Albo nie mówmy nic - Mariusz Tkaczyk - ebook

Albo nie mówmy nic ebook

Tkaczyk Mariusz

0,0

Opis

Jeden mężczyzna, który ma zginąć i jego prawie wszystkie ex dziewczyny. Te małe, pięknie się uśmiechające blondynki, które kiedyś go kochały. A teraz musi się z nimi wszystkimi spotkać, zajrzeć im głęboko w oczy i znaleźć tę jedną, która ma w oczach morderstwo. Każdy nowy dzień przynosi kolejne groźby i dziwne wydarzenia. Po drodze do niesatysfakcjonującego finału to, co lubicie najbardziej, czyli fatalne zauroczenia, smutne rozstania, trywialne teksty na podryw, seks i orgie (tylko jedna), zasady pierwszych randek i zagadka kryminalna. A także to, co mniej lubicie, czyli zasady moralne, kolarstwo, zdrowe żywienie, wulgarny język i marcowe spacery. I wiele, wiele więcej. A ta historia nie wydarzyła się kilka lat wcześniej w Warszawie ani nigdzie indziej. Z całą pewnością się nie wydarzyła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALBO NIE MÓWMY NIC

MARIUSZ TKACZYK

Ta książka jest w całości fikcją literacką. Wszystkie występujące w niej postacie, wydarzenia i dialogi nie mają żadnego związku z rzeczywistą historią. Podobieństwo postaci do żyjących czy nieżyjących osób jest przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Copyright © Mariusz Tkaczyk 2022

All rights reserved

Projekt okładki: Mariusz Tkaczyk

FB / Mariusz Tkaczyk Books

ISBN 978-83-954050-9-9

W ŚRODKU

Gorące zimowe romanse i zimne rozstania latem.

Jak zamordować byłego i nie dać się złapać.

Szalony seks i ten mniej szalony.

Piękne małe blondynki, które kochają. I ta jedna, która wręcz przeciwnie.

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o pierwszych randkach, ale zgubiliście poradnik.

Pierwsza pomoc. Jak przeżyć rozstanie, a jak wizytę u dentysty.

Podróż przez niezbadane ścieżki przeznaczenia i tonące w błocie ulice Warszawy.

I kolarstwo szosowe, czyli jak dogonić i zatrzymać na zawsze, wymarzonego faceta na rowerze.

I jeszcze wiele, wiele więcej…

Ale bez przesady.

Rozdział 1

Czwartek 25 września

Zabity na śmierć

Jak to się zaczęło? Tego już prawie nie pamiętał, ale miało się skończyć tutaj. Za chwilę albo za godzinę, to już nie miało znaczenia. Wiedział, że nie doczeka poranka. Mieszkanie nie było duże, a półmrok rozświetlał tylko włączony telewizor. Na ekranie migały obrazki, a dźwięk był wyłączony. Mężczyzna siedział na kanapie naprzeciwko. Rzadko patrzył na ekran. Co pewien czas wyglądał przez okno na rozświetlone okna sąsiednich domów i odwracał głowę w kierunku drzwi wejściowych naprzeciwko. Na stole stała otwarta butelka whisky, napełniona szklanka, obok której leżał pistolet. Mężczyzna nie znosił whisky, ale ostatni tydzień był wyjątkowo ciężki i została mu tylko ta ostatnia butelka, zakurzony prezent od zapomnianych przyjaciół. Pistolet powinien trzymać czujnie w ręce, ale po dwóch godzinach czujności ręka mu zdrętwiała i go odłożył. Siedział w bezruchu i nasłuchiwał dźwięków zza okien i drzwi na korytarz. Nasłuchiwał dźwięku windy, ostrożnych kroków albo szumu śmigieł drona. Wypatrywał plamki znacznika celownika laserowego. Na razie bezskutecznie. Kiedy po niego przyjdą, nie pomoże mu ani dziewięćdziesiąt kilo stalowych mięśni, ani pistolet. Może uda mu się zabrać do piekła dwóch albo trzech, ale jego żałosny koniec był nieunikniony. Jeśli na tym parszywym świecie jest jakaś sprawiedliwość, to dostanie właśnie to, na co sobie zasłużył.

I tak właśnie powinna się zaczynać dobra historia kryminalna. Ta niestety nie jest aż tak dobra.  Rzeczywiście był to wczesny jesienny wieczór. Jeśli kogoś to obchodzi…

Kobieta klęczała na podłodze pokoju i patrzyła na wysokiego mężczyzną z bronią. Ten przestał patrzeć w jej błękitne oczy i przeniósł wzrok na zamknięte okno. Na parapecie leżały pierwsze opadłe tej jesieni liście zwiastujące nadejście chłodu. Tak samo w jej życiu nadszedł chłód za sprawą tego mężczyzny albo nieubłaganego przeznaczenia. Nie potrafiła zdecydować. Wstała z kolan, przylgnęła do niego i zamknęła oczy. Poczuła na skroni zimną lufę pistoletu a poniżej coś innego, drżącego i pulsującego jednocześnie. Nie śmiała liczyć na coś więcej z tym mężczyzną, ale w głębi serca wiedziała, że są sobie przeznaczeni. Ptaki za oknem rozpoczęły znienacka szalony koncert, a ona czekała na eksplozję, która potwierdzi albo zaprzeczy jej snom na jawie. Na dole albo na górze.

Tak być może powinien zaczynać się kobiecy kryminał, ale to nie jest literatura kobieca. Poza tym użycie słów: drżący i pulsujący sugeruje, że narratorka miała do tej pory przyjemność wyłącznie z urządzeniami na baterie. Należałoby jej podpowiedzieć takie określenia jak, twardy jak skała, albo wielki i nieruchomy. Tylko nadal nie wiem jak rozpocząć tę historię. A może po prostu od początku…

„Jeśli nie przestaniesz się z nią spotykać, to zamienię Ci życie w piekło, a może zabiję na śmierć” – przeczytałem i lekko osłupiałem, siedząc przed komputerem. Dawno już nie dostałem tak bezsensownego maila, a dostaję ich wiele. Jeśli miała to być rozrywka na czwartkowy wieczór, to dosyć dziwaczna.

Jeśli brałbym udział w jakiejś telenoweli, to powinienem chyba wpaść w panikę, złapać się za głowę, albo co najmniej podejrzliwie podejść do drzwi, a potem do okna i zlustrować okolicę. Następnie wywlec z łóżka pannę, z którą się spotykam i doprowadzić ją do łez, przerywanych dialogiem.

– Musimy się rozstać.

– Dlaczego?

– Dostałem wiadomość.

– Co my teraz zrobimy? – Powtarzałaby by ciągle w moich silnych i męskich ramionach. – Co zrobimy?

– Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.

– Umrzyjmy razem. Weź mnie za rękę i wyskoczmy przez to okno na twardy bruk.

– Nie możemy, tam na dole chodzą ludzie. Mógłby przez nas zginąć jakiś zupełnie niewinny człowiek, a sumienie dręczyłoby nas latami.

– Ale ktoś nas śledzi, wszystko o nas wie.

– Zmylimy wszystkich.

– A co będzie, jak mój mąż się dowie?

– To ty masz męża? – W tym momencie temperatura w pokoju gwałtownie by spadła. A na szybie pojawiłby się pierwszy zimowy szron. – I nic nie powiedziałaś!

– To przez naszą miłość! No i jakoś nie było czasu ani okazji.

– Przez trzy miesiące? – Tu mój uścisk wyraźnie by się rozluźnił. A kamera przesunęła w bok i zaczęła pokazywać w zbliżeniu zapłakaną twarz Juanity.

– A co, może miałam też powiedzieć o dzieciach i ich ojcach, którzy nie chcą płacić alimentów?

Szkoda, że życie nie jest telenowelą. W prawdziwym świecie moja ostatnia panna sama wstała z łóżka i jeszcze zdążyła mnie trafić kubkiem w ramię, kiedy usiłowałem chyłkiem opuścić jej mieszkanie. A działo się to chyba pół roku temu.

Tak więc wstałem, żeby zrobić sobie kawę i przez chwilę się zastanowić czy w ogóle się zajmować tym mailem, czy nie. Przejrzałem pocztę w komputerze czy coś podobnego nie wylądowało w koszu. Ale nie. Został jeszcze serwer pocztowy, który to przepuścił bez wahania. Też nic. No to idźmy dalej, zastały dwie możliwości pomyłka albo dziwny spam.

Nie miałem też żadnych wątpliwości, że wiadomość nie jest do mnie, bo z nikim się nie spotykam. W dodatku moje aktualne życie to stan agonalny i nie wiem, jak można by to jeszcze pogorszyć.

I jeszcze to niezdecydowanie. Co to ma być? Albo piekło, albo zabiję, dziewczyno zdecyduj się na coś albo nie dręcz się. I ten twój adres poczty [email protected]. Ratunku!

Wyszedłem na balkon zapalić papierosa. W oknie bloku naprzeciwko jakiś facet siedział na ramie otwartego okna. Może palił papierosa, a może znudziło mu się życie i chciał wyskoczyć. Gdybym był dziennikarzem, to popędziłbym do pokoju po aparat i strzelałbym zdjęcia jak szalony, czekając z nadzieją, że skoczy, a potem ładnie i widowiskowo spadnie.

A jeśli nic by się nie zdarzyło, to bym napisał, pełen pogłębionej analizy artykuł szukający odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie wszystkie próby samobójcze kończą się sukcesem. DLACZEGO NIE SKACZĄ!? A na ilustracjach byłyby pięknie i kolorowo rozpryśnięte na chodnikach ciała. Biedny facet z okna dowiedziałby się z gazety, dlaczego jest takim nieudacznikiem, z kim zdradza go żona i czemu jego dzieci nikt nie lubi w szkole.

A już jutro! Tylko u nas! Dodatek specjalny z poradami dla czytelników JAK ZROBIĆ TO DOBRZE!

Konkurencja codzienna też by nie zaspała i napadła własnych czytelników, intelektualnymi artykułami ze wspólnym sloganem NIE MA WOLNOŚCI BEZ SKAKANIA! A jej dziennikarze walczyliby jak lwy o prawo do skakania w Polsce dla bezrobotnych, imigrantów, gejów i pracowników telewizji.

Opiniotwórcze tygodniki biznesowe przedstawiałyby wpływ skakania na ekonomię od czasów jaskiniowców do upadku komunizmu. ZAINWESTUJ, ZANIM SKOCZYSZ!

Biura podróży reklamowałyby się konkursem SKOCZ Z KLASĄ! I wygraj rodzinną wycieczkę w jedną stronę do Paryża, Acapulco, albo nad Niagarę i Wielki Kanion.

Po tygodniu wszystkie fundacje George Sorosa zorganizowałby kampanię przeciw niesprawiedliwości społecznej i antysemityzmowi pod drapieżnym hasłem DAJCIE IM SKAKAĆ!!! Symbolem tej kampanii stałaby się skakanka, a działacze społeczni walczyliby o zmiany w przepisach budowlanych. ŻĄDAMY NIŻSZYCH BARIEREK BALKONOWYCH!

Narodowcy odpowiedzieliby własną kampanią, ze sprawdzonym już w boju hasłem KTO NIE SKACZE TEN PEDAŁ! A ich aktywiści skakali z okien na niskich piętrach, prosto na głowy globalistycznych demonstrantów i dusili ich skakankami.

Rada Europy w dokumencie: Wolność skakania a multikulturowe dziedzictwo społeczne Europy oskarżyłaby reżimy Rosji, Syrii i Iranu o nieludzką przemoc lokalnych policji wobec skaczących i próby ratowania im życia. Zapowiedziała też zaostrzenie sankcji.

Mossad, którego inscenizacje zamachów ISIS w Europie i Stanach Zjednoczonych straciły mocno na oglądalności, szukając nowych pomysłów, zaproponowałby skoki z dachu na zatłoczone niewiernymi ulice. A związek aktorów kryzysowych mocno zaprotestował, mimo podwyższenia gaż do dwóch milionów Euro za występ.

Amerykańscy artyści zorganizowaliby koncert walczący z jumpfobią w Europie JUMP FOR EUROPE. A gorąca ballada Jump! Van Halen, w wykonaniu Justina Biebera i towarzyszącej mu peruwiańskiej kapeli ludowej, okupowała przez osiem tygodni pierwsze miejsce na liście najczęściej kradzionych plików z muzyką.

Nie spało też Hollywood. Osiem Oskarów dostał dramat polityczny Stevena Spielberga z Tomem Hanksem w roli głównej CZŁOWIEK, KTÓRY NIE SKOCZYŁ. Natomiast komedia WHITE MEN CAN’T JUMP 4 biła rekordy box office.

A wszystko się skończyło, gdy Specjalna Komisja Unijna na czele z wysokim komisarzem już po siedmiu latach badań i szczegółowych analiz, i w związku ze zmianą nastrojów społecznych, wydała dyrektywę nr 2021/21/we, zatytułowaną NICHT SPRINGEN. Zabraniała ona stosowania otwieranych okien, budowy balkonów i sprzedaży skakanek na obszarze Unii Europejskiej.  

Tylko że ten facet w ogóle nie zamierzał skakać. Wyciągnął i zapalił papierosa. Ja zrobiłem to samo i nie zamierzałem nic pisać. A potem wróciłem przed komputer.

No to może jakiś dziwny spam? Podglądam nagłówek we właściwościach maila i kopiuję ostatni adres IP do programu. Wychodzi na to, że komputer, z którego to wysłano, jest w Warszawie w sieci nielubianego przeze mnie operatora. Czyli na prawie na pewno wysyłano tę pocztę z kawiarenki internetowej, chyba że autorka jest w kwestii internetu zielona jak szczypiorek na wiosnę. Ja już dalej tym tropem nie pójdę. Jeśli komputer ma właścicielkę, to dane może wydusić od operatora tylko policja. Nie jestem żadnym hakerem, żeby zrobić to samemu. I to by było na tyle. Czas do łóżka, jutro ostatni dzień w pracy. Pisanie jest męczące, więc nie odpisuję.

Wszyscy inni bohaterowie tego zapowiedzianego dramatu, już spali. Większość we własnych łóżkach. Ja też w końcu zasnąłem, tylko po głowie kołatał mi się wierszyk.

Mała hiena dziś w ogródku

Wygrzebała coś wśród drzew.

Czy to garnek był ze złotem?

Nie! To tylko zdechły lew.

Rozdział 2

Piątek 26 września

Pech i zgroza

Poeta obudzony jesiennym nisko zawieszonym słońcem napisałby pewnie wiersz o słońcu, co nieśmiało zakrada się przez okna, żeby zajrzeć w głąb duszy. I mówi, możesz tu gnić albo wstać i być kim chcesz. Dzień jest twój, ale decyduj szybko, bo nie będę tu zbyt długo…

Poeta na kacu powiedziałby, że ze światła przyszło zło, które rozszarpuje duszę, przyprawia ciało o dreszcze i usztywnia język, żeby nie mógł powiedzieć ani jednego słowa. I niech skończy się już ten dzień, aby mrok mógł ukoić dręczone zmysły.

Poeta jeszcze pijany dniem wczorajszym pewnie nic by nie powiedział. Szybko zatoczyłby się w kierunku łazienki, objął umywalkę i po chwili usłyszelibyśmy: nieeee! Ueeee!

Tylko skąd rano wziąć tych poetów?

Poranek był niezły, muszę powiedzieć, że nawet jeden z lepszych ostatnio. Żaden mój kawałek nie poskarżył się, że go boli – chociaż to w moim wieku podobno sugeruje, że mogę nie żyć. Tylko ból głowy i lekka gorączka powiedziały mi, że nie wyleczyłem do końca ostatniego zapalenia zatok.

Jasne, że miałem w życiu lepsze przebudzenia, ale też dużo gorszych. Miło byłoby usłyszeć po przebudzeniu – Kochanie przeleć mnie jeszcze raz, bo zaraz muszę iść do domu. – Albo, chociaż dostać buzi na dzień dobry. Nieźle jest wstawać z łóżka na trzeźwo bez poczucia winy za poprzedni wieczór. Słabo, gdy budzisz się z odpadającą głową w obcym łóżku i z najbrzydszą dziewczyną na świecie, a na dzień dobry słyszysz – Właściwie to jak ci na imię? – I musisz pogonić natychmiast wszystkie szare komórki, żeby zostać kimś całkiem innym i wyjaśnić, dlaczego nie masz telefonu, maila i konta na Facebooku. Tylko że przecież można otworzyć oczy na ławce, w krzakach albo na podłodze z ludźmi, których pierwszy raz widzisz na oczy i mieście, w którym nigdy nie byłeś. Wtedy żałuję, że się urodziłem.

Wychodzę z domu do metra i po drodze jak cała reszta frajerów, kupuję los na loterii. Los jest na chybił-trafił, ale wiem, że na pewno dostanę, opcję chybił. Te trafione losy zapewne chowają na zapleczu. Potem piętnaście minut słuchania muzyki i opuszczam metro. Autobusem udaję się na drugą stronę rzeki Wisły, czyli za miasto. Tutaj kończy się Warszawa, a zaczyna Praga. Złego słowa nie powiem o tej dzielnicy Warszawy, zwłaszcza z przystawionym do gardła nożem albo kopany po nerkach przez młodych, sfrustrowanych lokalnych mieszkańców, którzy mieli w życiu pod górkę. Zawsze i wszędzie. A jeżdżę tu do pracy, bo muszę. Mam wielu znajomych, którzy tu mieszkają i zawsze bronią Pragi przed pomówieniami. Oczywiście nigdy ich nie odwiedzam. Jest tu też wiele ciekawych miejsc i imprez, na które się nie wybieram.

Wysiadłem i na przystanku spotkałem Andrzeja. Droga do biurowca zajmuje trzy minuty, więc wymieniamy kilka szybkich słów.

– Cześć.

– Cześć, co dzisiaj? – odpowiadam, bo wszystkie możliwe tematy przedyskutowaliśmy przy spotkaniach ostatniego miesiąca. Andrzej to mój znajomy od 16 lat, spotkaliśmy się pierwszy raz w znanym wydawnictwie książkowym w centrum. Spędziłem tam dosyć zwariowany rok, pracując z niezapomnianymi ludźmi przy ciekawych projektach. Jednak właśnie minęły złote czasy książek, i atmosfera pracy codziennie przypominała taniec po polu minowym z workiem odbezpieczonych granatów na plecach. Wydawnictwo wzięło mnie jako prostego grafika, przemieliło i wypluło jako byłego kierownika. Zupełne pomówienie to, że prawie przyjąłem do pracy przy skanerze i obróbce zdjęć kolesia daltonistę. No cóż, całkiem dobrze mu szło ze zdjęciami i znał programy. I na pewno nie przyszedł na rozmowę z białą laską. Zaprzeczę też, że notorycznie byliśmy pijani w pracy i urządzaliśmy jakieś orgie. Niestety. Andrzej stał trochę na uboczu tych zdarzeń, które wcale nie miały miejsca. I nie pamiętam, kto pierwszy opuścił firmę, on czy ja, bo skład zespołu zmieniał się z tygodnia na tydzień. Potem znowu spotkaliśmy się tu na Pradze dziesięć lat temu, obaj grafikując w różnych magazynach. Ja po półtora roku uciekłem do lepszej przyszłości w centrum, on osiadł tutaj, zmieniając tylko działy i piętra. Jak widać, światek mediów prasowych nie jest duży i jeśli spotykasz w nowym wydawnictwie kogoś, kogo nie rozpoznajesz, to jest to, księgowy, prawnik albo sprzątaczka.

– Zrobię wam w redakcji szkolenie.

– Następne?

– No tak, przybędzie wam nieco pracy.

– Więc za szybko pracujemy albo znowu będą zwolnienia. – Sam wysnułem prawidłowe wnioski.

– No niestety.

– Ale to już nie ja, dzisiaj kończą mi się te zastępstwa.

– To szkoda. I gdzie dalej, masz coś?

– Na razie na zieloną trawkę, a potem zacznę szukać i zobaczymy. – roztaczam wizję ponurej przyszłości i odbieram w recepcji kartę gościa. Potem wchodzimy schodami na pierwsze piętro i tu się żegnamy.

– Pokaż się, jak trafisz tu następnym razem i powodzenia.

W redakcji nie jestem pierwszy, bo naszym kącie grafików siedzi już dwóch Marków, którzy dotarli wcześniej.

– Cześć!

– Witamy, witamy. A co to za spóźnienie dzisiaj?

– Autobus się spóźnił, bo kierowca się zatrzymywał, żeby zabierać obcych ludzi na przystankach.

– No to nagana.

– Chyba dla kierowcy. – Rozejrzałem się po pustej redakcji. – Idę po kawę, zanim wszyscy się tam zwalą.

Kawa w naszej kuchni na piętrze nie jest rewelacyjna, ale za to darmowa. I zlatują się tu redaktorzy z całego piętra, a nawet sąsiednich i stwarzają kolejkę do ekspresu.  

Zaniedbane mamuśki z miesięcznika o dzieciach, które zamiast wychowywać swoje, siedzą po nocach, żeby cudze nie płakały. Redaktorki poczytnych miesięczników dla kobiet, które nienawidzą mężczyzn. Tajemnicą ich sukcesów, jest unikalny podział tematów na dwie części: minety i kotlety. Ciekawe czego będzie więcej w następnym numerze. Stylowo zaspane starsze panie z eleganckich pism o modzie, nieprzytomni wieczni gimnazjaliści z pism młodzieżowych oraz leczący kaca pracownicy programów telewizyjnych, którzy nigdy nie wiedzą, w jakim piśmie pracują w tym tygodniu.

Uciekam z kawą do siebie.

Moje pismo mógłbym nazwać „Nowe Gorące Newsy!”. I jak kilka podobnych magazynów jest głównie o Maryli. Całe tabuny fotoreporterów i dziennikarzy śledzą na bieżąco, każdy jej krok. Czekają na każde słowo, które przekształca w filozoficzny, ponadczasowy cytat. Co tydzień na okładce pokazuje zwykłym ludziom swój blask. A czytelnicy śledzą z zapartym tchem czy jeszcze żyje, czy może gdzieś zagrała koncert i w jakim serialu pogwiazdorzy w telewizji. To znaczy ci, którzy lubią Marylę.  

Co ja tu robię? To samo pytanie zadawał sobie jedyny czarny plemnik stojący wśród białych w kolejce do wytrysku. Na jakimś starym filmie Woody Allena, z czasów, kiedy jeszcze nie sypiał z córką i umiał kręcić filmy. I ta scena zawsze mi się przypomina, przy okazji takich pytań.

Księgowa na przykład ma swoje słupki i raporty, policzy, wyśle i z głowy. A jak wrócą, to pogoni jak męża z domu… No cóż, a ja włączam komputer, i na pustej stronie gazety układam tekst i obrazki. To nie wygląda tak, jak w przypadku biednych małp, którym kazano bezsensownie stukać przez sto lat w klawisze, aż wyjdzie z tego wielka powieść. Nie ma tu pokoju pełnego grafików, którzy bezmyślnie przesuwają na ekranie tekst i obrazki, aż w pewnym momencie naczelny przechodząc, spojrzy na ekran i powie „To jest to! Drukujemy”. Muszę to od razu poukładać dobrze, to znaczy tak, żeby z pierwszym spojrzeniem zwabić przeglądającą pismo kobietę do czytania, jak muchę do miodu. A potem, żeby nie miała kłopotów ze zrozumieniem, posiłkując trudniejsze słowa obrazkami. Szczęśliwa czytelniczka przeczyta o czymś, o czym wiedziała od dawna i przy okazji bezboleśnie przełknie reklamy.

Mam pierwszy artykuł o znowu szczęśliwej celebrytce, w związku z kolejnym celebrytą, z którym jeszcze nie była. Kończę stronę i pokazuję Ani. Anna to mój szef, dyrektor artystyczny gazety. Pilnuje, żebym mieścił się ze swoją pracą w standardach graficznych gazety i nie robił niczego zbyt elegancko.

– To zdjęcie zmniejsz. W ramce zamień na główkę. Tylko czy na pewno to jest dobry tytuł? – Spojrzałem uważnie na ekran. Tytuł wyglądał w porządku.

– Zaraz sprawdzę z kartką. – Czytam zaplanowany tytuł z kartki, którą dostałem od redakcji. – „Całe dwa lata szczęśliwego życia”.

– No to ty zrobiłeś: „Jak zniszczyć całe dwa lata…”

– Sorry, robiłem to na makiecie strony z zeszłego tygodnia i został kawałek starego tytułu.

– A czemu te dwa zdjęcia takie smutne?

– Nie wiem, takie dostałem. Pewnie nie zauważyli paparazzi i się nie wyszczerzyli.

– Zawołaj Tadeusza, niech zerknie. W końcu będzie o tym pisał.

Idę trzy biurka dalej do zastępcy naczelnego.

– Tadeusz, spojrzysz na twoich Naszych Ulubieńców do przyszłego tygodnia z tą… ?

– Pewnie, że spojrzę.

Wracamy do Ani i mojego artykułu.

– Dobrze, duże zdjęcie oni razem. A tutaj ona z byłym mężem, on z ostatnią partnerką, a może lepiej by było z drugą żoną. – Tadeusz podejmuje szybkie decyzje.

– Ale czy jej były mąż nie był z jego pierwszą żoną? – Ania również wykazuje doskonałą znajomość tematu.

– No tak, ale ona jest stara, brzydka i nikt jej nie lubi. My też.

– Aha, to wybierz jeszcze jakieś lepsze zdjęcia, gdzie się uśmiechają.

– No mogą być tamte dwa, co prawda są starsze, sprzed dwóch tygodni, ale ujdą.

– A może już mają kryzys?

– E tam, jeszcze nie. Kryzys to będą mieli, jak przestaniemy o nich pisać.

Uciekam do swojego komputera, opanowuję mętlik w głowie i nanoszę wszystkie poprawki. Potem robię wydruki i podrzucam Tadeuszowi, żeby wiedział, że może już pisać.

Zasłużyłem na papierosa, a może nawet dwa, bo teraz palę szybko, a papierosy mam tak cienkie i słabe, że dziesięć lat temu nazwano by je wersją dla przedszkolaków. W budynku jest palarnia, ale że to przerwa dla zdrowia postanawiam wyjść na zewnątrz, przed budynek.

Przechodzę obok stołówki i kątem oka zauważam coś, co mnie bezwiednie zatrzymuje w miejscu. Mój mózg reaguje tak tylko na dwie rzeczy. Nie jest to alkohol, więc musi być to pięknie uśmiechająca się, mała blondynka. Patrzę tym razem uważnie i wszystko się zgadza, siedzi przy stoliku i się uśmiecha. Niestety nie do mnie, ale do faceta obok, który coś do niej mówi. W dodatku wydaje się znajoma… W związku z tym stoję jak słup soli i wgapiam się w nią, jednocześnie usiłując zmusić szare komórki do zweryfikowania tego wrażenia. Nie wiem, jak długo tak stoję i ile osób mnie potrąca, ale w końcu ktoś robi to na tyle skutecznie, że wyrywa mnie z tego stanu osłupienia. A konkretnie coś ciężkiego uderza mnie w kolano. Wykrzywiam się z bólu i odwracam.

– Cześć siostra, co ty nosisz w tych siatkach, kamienie? – Bo osobą, która mnie nokautuje, jest moja własna siostra w towarzystwie koleżanki z redakcji.

– To zakupy, a ty mógłbyś nie stać na środku przejścia.

– A ty mogłabyś nie walić mnie nimi w kolano, dopiero co je wyleczyłem.

– Widocznie nie do końca.

– No może nie. – Szybko odwracam głowę w kierunku stołówki, oczywiście blondynka zniknęła.

– Co teraz robisz?

– Szedłem na papierosa, ale z takim kolanem to mogę nie dojść.

– No nie przesadzaj, musimy uciekać, bo zaraz znowu będzie moje dziecko, które bez sensu pęta się po mieście, a muszę je przechować dwie godziny.

– Starsze czy młodsze?

– Starsze. Zadzwonię później, to może zjemy razem obiad. – Odchodzą do windy, a ja stoję, patrzę jeszcze raz na stolik opuszczony przez blondynkę. Zajęły go dwie brunetki, które znam z widzenia i  bezczelnie uśmiechają się w moim kierunku. Tylko że na mnie nie robi to żadnego wrażenia. Chwila z blondynką minęła bezpowrotnie.

Nie dzisiaj. Czuję, że ktoś się do mnie przytula i obejmuje mnie od tyłu rękami. A potem słyszę jednocześnie piskliwy i zachrypnięty głos, który od razu rozpoznaję.

– Cześć, tęskniłeś? Kim była tamta kobieta?

– Tak, trochę, Małgosiu. To była moja siostra – mówię i nie oswobadzając się z uścisku, odwracam się twarzą do obejmującej mnie kobiety. A raczej do widzianych z góry blond włosów.

– Dlaczego tylko trochę?

– Miło cię widzieć. A kim był tamten facet?

– Nikim, powiedz dlaczego?

– No nie zmuszaj mnie od razu do wyznań. Ślicznie wyglądasz, ale jakoś wychudłaś. Co u ciebie słychać?

– Dobrze, dziękuję i nigdy nie zmuszałam cię do niczego.

– Chcesz teraz porozmawiać? Może wyjdziemy na papierosa?

– Nie teraz, muszę wrócić za biurko i coś napisać, bo mnie wywalą. I już nie palę. Umówmy się po 13. Daj mi swój telefon.

– Mam ten sam co zawsze, ale jak skasowałaś…

– Nie skasowałam.

– A twój to…

– Też ten sam, ale jak skasowałeś…

Wyciągam telefon, znajduję Małgosię i odczytuję numer.

– Jak widzisz też go mam. A gdzie cię szukać?

– Na drugim piętrze w tym strasznym dwutygodniku.

– Aha, a ja na pierwszym w Newsach na N. – Chowam telefon i przytulam ją przez chwilę na pożegnanie, ale jej ręce nie opadają. Odgarniam jej włosy z czoła. I tak stoimy oboje. Jeszcze chwilę. – Chyba ci się spieszyło.

– Ach tak! Zadzwonię. – Małgosia puszcza mnie wreszcie i teraz chwila z blondynką naprawdę już się skończyła. Przechodząc przez drzwi obrotowe, patrzę jeszcze raz i widzę jak stoi przy windach i patrzy na mnie.

Kiwam tylko głową znajomym palaczom i uciekam na słońce, na parking. Wyciągam swoje papierosy i bezmyślnie zapalam jednego. Osiem czy dziewięć lat temu, a dokładnie, kiedy razem pracowaliśmy. Po co do mnie wraca ta przeszłość. Miło i przyjemnie, na razie… Nie pamiętam czy my się poznaliśmy w pracy na papierosie, czy na jakiejś imprezie firmowej. Nie wiem, czy były wtedy jakieś imprezy firmowe, bo wydawnictwo zaczęło właśnie oszczędzać na pracownikach. Wesoły prezes prawie doprowadził firmę do bankructwa przy pomocy doradców, których znajdował, oglądając programy rozrywkowe w telewizji. A ja szykowałem się do ucieczki z firmy, która w ciągu pół roku dwukrotnie obniżyła mi pensję, zwolniła połowę osób z redakcji i delegowała nas do doraźnej pomocy w miejscach, gdzie pracownicy dostawali obłędu i skąd uciekali w popłochu. Tak właśnie mijała złota era prasy.

Klatka schodowa to było tradycyjne miejsce, gdzie pracownicy wymieniali się najnowszymi plotkami i pomstowali na swoich szefów, oczywiście pod nieobecność owych i nieobecność uprzejmych pracowników składających im regularne sprawozdania. A zresztą, w każdej firmie wygląda to chyba tak samo.

– A z… wyrzucili dwóch grafików i trzy redaktorki.

– Kogoś będą przyjmować? Czy oszczędzają?

– Chyba oszczędzają, bo im sprzedaż spadła.

– Chyba żartujesz! To wy nic nie wiecie? – Wiedzieliśmy dużo, ale jak zwykle nie wiedzieliśmy tego, czego nie wiedzieliśmy.

– No ta … przychodzi na zastępcę naczelnej!

– Na czwartą? Przecież już mają trzy od mody, urody i plotek?

– Budżetu nie rozciągną…

– A od czego będzie?

– Chyba od robienia dobrze prezesowi. – Tutaj niektórzy się zdziwili, bo… mogła grzeszyć różnymi rzeczami, ale na pewno nie urodą.

– Chyba żartujesz!

– Wcale nie. Przecież od dawna ją lansuje i kupił jej nawet mieszkanie. Tylko Pani nie wytrzymała tych awansów i ją wyrzuciła z redakcji. Wtedy załatwił jej fuchę na pierwszym piętrze.

– Tylko co on w niej widzi? I co ona mu robi? – Znaliśmy z widzenia piękną żonę prezesa, która nie znała ani słowa po polsku i natychmiast dokonaliśmy porównań.

– No pewnie coś, czego żadna inna nie chciała. – W tym momencie powinna nam pogalopować wyobraźnia, ale jakoś nie chciała.

Potem wszyscy rozchodzili się, poprawiając jeszcze obieg informacji w firmie.

Cała moja redakcja nerwowo i w tajemnicy poszukiwała nowych miejsc pracy, ale szło to jakoś nędznie. Wszyscy inni z piętra mam kibicowali w tej ucieczce z Mokotowa do lepszego świata. Tak, to musiało zacząć się tam, a Małgosia była jeszcze jedną zaszczutą redaktorką, która przychodziła na nasze piętro, żeby bez zainteresowanych świadków wylewać swoje gorzkie żale.

A kiedy stało się coś więcej niż rozmowy i uśmiechy? Chyba na koniec lata, kiedy żegnałem się z redakcją, idąc do nowej pracy. Wydawnictwo nagle uznało, że jestem niezbędny i wściekły musiałem odsiedzieć do końca okres wypowiedzenia. Wściekły, bo magazyn, który mnie miał zatrudnić, zaczął okazywać zniecierpliwienie. Byłem potrzebny od zaraz. Pożegnanie to taki stały element pracy. Żegnający się przynosi jakieś jedzenie i jakiś słaby alkohol a odbiera bardziej albo mniej szczere życzenia powodzenia oraz telefony kontaktowe do znajomych, na które zwykle nigdy nie zadzwoni. Alkohol w małej ilości na początku mnoży się w trakcie imprezy bez opamiętania, co skutkuje znaczną poprawą humoru wszystkich uczestników. Gdzieś w połowie imprezy pojawiła się ona z życzeniami i butelką wódki, tylko że zamiast standardowego cmoknięcia w policzek poczułem, jak język Małgosi gwałtownie szuka mojego. Oczywiście ze wzajemnością. Nie wiem, dlaczego nikt nam nie zwrócił uwagi, że cmoknięcie w policzek nie trwa zwykle dziesięć minut, tylko jednak trochę krócej, a mini spódniczka nie powinna kończyć się na wysokości pępka. A może byliśmy wtedy na korytarzu albo w kuchni redakcyjnej? I nie skończyło się seksem na biurku redaktor naczelnej ani w żadnym innym spektakularnym miejscu. Też nie wiem dlaczego, ale na pewno bym to zapamiętał. Skończyło się sprzątaniem redakcji, chaotyczną ewakuacją z firmy, a następnego dnia kacem i telefonem do Małgosi. I nie, nie był zapisany szminką na mojej klacie ani na niezbyt okazałym bicepsie, tylko jakoś pojawił się w moim telefonie. Nie zadzwoniłem też następnego dnia z samego rana. Bo w trzeźwej perspektywie pojawił jej się mąż i córka.

I tyle wspomnień zdążyło mi przepłynąć w czasie dwóch papierosów. Reszta też była gotowa wypłynąć na wierzch i namieszać mi w głowie, ale spróbowałem je wyłączyć i jakoś jeszcze zmusić się do pracy.

Wróciłem do redakcji i spróbowałem zmobilizować się do pracy.

– Zrób mi dobrze! – słyszę kobiecy głos zza pleców i prawie wypluwam kawę, której usiłowałem się napić. Odwracam się, żeby spojrzeć na Agnieszkę, naszą redaktorkę od mody. Reszta redakcji zaraz będzie miała darmową rozrywkę.

– Tu na biurku, czy może wyjdziemy na korytarz, żeby nas nikt nie podglądał?

– Tutaj i teraz. A teraz bielizna, będziemy ją zdejmować! – Agnieszka jest uparta, więc otwieram dokument z modą o majtkach i biustonoszach.

– No a teraz zdejmij to i wyrzuć – pokazuje majtki na ekranie.

– I co zostanę taki nagi?

– Zaraz cię w coś ubierzemy. Weź ten biustonosz z zapasu i włóż.

– Zamiast majtek? Na co ja go sobie założę, przecież ma takie małe miseczki…

– Nie panikuj, a teraz masz tu dodatkowo gorset do wciągnięcia – dostaję kartę pamięci i ściągam do dokumentu zdjęcie gorsetu.

– Ale gdzie ja go włożę, przecież jest taki duży i dziurka taka mała. – To mój nieśmiały protest, bo w artykule nie ma już miejsca na kolejne zdjęcie.

– Och! Och! Włóż mi! – Nie mam wyjścia, więc wkładam.

– Tak! Jeszcze! Jeszcze! Jak ty to dobrze robisz! – Robię to naprawdę dobrze, tylko niestety za szybko.

– Już skończyłeś ty egoisto!? A co ze mną?

– Może sobie sama poradzisz?

– Nie! Nie! Dopieść mnie jeszcze na koniec i powiększ podpisy, bo się nie mieszczę. – Zmniejszam zdjęcia i powiększam ramki z podpisami.

– Och! Jesteś najlepszy! Żaden grafik po tobie już mnie nie zaspokoi! – Nie podnoszę głowy znad monitora, bo jestem w stanie wyobrazić sobie miny słuchających, a wszystkich nie mogę zaspokoić.

– I koniecznie musimy to powtórzyć!

– Ale już nie ze mną, to koniec. Znajdź sobie nowego grafika z tym dużym… monitorem. – Wychylam głowę, żeby spojrzeć na krztuszących się ze śmiechu grafików.

– Nie możesz mi tego zrobić!

– Tutaj masz tu Marka. Zobacz, jaki ma duży…

– Zawsze zostaniesz w mojej pamięci. – Agnieszka nie jest ciekawa, co jest takie duże. Znika nagle, tak jak się pojawiła.

Patrzę na dzisiejsze tematy, została mi jeszcze do zrobienia strona i zdjęcia do dwóch artykułów, czyli jest nieźle.

– Telefon ci dzwonił. – Kamila siedząca obok, przestała się wreszcie krztusić ze śmiechu. – Chyba słyszałam tę twoją piosenkę.

In Dixie’s land we take our stand, and live or die for Dixie! To arms! To arms! And conquer peace for Dixie!

Piosenka! Z taką piosenką człowiek ma ochotę u boku Armisteda szarżować na jankeskie armaty na Cemetery Hill, ścigać ludzi Hookera w lasach Virginii albo co najmniej iść na piwo. Przegapiłem dzwonek przy wydatnej pomocy Agnieszki. Wyjmuję telefon i sprawdzam połączenie, to oczywiście Małgosia. Oddzwaniam.

– Małgosiu, przepraszam, że nie mogłem odebrać. Już?

– Tak, a gdzie pójdziemy?

– No na wino to chyba jeszcze nie… Chcesz coś jeść?

– Nie. Chcę się tylko stąd wyrwać na chwilę.

No to muszę wysilić pamięć i wymyślić coś atrakcyjnego na tej okolicznej pustyni.

– To albo mamy tu niedaleko kawiarnię z dzieciami, albo możemy pójść nad jeziorko i porzucać kamieniami w kaczki.

– No chyba wolę rzucać w ciebie.

– Jak wolisz. To za chwilę na dole.

– Wychodzę na obiad, będę za pół godziny, chcecie teraz coś ode mnie? – oznajmiam głośno. Nikt się nie zgłasza.

– A odkąd zacząłeś jadać obiady? Banany ci się skończyły? – Marek nawiązuje do mojej diety w pracy, która regularnie dostarcza mu zabawy.   

– Nie powiedziałem, że będę jeść ten obiad. – Postanowiłem bronić bananów. – Będę wkrótce.

Słońce na zewnątrz dzielnie podtrzymywało iluzję lata, chociaż był koniec września. Znalazłem Małgosię i poszliśmy szukać stawu, a ja miałem nadzieję, że nikt go nie zasypał od zeszłego roku. Po drodze była też kawiarnia, chyba jedyne miejsce w okolicy gdzie można pójść z dziewczyną. No, chyba że ma się odwagę wziąć ją do wietnamskiego baru, stołówki bibliotecznej albo na grecką baraninę. Szczególnie jeśli chce się z nią zerwać… Tylko że nie wyszliśmy przecież jeść. Wyszliśmy porozmawiać, a od kilku minut tego spaceru nie padło ani jedno słowo…

Na rozstaju dróg pojawił się mój znajomy park.

– To kawa czy spacer? – przerwałem milczenie.

Małgosia kiwnęła głową w kierunku parku i poszliśmy dalej w cieniu drzew.

– Pamiętasz, że ja nie jestem zbyt rozmowny, ale liczyłem trochę na ciebie.

– Phi. – usłyszałem w odpowiedzi. Rozmowa zapowiadała się nierozmownie.

– Nadal to lubisz?

– Co?

– Psychic spies from China…

– …Try to steal your mind’s elation – usłyszałem wreszcie więcej niż jedno słowo.

– Little girls from Warsaw…

– Ze Szwecji ty oszuście – zostałem słownie skarcony, ale też nagrodzony pierwszym po południu, nieco kwaśnym uśmiechem.

– To jeśli już wróciłaś między żywych, to powiedz coś o sobie. Minęło osiem lat.

– Tutaj to jestem na zastępstwie… Wygryźli mnie z miesięcznika w zeszłym roku i tyle.

– A jak twoja dziewczynka i no… mąż?

– Dziewczynka idzie do liceum, a mąż dawno poszedł w cholerę…

– Aha, na poważnie czy tak jak wtedy?

– Na zawsze, już prawie o nim zapomniałam.

– To, dlaczego jesteś taka smutna?

– No przez… facetów i w ogóle.

– A więc na szczęście to tylko ci straszni faceci. – Doszliśmy nad staw. Puszczam jej rękę i zapalam papierosa.

– Ciągle palisz, nie próbowałeś rzucić?

– Zupełnie nie mam motywacji.

– Żadnej? A twoja dziewczyna nie chce, żebyś przestał śmierdzieć?

– No każda chce i w związku z tym nie mam dziewczyny.

– A nie masz żadnej w zapasie, faceci zwykle tak mają?

– Może i mają, ale ja jestem raczej leniwym monogamistą. Zresztą popatrz na mnie, czy ja wyglądam, jakby na mnie jeszcze leciały dziewczyny?

– Tak, całkiem niezłe z ciebie jeszcze ciacho.

– Chyba raczej nadgryziony i polizany pączek, który leży w kącie od Tłustego Czwartku… zeszłego roku.     

– Jeśli tak, to może znajdę tu jeszcze ślady moich zębów…

– Jak dobrze poszukasz, to kto wie.

Uśmiecha się i przytula się do mnie. Grawitacja ściąga moją rękę tam, gdzie zawsze przy przytulaniu.

– Pupa ci jakoś zmalała albo ja zapomniałem, jak wtedy wyglądała.

– I to ma być jedyny komplement po tylu latach? Postaraj się trochę bardziej.

– Mam się powtarzać?

– Tak, tak!

– No nie wygłupiaj się, przecież wiesz, że jesteś śliczną małą blondynką, która pięknie się uśmiecha. Kiedy ma humor. I jeszcze lepiej niż kiedyś wyglądasz w tej miniówce, mimo że ci schudł tyłek. Nad czym ubolewam.

– Dziękuję!

– A tak poważnie skąd ten brak humoru? – Niespiesznie okrążamy staw, bo wszystkie ławki w okolicy okupują matki z dziećmi i emeryci.

– Nie, najpierw ty. Masz kogoś? Co robiłeś i co tutaj znowu robisz?

– No byłaś taka fajna, że potem żadna nie miała szans. A co robiłem, no uciekłem stąd do centrum do reklamy w wydawnictwie. Było miło, ale dwa lata temu mnie zredukowali i od tej pory tułam się bez sensu po różnych miejscach. Nikt mnie nie chce na etat, jestem stary, pyskaty i wiem lepiej. Tutaj jestem ostatni dzień na zastępstwie. Zasadniczo przejadam oszczędności, zamiast wydawać na dziewczynę, której i tak w tej chwili nie mam.

– A dom, dzieci i sadzenie drzewa?

– No mieszkam nadal w bloku na Ursynowie, dzieci z tego, co wiem, nie mam, ale za to ściąłem w życiu kilka drzew.

– To słabo.

– Słabo? Za to ty jak przystało na prawdziwą redaktorkę, złapałaś bogatego męża, nieszczęśliwie się rozwiodłaś i opisałaś to wszystko w książce!

– No nic jeszcze nie opisałam…

– To opisz trochę.

– Rozwiodłam się potem. A w zeszłym roku taka jedna dziwa wygryzła mnie z dodatków, bo tam ostatnio pisałam. I jestem tutaj w reportażu na rok, za rodzącą. No a mieszkam w domu rodziców w Pruszkowie.

– No i popatrz, mamy kaczki. – Doszliśmy do mostku, stajemy i opieramy się o barierkę. – Tylko nie mam czym rzucić.

– Zaraz rzucę tobą, jak będziesz miał taki pomysły. Co ci zawiniły te biedne zwierzęta?

– Wkurzały mnie cały zeszły rok, jak jeszcze jeździłem ścieżką rowerową po Wilanowie. Jak tylko widzą człowieka, to zupełnie jak głupie gołębie gnają do niego po jedzenie. I nie dają się przepłoszyć.

– A ja kocham zwierzęta i wiesz, zostałam weganką.

– To teraz jest modne takie hobby?

– To nie jest żadne hobby, a ja jestem szczęśliwsza, jak mogę coś zrobić dla zwierząt.    

– A bądź sobie szczęśliwa, nie będę o tym z tobą dyskutował.

– No spróbuj!

– Jeśli Darwin bardzo by się pospieszył z ewolucją, to wkrótce będziesz miała cztery nogi, dwa żołądki i będziesz rozmawiać z ludźmi za pomocą jednego słowa… Muu. Jak doskonały wegetarianin.

– Jesteś wstrętny, mięsożerco! A my wykupujemy krowy od rzeźni i ratujemy zwierzęta przed eksperymentami.

– To, co? Te firmy teraz będą eksperymentować na małych chińczykach? – odpowiadam złośliwie i patrzę na kaczki, które kłębią się pod mostkiem i wyraźnie oczekują karmienia. Aż proszą się o jakiś mały eksperyment.

– Głupi jesteś. A nas jest dużo i spotykamy się w naszych miejscach, dajemy pieniądze i działamy. I będziemy działać – zaperza się Małgosia, staje chyba na palcach, aby spojrzeć mi w oczy.

– Może i jestem, ale ty to jesteś chyba w jakiejś sekcie.

– Wcale nie jestem. Zwariowałeś?

– Dlaczego zwariowałem? Sekta ma wyznawców, czyli ciebie i resztę znudzonych albo nieszczęśliwych panienek z wielkiego miasta.

– Nie jestem żadną panienką – znowu ma ogień w oczach.

– Jest też guru razem z akolitami. Macie tam pewnie kolesia, który wszystko wie o tej waszej trawie, bo pobierał nauki u jakichś mędrców na krańcu świata, pewnie w Ciechocinku. Wytłumaczy ci jak żyć, a weganinem był od oseska. To guru posuwa najlepsze panienki z sekty i zgarnia kasę. Akolici to kolesie, którzy wszystko organizują i zadowalają się resztkami.

– Jaką kasę? Gorzej się czujesz?

– No gdzieś się spotykacie – kasa, wpłacacie na jakieś fundusze – kasa, sprzedają wam jakieś cudowne rośliny, też kasa. Blokujecie i pikietujecie coś tam, też kasa. Ile wydałaś na to swoje hobby?

Nagle rozpłakała się. I teraz to ja się zdziwiłem.

– No przepraszam, jestem złośliwą małpą. Nie płacz – przytulam ją.

– Ja nie dlatego… Był mój chłopak… oszukał mnie. – teraz już ryczy na całego. I tak stoimy na tym mostku, a wszyscy emeryci w okolicy zastanawiają się, jakim to ja jestem wrednym skurwielem i czy już czas zadzwonić po policję.

– No już dobrze, chodź. Znajdziemy jakiś sklep, bo nie mam czym wytrzeć ci oczu – powoli okrążamy staw w drodze powrotnej.

– Miałam chłopaka, weganina, mieliśmy wziąć ślub teraz… On był kucharzem i chcieliśmy otworzyć bar wegański z hummusem. Zapłaciliśmy za franczyzę i za lokal, ale to była lipa, wszystkie pieniądze zniknęły moje oszczędności i rodziców i on też…

– Jezu, następna. Czekasz, aż wróci i powie, kocham, bądźmy znowu razem, potrzebuję pieniędzy?

– Nigdy, szuka go policja a jak ja go znajdę… – Małgosia przestaje płakać. – Co to znaczy następna?

– Oj nic takiego.

– No powiedz.

– Taka jedna moja znajoma też miała utrzymanka, kucharza, który ją zdradzał. Nie wiem, jak się skończyło, chyba kocha i wrócił, a pieniądze nie były duże. Nie wiem, gdzie wy znajdujecie tych swoich facetów? Na wieczorkach kulinarnych, w klubach gejowskich czy na koncertach Justyny Steczkowskiej? – dochodzimy do drugiego mostka, ale tym razem nie zamierzam się zatrzymywać. Mostki są tu zwyczajnie pechowe i prowokują do zwierzeń, których wolałbym nie znać.

– A to wszystko i tak przez ciebie. – Małgosia chyba dochodzi do siebie, bo obudziła się pokrętna kobieca logika.

– Jak to przeze mnie?

– To wszystko dlatego, że mnie nie chciałeś…   

A dlaczego ja jej nie chciałem? W zasadzie to jakaś bzdura, jak bym nie chciał, to nie spotykalibyśmy się przez rok. Ona się rozwodziła z mężem… do dzisiaj nie wiem dlaczego. Każda nasza rozmowa na ten temat jakoś zawsze schodziła na manowce. Związek okazał się głównie weekendowy, bo ona miała swoje piekło w pracy, ja przesiadywałem wieczorami na Pradze, a szczególnie przed wysyłką mojego miesięcznika. Spotykaliśmy się więc głównie w piątki i soboty, częściej u niej niż u mnie, a najczęściej na Starym Mieście gdzie ja mogłem uniknąć klubów i tańców. Gdzie to miało nas zaprowadzić? Chyba oboje wtedy dokładnie nie wiedzieliśmy. Wkrótce miało okazać się, że donikąd.

Był ciepły początek czerwca, a my świętowaliśmy zmiany w mojej pracy. A raczej zmianę pracy przeze mnie. Nie wiadomo dokładnie czy miało być dużo lepiej, czy gorzej, ale na pewno inaczej. Świętowanie trwało chyba ze trzy butelki wina i odwiedziny w kilku podejrzanych lokalach takich jak bar sałatkowy i knajpa z kuskusem. Koło pierwszej w nocy wróciliśmy taksówką pod jej blok na Mokotowie. Udało nam się wyjść z samochodu i zatoczyliśmy się powoli na drugie piętro. Podczas szukania kluczy, poprzez opróżnienie torebki na podłogę w korytarzu, uważnie i krytycznie zlustrowała nas głowa sąsiada, ale w końcu udało nam się wejść. Znalazłem butelkę wina i kieliszki w kuchni, a potem zameldowałem się na kanapie. Małgosia okupowała przez chwilę łazienkę, a pokój dziecięcy był pusty, bo Natalka została sprzedana nanoc dziadkom. Wróciła do pokoju, gasząc wszystkie światła, a latarnie z zewnątrz zapewniły miły półmrok.

– Wiesz, że nic już nie będzie z kochania – siada mi na kolanach i bierze kieliszek z winem. – Tyle wina zrobi ci z robercika małego fistaszka.

Robercik to jej jakiś chłopak z zamierzchłej przeszłości, do którego ma nadal, szczególnie po alkoholu wiele pretensji o to, że coś zrobił albo czegoś nie zrobił. Nigdy nie dowiedziałem się czego dokładnie. I używa go w rozmowach zamiennie z popularnymi określeniami członka.

– To na takie szczególne przypadki mam język. Sama wiesz, jakim jestem poliglotą. Zrobię ci to po angielsku, po rosyjsku a znam nawet kilka głębokich wyrażeń po włosku!

– No a ja jestem po polonistyce i też wiem co z nim robić. – Ona oczywiście wie. Tylko nie zdążyliśmy opróżnić kieliszków i reszta wina rozlewa nam się po ubraniach.

– A jak to zrobisz po angielsku? – pyta, gdy w końcu uwolniła język.

Opowiadam jej na ucho.

– Oh my God! More ! More!

– A po rosyjsku?

– Wcale nie chcesz wiedzieć!

– No powiedz – ciągnie mnie za ucho.

– Jesteś za młoda na takie świństwa.

– Dziękuję! – ciągnięcie za ucho przestało być pieszczotą.

– Strasznie zmokłaś, choć dzisiaj nie padało, jeszcze mi się tu zaziębisz. – Zmieniam temat i uwalniam ucho. Potem rozpinam jej bluzkę i przez chwilę pieszczę sutki.

– O masz jakiś nowy biustonosz. – I drugą ręką próbuję go rozpiąć. Bezskutecznie.

– Przecież nie jestem aż tak pijany – mruczę pod nosem.

Ona lekko się unosi i śmieje do rozpuku. Chyba z mojej głupiej miny. Ach, dociera do mnie, że nie ma żadnych haftek do rozpięcia, a zapięcie jest z przodu. Jest rzeczywiście i wygląda niestety masywnie i solidnie.

– Uśmiałaś się? – Rezygnuję z rozpinania. Zabieram jej kieliszek i razem z moim wpycham pod kanapę. Potem przekręcam ją pupą do góry i delikatnie uderzam.

– A to za…

– Jakieś marne te klapsy.

– A to za… coś tam. – Uderzam mocniej, ale chyba jeszcze nie dość.

– Mocniej! Ja tu marznę!

– W środku lata? – Podciągam jej spódniczkę i zsuwam majtki do kolan. Jak pięknie, że zapięcia w majtkach nigdy nie okazały modowym przebojem. Leję ją ręką po gołym tyłku, a potem głaszczę bolące miejsca, na przemian lewy i prawy pośladek. Tyłek lekko się trzęsie, ona cicho piszczy, ale komentarze się skończyły.

Zsuwam majtki do końca i przez dłuższą chwilę przesuwam rękę między jej nogami, od małych stópek do końca ud. Pupa w międzyczasie nabrała rumieńców, więc podciągam ją do góry a jej kolana do siebie. Potem powoli błądzę lewą ręką w okolicach pochwy, usiłując jednocześnie popieścić ją wewnątrz jednym… no dwoma palcami a którymkolwiek innym palcem znaleźć kobiecy guzik autodestrukcji.

Nasza pozycja i fakt, że pod względem sprawności nie jestem ani mańkutem, ani oburęczny, nie wywołują żadnego widocznego efektu. Nie zostają też nagrodzone najcichszym jękiem. Więc na pożegnanie z pupą jeszcze znajduję jej drugą dziurkę, na co reaguje gwałtownym wyrzuceniem ręki do tyłu, złapaniem i odepchnięciem mojej.

– Nie, przecież wiesz, że nie chcę!

– A czy chociaż próbowałaś? – Jej dłoń zakrywa centrum pupy, jak wieki znak stop, którego przekroczenie grozi nie tylko mandatem, ale także konfiskatą samochodu i egzekucją kierowcy na miejscu.

– Nie.

– A może spróbujesz sama? – Kładę dłoń na jej dłoni i poruszam palcami.

– Spadaj! – I doczekuję się uszczypnięcia w udo.

– Kosmos jest ostateczną granicą, jak powiedział kapitan Kirk, ale dzisiaj chyba żadnej nie przekroczymy – odwracam ją, lekko podnoszę i całuję w usta. Palcami lekko muskam sutki, które wychylają się ponad brzegiem stanika. – Pokaż jak rozbroić tę pułapkę.

– No próbuj, próbuj, jesteś już dorosły. – Podnosi głowę i gryzie mnie w górną wargę.

– A może samo się otworzy. – Wkładam prawą rękę między jej uda. Tym razem kciukiem i palcem wskazującym bez trudu znajduję wszystko, co się liczy. Po minucie mam jej ręce dookoła głowy i język w ustach. I tak na przemian wolno i szybko mijają nam minuty. Potem ona gwałtownie zaciska uda i odrywa się ode mnie. Zsuwa z kolan, a potem staje obok kanapy.

– Powiedz magiczne słowo.

– Sezamie otwórz się?

– Wstawaj. – Patrzy na mnie z politowaniem i prawą ręką rozpina zamek biustonosza. Ja zsuwam jej bluzkę, niedobry biustonosz i szukam jakiegoś zapięcia od mini spódniczki, która nie chce się zsunąć na dół. Ona w tym czasie rozpina guziki moich spodni i wsuwa pod nie ręce, aż lądują na pośladkach. I po chwili wszystko szczęśliwie opada, z wyjątkiem mojego robercika, który mimo wypitego wina wyrywa się dzielnie na wolność. Chwilę drepczę w jej uścisku, żeby pozbyć się spodni i bokserek nie upadając przy tym. W tym czasie mój członek obija się o zaciśnięte uda Małgosi.

– Jeszcze nie. – Kładę się na kanapie i pociągam ją na siebie. Przytulamy się chwilę, a potem ona siada na mnie i rytmicznie zaczyna masować mojego członka. Czekałem, kiedy będzie gotowa, uniesie się i włoży go sobie, ale tym razem się nie doczekałem…

Zgrzyt zamka i głośne uderzenie w drzwi w środku cichej nocy, sprawiają, że Małgosia gwałtownie się odwraca. A potem spada i pociąga mnie za sobą na podłogę. Zamieramy i zaczynają do nas docierać dźwięki, których dotychczas nie słyszeliśmy. Czyli jakieś nieskoordynowane kroki na korytarzu i metaliczne stukanie w drzwi.

– Zamknęliśmy drzwi? – szepczę do Małgosi.

– Nie wiem – słyszę w odpowiedzi.

Drzwi na razie się trzymają, więc próbujemy się ubrać po ciemku. Ja po znalezieniu biustonosza i bluzki trafiam wreszcie na bokserki i udaje mi się je założyć. Małgosia dzielnie usiłuje wciągnąć moje spodnie, ale bezskutecznie, bo zakłada je tył na przód. Zabieram jej spodnie i daję bluzkę, którą mam pod ręką.

Podkradamy się cicho do drzwi wejściowych, bo zgrzyty na razie ucichły. Zerkam przez wizjer i widzę mocno kiwającą się męską głowę.

– To jakiś facet. Chyba solidnie naprany.

– Daj spojrzeć – odpycha mnie od drzwi. Patrzy i wyraźnie oddycha z ulgą. – A to Pawełek…

Pawełek to były mąż. Z kilku rozmów z Małgosią miałem wyobrażenie radosnego idioty, zajmującego się dyrektorowaniem w jakichś firmach energetycznych. Dokładnie tak teraz wyglądał, w garniturze, zataczając się z kluczami po korytarzu i od czasu do czasu energetycznie uderzając głową w drzwi.

– Wpuszczę go i położę w pokoju Natalki, bo zaraz będzie cyrk na cały blok.

– No nie wiem, może go zapakujmy w taksówkę i odeślijmy gdzieś. – Moje wątpliwości rozwiały się same, bo jednak nie zamknęliśmy drzwi. Małgosia nacisnęła klamkę, a Pawełek zatoczył się w odpowiednim kierunku i już go mieliśmy na progu.

– Whoota aaest ace? – padło pytanie, na które nie odpowiedzieliśmy.

– Auść euu order? – Pawełek podniósł ręce na wysokość głowy. Niestety w tym momencie potknął się o próg, poleciał do tyłu, odbił się od ściany po drugiej stronie korytarza i wylądował na rękach i kolanach.

– Weźmy go do środka.

Sąsiad, którego głowa znowu pojawiła się w sąsiednich drzwiach, wydawał się chyba uszczęśliwiony widokiem na korytarzu. Będzie miał temat do rozmów przez najbliższy rok. Tylko że obraz Małgosi w rozpiętej bluzce pewnie wpłynie negatywnie na jego pożycie małżeńskie. Podnieśliśmy pijanego, wciągnąłem go do środka, a Małgosia zamknęła drzwi.

– Ochoa na tamnem oju. – Pawełek podtrzymywał rozmowę w czasie gdy ja obijałem się o ściany. Udało się w końcu rzucić go na łóżko oraz pozbawić marynarki i butów. A na pożegnanie usłyszeliśmy jeszcze wyznanie. – Aniiita estemś osci ucia amnie!

– Czy Anita to jego nowa dziewczyna? – szepnąłem do Małgosi, gdy wróciliśmy na kanapę.

– Nie wiem, daj mi jeszcze wina.

Pijemy na kanapie, a ja zaczynam czuć, dlaczego nie lubię i staram się nie pić wina.

– A może nie stracimy tej nocy – odkładamy kieliszki, nachylam się i całuję ją w usta. – Chociaż trochę oklapłem.

– Coś na to poradzę. – Małgosia przytula się i wkłada rękę w moje bokserki.

Tylko że gdy czuję, że rzeczywiście zaczyna sobie dawać radę, rozlega się głośne: Hrrf! Hrrra. Zamieramy w bezruchu.

– Nie zamknęliśmy drzwi do pokoju – szepczę.

– To i tak będzie słychać. Może on przestanie, nigdy nie chrapał – odszeptuje Małgosia.

Przez minutę nasłuchujemy ciszy. A potem wracamy do siebie.

– Wstawaj Robercik! Wstawaj! – Ale robercik nie ma już dwudziestu lat, żeby stał bez powodu pół dnia. Nie ma już nawet trzydziestu lat, żeby z krótką przerwą na kilka drinków wracał do zabawy. Wymaga niestety rzetelnej uwagi przez kilka minut wspartej kilkoma magicznymi chwytami w okolicach jąder. I w końcu sztywnieje…

– Agggrh! Eghh! Tsss.

Ponownie nasłuchujemy.

– Może się udławił…

Tym razem czekamy dłużej z pewną nadzieją. Małgosia ściąga mi spodenki, wskakuje mi na kolana i rytmicznie się ruszając, próbuje ocalić resztki atmosfery.  

– Hrrrutch hrr! Hrrrrr… – nasze najlepsze życzenia pod adresem Pawełka się nie spełniają.

– Może udusimy go poduszką – proponuję.

– Ja… nie mogę… to ciągle mąż…

– !?          

– My się nie… Ja go tylko wyrzuciłam z domu.

– Aha.

Cisza trwała bardzo długą chwilę, a potem padają wolno słowa.

– Czyli nadal masz męża, który ma klucze i może tu mieszka?

– Nie mieszka tu…

– A ze mną od trzech miesięcy planujesz przyszłość?

– To nie tak…

– No to jak? Po co mnie okłamujesz? Mam cię kochać, czy tylko się kochać z tobą? – zdejmuję ją z siebie i sadzam obok.

– Nie wiem… nie pytaj mnie teraz – odwraca głowę.

– To ja też nie wiem… Idę do siebie – ubieram się, gdy ona patrzy w ciemne okno. – Pa Małgosiu.  

Wychodzę w noc i dreszcze z zimna sprawiają, że gwałtownie trzeźwieję. Z przyzwyczajenia idę chwilę w kierunku stacji metra, ale patrzę na zegar w wyświetlaczu telefonu i uświadamiam sobie, że jest za późno. Zamawiam taksówkę. Na krótki powrót do domu.

– Nie przyjechałeś.

– Bo nie wiedziałem, czy jesteś w domu.

– I nigdy nie powiedziałeś, że mnie kochasz.

– Bo przestałaś odbierać telefony.

– Nigdy wcześniej. I mogłeś przysłać kwiaty.

– Nieprawda, pamiętam, że ci powiedziałem, kiedy rzucałaś pawia przy bramie ASP na Traugutta.

– Co?

– No nie pamiętasz tego deszczu na Krakowskim Przedmieściu, jak tańczyłaś na ławkach? A potem wlokłem cię do metra, bo nie chciałaś jechać taksówką, tylko moknąć na deszczu. I bełkotałaś, Nnniech się uszą, malarze pokojowi prawdziwnej app… apstrahcjii, dekorując murek pod płotem. A ja ci trzymałem włosy, żeby nie wpadły w to arcydzieło.

– Nic a nic, to się nadal nie liczy. – Wróciliśmy przed drzwi wejściowe firmy.

– No to uciekaj do tej swojej roboty. – Objąłem ją na pożegnanie. – Ja muszę jeszcze wypalić obiad.

– Smacznego!

– Bądź szczęśliwa, zemścij się paskudnie i…

– I co?

– I już! – Jakoś słowo żegnaj, nie przeszło mi przez gardło. Odwróciła się, przeszła przez szklane, obrotowe drzwi i zniknęła w środku.

Wyjąłem i zapaliłem papierosa. Który chwilę później wyleciał mi z ręki, bo poczułem klepnięcie w ramię i głos – Cześć wujku.

– Cześć Sandra, chcesz mnie wystraszyć na śmierć – podniosłem papierosa. – Mama cię już wypuściła?

– Tak lecę na korepetycje.

– No to leć. – Dostaję buzi w policzek i starsza siostrzenica wybiega przez furtkę.

– Co było na obiad? Homar i czerwone wino? – pytania witają mnie w redakcji. Postanawiam się nie przejmować.

Siadam przy biurku i atakuję resztę rzeczy do zrobienia. Najpierw strona nowości, zwanych też ciekawostkami, różnościami, śmietnikiem albo zsypem. Trafiają tu krótkie teksty na różne tematy, a między nimi łatwo przemyca się reklamy. Co mam dzisiaj? Tańce na rurce, dietę paleo, jagody goji i Spa w Kołobrzegu. Coś muszę wybrać na większy temat główny. Spa to reklama, jagody jakieś biedne, to wobec tego albo tańce, albo dietę.

Tańce na rurce… rozrywka dla mocno nawalonych facetów. Tym wysportowanym dziewczynom, które są w stanie coś z tą rurką zrobić, do niczego to akurat niepotrzebne… a reszta może sobie pomarzyć. Tylko o czym? O występach w klubach? O nowych majtkach, z których nie wypadają banknoty? Niedługo wszystkie biedne dziwki z agencji i striptizerki będą robić za instruktorki fitnessu…

Dieta… temat rzeka dla tych kobiet, które się odchudzają, będą odchudzać, albo właśnie skończyły, czyli dla wszystkich kobiet. Zerkam do sieci. Dieta ludzi pierwotnych, podparta naukowym bełkotem… A więc kolejna pułapka na idiotki. Jak powszechnie wiadomo, ludzie pierwotni wiedli zdrowe i długie życie. A przynajmniej ci, którym szczęśliwie udało się dożyć trzydziestki, i których nie rozdeptały mamuty. Na pewno byli chudzi… jak się upoluje i zje coś dwa razy w tygodniu.

Trudna decyzja, dziwka czy odchudzony szkielet… o czym będą marzyć kobiety w tym tygodniu? Niech zdecyduje Ania… bo jak ja będę musiał, to dostanę wkrótce odcisków klawiatury na czole.

Ania zdecydowała, a mi zostały jeszcze do zrobienia zdjęcia. I wcale nie do zrobienia, bo nie jestem fotografem, tylko do zrobienia z tego, co zrobił fotograf.

– O Jezu, znowu paparazzi nocą! – wyrywa mi się na głos. I zbieram współczujące spojrzenia reszty grafików. Kończę przed piątą. W międzyczasie uciekli z redakcji wszyscy, którzy zrobili swoje, czyli prawie wszyscy.

– O Krajewska miała wypadek, mamy w radio! – Krajewska to gwiazda okładek kobiecych magazynów i chyba nikt nie wie, co ona właściwie robi.

– Na pimpusiu piszą, że policja ją ścigała i pobiła. – Za co policja by ją mogła ścigać? Może wielkie plastikowe cycki ograniczały jej widoczność i zaczęła stanowić zagrożenie dla ruchu…

– Zadzwońcie do jej menadżerki, może już coś wie. I do agencji, jakby się jakieś zdjęcia pokazały, to chcemy wyłączność. – Uszczuplona redakcja łapczywie drąży temat.

– Na fucku jest zdjęcie samochodu, sprawdź, czy to jej i skąd je mają. Wjechała chyba w latarnię. – Chyba wszyscy fotografowie biegają w tej chwili po mieście z oznakami obłędu w oczach.

– Pijana wjechała w latarnię. I pobiła policjantów. – Ciekawe czym, torebką czy cyckami? To już chyba prawdziwa wiadomość. Podaje ją poważny portal, znany z tego, że plotki ma prawdziwe, a dopiero kiedy chodzi o politykę, publikuje wielkie kłamstwa. Do poniedziałku wszystko się wyjaśni i można będzie włożyć artykuł do najnowszego numeru. Tylko że to już nie moje zmartwienie. Żegnam się z niedobitkami redakcji i jadę do domu, a potem do przyjaciół.

– No witamy, witamy. – Patryk przywitał mnie na progu i odebrał ode mnie dużą butelkę wódki. – Zapamiętasz w końcu, który mamy numer mieszkania? Czy będziesz za każdym razem telefonował sprzed klatki schodowej?

– Nie, następnym razem będę oszczędzał minuty i rzucę kamieniem w szybę! – witam się z Iwoną, żoną Patryka i córką Martą.

– Uważaj, żebyś nie zbankrutował, jak trafisz!

– Nie jest jeszcze tak źle. Na jeden celny rzut to chyba mogę sobie pozwolić!

Siadamy z drinkami przy stoliku.

– No i jak? Kończysz pracę?

– Tak. Dyrektor powiedział, że jak się komuś nie podoba, to może odejść. Właśnie mu powiedziałem, że mi się nie podoba. – Patryk był kierownikiem sprzedaży w firmie mleczarskiej. Cokolwiek sprzedawał, ja omijałem to z daleka.

– I jak teraz ci biedni chłopi bez ciebie sprzedadzą to mleko.

– Jakoś tam sprzedadzą. Dopóki im nie rozkradną wszystkiego do reszty i nie zadłużą po uszy, jakoś będzie. Przez dwa może trzy lata… – Firma dawała pracę małemu miasteczku i okolicy.

– A zarząd sam się wyżywi?

– Już się żywi jak może, na każdej umowie, fakturze, ubezpieczeniu…

– I tak sobie podcinają gałąź, na której siedzą?

– Ukradli już tyle, że im to wisi, a jak mają jeszcze w perspektywie miliony…

– Jak to?

– Zadłużą tę spółdzielnię po uszy, a potem nie będzie wyjścia, wykupi ich konkurencja. Oni dostaną pod stołem kasę i jakieś ciepłe posadki do emerytury. – Patryk nalał do pełna, na szczęście nie był to żaden z produktów, które sprzedawał. – Chłopi będą sprzedawać mleko za pół ceny, reszta pójdzie na zieloną trawkę, a to całe miasteczko wkrótce zaorają.

– No tak, typowy polski biznes. A nowa firma?

– Zobaczymy. Dwa miesiące na dole, a potem ma być regionalny.

– Czyli na razie obiecanki.

– Ale przynajmniej samochód bez smyczy GPS i kratki z tyłu.

– Zawsze to coś innego. Najwyżej będziesz narzekał na innych skurwieli…

– Będzie, co ma być. Chodź jeść.

– A jak książka? Nazwiska się przydały?

– Umarła w lutym i się nie podniosła. Nazwiska super. Ivonne Chavanell i Natan Abrachamowicz Babel będą mnie prześladować do końca życia.

– To dlaczego nie piszesz? – Widelec ze słynną galaretą według przepisu mamy Patryka stanął mi w pół drogi.

– Nie wiem, może dlatego, że nie umiem. A może utknąłem na braku fachowej wiedzy? – Bestseller o alternatywnej historii drugiej wojny światowej próbował powstać od roku, ale ciągle coś stopowało moją karierę pisarską. Kryzys z postaciami bohaterów rozwiązaliśmy ostatnio po solidnej dawce alkoholu.

– Jakaś nowa praca?

– Nie, ciągle szukam.

– A tam, gdzie byłeś, nie da się zaczepić na stałe?

– Na razie nie.

– To jak jeszcze jadłeś te swoje banany, powinieneś skórki podrzucać przed wejściem. Zaraz by się kilka etatów zwolniło…

– Że też ja na to nie wpadłem. – Przełykany kotlet nie pozwala mi parsknąć śmiechem. Choć pomysł na to zasługuje, bez dwóch zdań.

– A do tego też ci się nie udało załapać? – Patryk spogląda na tygodnik, który dopiero pojawił się na rynku. – Tu chyba nie potrzebują nic artystycznego?

– Ale zawsze chcą mieć podkładkę w papierach, że wzięli najlepszych. Jak się nie sprzeda.

– Czyli normalny koncern. Obij sobie dupę blachą i broń stołka rękami i nogami.

– No i jeszcze wtrąć swoje trzy grosze, żeby było jasne, że jesteś niezbędny. – Skończyliśmy jeść. Biorę do ręki magazyn. – Wygląda jak wszystkie ich tygodniki.

– Taki światowy… projekt.

– Tak globalny, a projektował to pewnie absolwent technikum rolniczego o specjalności burak cukrowy. Po sobotniej imprezie na deskach, jak już mu wywietrzał z głowy bimber i disco polo. A i uduchowił się na niedzielnej mszy.

– Amen.

Dziecko idzie do siebie słuchać Led Zeppelin i Metalliki. Wraca mi wiara, że to pokolenie nie jest całkowicie stracone.

– Patryk włącz jakąś muzykę dla ludzi. – Iwona mówi to na własną zgubę i wychodzi do kuchni.

– Już kochanie. – I jest cicha gitara, a potem głos.

These mist covered mountains Are a home now for me

But my home is the lowlands And always will be…

– Zabiję cię. Zmień to na coś innego – po chwili słyszymy komentarz z kuchni.

– Ale mamy gościa i on lubi. – Patryk się postawił, a ja rzeczywiście lubię, chociaż teraz słucham rzadko.

– Od dwudziestu pięciu lat to znoszę, ale mogę przestać.

– Na co mi przyszło, tyle lat z tą samą babą…

– Patryk grabisz sobie!

– A co tam, najwyżej będę spał na wycieraczce, albo na balkonie. – Patryk uznał, że dla wysłuchania Dire Straits warto.

Wkrótce jesteśmy po dużej butelce, więc padają pytania i niestety szczere odpowiedzi.

– A u ciebie coś się zmieniło? Jakieś nowe dziewczyny?

– Nie od kwietnia niespecjalnie.

– A co było w kwietniu, nic nie wiemy? – Patryk wie, ale siedzi z niewinną miną.

– No była taka jedna wariatka.

– Znowu wariatka? – Tak jakby wariatki trafiały mi się notorycznie.

– No taka lekko zwariowana, ale to były tylko dwa tygodnie.

– I co na pożegnanie, zostawiłeś jej banknot, stówę na szafce? – Z tej historii nie jestem specjalnie dumny. No cóż, kiedyś mi się wypsnęło po alkoholu i co jakiś czas sprawdzają, czy znowu nie okazałem się wyjątkowym szują. Tylko że to było tylko raz i byłem wkurzony. No i to było pięćdziesiąt, a nie sto złotych.

– Nie było aż tak źle. Tylko oberwałem na pożegnanie. Pluszowym misiem, kaskiem rowerowym i kubkiem.

– Zabolało ją?

– Chyba niespecjalnie. Raczej tylko mnie i to przez kubek, bo był solidny i trafił mnie w plecy.

– Czyli normalnie.

– A dlaczego my ich nigdy nie poznajemy? Wstydzisz się. – Iwona drąży temat.

– Wystarczy, że ja je poznaję… Dwie albo trzy to widzieliście.

– Tak tę Magdę, ha ha.

– No nie chciała przyjść na brydża. A te inne to takie, na które mówię: to skomplikowane.

– Bardzo?

– Głowa boli mnie non stop.

– To jak ty je zaciągasz do łóżka? Czy tak samo, jak Magdę?

– Ją akurat niespecjalnie zaciągnąłem. Nie wiem, chyba urokiem osobistym i wielką ilością alkoholu. Pomaga też zabranie im okularów, jeśli noszą…

– A z ciekawostek, dostałem takiego maila „Jeśli nie przestaniesz się z nią spotykać, zamienię Ci życie w piekło, a może zabiję”. Tylko akurat z nikim się nie spotykam.

– To koniecznie z nikim się nie spotykaj!

– Masz jeszcze jakieś podobne dobre rady?

– A na pewno z nią!

– To jestem uspokojony… Nawet jej nie znam…

– Jak mówisz, że wszystkie twoje dziewczyny to były wariatki, to któraś się znowu zakochała i masz ciepło. – Patryk jest znawcą kobiecej natury.

– Nie bądź śmieszny. We mnie? – Ja też zostaję znawcą, szczególnie w trakcie drugiej butelki. – Idę zapalić.

Wychodzimy z Iwoną na balkon, Patryk od 15 lat nie pali. Jest już dawno ciemno, a widok też nie jest rozległy, bo balkon to właściwie taras na parterze. I w dodatku otoczony gęstymi krzakami.

– To teraz musisz je znaleźć i zapytać.

– Wszystkie?! – Zaczęło mi się wydawać, że krzaki lekko szeleszczą i słuchają z uwagą.

– No może nie wszystkie. Może tylko te z ostatnich lat… pięciu?

– Myślisz, że jestem taki niezapomniany. – Krzaki zaszeleściły głośniej. – Wystarczyłoby z dwóch. Reszta dawno zapomniała jak mam na imię.

– Żebyś się nie zdziwił! – Krzaki chwilowo milczały.

– Ktoś tu siedzi u was w krzakach? Przecież tu między budynkami nie ma wiatru? – Postanowiłem skomentować szelesty.

– No co ty, a po co miałby to robić?

– Nie wiem, może sika. – Krzaki zamilkły jak zaczarowane.

– To pewnie jeże tu przychodzą i szeleszczą. Czasami nam wchodzą na balkon.

– A może się przesłyszałem. – Krzaki lekko zaszeleściły na zgodę.

– To co, będziesz się teraz z nimi umawiał?

– Nie żartuj, jutro o tym zapomnę.

– Musisz głęboko spojrzeć im w oczy…

– I znaleźć oznaki obłędu. Tylko że nie jestem psychiatrą. – Zaczynały mnie trochę martwić te dobre rady.

– I znaleźć tę jedyną. To przeznaczenie.

– Tak, a nawet być może, ale nie moje. – Jeśli jeże chciały się pokazać, to straciły ostatnią szansę.

– No zejdźcie już ze mnie – skończyliśmy drugą butelkę i dyskusja o moich związkach schodziła na manowce. – Lepiej martwmy się naszym nierobieniem kariery.

– To przez geny i wychowanie.

– Nieee… to przez brak szczęścia.

– Jakbyśmy wyssali dyrektorstwo z mlekiem matki, to mielibyśmy naturalne odruchy. Kopać podwładnych i włazić w dupę zwierzchnikom…

– Teraz to są od tego specjalne studia. I pewnie egzamin ustny…

– A nam się zachciało zostać uczciwymi inżynierami.

– To taki pech.

– I zgroza…

– Idę do domu, bo moja kariera tu cierpi. – oznajmiłem. – Dziękuję za spotkanie i pyszne jedzenie.

– Zamówić ci taksówkę? – pyta Patryk.

– Nie przejdę się i trochę wytrzeźwieję. A ty lepiej wynieś sobie materac na balkon. Tak na wszelki wypadek.

– A co masz doświadczenie?

– Tak, kiedyś, jeden raz.

Mam piętnaście minut spaceru, o ile uda mi się utrzymać kierunek.

– Cześć! – Rzucam jeszcze, mijając krzaki pod balkonem. Odpowiada mi tylko, milczenie jeży.

Nocny Ursynów jest spokojny i cichy. Wszyscy jakoś wykrzyczeli i narozrabiali się latem i teraz tylko cicho wracają do domów. Przechodzę na skróty przez jakieś krzaki i wydostaję się na dużą ulicę przy basenach SGGW. Na drogach pustki, tylko jakiś mały czarny samochód po przeciwnej stronie ulicy z piskiem opon przecina skrzyżowanie. Światła mrugają na pomarańczowo jak prawie wszędzie w nocy.

– Ktoś dzisiaj nie pił i musi mieć jakąś inną rozrywkę. Albo nie lubi pomarańczowego.

Przechodzę ulicę na przejściu i idę dalej wzdłuż ogrodzenia basenów. A po chwili znowu widzę czarnego malucha tym razem wolno jadącego po przeciwnej stronie i w przeciwnym kierunku. Trudno go nie zauważyć, bo nic innego nie jeździ. To chyba Golf, a w środku jest tylko kierowcą. A więc to nie impreza typu zobaczmy, ilu nas wejdzie do środka, palmy gumę i sprawdźmy, czy nas dogoni policja. Zostawiam baseny z tyłu i przechodzę duże skrzyżowanie, tutaj jest w końcu jakiś sporadyczny ruch na drodze, bo to jedna z dwóch głównych ulic dzielnicy.

Dalej dzielnie posuwam się chodnikiem. Chodniki mają tę właściwość, że normalnie bardzo szerokie, w piątkowe i sobotnie wieczory gwałtownie się zwężają i przestają być proste. Mój jest na szczęście dosyć szeroki jak na stan, w którym się znajduję. A nawet na omijanie idących z przeciwka. Właśnie przy takiej skomplikowanej operacji rzucam spojrzenie na jezdnię obok.

Cholera, a teraz udajesz autobus? – Mój znajomy samochód stoi trzydzieści metrów za mną, w zatoczce przy przystanku.

Wariat. Jakiś wariat mnie śledzi – myślę. – Powinienem wejść między bloki. Powinienem unikać konfrontacji, bo może mnie zaboleć.     

Tylko że moje nogi decydują inaczej. Potykam się i robię trzy kroki z powrotem. W kierunku stojącego samochodu i ludzi, których właśnie ominąłem. Samochód z piskiem opon startuje z przystanku. Zmienia dwa pasy w lewo, skręca i znika za drzewami.

Wariaci zero, ja jeden – odwracam się i wchodzę między bloki.

Teraz to już tylko pięć minut i jestem przed wejściem do mojego wieżowca. Pięć minut szybkiego trzeźwienia i czujnego rozglądania się na boki.

W mieszkaniu otwieram szeroko drzwi na balkon i włączam komputer. Potem z kawą w jednej ręce i papierosem w drugiej oglądam wczorajszą już pocztę. Nic ciekawego, nic dziwnego i nic podejrzanego, nawet nie otwieram wiadomości. I najważniejsze, że dzisiaj jakoś nikt nie chciał mnie zabić. Wchodzę jeszcze na kilka portali, ale oczy same się już zamykają. Płuczę szybko twarz i wyłączam wszystko.

A więc wariaci też muszą spać – zamykam drzwi, bo noc zaczyna straszyć pierwszym jesiennym chłodem.