochankę. Jak będą mieli jeszcze siłę.

– Jakie mamy opcje profesorze? W końcu to pan jest fachowcem od społecznej kontroli. Technologia poszła naprzód i czas ją wykorzystać.

– Do tego panowie nie jesteśmy jeszcze gotowi. Elektroniczny pieniądz nie jest jeszcze, jedynym środkiem płatniczym a internet jest nie do końca okiełznany. Telefony komórkowe są za słabym elementem elektronicznej kontroli społeczeństwa. Więc musimy poczekać na większy postęp w tej dziedzinie. A jak widać po wskaźnikach giełdowych i nasyceniu nowych technologii finansami ten powinien pojawić się wkrótce.

– Och, te nowe technologie. – zaśmiał się starszy z rozmówców.

– Planujecie coś, o czym jeszcze nie wiem?

– Profesorze powinien pan sam się domyślić.

– Czy to będzie kolejny kryzys finansowy?

– Jak zwykle, napompujemy ten balonik własnymi pieniędzmi. Potem je wycofamy. Nastąpi krach, frajerzy stracą pieniądze, a my sobie tanio kupimy to, co warto i to, co nam będzie potrzebne.

– Ale pamiętajcie, że muszą to być na tyle atrakcyjne technologie, żeby ludzie stali w kolejce, aby je mieć. A nawet zabijali się po to, żeby tak metaforycznie, założyć sobie obrożę na szyję.

– Ale jak sam pan powiedział to przyszłość. A potrzebujemy kryzysu teraz, wiec co pan proponuje profesorze?

Zapadła chwila ciszy.

– I proszę nie robić efektownych i dramatycznych pauz. Na nas to nie działa.

Profesor się uśmiechnął.

– No to będę się streszczał. Śmiertelna epidemia albo nowy wróg.

Ciszę przerwał Brytyjczyk.

– Nie podoba mi się określenie śmiertelna epidemia, proszę bardziej szczegółowo.

– Nowa śmiertelna choroba, raczej wirusowa niż bakteryjna. Powinna spustoszyć Afrykę i Azję. A resztę ludzi zapędzić do izolacji. Oczywiście naukowcy będą dramatycznie szukać lekarstwa, które my musimy mieć wcześniej.

– Z przecieków medialnych będzie to broń biologiczna z Korei Południowej albo Rosji, którą terroryści albo Kim wypuścili.

– Media zrobią swoje jak zwykle. – Mężczyzna, który przybył doradzać napił się kawy. Była zimna. – Ale ja nie jestem fachowcem od szczegółów i to trzeba dokładnie skonsultować.

– Skonsultujemy, w końcu większość firm i laboratoriów farmaceutycznych należy do nas.

Amerykanin miał wątpliwości.

– AIDS nie spełnił pokładanych w nim nadziei. A wręcz przeciwnie zacieśnił więzy rodzinne. I nadal nie ma na niego lekarstwa.

– Za to zarabiacie na tym pieniądze.

– Ułamek tego, co na leczeniu raka.

– Więc przyjmijmy, że nie mamy nic bezpiecznego dla nas i gotowego.

Obaj gospodarze spojrzeli wyczekująco na profesora.

– Tak więc nowy wróg.

– A co miałby zrobić ten wróg?

– Nowe Pearl Harbor. Zaatakować bez ostrzeżenia.

– Co zaatakować?

– Statuę Wolności, Biały Dom, Pentagon, Kongres.

– Wiesz, ile byśmy musieli zapłacić za nowych kongresmenów? Miliardy dolarów.

– Myślałem, że wam się nie podoba, to co robią teraz w Kongresie.

– Źle myślałeś. Robią dokładnie to, co im się każe.

– No to przepraszam. Czytałem książkę, w której japoński pilot zaparkował pasażerskiego Boeinga na Kapitolu. Kusząca perspektywa.

– Po czymś takim mielibyśmy eksplozję radości na ulicach. A chcemy czegoś wręcz przeciwnego.

– Muszą być ofiary. Co najmniej tyle ile w 1941, czyli ponad trzy tysiące.

– Więc co, Superbowl?

– To też z książki. W dodatku tego samego autora.

– Twin Towers na Manhattanie.

– Są twoją własnością, czy moją?

– Ja już sprzedałem wszystko na Manhattanie. Zresztą to nieważne. Straty i tak pokryje budżet, dekretem prezydenta.

– Kto miałby zostać tym wrogiem? – Anglik pochylił się do przodu i spojrzał na profesora.

– Muzułmanie.

– Zgadzam się. Nienawidzą nas. – Starszy Amerykanin wyglądał na zadowolonego. – Najlepiej by było, żeby to byli Palestyńczycy.

– Tak się chyba nie uda. Za bardzo się pilnują i nasi agenci nie mają wpływu na ich planowanie operacji. CIA mogłoby powiedzieć o tym więcej.

– No i nie mają jaj, żeby zrobić coś takiego. Więc jak to zrobimy? – Amerykanin wstał z fotela i spojrzał przez okno na ogród.

– Zrobimy to pod fałszywą flagą. – Profesor był przygotowany do odpowiedzi.

– Jaśniej proszę.

– Tak jak CIA działało do tej pory w Europie.

– Proszę bardziej szczegółowo.

– Powtórka z historii. To się nazywało Operacja Gladio. Wszystkie te europejskie organizacje terrorystyczne: Czerwone Brygady, Frakcja Czerwonej Armii i Akcja Bezpośrednia kontrolowaliśmy my. A technicznie Centralna Agencja Wywiadowcza. Pamiętacie chyba porwanie Aldo Moro, to było nasze zlecenie.

– Jeśli kontrolowaliście też IRA, to czas dać komuś po łapach. – odezwał się Anglik.

– Nic o tym nie wiem. – Doradca wzruszył ramionami.

– Więc teraz zorganizujemy sobie swoich muzułmańskich terrorystów?

– Mam niejasne wrażenie, że nie musimy sobie niczego organizować.

– Dlaczego?

– Z tego, co wiem CIA ma już takich swoich terrorystów w Afganistanie. Izrael ma to Bractwo Muzułmańskie w Egipcie. Trzeba tylko trochę im pomóc w reklamie.

Amerykanin podszedł do sekretarzyka i zadzwonił, a w drzwiach salonu pokazał się służący.

– Czy wszystko gotowe?

– Tak.

– Panowie zapraszam na obiad. – Amerykanin stanął na środku salonu. – Przyda nam się chwila przerwy.

– Co dobrego nam zaserwujesz?

– Jagnięcinę.

Po czterdziestu minutach wszyscy wrócili do salonu na swoje fotele. Mieli pewne przemyślenia powstałe podczas posiłku. Nie dotyczyły celowości operacji, tylko problemów technicznych.

– Dwa nie wystarczą. Samolotów powinno być więcej. Co najmniej pięć. To ma świadczyć o sile terrorystów.

– Więc gdzie jeszcze?

– Biały Dom.

– Kusi mnie, żeby Bill zginął na posterunku z cygarem w ręce.

– Raczej z cygarem w pochwie Moniki.

– Jak zwał tak zwał, ale raczej nie. Ludzie teraz mają zabawę, a w następnych wyborach łatwiej będzie sprzedać kogoś jeszcze bardziej zaufanego.

– Goryla z zoo na Bronksie?

– Republikanie pokochają takiego prezydenta. – Anglik się uśmiechnął. – A kogo wystawisz u Demokratów?

– Transwestytę z przeszczepioną fujarą, biednego nielegalnego imigranta z Tajlandii. Mniejszości zagłosują jak nic. A pan profesorze kogo by zaproponował?

– Jak zwykle zdaję się na was panowie. – Profesor się nie uśmiechał. – Jeśli goryl by wygrał, to musielibyśmy przerabiać na większy, czerwony guzik od odpalania rakiet.

– Tak, goryle mają wielkie łapska.

– Może wrócimy do tematu. Pentagon?

– Jak wojskowi chcą się pozbyć czarnych owiec, to proszę. Niech ich posadzą z jednej strony przy oknach.

– Statua Wolności?

– Bez sensu. Zginą co najwyżej dwie grupy turystów japońskich. I ze sto aparatów fotograficznych.

– Jak to sobie wyobrażasz? – Anglik zwrócił się do gościa.

– Po czterech ludzi na każdy samolot.

– A skąd my do diabła, weźmiemy dwudziestu samobójców?

– No nie wiem... Były już takie zamachy. Jak CIA dobrze poszuka to znajdzie.

– Albo zrzucimy napalm na jakąś wioskę w Afganistanie. Wtedy ochotnicy ustawią się w kolejce.

– Ale kto z tych wieśniaków ma pojęcie o pilotażu? Pilot pasażerski nawet z nożem na gardle tego nie zrobi.

– Jeśli nie mają motywacji, to choćbyśmy im robili pranie mózgu przez rok to i tak znajdą się słabe ogniwa, które postanowią przeżyć i wszystko się spieprzy.

– Więc musimy to zrobić inaczej.

– Damy to do rozpracowania Binjaminowi i ludziom z operacyjnego Mossadu.

– Ale musimy trzymać ich krótko. I weryfikować wszystko, co wymyślą.

– Dlaczego tylko ich? Wszystkich musimy trzymać za pysk.

– Kiedy wywiad dostaje takie zadanie, to zwykle coś spieprzy w szczegółach. Jak przy Kennedym.

– Co spieprzyli w sprawie Kennedy'ego?

Brzeziński popatrzył rozbawiony na rozmówcę.

– Pytanie powinno brzmieć raczej, co wy spieprzyliście w sprawie Kennedy'ego? Prawie wszystko. Podnieciliście się, kiedy Kennedy chciał wam zabrać tę waszą zabawkę, Federal Reserve System. A jeszcze bardziej, kiedy wydał ustawę, żeby zakotwiczyć wartość dolara na srebrze. Bez szczegółowego planowania wysłaliście piętnastu ludzi CIA z Operation 40. Znaleźli wątpliwego, naćpanego kozła ofiarnego i zostawili setki świadków i wątpliwości.

– Więc planujmy.

– Wydaje mi się, że tu potrzeba będzie znacznie więcej wykonawców, a świadków będzie dziesiątki tysięcy. Na pewno chcemy realizować ten projekt? Może wymyślmy coś innego.

– Wszystkim się spodoba ze względu na rozmach. – Amerykanin wstał z fotela. – Świat wstrzyma oddech i skuli się ze strachu na dziesięć lat. Trzeba będzie pokazać identyfikator przy wejściu do marketu. Do metra trzeba będzie mieć specjalne przepustki. A dziesiątki agencji będą wszystko sprawdzać, katalogować i latami polować na terrorystów.

– Może oprócz strachu dać im cień nadziei. Jakiegoś terrorystę policja zastrzeli przy aresztowaniu. Rozbijemy jakąś siatkę.

– Albo może jeden z samolotów nie doleci do celu, bo pasażerowie będą walczyć i wybiorą śmierć.

– Dobre.

– A szejkowie jak to przełkną?

– Jak zwykle, posłusznie. I przy okazji będzie pretekst załatwić w końcu Saddama i Kadafiego. Ujawnimy ich powiązania z terrorystami i nawet Rosja ich nie obroni.

– Jaka Rosja? Trzeba zaorać te ruiny i stworzyć im prawdziwą amerykańską demokrację.

– Begin będzie chciał, żeby przy okazji oczyścić mu granicę.

– Wszyscy będą czegoś chcieli przy okazji. – Anglik też wstał z fotela i machnął ręką. – Mam wrażenie, że kiedy przedstawimy to radzie, to każdy wtajemniczony będzie chciał jeszcze na tym zarobić kilka miliardów. A tak przy okazji. Profesorze, mamy dla pana zaproszenie na party w Waszyngtonie jutro.

– Nie, ale dziękuję za zaproszenie. – Gość odpowiedział od razu.

– Jest pan zajęty?

– Nie, ale byłem już raz na waszej imprezie.

– Rozumiem, że się panu nie spodobało.

– Jakby ludzie się dowiedzieli, co tam robią wasi goście, to następnego dnia powiesiliby ich wszystkich na najbliższych latarniach. I jeszcze te dzieci...

– Oni muszą mieć świadomość, że mogą wszystko.

– Tak, domyślam się, ale ja znam swoje ograniczenia.

Rozdział 1

Im większe kłamstwo, tym ludzie łatwiej w nie uwierzą.

Joseph Goebbels

NYC, 30 marca 2001

Jerry Finch zamknął drzwi wynajętego Forda. Zabrzmiało to jak wystrzał na cichej Williamsburskiej S 10th Street. Wystukał kod na domofonie i przebiegł dwa piętra schodami. Nie zapukał, tylko wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi do mieszkania. W przedpokoju było ciemno, więc znalazł włącznik i zapalił światło.

– Kochanie jestem w domu!

Powinien w tym momencie rzucić kapelusz na wieszak i spokojnie czekać, aż żona wpadnie do przedpokoju i rzuci mu się na szyję. Jak w starych filmach. Niestety nie miał kapelusza, a żona w szlafroku powoli wyszła z łazienki i oskarżycielsko uniosła palec.

– Spóźniłeś się.

– Musiałem znaleźć w archiwum dokumenty.

– Trzy godziny.

– W Quantico mają duże archiwum.

Zostawił teczkę w salonie, a marynarkę zamierzał powiesić w garderobie. Po drodze była sypialnia, zajrzał i zobaczył niepościelone łóżko i ubrania na podłodze. Anna podreptała za nim i zajrzała mu przez ramię.

– Sprawdzasz, czy mój kochanek już się ulotnił?

– Tak.

– To jeszcze zajrzyj pod łóżko i do garderoby.

Zrobił jedno i drugie.

– Zadowolony?

– Nie. – Jerry odwrócił się i objął żonę. – Długo jeszcze będziesz taką zołzą?

– Dopóki będziesz tu gościem co dwa tygodnie. Ile jeszcze będziesz na tym szkoleniu?

– Dwa i pół miesiąca.

– Więc już wiesz.

– Miałaś znaleźć sobie pracę...

– A gdzie mam iść? Do baru machać cyckami i tyłkiem?

– Jeśli nie szukasz pracy, to miałaś urządzić nasze mieszkanie.

– Co mam urządzać? Tę dziuplę z salonem, kuchnią i jedną sypialnią.

– No tak.

– Jeśli kupię kanapę do salonu, to nie dostaniemy się do sypialni.

– Może wyjdziemy do miasta. Kolacja poprawi ci humor.

– Wino poprawi mi humor.

– No to może coś na siebie założysz? Na zewnątrz nie jest zbyt ciepło.

– A dokąd mnie zabierzesz? Na Manhattan?

– Słyszałem, że tutaj koło mostu Williamsburskiego są przyjemne knajpki.

– To w takim razie znajdę jakieś stare szmaty. – Anna zdjęła szlafrok i bez entuzjazmu zrobiła dwa kroki w kierunku garderoby. – Do tego nie warto się stroić.

Knajpka z włoskim jedzeniem, cannelloni i wino spowodowały, że przestali na siebie krzyczeć. Pomogły też karcące spojrzenia starszych wieczornych gości. Młodzież z Brooklynu bawiła się gdzie indziej.

– Wyczuwam, że rozmawiałaś ostatnio z rodzicami i stąd te fochy. – Jerry napił się piwa.

– Wyczuwaj tak na szkoleniu, to będziesz najlepszym agentem.

– Kandydatem na agenta.

– Miałeś się zatrudnić w kancelarii. – Anna napiła się włoskiego wina. Miało dziwną nazwę i tylko jeden właściciel knajpki wiedział, z jakiego kraju pochodzi. – Mój ojciec chciał ci to załatwić.

– Widziałem, co oni robią w tej kancelarii. Nie po to studiowałem prawo.

– A po co? Prawo studiuje się, żeby kosić kasę.

– Zawsze myślałem, że po coś więcej.

– Naczytałeś się książek Grishama o dzielnych prawnikach, którzy ratują świat.

– A potem naoglądałem rzeczywistych prawników nurzających się w gównie. To nie moja bajka.

– Nie chciałam wyjść za biedaka.

– To już pewnie cytat z rodziców. Nie będę biedakiem.

– Na rządowej pensji. Umrzemy z głodu. Powinieneś zostać prawnikiem.

– I co bym wtedy miał na nagrobku?

– Tu leży dobry prawnik i człowiek honoru.

– A potem ludzie by się pytali, dlaczego w jednym grobie pochowali dwóch różnych mężczyzn?

Dowcip nie wywołał uśmiechu u żony. Sprawiło to zamówienie trzeciego kieliszka wina. Jerry opróżnił swoją szklankę z piwem do dna i postanowił, że czas na większą szczerość w rozmowie.

– Nie będziemy biedakami. Sprzedałem nasze akcje internetowe...

– I wziąłeś kupę pieniędzy.

– Małą kupę pieniędzy.

– Polecimy na Karaiby w sierpniu?

– Co najwyżej do Atlantic City. Straciliśmy pieniądze na tej inwestycji.

Trzeci kieliszek wina znacznie złagodził komentarz Anny.

– No to do dupy. Chyba rzeczywiście będę musiała zatrudnić się w jakimś cycko–barze.

Jerry z ulgą przyjął ten komentarz.

– Co robiłaś wczoraj i dzisiaj?

– A co to? Przesłuchanie?

– Tak. Wywiad kognitywny. Muszę gdzieś trenować w praktyce to, czego nas uczą.

– A jak nic nie powiem, to co zrobisz? Pobijesz mnie czy zamówisz całą butelkę tego wina?

– Nie wolno nam stosować przemocy fizycznej. – Jerry skinął na kelnerkę, bo poczuł, że przyda mu się następne piwo. – Teoretycznie.

– To może, chociaż posadzisz mnie w domu naprzeciw lampy na całą noc. Sandra by się uśmiała.

– Taka zabawna ta Sandra?

– Raczej zabawowa, ciągnie mnie do klubów.

– Szuka męża?

– Zwariowałeś. Jakiego męża można znaleźć w klubie. Szuka facetów na noc, ale boi się chodzić sama.

– A gdzie pracuje? Może zrobi coś pożytecznego w życiu i cię tam wkręci.

– Nigdzie nie pracuje. Wydaje pieniądze rodziców.

– Więc wczoraj byłaś z Sandrą w klubach i wyrywałyście facetów. Jak twój spisał się w łóżku?

– A więc to jednak przesłuchanie...

– Nie odpowiedziałaś.

Anna skończyła trzeci kieliszek i wymownym spojrzeniem zażądała następnego. Jerry posłał wymowne spojrzenie kelnerce i pokazał palcem pusty kieliszek. Kelnerka zrobiła to samo barmanowi i trzydzieści sekund później Anna się uśmiechnęła. W końcu poczuła, że jest w Nowym Jorku.

– A co tam we FBI? Zaliczyłeś jakąś umięśnioną heterę w garniturze?

– W środę. Najpierw mnie sponiewierała na macie, a potem podczas biegania.

– Czyli w środy uprawiacie sport.

– Tak a na koniec kursu mamy zaliczyć Yellow Brick Road razem z marines.

– A co to?

– Taki diabelski tor przeszkód.

– To dobrze, bo już się obawiałam, że wszyscy będziecie zaliczać Eltona Johna.

– Nawet Elton John by nie przetrzymał kompanii marines.

– Może to szkolenie FBI na coś się przyda i zostaniesz demonem w łóżku.

– A nie jestem?

– Jesteś moim mężem.

– Czyli twój wczorajszy facet nieźle się spisał.

– A ty jako sportowiec możesz dzisiaj spróbować poprawić jego wynik.

– Rozumiem, że jest szansa, że dzisiaj coś zaliczę?

– Po trzech kieliszkach całkiem duża.

Jeff zapłacił rachunek i wyszli na ciemną ulicę.

– Szkoda, że nie posprzątałaś w sypialni...

– A kto mówi, że nam będzie potrzebne łóżko.

Islamabad, Pakistan, niedziela 1 kwietnia 2001

Ahmed pochylił się do przodu i spojrzał pytająco na kierowcę, który zatrzymał samochód przed niską willą przy ulicy.

– To tutaj wysiadasz.

– Dzięki za podwiezienie z lotniska.

– Nie ma za co.

Ahmed zgarnął dużą torbę podróżną z tylnego siedzenia i wysiadł z klimatyzowanego wnętrza. Od razu poczuł palące słońce i temperaturę 30 stopni Celsjusza. Otarł czoło rękawem dżellaby i machnął ręką odjeżdżającemu kierowcy. A w zasadzie agentowi pakistańskiego wywiadu wojskowego. Jego kolega ubrany w ciemny garnitur stał w drzwiach willi i rozglądał się czujnie wzdłuż ulicy. Kiedy Ahmed podszedł do niego, otworzył drzwi i krótko rzucił na powitanie.

– On już czeka w środku.

– Nie macie bardziej ustronnych lokali niż centrum miasta?

Agent się roześmiał.

– Ten dom ma piękny widok na Capital Park.

Ahmed obejrzał się do tyłu, jakby przegapił coś oprócz niskich krzaków rosnących między kamieniami.

– Jeśli to park, to mogliście posadzić chociaż jedno drzewo.

Agent wzruszył ramionami i zachęcił go kiwnięciem głowy, żeby wszedł do środka.

Brodaty mężczyzna prawie o głowę wyższy od Ahmeda czekał w saloniku. Był ubrany w śnieżnobiałą dżellabę i takiego koloru turban. Wyciągnął ręce i objął przybyłego.

– Witaj bracie!

Ahmed odwzajemnił uścisk i popatrzył na wychudzoną twarz.

– Usamo wyglądasz mizerniej niż pół roku temu...

– To już tyle lat tutaj.

– Dlaczego chciałeś się spotkać tutaj, a nie w Peszawarze jak zwykle?

– Chciałem sobie przypomnieć, jak wygląda prawdziwa cywilizacja.

– Ja ją oglądam codziennie.

– Marzyłem o kąpieli w wannie z ciepła wodą. Siadaj.

W milczeniu czekali, aż stara kobieta poda małe filiżanki z kawą i daktyle. Kiedy wyszła z saloniku, Ahmed wstał i przeszedł dookoła pomieszczenia, uważnie patrząc na kobierce na ścianach, meble, lampy i inne sprzęty. Kiedy skończył oględziny, usiadł naprzeciw Osamy, dotknął palcem wskazującym prawego ucha, a potem zatoczył palcem krąg.

– Tak. – Bin Laden potwierdził jego opinię. – Wszędzie w tym domu.

– Jak wyglądają nasze sprawy tutaj?

– Kiepsko, wodzowie plemion nadal nas nie akceptują. Tylko Omar jest naszym jedynym sojusznikiem.

– To prości ludzie, ale potrafią przejrzeć przekręt.

– Pamiętają mnie jeszcze jako agenta CIA, rozdającego broń w latach osiemdziesiątych.

– Ale wkrótce się to zmieni.

– Mam nadzieję. Już trzeci rok tu tkwię, chciałbym zrobić sobie w końcu urlop.

– Nic z tego. Państwo Omara czeka wkrótce klęska i my będziemy musieli go zastąpić.

– Czy oni już wiedzą? – Osama pokazał palcem na ściany.

– Powinni wiedzieć, ale myślę, że ciężko im się będzie z tym pogodzić. Tyle w niego zainwestowali.

– Jak ich nazywają na Zachodzie?

– Talibami.

– Ładnie.

Ahmed napił się kawy.

– Myślę, że czeka nas jeszcze rok, może dwa tej maskarady. A dopiero potem zginiemy i wyjedziemy na urlop. Tylko ciągle się boję, że jednak nas poświęcą i z urlopu będą nici.

– Król na to nie pozwoli. Ufam, że moja rodzina jest na tyle ważna, że się na to nie odważą. No i prowadzą interesy z prezydentem synów Szatana.

– W takim razie ja też ocaleję...

– Wiesz Ahmed, ja nawet bym chciał poprowadzić taki dżihad. Świat by zadrżał w posadach. Zmietlibyśmy ten Zachód z powierzchni ziemi.

– Wiem. Tylko że oni mają inne cele.

– A nasze się zmieniły od ostatniego spotkania?

– Nie. Mamy ciągnąć tę mistyfikację, żeby im pomóc. Nasze plany to zniszczenie szyitów. Tak zdecydował król.

– Rozumiem, że masz nowe wiadomości i musimy wszystko omówić szczegółowo?

– Tak, oczywiście.

– To chodźmy na chwilę do ogrodu przewietrzyć głowy.

W pierwszej chwili zaskoczony Ahmed miał zaprotestować. We wnętrzu było przyjemnie chłodno, a jak było na zewnątrz, sam poczuł przed kilkoma minutami. Jednak szybko zrozumiał, o co chodziło bin Ladenowi.

Ogród nie był wart swojej nazwy. Mizerne rośliny walczyły o przeżycie tak zaciekle, jakby rosły na środku pustyni.

– Mikrofony kierunkowe? – Cicho zapytał Ahmed.

– Myślę, że nie zdążyli. – Równie cicho odezwał się Osama. – To willa wywiadu pakistańskiego do tajnych przesłuchań, więc cały sprzęt jest w środku.

– Albo się obaj pomyliliśmy i będzie przeciek.

– To i tak niczego nie zmieni. Więc co się dzieje?

– Zatwierdzili swój wielki plan z samolotami i będą go realizować.

– A my mamy być sprawcami i kozłami ofiarnymi?

– Tak.

– Król i książęta wiedzą wszystko?

– Też tak. Będziesz musiał wygłaszać oświadczenia i wziąć odpowiedzialność. Potem zacznie się polowanie. A my mamy żyć, jak długo się da.

– Jak paktujesz z Szatanem, to spodziewaj się wszystkiego. – Osama zerwał zeschnięty, brązowy liść z krzaka. Krzak zadrżał z zadowolenia.

– Spodziewam się, ale plan jest rozłożony na wiele lat i będziemy potrzebni.

– A ty co będziesz teraz robił?

– To samo co robię od dwóch lat. Będę jeździł po świecie i werbował frajerów, których potem aresztują. Rozrzucę okruszki, żeby można je było tropić. Zakładam lipne konta w bankach, kupuję zardzewiałą broń i stare materiały wybuchowe. A Mossad już od trzech lat robi to samo ze swoimi innymi agentami.

– No to chodź do środka. Niech sobie posłuchają czegoś ciekawego.

Dolina rzeki Hudson, Stany Zjednoczone, wtorek 3 kwietnia 2001

Kierowca Bentleya był równie milczący, jak poprzednim razem. Profesor zastanawiał się całą drogę, co fachowcy zrobili z jego pomysłem. Tym razem miał zostać krytykiem, więc wezwano go wcześniej, żeby rano przed spotkaniem zdążył zapoznać się ze szczegółowym planem sporządzonym przez ludzi z operacji Mossadu i CIA. I znalazł słabe punkty. Zawsze były słabe punkty, ale on wiedział jakimi środkami dysponują rodziny i co potrafią, więc będzie musiał ocenić, czy mają jakieś znaczenie, czy nie.

Gospodarz powitał go osobiście, zaprowadził do gabinetu obok salonu i z sejfu w ścianie wyjął plik  dwudziestu zszytych kartek maszynopisu.

– Tylko tyle? – zdziwił się profesor.

– Kazałem im się streszczać. – uśmiechnął się starszy Amerykanin.

– Gdzie mogę robić notatki?

– Zostawię cię tutaj w gabinecie. Ten komputer jest podłączony do sieci. O ile pamiętam, umiesz się nim posługiwać?

– Tak, długopisem też. – Gość przerzucał kartki. – Ile mam czasu?

– Cztery godziny. Reszta ma tu być o 13. Zdążysz?

– To jakiś dowcip na pobudzenie mnie do działania?

– Tak, żartowałem. – Amerykanin stanął w drzwiach. – Jak będziesz czegoś potrzebował, to zadzwoń.

– Nie omieszkam. – Profesor usiadł w fotelu za biurkiem i zaczął czytać. Po dwunastu minutach skończył. Odłożył kartki papieru na biurko i włączył komputer. Maszynopis upstrzony był podkreśleniami jak słabo oceniona klasówka z ortografii.

Kilka godzin później, w dużym salonie profesor poczuł się jak na wykładzie w Uniwersytecie Columbia 40 lat wcześniej. Tylko że czterej siedzący w salonie mężczyźni w żadnym stopniu nie przypominali studentów. Chociaż starali się słuchać uważnie. Profesor przewrócił kolejną kartkę notatek i spojrzał na obraz wiszący na ścianie. Trochę brakowało mu tablicy i kredy.

– Nie liczcie na to, że samoloty spowodują wielki pożar na górnych piętrach. Paliwo wypali się po minucie, a po dziesięciu pożar się skończy. Sprawdźcie sami. Mnie zajęło to pięć minut.

– Więc co mamy z tym zrobić?

– Potrzeba dodatkowych ładunków wybuchowych na górnych piętrach, żeby to wyglądało wiarygodnie.

– Nasi specjaliści powiedzieli, że prawdopodobnie zostaną zniszczone przy uderzeniu samolotów.

– Podobno zatrudniacie fachowców od kontrolowanej demolki. Niech to przemyślą jeszcze raz, bo w telewizji będzie to wyglądało właśnie jak kontrolowane wyburzenie.

Profesor zamierzał kontynuować, ale zobaczył podniesioną rękę Izraelczyka.

– Słuchamy Binjaminie.

– Ja mam takie pytanie... – były premier się zawahał. – O nieobecność tutaj dyrektora Federalnego Biura Śledczego.

– Dlaczego cię to niepokoi?

– Wprowadzam ponad osiemdziesięciu swoich agentów. Część będzie udawała Arabów i przypadkowo mogą zostać zatrzymani przez jakiegoś prostego krawężnika albo zielonych agentów amerykańskich służb. Muszę mieć gwarancję, że najpóźniej po 24 godzinach zostaną, bez żadnego śledztwa zwolnieni.

Profesor nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na dyrektora CIA. Ten chwilę się zastanawiał nad odpowiedzią.

– Louis Freeh będzie zmuszony do odejścia, bo nie mamy do niego całkowitego zaufania. Nie wiem, czy zdążymy do września powołać swojego człowieka. Tylko że to nie ma najmniejszego znaczenia, bo rękę na pulsie będą trzymać nasi ludzie w FBI. Możemy zwiększyć monitoring incydentów i nadzór nad policją, żeby takie sprawy załatwiać od razu.

– O nic innego nie proszę.

– Profesorze, proszę kontynuować.

– Dobrze. – Doradca spojrzał w notatki. – Tutaj mam coś, co w Polsce nazywa się kwiatkiem do kożucha.

– Co to znaczy?

– To określenie czegoś całkowicie zbędnego.

– A co jest zbędne w tym planie?

– Zniszczenie WTC 7 razem ze znajdującym się w nim Centrum Kryzysowym i siedzibami agencji federalnych. – Profesor spojrzał na uważnie na słuchaczy. – Kto to wymyślił?

– Ja. – odezwał się szef CIA.

– I na prośbę rady. – dorzucił szybko gospodarz spotkania. – Jest to pożądany wypadek.

– Dlaczego?

– Są tam pewne archiwa, dowody ze śledztw...

– …których chcecie się pozbyć.

– Tak samo mamy w Pentagonie. – odezwał się Sekretarz Obrony, poprawiając okulary. – Dlatego uderzenia muszą być takie precyzyjnie.

– Nadal jestem sceptyczny pod tym względem Donaldzie. Po fakcie pojawią się pytania, na które nie będziecie mogli dać satysfakcjonujących odpowiedzi.

– Wyciszymy te pytania.

Profesor sięgnął do notatek.

– Czy jesteście w stanie skutecznie kontrolować zamieszanie na lotniskach i w bazach? A potem zabezpieczyć nagrania i inne dane.

– Nasi agenci i FBI będą w kluczowych miejscach. – dyrektor CIA pospieszył z odpowiedzią.

– A wojsko? – zwrócił się do Sekretarza Obrony.

– Tak samo.

– Nie będę oponował. Jacyś świadkowie na pewno będą, ale ćwiczenia antyterrorystyczne w tym samym czasie to znakomity pomysł.

Profesor spojrzał na zachodzące słońce za oknem i westchnął cicho. Przed sobą miał ostatnią kartkę.

– Ci pomocnicy to... słabe ogniwo planu. – spojrzał na swoje notatki. – Jeśli rzeczywiście są nam niezbędni, to powinni zostać wyeliminowani, natychmiast po operacji. Mogą zostać rozpoznani, zwłaszcza że mają pokazać wszędzie swoje twarze.

Dyrektor Agencji zaprotestował.

– Mogą się później przydać.

– Do czego?

– Do masowej eliminacji.

– Kogo?

– Naszych wrogów.

– Od tego mamy armię George. Przydupasy Donalda mają te różne zabawki. Rakiety, bomby i czołgi. Ci najemnicy przydadzą się tylko raz. Po to, żeby naszych ludzi nie ruszyło kiedyś sumienie.

– Ale...

– To nie wasi zaufani ludzie pracujący z wami od lat. To wściekłe wilki bez żadnych hamulców. Nie zapanujemy nad nimi w żaden sposób. Nie mamy na nich ani ich rodziny żadnych haków.

Doradca złożył kartki papieru w równy stosik.

– I to wszystko profesorze?

– To wszystko, co miałem do powiedzenia na temat tego streszczenia. – Profesor podniósł plik kartek maszynopisu. – Ludzie z operacji Mossadu, a zwłaszcza nasi George muszą usiąść i przejrzeć to jeszcze pięćdziesiąt razy. Znaleźć niezgodności czasowe, sprawdzić alternatywy. Sprawdzić, czy żadne miejscowe zwyczaje nie staną się ziarnkiem piasku w trybach, czy wojsko może coś jak zwykle spieprzyć.

– Tylko tyle?

– Martwię się także tym, że tak wielu ludzi w tym siedzi.

– A nie techniką? Jest zawodna.

– Nie aż tak. Jeśli nie w wieżowce, to te samoloty w coś trafią. To niczego nie zmieni. Najwyżej będzie mniej ofiar.

– A co z mediami? – były premier chciał pokazać swoje wątpliwości.

Przedstawiciel rady i jednocześnie gospodarz wybuchnął głośnym śmiechem.

– Binjaminie rozumiem, że Efraim Halewi w Tel Awiwie mógłby wyrazić taką wątpliwość, ale ty chyba jesteś bardziej wtajemniczony.

– Mimo wszystko, ktoś może z czymś wyskoczyć na wizji.

– Nikt nie wyskoczy z niczym odbiegającym od naszej linii. Poza tym mamy już napisaną Ustawę Patriotyczną, czyli Zjednoczenie i umacnianie Ameryki przez zapewnienie odpowiednich narzędzi niezbędnych do przechwytywania i utrudniania działań terrorystycznych 2001. Kongres przyjmie ją po dwóch tygodniach od zamachów. A co do mediów. Od dwóch miesięcy wszyscy od portierów do redaktorów naczelnych przygotowują się do tej kampanii.

– Jakiej kampanii?

– Wojna z terrorem.

– Tak, wszystkie agencje muszą być przygotowane.

– Na co? Na setki świadków? Na amatorsko nagrywane filmy?

– Jak najbardziej.

– A co powie na to świat?

– Co ma powiedzieć? Do ataku! Zabić każdego w turbanie. Kto nie jest z nami, to terrorysta.

– Jeśli padną pytania?

– Od kogo? Od brytyjskich kuzynów, od Niemców? Są albo będą wtajemniczeni. Francja się dostosuje.

– A Rosja?

– Kogo obchodzi, co powie Rosja.

– Chiny...

– Chińczycy mają montować nasze badziewie, biorąc dwa centy za godzinę i nie zadawać pytań. Zadba o to partia.

– Na pewno padną jakieś oficjalne pytania.

– Poradzimy sobie. To znaczy, chciałem powiedzieć, że prezydent sobie poradzi.

– A tak na przyszłość...

– Co takiego profesorze?

– Proszę pochwalić kucharza. Czy dzisiaj też będzie jagnięcina?

Rozdział 2

Na całym świecie sprzeciwiamy się bowiem monolitycznemu i bezwzględnemu spiskowi, który opiera się przede wszystkim na ukrytych środkach poszerzania strefy wpływów — na infiltracji zamiast inwazji, na przewrocie zamiast wyborów, na zastraszaniu zamiast wolnego wyboru, na partyzantach w nocy zamiast na armii w dzień. Jest to system, który wchłonął ogromne zasoby ludzkie i materialne do budowy zwartej, wysoce wydajnej maszyny, która łączy w sobie operacje wojskowe, dyplomatyczne, wywiadowcze, gospodarcze, naukowe i polityczne. Jej przygotowania są ukryte, a nie opublikowane. Jego błędy są zakopywane, a nie nagłaśniane. Jego dysydenci są uciszani, a nie chwaleni. Żadne wydatki nie są kwestionowane, żadne plotki nie są drukowane, żadna tajemnica nie jest ujawniana.

John F Kennedy

NYC, sobota 8 września 2001, godzina 9.30

Jerry stał przy oknie i patrzył na kilka drzew na dole nazywanych parkiem i budynki sądów trochę dalej. Po cichu liczył, że może coś się wreszcie zepsuje i okno na 26 piętrze Federal Plaza się otworzy, wpuszczając świeże powietrze, ale dzisiaj nie miał szczęścia. Wziął głęboki wdech zatęchłego powietrza z klimatyzacji i usiadł za swoim biurkiem. Była dopiero godzina 9.30. Zza monitora w drugim kącie wąskiego pokoju obserwował go z rozbawieniem agent James Burke. Finch przez dziesięć minut dzielnie przeglądał bazy danych przylotów pasażerskich, a potem wypił swoją kawę do końca i zwrócił się pytająco do Jamesa.

– Kawa?

Burke potrząsnął swoim kubkiem. Nic go nie ochlapało, więc kiwnął twierdząco głową. Wyszli na korytarz i poszli do kuchni, gdzie stał stary ekspres. Nie spotkali żadnego agenta, a zza zamkniętych drzwi gabinetów nie dobiegały żadne odgłosy ludzkiej obecności. Ponieważ była sobota.

– Ja pierwszy. – Jerry podstawił swój kubek i włączył ekspres.

Naczynie napełniło się do połowy, a młody agent przy zdejmowaniu go z podstawki wstydliwie zakrył ręką nadruk. Jego kubek był prezentem od żony. Miał nadrukowane logo FBI, a pod spodem napis „Zabij ich wszystkich”.

Burke miał jednorazowy kubek z kawiarni przy Worth Street. Wyglądało na to, że używa go co najmniej od dwóch tygodni. Może był tajnym sympatykiem ekologów albo baristą amatorem, który uważał, że szary nalot na ściance dodaje kawie aromatu. Jerry bał się zapytać. I to nie on pierwszy zagaił rozmowę.

– Ile czasu u nas jesteś Jerry?

– Dwa tygodnie.

– Nabrałeś już doświadczenia i cennych umiejętności?

– Wiem, gdzie jest męska toaleta.

– Czyli poradzisz sobie. – Burke napił się kawy. – A skąd ta smutna mina?

– Siedzimy prawie sami w biurze, gapiąc się w ekrany komputerów. W dodatku jest sobota.

– A co? Myślałeś sobie, że cię od razu wyślą do Tangeru, żebyś polował na terrorystów.

– No miałem nadzieję, że chociaż do Paryża.

– A teraz bezmyślnie stukasz w klawisze...

– Przecież to robota działu analiz, dlaczego my to robimy?

– Ty to robisz, bo jesteś nowy. – James uśmiechnął się szeroko. – A ja, bo szef mnie przestał lubić.

– Można wiedzieć dlaczego?

– Można. I tak wszyscy w nowojorskim biurze już wiedzą.

– Więc za co?

– Za notorycznie nietrzymanie się procedur aresztowania i śledztwa.

– Co to znaczy?

– Że nie lubię tych gnid, które aresztujemy. I bardzo, ale to bardzo chciałbym, żeby złożyli zeznania.

– Z tego, co wiem, to za takie rzeczy chyba powinieneś wylecieć.

– Wszyscy mi to mówią.

– Więc dlaczego jeszcze cię tu trzymają?

– Za takie rzeczy się nie wylatuje.

– A za co?

Burke napił się kawy, zrobił dramatyczną pauzę i wyszeptał Jerry'emu do ucha.

– Za brak krawata.

Dwie godziny później obydwaj byli tak znudzeni, że żadne rozmowy się nie kleiły. Finch otworzył na ekranie kolejną listę pasażerów. Tym razem była to lista wczorajszego lotu z Londynu. Najechał kursorem na menu i wybrał opcję — sprawdź. Nazwisko jednego z pasażerów podświetliło się na czerwono. Ebrahim Alamoui. Szybko rozwinął jego dane w drugim oknie. Niestety, nie był to człowiek z dziesiątki najbardziej poszukiwanych przestępców. Francuska służba bezpieczeństwa — Direction Centrale du Renseignement Intérieur podejrzewała, że paszportem na to nazwisko mogą posługiwać się członkowie organizacji terrorystycznych. A więc Francuz, arabskiego pochodzenia. Tylko dlaczego przyleciał z Londynu? I kim naprawdę był pasażer LHR – JFK.

– Tu mam coś ciekawego.

– To jest coś ciekawszego niż brak cycków u agentki Moore? – Burke siedzący przed swoim monitorem był umiarkowanie zainteresowany.

– Chyba tak, a mi nie brakuje widoku cycków.

– Tak wiem. Widziałem zdjęcie żony na twoim biurku...

– Jesteś pewien, że to żony?

– Zdjęcia kochanek nosi się w portfelu, żeby móc pokazywać kumplom. Albo w telefonie. – Burke wstał z fotela i podszedł do biurka Fincha. – A dlaczego się ożeniłeś?

– Bo ją kocham.

– A tak szczerze?

– Bo miała długie nogi i wielkie cycki. A teraz mam wątpliwości każdego wieczoru, kiedy wracam do domu.

– Jakbym miał w perspektywie spotkanie z takimi balonami to zawsze bym wracał. – James spojrzał jeszcze raz na zdjęcie w ramce.

– To chcesz wiedzieć czy nie?

– Wal.

– Mamy listę lipnych paszportów, którymi mogą posługiwać się terroryści.

– Tak, mamy.

– No to znalazłem jeden z tych paszportów na liście przylotów do miasta.

– Jakim cudem komputery tego nie wykryły?

– Może nie są nieomylne.

– Kpisz?! – Burke wierzył w technikę. Najbardziej w swój samochód i ekspres do kawy, ale komputery według niego też dawały radę. – One dzień i noc, automatycznie przeszukują wszystkie bazy danych.

– No to jakiś nerd musiał coś spieprzyć przed monitorem, bo od wczoraj powinien wyć czerwony alarm u wszystkich w tym biurze.

– Idziesz z tym do Krugera, on jest na dyżurze dzisiaj?

– Sprawdzę jeszcze raz i wydrukuję potwierdzenia.

– No to masz swojego pierwszego terrorystę. – James złapał za rękę Jerry'ego i gwałtownie nią potrząsnął. – Gratulacje.

– A może powinienem zawiadomić szefa?

– Chcesz mu zepsuć golfa?

– Ale to chyba ważne.

– Gdyby zamordowali prezydenta, to byłoby to dostatecznie ważna wiadomość, żeby przerwać mu weekend...

– No to idę do dyżurnego. – Finch wziął wydruki z podajnika i niezdecydowany zatrzymał się w drzwiach.

– I popraw krawat.

Młodszy agent wrócił po piętnastu minutach z niezbyt szczęśliwą miną.

– Dostałeś opieprz od Krugera?

– Chyba tak. – Jerry zastanawiał się przez chwilę. – Nie jestem pewien.

– Czy użył takich słów jak: ekonomiczne wykorzystanie zasobów biura?

– Dokładnie.

– To w takim razie, to był opieprz. – Zdecydował Burke i rozciągnął się w fotelu. – Co masz robić dalej?

– Powinieneś zapytać, co mamy robić dalej?

– Jak to?

– Cytuję: jak już w coś wdepnąłeś, to teraz to powąchaj. I weź do pomocy twojego leniwego kolesia z pokoju. Mamy też odpuścić analizy, dopóki nie przedstawimy raportu.

– Masz zdjęcia tego Ibrahima?

– Tak, już ściągnąłem od Francuzów.

– Kto to jest?

– Jakiś drobny żulik z Marsylii.

– No to będzie łatwo go znaleźć.

Jerry znalazł w systemie informacje o lotniskowych systemach kamer. Tylko że nie wszystkie.

– Jaki sprzęt mają na JFK?

– Imigracyjny powinien mieć serwery z plikami. Będziemy musieli je ściągnąć na nasz serwer.

– A ochrona lotniska?

– Nie wiem. Obawiam się, że mogą mieć jeszcze taśmy. Sprawdź w naszych danych.

– Nie ma informacji.

– To musisz zadzwonić na lotnisko.

– Boże! Wszystko tylko nie taśmy.

– Sam chciałeś czegoś ekscytującego, no to masz.

– Trzeba będzie pojechać na lotnisko i przywieźć kasety.

– Tak. Będziesz musiał pojechać na lotnisko. A potem czeka cię wieczorny albo nocny seans filmowy. Może kupisz popcorn po drodze?

– Na nas czeka seans filmowy. Wezmę więcej popcornu i dużą colę. Dla każdego.

Boston, sobota 8 września 2001, godzina 11.35

Motel przy autostradzie stanowej nr 60 straszył od dawna okolicznych mieszkańców swoim widokiem. Wyglądał jak duża ceglana stodoła, w któ3rej ktoś niechlujnie wybił otwory na małe okna. Gościom, którzy zajmowali dwa pokoje na piętrze, wygląd i wystrój motelu nie przeszkadzał. Przeszkadzało im coś zupełnie innego.

– Oszaleję od tej turystyki. Jedź tam i tam. – Waleed Al-Shehri nerwowo krążył po pokoju. – Zamelduj się w hotelu, zrób awanturę, żeby cię zapamiętali. Wymelduj się i leć za dwie godziny na drugi koniec świata.

– Za to nam płacą. – Drugi z lokatorów, Satam Al-Suqami siedział na krześle i próbował oglądać telewizję.

– A teraz wylądowaliśmy na tym zadupiu. Siedzimy tu już trzy dni. Tutaj w ogóle nic nie ma w pobliżu. – Waleed stanął przy oknie i pokazał na domy po drugiej stronie autostrady.

– Pieprzysz.

– I zjeżdżają się tutaj wszystkie pedały z okolicy.

– Znowu pieprzysz.

– Widziałem ich na korytarzu, jak się obmacują. U nas w Szali jakby coś takiego się zdarzyło, to by ich pogonili przed meczet i ukamienowali.

– Bo wy jesteście dzikusami w tej waszej Czeczenii. Siedzicie w górach, pieprzycie owce w sobotni wieczór i nie wiecie, jak wygląda świat.

Waleed jeszcze pół roku wcześniej poderżnąłby gardło swojemu rozmówcy, ale zdążył zobojętnieć na takie zaczepki.

– Odezwał się światowiec z... zadupia zwanego Izraelem.

– Popracuj nad swoim angielskim, asshole to nie znaczy zadupie.

Obaj goście i trzeci śpiący w pokoju obok, według dokumentów byli Arabami. Ale dopiero w ubiegłym roku poznali swoje arabskie nazwiska, bo w rzeczywistości byli to zwerbowani przez CIA najemnicy. Ahmad Umarow był Czeczenem. Pochodził z kraju, znanego z okrutnych najemników, morderców do wynajęcia, pospolitych bandytów i nieustraszonych bojowników o wolność. Wszystkie te cechy występowały u nich zazwyczaj w komplecie. Wraz z grupą kolegów usłużny wywiad polski na zlecenie CIA przerzucił ich do Niemiec. Pokój obok zajmował Ahmed Sanli i był Kurdem z Syrii, któremu Mossad dał bezpieczne schronienie w Jerozolimie. A z samej Jerozolimy pochodził Saul Frydbergh były „żołnierz” IDF. Był snajperem, skutecznie eliminującym dzieci rzucające kamieniami w izraelskie samochody pancerne. Niestety dał się przy tym nagrać kamerą filmową, a holenderskiej ekipie udało się przemycić taśmę do kraju. Co więcej, nieświadomy konsekwencji kierownik programowy dopuścił ją do emisji. Po zwolnieniu z wojska Mossad wzgardził jego umiejętnościami, kiedy uzyskał opinię psychologów o możliwym kwestionowaniu rozkazów.

– Normalnie poderżnąłbym komuś gardło albo coś wysadził w powietrze.

– Doczekasz się, już niedługo.

Umarow nadal niespokojnie krążył po pokoju.

– Czy twoja rodzina dostaje pieniądze?

– Ja dostaję pieniądze. – Izraelczyk się uśmiechnął. – Mam konto w banku. A twoim pewnie wypłacają w kozach i wielbłądach.

– Pieprz się. – Ahmad nadal chodził po pokoju. – Moja rodzina jest w Niemczech, a sierpniowy przelew się spóźniał.

– Siadaj i oglądaj telewizję. Nie jesteśmy już na Florydzie.

– Chrzanię telewizję. – Czeczen kopnął pilota od telewizora w kąt. – Muszę się nachlać i coś wydupczyć.

– W lodówce. – Saul rozważał, wstanie z krzesła i odzyskanie pilota od telewizora. Na ekranie gruba murzynka prowadziła dyskusję z małym mężczyzną o uprawianiu ogródka. – To znaczy gorzała, a nie zamrożona dziwka.

– Gorzała się skończyła. – Ahmad sprawdził małą lodówkę. – Trzeba pojechać do sklepu.

– Siedź na dupie i czekaj. Jak twój brat się obudzi, to ja wezmę samochód i zrobię zakupy. Ty jesteś za nerwowy.

– Gówno prawda. I to nie mój brat. Idę go obudzić, jest prawie południe.

– Musisz wytrzymać tu jeszcze dwa dni. W poniedziałek jedziemy do miasta i mamy się spotkać z Attą i Al-Omarim.  

WTC 1, NYC, sobota 8 września 2001, godzina 14.10

Mężczyzna we flanelowej koszuli i poprzecieranych dżinsach zdjął żółty kask, przysiadł na stopniu schodów i rozłożył na stopniu powyżej duży plan z pionowym rzutem dziesięciu pięter północnej wieży World Trade Center. Znalazł na planie 85 piętro i markerem zaznaczył na nim wielkie X. Podobnie oznaczył już wszystkie piętra z wyjątkiem 86. Z góry dochodził warkot wiertarek udarowych i nic nie wskazywało, że szybko ucichnie.

Chwilę zamyślenia przerwało mu wejście na klatkę schodową niskiego mężczyzny w granatowej marynarce. Ten otworzył drzwi, rozejrzał się szybko i znalazł go wzrokiem.

– Przepraszam, czy pan tu jest kierownikiem?

– Stanley Morgan. – przedstawił się inżynier, chociaż wcale się tak nie nazywał.

– Jestem Finney, Burt Finney. Mamy biura tam w głębi korytarza. Jestem kierownikiem.

– Tak rozumiem, a o co chodzi?

– O ten cholerny hałas.

Stanley posłał mu zdziwione spojrzenie.

– Jaki hałas?

– Niech pan nie udaje. Od trzech tygodni słyszymy te cholerne wiercenia.

– Nic nie poradzę, musimy skończyć swoją robotę.

– Administrator obiecywał, że będziecie to robić tylko wieczorami i w nocy a dzisiaj słyszę to cały dzień.

– Panie Finii...

– Finney.

– Panie Finney moja brygada stara się jak może, ale mamy termin do jutra i musieliśmy nadgonić. Siedzimy tu całą dobę i harujemy jak woły. A administratora to nie obchodzi. Jego obchodzi tylko to, żeby w poniedziałek było wszystko zrobione. Więc musi nam pan wybaczyć ten mały hałas dzisiaj. Mamy jeszcze do skończenia piętro wyżej.

– A co tu robicie? Powiedzieli mi, że jakąś instalację.

– Prowadzimy dodatkowe linie do ogrzewania budynku i światłowód do nowej sieci. Jeśli chce pan mieć ciepło w grudniu i żeby internet pana pracowników śmigał jak złoto, to musi pan chwilę pocierpieć.

– A więc po to te dziury...

Dziury w ścianach nie były zrobione po to, żeby ciągnąć przez nie kable. Były to gniazda na ładunki wybuchowe. Ładunki między 85 i 90 piętrem nie były tak precyzyjnie rozmieszczone, jak te między 5 a 15 piętrem. Miały tylko symulować efektowną eksplozję paliwa lotniczego i nic więcej. Rozmieszczenie ładunków na dole szczegółowo zaplanowali i nadzorowali fachowcy od kontrolowanych wyburzeń. Miały one całkowicie ściąć słupy w prostokątnym rdzeniu nośnym wieżowca na przestrzeni dziesięciu pięter i spowodować kontrolowane zawalenie się wszystkiego powyżej. Tylko że to nie było jego zmartwienie. Jego ludzie mieli skończyć dzisiaj, a w niedzielę specjalista od ładunków wybuchowych z Mossadu miał umieścić ładunki i radiowe detonatory.

– Tak panie... Finney.

– Czy w poniedziałek będzie już spokój?

– Przysięgam na grób...

– My pracujemy w branży finansowej i nie życzymy sobie niczego, co zakłóca interpersonalne negocjacje.

Czyli hałas przeszkadza wam naciągać frajerów na kasę, pomyślał inżynier.

– W przyszłym tygodniu mamy spotkanie z naprawdę ważnymi klientami. Jeśli w poniedziałek będziecie tak hałasować, to poskarżę się samemu właścicielowi i będziecie mieć proces sądowy. – Finney chciał trzasnąć drzwiami, ale wyposażone były w samozamykacz, więc tylko wrócił na korytarz.

Właściciel Larry A. Silverstein aktualnie siedział w swoim biurze i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że żadne skargi nie odniosą skutku. Wszystkie decyzje już dawno zapadły a on mógł co najwyżej nie stracić, a może zarobić trochę, albo trochę więcej pieniędzy. Dzięki informacjom od bliskiego przyjaciela Binjamina. W wieżowcach od ponad miesiąca panoszyli się ludzie z Securacomu Marvina Busha, nieznanych mu firm budowlanych i on nie miał wpływu na żadne ich działania. Najważniejsze, że umowa ubezpieczeniowa została sfinalizowana w ubiegłym tygodniu. I musi pamiętać o wtorkowej wizycie u dermatologa, jakby od tego zależało jego życie. Na końcu musi powiedzieć synowi i córce, żeby się spóźnili do pracy. Mimo tych wszystkich niedogodności ten wynajem kompleksu WTC to interes jego życia. Kochane pieniążki, nigdy ich za dużo.

Rozdział 3

Położony ćwierć mili wysoko na niebie, Windows on the World oferuje spektakularne widoki na lśniące miasto i port Manhattan, zapewniając wyjątkowe wrażenia w Nowym Jorku. Dzięki mnogości opcji, które obejmują ekskluzywne lub swobodne jedzenie, taniec i muzykę na żywo oraz eleganckie prywatne jadalnie na kameralne przyjęcia, duże, ekstrawaganckie imprezy lub cokolwiek pomiędzy. Windows on the World zapewnia spełnienie prawie każdej potrzeby kulinarnej.

www.windowsontheworld.com

Hopkins International Airport, Cleveland, sobota 8 września 2001, godzina 15.30

Czarny Dodge Durango nie zdziwił lotniskowego ochroniarza pilnującego wjazdu przez NASA Parkway, ale jadące za nim dwa żółte Blue Bird APC 2000 oznaczone z przodu napisem „autobus szkolny” już tak. Dodge zwolnił przed czerwonym światłem i grzecznie zatrzymał się obok, a za nim stanęły autobusy. Kierowca uchylił szybę. Miał na sobie ciemnogranatową marynarkę i czarne okulary przeciwsłoneczne.

– Doberek, pan prowadzi tę wycieczkę szkolną? – zapytał ostrożnie ochroniarz.

Kierowca sięgnął do kieszeni i pokazał ochroniarzowi otwartą legitymację.

– FBI, agent specjalny Melvin Sadusky. – Kierowca zamknął i schował legitymację. Wszystko, co powiedział, było prawie zgodne z prawdą. Pracował kiedyś przez kilka lat w FBI i był agentem specjalnym, tyle że z całkiem innej agencji federalnej. No i oczywiście nazywał się całkiem inaczej.

– Czy macie tam dzieciaki?

– Nie tylko kierowców.

– Co będziecie robić z tymi autobusami?

– To tajemnica.

– Co za cholerna tajemnica? Tu jest lotnisko.

– Powiem tylko tyle, że od poniedziałku mamy tu ćwiczenia antyterrorystyczne.

– Na moim lotnisku? Co będziecie ćwiczyć?

– Już mówiłem, to tajemnica.

Ochroniarz poszukał czegoś w pamięci i się uśmiechnął.

– Już wiem. Będziecie ćwiczyć odbijanie porwanego autobusu z dzieciakami. Widziałem to na jednym filmie.

– Niech się pan przyzwyczaja, często będzie nas pan widywał. I lepiej niech pan od razu zapomni, że nas widział.

– Milczę jak grób. – Ochroniarz przyłożył palec do ust.

– Możemy jechać?

– Jasne! Gdzie chcecie zaparkować?

– Przy hangarze NASA.

– Hangar to tam. – Ochroniarz pokazał na niedaleką metalową konstrukcję. – Prosto i w lewo.

– Dzięki. Znam drogę.

Kierowca szepnął coś do mikrofonu i podniósł przyciemnianą szybę. Dodge ruszył, a po chwili ruszyły za nim dwa autobusy. Skręcili w lewo i zatrzymali się na parkingu przed hangarem. Melvin wszedł do środka małymi drzwiami i uruchomił mechanizm otwierający szerokie wrota hangaru. W środku było pusto, z wyjątkiem kilku starych skrzyń walających się w kącie. Autobusy wjechały do środka i zatrzymały się, a wrota zamknęły się za nimi. Z autobusów wysiedli kierowcy, byli ubrani identycznie jak agent z Dodga.

– Miałeś jakieś kłopoty z tym wieśniakiem?

– Nie, to miłośnik filmów sensacyjnych.

– Zapamięta nas.

– Autobusy zobaczy jeszcze jeden raz, a my jesteśmy dostatecznie stereotypowi.

Kierowca autobusu odwrócił się i popatrzył na dwa zaparkowane Blue Birdy.

– Ciągle mam wrażenie, że nie upchamy wszystkich do środka.

– Nie muszą siedzieć, mogą stać.

– I tak będzie ciasno. Sam sprawdzałem, ile osób wchodzi do tego Boeinga.

– I wyszło ci, że więcej niż ja powiedziałem?

– Nie, tyle samo. 182 miejsca pasażerów, piloci i stewardesy.

– A do autobusu wchodzi 90 dzieciaków z liceum.

– Wiem.

– I nigdy nie ma stu procent obłożenia na tej linii.

– Ale średnio jest to osiemdziesiąt procent i to daje 160 osób do przewiezienia. Sprawdzałem.

– Zmieszczą się.

– Uważam, że powinniśmy wziąć trzeci autobus.

– Nie mam nikogo, kto by go poprowadził.

– No to może jeden z nich. Niech się szybko przebierze po wyjściu z samolotu.

– To będzie prowizorka i nie wypali. – Mervin nie zgodził się z kolegą i zakończył temat. – Czy coś jeszcze cię gnębi?

– Za bardzo rzucają się w oczy. – Kierowca nie zamierzał zrezygnować.

– Są idealne do tego, żeby je ściągnąć awaryjnie, w ostatniej chwili. Nikt się nimi nie interesuje. Za to wszyscy mają zaufanie do żółtych, szkolnych autobusów. Jeszcze coś?

Kierowca poprawił marynarkę na ramionach, a potem podniósł okulary przeciwsłoneczne.

– Podoba mi się, że mają drzwi tylko z przodu.

Tucson, Arizona, sobota 8 września 2001, godzina 17.11

Mark Silver zatrzasnął drzwi swojego pokoju i jeszcze sprawdził klamką, czy zrobił to skutecznie. Wieloletni nawyk, odkąd zebrał opieprz od szefa ochrony. Minął puste biura, sekretariat gdzie dzisiaj nie królowała Krwawa Mary, jak nazywano za plecami asystentkę dyrektora działu projektowego. W sobotę budynek główny Raytheon Missile Systems Company w Tucson świecił pustkami. Mark szybko zbiegł schodami na parter i wpadł na Johna Simpsona. Temu ostatniemu plik papierów wyleciał z ręki na podłogę.

– Przepraszam stary – Silver ukląkł i pomógł zbierać formularze koledze. – Jeszcze pracujesz?

– Mam cholerną wysyłkę.

– W sobotę? Czy mamy jakąś nową wojnę, o której nie wiem?

– Chyba nie, aczkolwiek bardzo by się przydała. Nie dostałem premii od pół roku.

– Więc dlaczego dzisiaj tu siedzisz?

– Air Force nagle sobie przypomniała, że mamy dla nich cztery Tomahawki, które leżą u nas w magazynie od trzech miesięcy i na gwałt chce je dzisiaj odebrać.

– Ale tak znienacka w sobotę. Przecież wszyscy generałowie grają teraz w golfa.

– Mam taką teorię na temat leniwych wojskowych dupków. Nie chce im się odbierać sprzętu, bo trzeba robić przeglądy okresowe, jak się go magazynuje. Więc leży u nas, a oni odbierają go w ostatniej chwili.

Doszli do końca korytarza.

– Chcesz je zobaczyć? – zapytał Simpson.

– Mając w perspektywie zepsutą klimę w aucie i 34 stopnie Celsjusza na zewnątrz, to chętnie jeszcze tu trochę posiedzę.

– No to chodź ze mną na rampę.

Rampa załadunkowa była umieszczona całkowicie pod dachem. Jedyne miejsce zajmował firmowy ciągnik z naczepą. Cztery siedmiometrowej długości nieoznakowane kontenery Mark 14, na jednej palecie właśnie wjeżdżały do naczepy. Podnośnik się wycofał, a Simpson wszedł do środka i przez trzy minuty sprawdzał zgodność numerów na kontenerach z tymi wypisanymi na formularzach. Wszystko się zgadzało, więc odprawił operatora podnośnika i kazał kierowcy zamknąć tylną klapę.

– A teraz co, odjazd?

– Czekam na samochód ochrony, który nas poprowadzi. Za dziesięć minut.

– To znaczy, że ty też jedziesz.

– Niezbyt mnie cieszy ta przejażdżka, bo umówiłem się na dziewiętnastą w centrum.

– Lepiej się ciesz, że w tym trucku działa klimatyzacja. Jedziecie na lotnisko?

– Nie. Do bazy Air Force Davis-Monthan. Lockheed Martin C-130 już na nie czeka.

– Czyli na cmentarzysko.

– Cztery mile.

– Niedaleko. Jakie to Tomahawki?

– Dwa TLAM-C i dwa TLAM-D.

– Kasetowe? – Silver się zdziwił. – Myślałem, że ten projekt już umarł.

– Też się dziwię. Ale to jeszcze nic... – Simpson ściszył głos. – Wszystkie mają wgrany nowy system sterowania.

– Nic o tym nie słyszałem...

– Bo przywieźli go wojskowi w kwietniu, twierdząc, że jest o czterdzieści procent wydajniejszy.

– Nie podoba mi się, że nie mamy kontroli nad rakietami i nowym oprogramowaniem.

– Wojsko kupuje i płaci, więc chce mieć pełną kontrolę.

– A wiemy, w co celują?

– Wiemy. Podobno w poligon Fort McCoy w Wisconsin.

– Nie wiedziałem, że w Wisconsin mamy jakieś poligony.

– Może chcą trafić w Kreml i wywołać trzecią wojnę światową?

– Jeśli załadowali swoje cholerne oprogramowanie, to wszystko jest możliwe. A gdzie odpalają?

– W Barksdale, z B-52.

– Dlaczego? Przecież powinni to robić w Nellis albo w Sandia.

– Może dlatego, że dookoła Sandii w Walker za drutami siedzą czubki z lornetkami i aparatami fotograficznymi. To znaczy, chciałem powiedzieć, że miłośnicy strefy 51 w swoich aluminiowych czapeczkach z czubkiem i fotografują wszystko większe od muchy, co unosi się ponad ziemią.

– Tomahawki to już nie jest nic top secret. – Silver machnął lekceważąco ręką.

– Nikt nie będzie narzekał. – Simpson się uśmiechnął, głównie dlatego, że zobaczył wjeżdżającą furgonetkę ochrony. – Jak Air Force chce sobie wystrzelić 2 miliony dolarów w weekend, to ja nie mam nic przeciwko.

NYC, sobota 8 września 2001, godzina 18.00

Mężczyzna w kombinezonie roboczym z identyfikatorem Securacom przecisnął się obok wielkiej rury obłożonej izolacją i folią aluminiową. Sprawdził, czy kabel zasilający jest niewidoczny i podszedł do wnęki za rurą. Na podłodze ustawiona była mała antena paraboliczna o szerokości metra i podłączone do niej urządzenia. Mężczyzna podłączył końcówkę kabla zasilającego i z zadowoleniem zobaczył, że na wszystkich urządzeniach wyświetliły się diody potwierdzające zasilanie, a chwilę później stan gotowości. Sprawdził jeszcze, czy wszystkie kable są dokręcone i zapalił papierosa. Właściwie to była najbardziej niebezpieczna czynność, jaką dzisiaj wykonał. Jeśli ochrona wieżowca nakryłaby go na niej, nie obyłoby się na prostym pouczeniu. Na całym technicznym 108 piętrze południowej wieży numer 2 World Trade Center były tabliczki zakazujące palenia. Drobna nieszczelność w kilkudziesięciu instalacjach, które tu się zbiegały i otwarty ogień mogły spowodować katastrofę, ale mężczyzna postanowił uczcić sukces instalacji bez względu na ryzyko.

Barak Zahavi nie był pracownikiem technicznym ani ochrony. Był inżynierem specjalizującym się w systemach naprowadzania pracującym w Israel Aerospace Industries. W wieży północnej dwa dni wcześniej zainstalował bliźniacze urządzenia, z tym że nie we wnętrzu wieżowca a na 110 piętrze, między gąszczem innych anten i urządzeń zasilających. Nie cierpiał na lęk wysokości, ale huraganowy wiatr i ruszający się na boki wieżowiec pozostawiły niezapomniane wrażenie. Obydwa urządzenia miały anteny skierowane na zachód i miały zapewnić precyzyjną ścieżkę podejścia dla samolotów. W pierwotnym planie miały być umieszczone na piętrach, w które celowano. Najemców, czyli Stanowy Wydział Podatkowy i Finansowy oraz Marsh & McLennan Companies, Inc. w drugiej wieży usunięto by, udając remont pomieszczeń, ale ze względu na potencjalne ryzyko wykrycia zrezygnowano z tego.

Barak zaciągnął się głęboko. Anteny na obu wieżach WTC właściwie nie były niezbędne do sukcesu operacji. Samoloty miały swój własny system kontroli satelitarnej, radiowej, a nawet wizualnej. Operator kierujący samolotem widział na ekranie obraz, jaki widzieliby piloci z przodu kabiny. Tylko że dodatkowy system naprowadzania umieszczony na celach lotu zapewniał precyzję uderzenia mierzoną w centymetrach. Pomyślał, że powinni jednak sprawdzić działanie systemu, jeśli nie w warunkach polowych to chociaż na ziemi. Tylko że wszystkie składowe tego systemu od lat działały sprawnie, więc dlaczego coś miałoby zawieźć. Pomyślał przelotnie o samolotach, ale ten element planu był już sprawdzony od dwudziestu lat.

Dwa Boeingi, o których myślał Izraelczyk stały aktualnie przed starym hangarem w północnej części Miami International Airport i czekały na pilotów, którzy odprowadzą je na północ Stanów Zjednoczonych. Miały też komplet urządzeń, które miały zmienić je z pasażerskich B 757 w narzędzia zagłady. Końcowych przeróbek dokonano właśnie w hangarach obok.

Firma za to odpowiedzialna to Bedek Aviation Group. Była to jedna z sieci firm, które od lat siedemdziesiątych organizował Mossad w Stanach Zjednoczonych. Do elitarnej sieci amerykańskich przedsiębiorstw lotniczych wprowadzali je Monte Belger szef administracyjny FAA i Gerald Gitner dyrektor PanAm. Firmy te, co kilka lat zmieniały nazwy i siedziby, a zajmowały się przeróbkami samolotów pasażerskich, ich sprzedażą i obsługą w krajach niezbyt przyjaznych Stanom Zjednoczonym, jak Libia, Uganda czy Iran. Nie gardziły też inną działalnością, która na zawsze pozostanie tajemnicą DEA, oddziałów firmy Israel Aerospace Industries w Panamie i Kolumbii oraz obsługi lotniska Mena w Arkansas. Żeby zwykli amerykanie czuli się bezpiecznie w samolotach, Mossad przejął International Consultants on Targeted Security. Aktualnie jego firmy zależne Argenbright Security i Globe Aviation Services Corporation pilnowały tego na lotniskach w Newark i w Bostonie.

Urządzenia potrzebne do wykonania zadania były znane i przetestowane we wczesnych latach osiemdziesiątych przez Boeinga i Lockheed Martina. Te, które miały w środku dwa Boeingi zainstalowała U.S. Aviation Technology należąca także do izraelskiego wywiadu. Były to dwa niezależne, aczkolwiek sprzężone systemy sterowania. Pierwszy pozwalał drogą radiową odbierać dane i parametry urządzeń samolotu i w czasie rzeczywistym je zmieniać. Czyli po prostu go zdalnie pilotować. Drugi system, Flight Data Animator robił to samo, ale uzupełniony był obrazem z kamer umieszczonych w kokpicie i na dziobie odrzutowca. Operator na ziemi miał widok zastrzeżony do tej pory dla pilotów i także mógł sterować samolotem. System ten wykorzystywał łączność satelitarną i działał w czasie rzeczywistym. Tak więc samoloty były gotowe albo prawie gotowe.

Barak Zahavi zgasił papierosa butem i kopnął w kąt. Odczepił identyfikator, zdjął kombinezon i zrobił z nim to samo co z niedopałkiem. Pod spodem miał marynarkę. Ostrożnie uchylił drzwi i nie napotykając nikogo, zszedł schodami na 107 piętro. Kręcili się po nim turyści z dziećmi oglądający panoramę Nowego Jorku. On zadowolił się tylko hot-dogiem z barku Nathan's Famous i windami ekspresowymi zjechał na dół. Znalazł spokojne miejsce na placu między budynkami i zadzwonił z telefonu komórkowego.

– Tu Shaman Industries. W czym mogę pomóc?

– Chciałem potwierdzić obydwa zamówienia.

– Już notuję.

– Numer jeden 110 i numer dwa 107.

– Potwierdzam. Czy są jakieś problemy?

– Tak. Wobec obu zamówień mamy nieodpowiednią wersję oprogramowania.

– Nie rozumiem.

– Mamy wgraną wersję dla jednego fizycznego zamówienia symulującego położenie drugiego. Z poprawkami i przesunięciem.

– A jaka wersja jest potrzebna?

– Macie przysłać wersję 102.02 dla dwóch ant... zamówień. Ma mieć wprowadzone poprawki odpowiednio dla 110 i 107.

– Kiedy mamy ją dostarczyć?

– Pytasz się, kiedy? Natychmiast! – Ostatnie słowo Zahavi prawie wykrzyczał do mikrofonu. Para starszych nowojorczyków oglądająca wieżowce spojrzała na niego z przyganą.

– Tam jest w tej chwili druga w nocy i niedziela. Nikogo nie zastanę.

– Mam to gdzieś. Jak wyszli, to ich ściągnij z łóżek. Najpóźniej za trzy godziny chcę mieć aktualizację oprogramowania.

– Postaram się.

– Postaraj się bardziej. Chcę to mieć dzisiaj na serwerze. – Barak skończył połączenie i poszedł w kierunku północnego wieżowca. Nieopodal zatrzymała się taksówka i wysiadło z niej dwóch arabów. Spojrzał na nich z nienawiścią.

NYC, sobota 8 września 2001, godzina 19.10

Obydwaj Arabowie, Dżamal Haddad i Ahmed Hasan dojechali ekspresową windą do skylobby na 78 piętrze i przesiedli się do kolejnej, która dowiozła ich na 107 piętro. Kiedy kierownik sali prowadził ich do małego stolika, Ahmed patrzył jak urzeczony na Nowy Jork o zmierzchu widoczny we wszystkich oknach restauracji na szczycie północnej wieży. Dżamal też rozglądał się z podziwem.

– Teraz już wiem, dlaczego uparłeś się na tę restaurację. Też jestem pod wrażeniem.

– To nie ten powód. A ty jeszcze tu nie byłeś?

– Tak się złożyło, że jak chciałem tu przyjść, to nie miałem żadnych szans na rezerwację.

– A dzisiaj jak się udało?

– Powiem WOW!

– A co to znaczy? – Hasan się zaciekawił.

– To znaczy, że tak mówią na ten lokal. I że jest super.

– A jak ci się udało zdobyć dzisiaj stolik?

– Wszyscy celebryci siedzą na kortach i oglądają US Open.

– Tak, a kto dzisiaj gra? – Ahmed nie był fanem tenisa, ale nazwiska jego gwiazd nie były mu obce.

– Dwie siostry, Amerykanki w finale.

– Williams.

Dżamal otworzył menu i zaczął je powoli przeglądać.

– Co weźmiesz na początek?

– Może tę jagnięcinę...

– A ja sałatkę z kurczakiem.

Po półgodzinie muzyka stała się głośniejsza tak samo, jak gwar rozmów tocznych dookoła. Arabowie zamówili desery i usiedli bliżej siebie.

– Czy moja podróż na coś się przydała? – zapytał po arabsku Dżamal. – Czy była ważna?

Ahmed nie miał żadnych problemów ze zrozumieniem dialektu, bo obydwaj pochodzili z Arabii Saudyjskiej.

– Twoja misja w Paryżu, była dla nas bardzo ważna.

– Cieszę się, że poszło dobrze. Oddałem dyskietki podczas spotkania w kawiarni.

Saudyjczyk z Al-Kaidy przypomniał sobie, jak zlecił trzy miesiące wcześniej, mieszkającemu w Stanach Zjednoczonych sympatykowi przewiezienie czystych dyskietek do Francji.   

– To były bardzo ważne dane, które umożliwią nam zadanie ciosów synom Szatana na całym świecie.

– Bardzo mnie to raduje.

– Dżamal jesteś jednym z naszych kluczowych ludzi w tym królestwie Szatana. I on powiedział, że jesteś nam niezbędny.

– On sam?

– Tak, widziałem się z nim w jaskiniach, gdzie mamy bazy. Oni tam walczą za sprawę Islamu z niewiernymi i ich kukiełkami.

– Jak tam jest?

– Góry i pustynia. I nasi ludzie. Najwierniejsi z wiernych. Potrzebują wszystkiego, żeby państwo Allaha powstało i przetrwało wojnę.

– A ja jestem bezużyteczny, kupuję i sprzedaję papiery...