Jaskinie umarłych - Katarzyna Wolwowicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Jaskinie umarłych ebook i audiobook

Wolwowicz Katarzyna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Mroczny thriller, który zabiera nas w ciemne zaułki ludzkiej psychiki…

Do pogrążonej w jesiennej aurze Jeleniej Góry, przeprowadza się profilerka kryminalistyczna Carmen Rodrigez.  Rozpoczyna pracę w policji, walcząc nie tylko z brutalnym mordercą, ale również demonami z własnej przeszłości.

Carmen musi stworzyć portret psychologiczny sprawcy, osobiście borykając się z zaburzeniami świadomości. Ofiarą jest młoda kobieta, której ciało zbezczeszczono w okrutny sposób i pozostawiono w jaskini w lesie. Rozpoczyna się trudne, pełne zwrotów akcji śledztwo, które Rodrigez prowadzi wraz z dwójką policjantów Bogusławem Leśniakiem i Borysem Szykiem. Jednak dziwne zachowanie profilerki oraz informacje, które docierają do Podkomisarza Szyka sprawiają, że mężczyzna zaczyna grzebać w przeszłości Carmen, a to czego się dowiaduje budzi w nim skrajne emocje.

Czy kiedy nie można ufać sobie i innym, możliwe jest rozwiązanie zagadki? Czy Carmen Rodrigez stoi po dobrej, czy złej stronie mocy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 55 min

Lektor: Kosior Filip
Oceny
4,6 (1759 ocen)
1273
364
101
18
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nurwadi

Nie oderwiesz się od lektury

świetna. I Kosior czyta, a to zawsze wartość dodana. polecam
StrawberryViolin

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna świetna pozycja tej autorki, polecam wszystkim,tym bardziej że będzie kontynuacja 10/10
50
Kajtek72

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie, już wiem że nastąpi dalsza historia z Carmen. Proszę nie pozwalać nam wszystkim za długo czekać. Za dzisiaj dziękuję i pozdrawiam.
30
MAgnes11

Dobrze spędzony czas

Dobra, trzymająca w napięciu, tajemnicza.
10
kaskaziolkowska

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam, i czekamy na kolejną część 😀
10

Popularność




Re­dak­cjaBar­bara Fi­li­pek
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Wol­wo­wicz, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-05-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Szklar­ska Po­ręba,Czer­wona Jama

Pierw­sze, co po­czuła po od­zy­ska­niu przy­tom­no­ści, to ból. Naj­moc­niej­szy był w oko­li­cach głowy i karku, ale nie­mal rów­no­mier­nie roz­cho­dził się w dół ciała. Pro­mie­nio­wał do lę­dźwi i nóg, któ­rymi sta­rała się po­ru­szyć, za­nim jesz­cze otwo­rzyła oczy. Nie była w sta­nie. Nie dała rady tego zro­bić rów­nież rę­koma, choć w prze­ci­wień­stwie do dol­nych par­tii ciała w pal­cach czuła de­li­katne mro­wie­nie. Koń­czyny były odrę­twiałe, jakby spała w złej po­zy­cji, w wy­niku czego krew nie mo­gła swo­bod­nie krą­żyć, by do­tle­nić wszyst­kie ko­mórki ciała. Co się dzieje? Py­tała samą sie­bie, ale nie znała od­po­wie­dzi. Po­cząt­kowo my­ślała, że na­dal śpi i to ja­kiś ab­sur­dalny kosz­mar, który śni się w wy­niku obej­rza­nego w nocy strasz­nego hor­roru i wciąż nie może się uwol­nić spod jego wra­że­nia. Kiedy otwo­rzyła oczy i za­mru­gała, zdała so­bie sprawę, że to nie sen. Le­żała na lo­do­wa­tym, twar­dym pod­łożu. Nie po­tra­fiła okre­ślić, co to jest, ale z pew­no­ścią nie było jed­no­lite, ra­czej nie­równe, chro­po­wate i z drob­nymi grud­kami, które wbi­jały jej się w skórę. Po­wie­trze pach­niało wil­go­cią. By­naj­mniej nie taką, jaka to­wa­rzy­szyła je­sieni w ogro­dzie. Czuła prze­szy­wa­jący chłód, mro­żący ciało, krew i umysł, prze­dzie­ra­jący się do szpiku ko­ści. Dy­go­tała z zimna. Z tru­dem lekko pod­nio­sła głowę i ro­zej­rzała się do­okoła. Mrok. Wszę­dzie pa­no­wał mrok. Wpa­dła w pa­nikę, chciała się pod­nieść i rzu­cić do ucieczki, biec na oślep przed sie­bie, byle jak naj­da­lej stąd, jed­nak ciało na­dal od­ma­wiało po­słu­szeń­stwa. Mo­gła je­dy­nie ru­szać głową, po­cząt­kowo po­woli i w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie, w miarę upływu czasu co­raz moc­niej. Kiedy oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści, z prze­ra­że­niem od­kryła, że znaj­duje się praw­do­po­dob­nie w ja­kiejś ja­skini. Nie mo­gła być głę­boka, bo czuła po­wiew orzeź­wia­ją­cego wia­tru na­pły­wa­ją­cego od wej­ścia. Może na­wet wi­działa coś, co znaj­do­wało się na ze­wnątrz? Las? Po­woli od­zy­ski­wała czu­cie i wła­dzę w ciele. Co­raz wy­raź­niej sły­szała też wszyst­kie od­głosy nocy. Pa­dał deszcz, szu­miały li­ście na drze­wach, wiatr hu­lał w ich ko­ro­nach i hu­czał zło­wiesz­czo, jakby niósł jej wia­do­mość... „To bę­dzie twój grób... Dzi­siaj umrzesz... Je­steś złym czło­wie­kiem, a ta­kim trzeba wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość...”. Nie­mal sły­szała, jak szepce. Zimny dreszcz prze­szedł jej po ple­cach i spra­wił, że za­drżała. Tym ra­zem nie z zimna, ale ze stra­chu. I wtedy zro­zu­miała. To nie wiatr szep­tał jej wia­do­mość, tylko ciemna, sur­re­ali­styczna po­stać, która wy­ło­niła się z ni­co­ści.

– Do­sta­niesz to, na co za­słu­ży­łaś – po­wie­dział mę­ski, ni­ski głos za­kap­tu­rzo­nej po­staci.

Nie wi­działa jego twa­rzy, nie roz­po­znała głosu. Pró­bo­wała zmu­sić umysł oraz ciało do mo­bi­li­za­cji i ucieczki, a kiedy zdała so­bie sprawę, że to nie­moż­liwe, chciała krzyk­nąć. Wy­do­być z sie­bie naj­gło­śniej­szy, naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący wrzask, jaki tylko mo­gła. Ale i tego ją po­zba­wiono. Po­mimo sta­rań dźwięk nie wy­do­by­wał się z jej ust, po­nie­waż były za­kle­jone ta­śmą. Dud­nie­nie ga­lo­pu­ją­cego z prze­ra­że­nia serca za­głu­szało jej my­śli. Co po­winna te­raz zro­bić? Co zro­bić, żeby uciec, wy­rwać się z tego kosz­maru, wró­cić do domu, do bez­piecz­nej, su­chej i cie­płej prze­strzeni. Za­ci­snęła mocno po­wieki. „To sen, to tylko zły sen...” – po­wta­rzała w my­ślach jak man­trę. „Za­raz się obu­dzę i będę się z tego śmiała. No już! Po­licz do pię­ciu, otwórz oczy i obudź się!” – wy­dała po­le­ce­nie. „Je­den, dwa, trzy, cztery...” Nie do­koń­czyła. Po­czuła na­głe szarp­nię­cie, a jej ciało za­częło od­ry­wać się od pod­łoża, uno­sić w górę, jakby le­wi­to­wało. Ból przy­szedł do­piero po chwili, kiedy mi­nął pierw­szy szok. Wi­siała na li­nie, po­wie­szona za ręce, które pod cię­ża­rem ciała nie­mal wy­ry­wały się z ob­rę­czy bar­ko­wych. Po twa­rzy za­częły jej spły­wać łzy, z tru­dem ła­pała od­dech. Ciemna po­stać ob­ser­wo­wała ją bacz­nie, na­pa­wa­jąc się jej stra­chem i to prze­ra­ziło ją jesz­cze bar­dziej. Męż­czy­zna przy­glą­dał się jej z pew­nej od­le­gło­ści z uwagą, jakby była ja­kimś pie­przo­nym ob­ra­zem na wy­sta­wie dzieł sztuki. Jakby spraw­dzał, czy po­winna wi­sieć bar­dziej z pra­wej czy le­wej strony. Nie mie­ściło jej się to w gło­wie. Pró­bo­wała wierz­gać i chciała go kop­nąć i na­wet po czę­ści jej się to udało, ale ten zła­pał ją za nogi. Miał silny, bru­talny uścisk. Po­czuła jego dłoń w rę­ka­wiczce na swo­jej skó­rze i to ją spa­ra­li­żo­wało. Zdała so­bie sprawę, że ni­czego na so­bie nie miała. W ciem­no­ści bły­snął ja­kiś przed­miot. Usły­szała dźwięk ko­ja­rzący jej się z ostrze­niem noża o ka­mień, ale prze­cież to nie mo­gło być to. Wierz­gała, ko­pała i wal­czyła o ży­cie, wy­do­by­wa­jąc z sie­bie nie­ludz­kie, nie­mal zwie­rzęce dźwięki, na tyle, na ile po­zwa­lała jej ta­śma na ustach. Po chwili wszystko ustało. Je­den szybki ruch, za­koń­czył jej ago­nię. Skóra na jej ło­nie ro­ze­szła się i ostat­nie, co po­czuła, to kro­ple cie­płej krwi spły­wa­jące jej po no­gach.

Je­le­nia Góra,apar­ta­ment Car­men Ro­dríguez

Miesz­ka­nie przy ulicy Zie­lo­nej ku­piła z trzech po­wo­dów. Po pierw­sze było no­wo­cze­sne i ele­ganc­kie, a ona nie miała za­miaru miesz­kać w miej­scu o niż­szym stan­dar­dzie. Po dru­gie do apar­ta­mentu przy­le­gał ogromny czter­dzie­sto­me­trowy ta­ras na ostat­nim pię­trze z wi­do­kiem na góry. Po trze­cie, i być może naj­waż­niej­sze, bu­dy­nek był wy­po­sa­żony w no­wo­cze­sne za­bez­pie­cze­nia, w tym mo­ni­to­ring, sys­temy an­tyw­ła­ma­niowe oraz in­te­li­gentne apli­ka­cje, któ­rych po­wia­do­mie­nia po­ja­wiają się na ekra­nie smart­fona, in­for­mu­jąc o wszel­kich ano­ma­liach, ja­kie mo­głyby się wy­da­rzyć w apar­ta­men­cie. To speł­niało jej ocze­ki­wa­nia. De­we­lo­per wy­koń­czył miesz­ka­nie „pod klucz” na naj­wyż­szym po­zio­mie, a sto pięć­dzie­siąt me­trów użyt­ko­wych da­wało jej wy­star­cza­jącą prze­strzeń do ży­cia. Nie wy­obra­żała so­bie miesz­kać w ja­kiejś ma­łej klatce, udu­si­łaby się tam po ty­go­dniu. Po­trze­bo­wała prze­strzeni, by móc swo­bod­nie od­dy­chać. Otwo­rzyła oczy, ro­zej­rzała się wni­kli­wie po sy­pialni, a po­tem prze­cią­gnęła. Mu­siało być bar­dzo wcze­śnie, bo za oknem było jesz­cze ciemno, ale nie mo­gła już spać. Po­czuła nad­wy­rę­żone mię­śnie jako sku­tek prze­pro­wadzki. Od no­sze­nia kar­to­nów bo­lały ją dło­nie, ra­miona i krę­go­słup. Ja­sne, że mo­gła to zo­sta­wić fa­ce­tom z firmy trans­por­to­wej, ale pew­nych rze­czy nie po­zwa­lała ru­szać ni­komu. Się­gnęła ręką w prze­strzeń mię­dzy ma­te­ra­cem a za­głów­kiem łóżka i upew­niła się, że nóż, który umie­ściła tam wie­czo­rem, na­dal jest na miej­scu. Za­brała z szafki noc­nej te­le­fon, spraw­dziła apli­ka­cję „Ca­sa­Se­gura”, co po pol­sku zna­czyło: „Bez­pieczny dom”, za­in­sta­lo­waną na ekra­nie głów­nym. Wszystko wy­da­wało się być w po­rządku. Wstała z łóżka i po­de­szła do okna. Jej sy­pial­nia nie miała tak spek­ta­ku­lar­nego wi­doku na pa­smo Kar­ko­no­szy, jak sa­lon i ga­bi­net, ale wy­ła­nia­jący się za par­kin­giem las cał­ko­wi­cie jej to wy­na­gra­dzał. W Hisz­pa­nii miesz­kała w sa­mym cen­trum Sta­rego Mia­sta. Nie było więc mowy o co­dzien­nym kon­tem­plo­wa­niu przy­rody, a ostat­nie dwa lata... O nich wo­lała te­raz nie my­śleć. Od­cięła ten okres swo­jego ży­cia grubą, czarną li­nią i już ni­gdy nie za­mie­rzała do niego wra­cać. Od­chy­liła za­słonę i spoj­rzała na strugi pa­da­ją­cego desz­czu. Wła­śnie roz­po­częła piąty dzień po­bytu w Pol­sce i piąty dzień pa­dało. Nie spo­dzie­wała się, że li­sto­pad w gó­rach bę­dzie tak zimny i desz­czowy. Kiedy opusz­czała Ma­lagę, na nie­bie świe­ciło słońce, a tem­pe­ra­tura się­gała dwu­dzie­stu dwóch stopni. Za to w tej pod­gór­skiej miej­sco­wo­ści w Kar­ko­no­szach ter­mo­metr wska­zy­wał za­le­d­wie sie­dem stopni Cel­sju­sza i mu­siała włą­czać w miesz­ka­niu ogrze­wa­nie. Może kiedy ju­tro za­cznie pracę, po­goda prze­sta­nie ją do­bi­jać. Nie bę­dzie na nią zwra­cała uwagi, ma­jąc inne za­ję­cie niż cią­głe roz­my­śla­nie o swo­ich pro­ble­mach. Zo­sta­wie­nie prze­szło­ści za sobą ni­gdy nie jest ła­twe, ale cza­sem po pro­stu tak trzeba. Mu­siała przy­je­chać tu, do Je­le­niej Góry, wró­cić do ko­rzeni, do ma­cie­rzy, w któ­rej wy­cho­wał się czło­wiek nie­gdyś tak bli­ski jej sercu. W Ma­la­dze nie da­łaby rady nor­mal­nie żyć. Zbyt wiele wspo­mnień, za dużo miejsc, które go przy­po­mi­nały. Poza tym była tam spa­lona. Każdy pra­cow­nik ko­mendy po­li­cji wie­dział o niej wszystko i wąt­piła, by kto­kol­wiek dał jej pracę. Tu mo­gła za­cząć od nowa. Te­le­fon za­wi­bro­wał, sy­gna­li­zu­jąc wia­do­mość przy­cho­dzącą. Po­de­szła ostroż­nie, jakby bała się, że ko­mórka za­raz wy­buch­nie i po­pa­rzy jej ciało. Ujęła smart­fon w dło­nie i pal­cem prze­cią­gnęła w dół pa­sek wia­do­mo­ści. „Przy­jedź, kiedy bę­dziesz go­towa. Będę cze­kała”. Za­po­znała się z tek­stem, nie wcho­dząc na What­sAppa. Nie chciała, by Te­resa wie­działa, że prze­czy­tała. Jesz­cze za wcze­śnie. Jesz­cze nie była go­towa, by do niej po­je­chać. Mo­men­tal­nie zro­biło jej się go­rąco, jakby pa­liła ją każda ko­mórka ciała. Po­de­szła szybko do okna i otwo­rzyła je na oścież. Wy­chy­liła się, czu­jąc na so­bie mo­kry, zimny deszcz. Chłodne po­wie­trze owiało jej skórę, a wil­goć do­tarła do bli­zny na ple­cach, która do­głęb­nie ją za­bo­lała. Roz­ma­so­wała wraż­liwy frag­ment i po­de­szła do lu­stra. W miej­scu, gdzie dwa lata temu zo­stała zra­niona no­żem, na­ro­sła brzydka tkanka. Po­wstał bli­zno­wiec, któ­rego po­mimo sto­so­wa­nia ma­saży i ma­ści nie dało się wy­płasz­czyć, i który bo­lał ją za każ­dym ra­zem, kiedy pa­no­wała duża wil­got­ność po­wie­trza. A wła­ści­wie to nie on był po­wo­dem cier­pie­nia, ale uszko­dzone nerwy. Bli­znowca mo­głaby usu­nąć la­se­rem, tylko czy na­prawdę tego po­trze­bo­wała? Może i ją szpe­cił, ale przy­po­mi­nał jej o tym, dla­czego się tu zna­la­zła. Za­częła się za­sta­na­wiać, co na sie­bie wło­żyć. O ma­ki­jaż i do­bre mar­kowe ubra­nia lu­biła się sta­rać. Były nie tylko cu­downą od­mianą po ostat­nich przej­ściach, ale przede wszyst­kim jej tar­czą obronną, ma­ską, pod którą nie było wi­dać praw­dzi­wych emo­cji. Przy­naj­mniej nie na pierw­szy rzut oka. Za­mknęła okno, za­rzu­cila na sie­bie szla­frok i prze­nio­sła się do kuchni. Za­nim otwo­rzyła lo­dówkę, by wy­jąć jajka i szynkę, zlu­stro­wała do­kład­nie po­miesz­cze­nie. Wszystko wy­glą­dało tak, jak to wczo­raj za­pa­mię­tała. Do­kład­nie tak to zo­sta­wiła. Bu­telka wina stała otwarta na ku­chen­nej wy­spie, kie­li­szek z nie­do­pi­tym szkar­łat­nym na­po­jem le­żał prze­wró­cony na bla­cie. Wino roz­lało się i wsią­kło w na­tu­ralne drewno. Nie bę­dzie już w sta­nie wy­wa­bić po­wsta­łej plamy. Chwy­ciła bu­telkę, by scho­wać ją do barku i ze zdzi­wie­niem od­kryła, że jest pu­sta. Czy fak­tycz­nie wy­piła wczo­raj tak dużo? Nie pa­mię­tała do­kład­nie. Wie­działa, że sta­rała się świę­to­wać ukoń­cze­nie prze­pro­wadzki. Otwo­rzyła naj­lep­szy rocz­nik, jaki przy­je­chał pierw­szym trans­por­tem, ale nie pa­mię­tała, by wy­piła aż tyle. Po­czuła na­pły­wa­jącą falę nie­po­koju. Wy­rzu­ciła bu­telkę do ko­sza na szkło i zmie­niła zda­nie. Za­miast za­jąć się ro­bie­niem śnia­da­nia, bę­dzie mu­siała przej­rzeć cały do­mowy mo­ni­to­ring z po­przed­niego wie­czoru. Do­piero wtedy za­zna spo­koju. Po­de­szła do biurka w ga­bi­ne­cie, na któ­rym le­żał nowy lap­top w zło­tej obu­do­wie, włą­czyła go i usły­szała dźwięk te­le­fonu.

– Jo­der – za­klęła po hisz­pań­sku, w my­ślach stro­fu­jąc się, że jest w Pol­sce i po­winna mó­wić w tym ję­zyku.

Jej pol­ski nu­mer znało nie­wiele osób. Te­resa, nowy ko­men­dant i fa­cet od do­staw z re­stau­ra­cji w po­bliżu. Do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę, kto z tej trójki bę­dzie do niej dzwo­nił naj­czę­ściej, ale tym ra­zem ni­czego nie za­ma­wiała.

– Tak, słu­cham – po­wie­działa opa­no­wa­nym, kon­kret­nym gło­sem. Do­brze wie­działa, jak po­winna się za­cho­wy­wać, by spra­wiać wra­że­nie sil­nej i trzy­ma­ja­cej dy­stans, na­wet je­żeli czuła się nie­pew­nie. Nie mo­gła po­zwo­lić so­bie na to, by ktoś uznał ją za nie­pro­fe­sjo­nalną.

– Pani Car­men Ro­dríguez? – za­py­tał męż­czy­zna o ni­skim gło­sie.

Oce­niła, że ma ja­kieś pięć­dzie­siąt lat. W tych kilku sło­wach wy­chwy­ciła też, że jest „po­rządny”. Do­kład­nie tak by go opi­sała. Po­rządny i godny za­ufa­nia. Typ męż­czy­zny sta­rej daty, ce­chu­jący się pro­fe­sjo­na­li­zmem, cier­pli­wo­ścią i od­po­wie­dzial­no­ścią. Skąd to wie­działa? Miała coś w ro­dzaju daru do­sko­na­łej spo­strze­gaw­czo­ści i w prze­ci­wień­stwie do in­nych osób z tą zdol­no­ścią nie ku­piła so­bie szkla­nej kuli i nie za­ra­biała jako wróżka Car­men. Po­szła na psy­cho­lo­gię, naj­pierw zdo­była ty­tuł ma­gi­stra na Uni­wer­sy­te­cie w Ma­dry­cie, po­tem dok­tora, a na­stęp­nie ukoń­czyła stu­dia po­dy­plo­mowe z pro­fi­lo­wa­nia kry­mi­na­li­stycz­nego w Ma­la­dze. Była do­bra w swoim fa­chu. Już na stu­diach dok­to­ranc­kich zgła­szali się do niej po­li­cjanci z prośbą o spo­rzą­dze­nie pro­filu psy­cho­lo­gicz­nego po­szu­ki­wa­nego sprawcy. To dla­tego pod­jęła de­cy­zję o po­dy­plo­mówce. Tak na­prawdę nie wie­rzyła w nad­przy­ro­dzone moce. Po pro­stu za­uwa­żała szcze­góły i po­tra­fiła je przy­pa­so­wy­wać do do­brze zna­nych sche­ma­tów.

– Tak, to ja – przy­znała ofi­cjal­nie.

– Bar­dzo mi miło – po­wie­dział głos w słu­chawce, a Car­men uśmiech­nęła się trium­fal­nie, wie­dząc, że do­brze go roz­szy­fro­wała. – Mówi nad­ko­mi­sarz Bo­gu­sław Le­śniak. Do­sta­łem pani nu­mer od ko­men­danta Pio­tra Pie­rzały. Prze­pra­sza, że nie mógł za­dzwo­nić oso­bi­ście, ale wy­stą­piły pewne... oko­licz­no­ści – za­jąk­nął się i od­chrząk­nął szybko. – Zna­czy, ko­men­dant pro­sił mnie, że­bym za­dzwo­nił do pani.

– W ja­kiej spra­wie? – prze­rwała mu. Być może zbyt szybko i ob­ce­sowo, ale taki miała styl.

– Wiemy, że za­czyna pani do­piero ju­tro, ale mamy zwłoki i gdyby była pani do­stępna...

– Już jadę – po­wie­działa, nie cze­ka­jąc na dal­sze tłu­ma­cze­nia. – Pro­szę mi wy­słać pi­nezkę. – Roz­łą­czyła się.

Roz­mowy te­le­fo­niczne z ludźmi, a zwłasz­cza z oso­bami z pracy wo­lała ogra­ni­czyć do nie­zbęd­nego mi­ni­mum. Co prawda, przez chwilę za­sta­na­wiała się, czy czło­wiek, który do niej dzwo­nił, jest za­zna­jo­miony z pod­sta­wami no­wo­cze­snych tech­no­lo­gii, ale sły­sząc sy­gnał przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści, ode­tchnęła.

– In­te­re­sante – wy­szep­tała, od­czy­tu­jąc miej­sce, do któ­rego ją ścią­gają i na­tych­miast po­pra­wiła się na ję­zyk pol­ski. – Cie­kawe...

My­ślała, że za­pro­szą ją do kost­nicy, żeby przed sek­cją przyj­rzała się zwło­kom, ale nad­ko­mi­sarz Le­śniak wy­słał pi­nezkę do in­nej de­sty­na­cji. Oparła brodę o dłoń i my­ślała przez chwilę.

– Czer­wona Jama w Szklar­skiej Po­rę­bie – po­wie­działa do sie­bie na głos. Nowa praca za­po­wia­dała się nad­spo­dzie­wa­nie cie­ka­wie. Za­nim wy­szła z domu, spraw­dziła jesz­cze wczo­raj­szy mo­ni­to­ring. Nic nie­zwy­kłego nie rzu­ciło jej się w oczy.

Szklar­ska Po­ręba,Czer­wona Jama

Deszcz lał nie­mi­ło­sier­nie, kiedy o czwar­tej trzy­dzie­ści aspi­rant Łu­kasz Dzię­cioł z po­ste­runku w Szklar­skiej Po­rę­bie prze­rwał i tak kiep­ski sen Bo­gu­sława Le­śniaka. Nad­ko­mi­sarz miał już swoje lata i ciało co­raz czę­ściej od­ma­wiało mu po­słu­szeń­stwa, a leki na nad­ci­śnie­nie, które ostat­nio prze­pi­sał mu le­karz ra­zem z in­nymi ta­blet­kami na wy­soki cho­le­ste­rol, nie­do­bory że­laza i wi­ta­min z grupy B oraz prze­rost pro­staty spra­wiały, że kilka razy w ciągu nocy mu­siał cho­dzić do to­a­lety. Był wy­koń­czony, bo po każ­dej ta­kiej wę­drówce przy­naj­mniej go­dzinę zaj­mo­wało mu po­wtórne za­śnię­cie. Cza­sem za­sta­na­wiał się, czy w ogóle po­wi­nien za­sy­piać, skoro i tak za­raz po­czuje par­cie na pę­cherz. Taka za­bawa głu­piego mę­czyła go jesz­cze bar­dziej niż nocne dy­żury za młodu. Dla­tego, kiedy o wpół do pią­tej za­dzwo­nił te­le­fon, nie miał ani siły, ani ochoty od­bie­rać. Prze­wró­cił się na drugi bok i na­cią­gnął koł­drę na wy­sta­jący, okrą­gły brzuch, za­sta­na­wia­jąc się, kiedy, do cho­lery, ten twór tak bar­dzo mu urósł.

– Do cie­bie – po­wie­działa w pół­śnie jego żona Bar­bara.

– Skąd wiesz, skoro nie ode­bra­łaś? – po­le­mi­zo­wał.

– Moi zna­jomi są nor­malni – tłu­ma­czyła cier­pli­wie. – Nie dzwo­nią, kiedy za oknem nie za­częło jesz­cze świ­tać.

Ko­chał ją i jej cięty ję­zyk, ale naj­bar­dziej ce­nił w niej do­broć, wy­ro­zu­mia­łość i czu­łość, ce­chy które spra­wiły, że wy­trzy­mała z nim tyle lat. Po­mimo wszystko. Nie­wielu znał po­li­cjan­tów w swoim wieku, któ­rzy nie byli po roz­wo­dzie lub na­wet kilku. Jak zwy­kło się ma­wiać na ko­men­dzie: „ta praca to straszna kurwa”, roz­dzie­lała mał­żeń­stwa szyb­ciej i sku­tecz­niej niż ja­ka­kol­wiek ko­chanka. Le­śniak po­kle­pał żonę po ukry­tych pod koł­drą po­ślad­kach i z ję­kiem pod­niósł się, się­ga­jąc po te­le­fon.

– Jesz­cze tylko kilka mie­sięcy – za­pew­nił żonę, ma­jąc na my­śli ry­chłe przej­ście na eme­ry­turę. – Nad­ko­mi­sarz Le­śniak, co jest? – rzu­cił do słu­chawki. Do­sko­nale wie­dział, że stało się coś złego. Nikt nie dzwoni o tej po­rze na po­ga­du­chy.

Po go­dzi­nie stał już na miej­scu zbrodni. Czer­wona Jama, była ja­ski­nią po­ło­żoną bli­sko drogi kra­jo­wej nu­mer trzy, z Pie­cho­wic do Szklar­skiej Po­ręby, w oko­licy sta­rego pola na­mio­to­wego „Baza Pod Po­nurą Małpą”. Za cza­sów mło­do­ści przy­jeż­dżał tu z Baśką na fe­sti­wale pio­senki stu­denc­kiej. Oto­czona gę­sto po­ro­śnię­tym drze­wami la­sem, usy­tu­owana w głębi stro­mej skarpy, na ta­kiej wy­so­ko­ści, że nie było szans do­strzec jej z drogi. Do ja­skini pro­wa­dziły dwie ścieżki: jedna wio­dąca od gór­nej drogi lub druga bie­gnąca szla­kiem le­śnym ze Szklar­skiej Po­ręby. Bo­gu­sław wiele razy cho­dził tu na wy­cieczki za dzie­ciaka. Czer­wona Pie­czara – ta­kim mia­nem kie­dyś ją okre­ślano. Na­zwa wy­wo­dzi się od czer­wo­nej barwy skały, w któ­rej po­wstała Ja­ski­nia. Nie na­le­żała do naj­więk­szych w re­jo­nie, ale nie była też mała. Z po­wo­dze­niem mo­głaby po­mie­ścić uczest­ni­ków wy­cieczki au­to­ka­ro­wej. Le­śniak sta­nął do­kład­nie na wprost wej­ścia. Deszcz na­dal pa­dał, a po­wie­trze zda­wało się lep­kie i chłodne. Ro­zej­rzał się wni­kli­wie do­okoła. O tej po­rze roku i w ta­kich wa­run­kach at­mos­fe­rycz­nych nie­wielu tu­ry­stów od­wie­dzało ten re­jon. To do­brze, bo ozna­czało to tyle, że zwie­dza­jący nie za­dep­tali po­ten­cjal­nych śla­dów, które mógł zo­sta­wić za­bójca. A z dru­giej strony to i tak nie­wiele da, bo naj­pew­niej za­lał je deszcz. Nad­ko­mi­sarz wcią­gnął w noz­drza po­wie­trze pach­nące zgni­li­zną i bu­twie­ją­cymi li­śćmi. Na ziemi le­żała ich cała masa. Ko­lo­rowe, choć głów­nie brą­zowe, przy­kry­wały ściółkę cał­ko­wi­cie, two­rząc nie­bez­pieczne i śli­skie pod­łoże. Le­śniak wie­dział, że trzeba być bar­dzo ostroż­nym pod­czas zej­ścia do pie­czary, by nie wy­wi­nąć orła i nie roz­bić głowy o skały. Te­ren był stromy, a ścieżka do ja­skini zwod­ni­cza. No, chyba że ktoś by­wał tu re­gu­lar­nie i znał te­ren na pa­mięć. Wi­dok na drogę kra­jową nu­mer trzy na­dal za­sła­niały drzewa. Nad­ko­mi­sarz za­sta­na­wiał się, czy ktoś z żół­tego domu, je­dy­nego po tej stro­nie rzeki Ka­mien­nej, wi­dział coś lub sły­szał ze­szłej nocy. A może warto po­szu­kać świad­ków wśród klien­tów przy­droż­nego baru i mo­telu z na­prze­ciwka?

– Kto ich zna­lazł? – za­py­tał aspi­ranta Dzię­cioła.

– Para za­ko­cha­nych – od­krzyk­nął tam­ten, skry­wa­jąc się przed desz­czem pod wej­ściem do ja­skini. Stał ty­łem do zwłok, żeby okropny ob­raz nie utkwił mu w psy­chice. Mimo to pod gołe niebo nie miał za­miaru wy­cho­dzić. Był prze­mok­nięty do su­chej nitki i zzięb­nięty. – Mo­nika Ku­kla i Ar­tur Ko­nar­ski – prze­czy­tał z kartki, na któ­rej na­pisy za­częły roz­my­wać się od pa­da­ją­cych kro­pel desz­czu. – Wczo­raj w nocy chcieli uczcić swoją pierw­szą rocz­nicę zna­jo­mo­ści. Wzięli śpi­wory, koce i świece. Wie pan, coś do je­dze­nia i ja­kieś alko, coby miło było – po­bu­jał się, wy­po­wia­da­jąc te słowa, jakby tań­czył w rytm mu­zyki. – We­szli do ja­skini i bach! – kla­snął w dło­nie. – Nie­mal wpa­dli na tę ko­bietę. Dziew­czyna to taka roz­trzę­siona była, że ka­retkę we­zwa­li­śmy z Bol­kiem i za­strzyki do­stała. Zresztą – mach­nął ręką. – Bo­lek po­li­cjant, a też spier­do­lił na ko­mi­sa­riat niby ra­porty pi­sać. Pan nie chce zo­ba­czyć? – prze­chy­lił głowę w kie­runku ciała ko­biety.

– Mar­twa jest? – Le­śniak za­dał oczy­wi­ste py­ta­nie, wpra­wia­jąc aspi­ranta w kon­ster­na­cję.

– No, ra­czej. Zna­czy, bar­dziej się nie da – od­po­wie­dział, nie ro­zu­mie­jąc, o co cho­dzi nad­ko­mi­sa­rzowi. Kry­mi­nalni czę­sto wy­da­wali mu się dziwni.

– No, to nie uciek­nie chyba, nie? O któ­rej to było?

– No... – Łu­kasz Dzię­cioł ścią­gnął po­li­cyjną czapkę z dasz­kiem i po­dra­pał się po gło­wie. – Koło pią­tej może Bolo po­szedł.

– Nie py­tam o ko­legę. O któ­rej zna­le­ziono ciało?

– A to gdzieś koło dru­giej. Bo tu­ry­ści naj­pierw zgu­bili szlak, po­tem się po­kłó­cili – czy­tał z kartki za­pi­ski, które skru­pu­lat­nie spo­rzą­dził pod­czas prze­słu­cha­nia. – O deszcz się po­kłó­cili, bo ta pani, Mo­nika, miała pre­ten­sje, że wy­szli, jak pada...

– Do rze­czy, aspi­ran­cie – burk­nął na niego i wło­żył ręce w kie­sze­nie czar­nego, nie­prze­ma­kal­nego pro­chowca. Ro­biło mu się zimno.

– No, jak tu przy­szli, to była druga, ale ucie­kli stąd i za­dzwo­nili po nas z drogi. My przy­by­li­śmy o dru­giej trzy­dzie­ści w miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wali, po­tem mu­sie­li­śmy we­zwać ka­retkę, o któ­rej już wspo­mi­na­łem i do­piero po czwar­tej chło­pak dał radę po­ka­zać nam, gdzie znaj­duje się ciało.

– Za­wia­do­mi­li­ście tech­ni­ków, le­ka­rza i pro­ku­ra­tora?

– Tak, od razu. Jesz­cze przed pa­nem. Po­winni za­raz tu być.

– Znamy per­so­na­lia? – Po­cią­gnął no­sem. Czuł, że na­bawi się dzi­siaj ka­taru.

– Nie wiem, kogo przy­ślą. – Aspi­rant wzru­szył ra­mio­nami.

– Matko, trzy­maj­cie mnie – wy­mam­ro­tał pod no­sem Le­śniak. – De­natki per­so­na­lia. Może za­dzwo­nisz na ko­mi­sa­riat i spraw­dzisz, czy nikt nie zgło­sił za­gi­nię­cia?

– A, do­bra. – Aspi­rant wy­cią­gnął te­le­fon. – Bo­lek, no da­waj, masz coś? Znamy dane? Do­bra, dzięki. – Roz­łą­czył się. – Na ra­zie ci­sza. – Oznaj­mił, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć dźwięk co­raz gło­śniej­szych opa­dów desz­czu, które zy­skały na sile.

– Dzię­kuję, aspi­ran­cie. Do­bra ro­bota, je­ste­ście już wolni. Nie chcę, że­by­ście mi tu się prze­zię­bili i po­szli na L4. Wasz ko­men­dant pew­nie nie byłby z tego faktu za­do­wo­lony – po­wie­dział i w tym sa­mym mo­men­cie zo­ba­czył scho­dzą­cych ze zbo­cza tech­ni­ków oraz dok­tor Ewe­linę Złot­nicką. Lu­bił z nią pra­co­wać, była kon­kretna i pro­fe­sjo­nalna. Na ko­men­dzie wszy­scy na­zy­wali ją „Złot­kiem”. Nie wy­glą­dała jak więk­szość zna­nych mu ko­biet w ki­tlach. Miała iro­keza na gło­wie, po kilka par kol­czy­ków w uszach, no­sie i ję­zyku, w do­datku zwy­kle wkła­dała ubra­nia, które od­sła­niały pę­pek. W dzi­siej­szych oko­licz­no­ściach przy­rody na­rzu­ciła na sie­bie cienką kurtkę o kroju płasz­cza i do tego ko­lo­rowe glany. Tym ra­zem jej wy­bór padł na czer­wone.

– Ewe­linko, tu­taj – po­ma­chał do ekipy i spoj­rzał na ze­ga­rek. Była szó­sta zero zero. Trzy­dzie­ści mi­nut temu, gdy przy­je­chał na miej­sce, za­dzwo­nił do no­wej pro­fi­lerki Car­men Ro­dríguez. Ona też po­winna się zja­wić lada mo­ment. Spoj­rzał w dół zbo­cza, upew­nić się, czy ja­kieś auto nie skręca z kra­jo­wej trójki, ale żad­nego nie do­strzegł. Ruch był jesz­cze nie­wielki. Nie po­winna je­chać za długo, chyba że po­gu­biła się przy ob­jaz­dach spo­wo­do­wa­nych prze­cią­ga­ją­cym się w nie­skoń­czo­ność re­mon­tem drogi w Pie­cho­wi­cach. – No i Bo­rys, gdzie ten cho­lerny Bo­rys – po­wie­dział pod no­sem. On nie ode­brał te­le­fonu, ale Le­śniak wi­dział, że od­czy­tał wia­do­mość z ad­re­sem, którą do niego wy­słał.

– Cześć, co mamy? – za­py­tała ener­gicz­nie drobna ko­bieta, mie­rząca nie­całe sto pięć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu. Miała duże okrą­głe oczy, które, o dziwo, wcale nie zdra­dzały oznak nie­wy­spa­nia.

– Ranny pta­szek z cie­bie – stwier­dził, upi­ja­jąc łyk go­rą­cej kawy z ter­mosu. Ba­sia ni­gdy nie wy­pusz­czała go z domu bez kawy.

– Skąd wiesz, że w ogóle spa­łam – dok­torka mru­gnęła do niego i skie­ro­wała się w stronę ja­skini. – Mnie­mam, że znajdę tam ofiarę?

– Ow­szem. Czyń ho­nory – po­wie­dział, ob­ser­wu­jąc z da­leka jak le­karka pod­cho­dzi do tech­ni­ków, któ­rzy rów­nież za­częli już dzia­łać.

– Nad­ko­mi­sarz Bo­gu­sław Le­śniak?

Usły­szał ko­biecy głos tuż za swo­imi ple­cami, co go za­sko­czyło. Nie wi­dział w przy­by­łej eki­pie ni­kogo in­nego niż zwy­kle, a już zwłasz­cza nie­zna­jo­mej ko­biety. Obej­rzał się z kon­ster­na­cją za sie­bie. I do­piero wtedy przy­po­mniał so­bie, że prze­cież do niej dzwo­nił.

– Car­men Ro­dríguez Za­lew­ska – po­wie­działa ubrana w czarną skó­rzaną kurtkę blon­dynka z dłu­gim war­ko­czem. – Ale na co dzień uży­wam tylko na­zwi­ska Ro­dríguez.

Nie wy­cią­gnęła do niego ręki na przy­wi­ta­nie, więc i on nie ini­cjo­wał fi­zycz­nego kon­taktu.

– Bar­dzo mi miło. Je­żeli mo­żemy przejść na „ty”, to je­stem Bo­gu­sław. – Zmie­rzył ją spo­koj­nym wzro­kiem od stóp do głów. Ale nie było w tym nic lu­bież­nego, zwy­kła ludzka cie­ka­wość. Miała ty­powo sło­wiań­ską urodę, która w ogóle nie pa­so­wała do jej imie­nia i na­zwi­ska oraz faktu, że w po­ło­wie była Hisz­panką. In­for­ma­cje na te­mat jej po­cho­dze­nia uzy­skał od ko­men­danta, więc mu­siały być praw­dziwe.

– Car­men – od­po­wie­działa bez uśmie­chu. – Po­ka­żesz mi miej­sce zbrodni oraz ofiarę? Tech­nicy już za­bez­pie­czyli wej­ście? Nie chcia­ła­bym za­trzeć śla­dów.

Od razu mu się spodo­bała. On też nie wszedł jesz­cze do ja­skini z tego po­wodu. Wy­star­czy, że Bo­lek i Łu­kasz ro­bili to kil­ku­krot­nie, żeby nie zmok­nąć. Prze­wró­cił oczami na to wspo­mnie­nie.

– Dajmy im jesz­cze chwilę – po­wie­dział. – Pa­lisz? – Wy­cią­gnął z kie­szeni paczkę marl­boro i pod­su­nął no­wej ko­le­żance.

– Dzięki, nie palę – po­wie­działa, roz­glą­da­jąc się wni­kli­wie po oko­licy.

– Ja w su­mie też nie – przy­znał. – Chyba że z nu­dów. Przy­je­cha­łaś mo­to­rem? – Spoj­rzał wy­mow­nie na jej strój. Była bez ka­sku, ale mo­gła go prze­cież zo­sta­wić przy ma­szy­nie.

– Tak – przy­znała. – Choć w taką po­godę za­jęło mi to wię­cej czasu. Cho­ler­nie tu ma­cie desz­czowo i śli­sko – po­wie­działa, nie pa­trząc na niego. Skon­cen­tro­wała wzrok na mie­nią­cych się w od­dali bu­dyn­kach. – Auto do­piero ku­pię – wy­ja­śniła, czu­jąc na so­bie jego wni­kliwe spoj­rze­nie. – Stromo tu, w dole rzeka, obec­nie do­syć wzbu­rzona. Za­kła­dam, że mor­derca przy­szedł od góry? W ja­skini jest jedno ciało?

– Tak. – Po­ki­wał głową. – Ofiarą jest ko­bieta w wieku około dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

– Nad­ko­mi­sa­rzu, już można – usły­szeli wo­ła­nie jed­nego z męż­czyzn ubra­nych w białe kom­bi­ne­zony.

– Pa­nie przo­dem – Le­śniak wy­cią­gnął rękę, wska­zu­jąc ja­ski­nię.

Skały przy wej­ściu mie­niły się róż­nymi ko­lo­rami, z któ­rych do­mi­no­wał blady róż. Ob­ro­śnięte były mchem i pa­pro­ciami, a na ich szczy­cie znaj­do­wały się dwa drzewa. Ko­rze­nie jed­nego z nich za­krę­cały w dziwny spo­sób do góry i Bo­gu­sław za­sta­na­wiał się, jak to moż­liwe, że ten buk jesz­cze nie spadł. Sze­roka pie­czara miała głę­bo­kość około dzie­się­ciu me­trów i gdyby nie re­flek­tory tech­ni­ków roz­sta­wione we wnę­trzu, pew­nie nie by­łoby wi­dać jej końca ani za­ułka po­sa­do­wio­nego po pra­wej stro­nie. Wy­glą­dał jak wy­kusz o roz­mia­rach dwa na trzy me­try. Na ziemi i pół­kach skal­nych uj­rzał roz­sta­wione małe świeczki i pu­ste już pod­grze­wa­cze.

– ¡Puta ma­dre!

Nad­ko­mi­sarz usły­szał hisz­pań­skie prze­kleń­stwo pa­da­jące z ust pro­fi­lerki.

– Ja pier­dolę – po­pra­wiła się, nie cze­ka­jąc, aż za­pyta co to zna­czy. – W ży­ciu cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam.

Co cie­kawe, nie wy­czuł w jej gło­sie stra­chu, a je­dy­nie kon­ster­na­cję i cie­ka­wość. Sam nie spo­glą­dał na zwłoki tak długo, jak tylko się dało. Przez lata służby na­oglą­dał się mar­twych lu­dzi i zda­wało się, że ma już tego do­syć. Do dzi­siaj ży­wił szczerą na­dzieję, że nie doj­dzie w naj­bliż­szej oko­licy do żad­nego za­bój­stwa i od­bębni ostat­nie mie­siące do eme­ry­tury we względ­nym spo­koju. My­lił się. Z haka wbi­tego w skałę zwi­sało ciało mar­twej ko­biety. Była naga i blada jak ściana, a jej roz­czo­chrane ciemne włosy się­gały ra­mion.

– Mu­siała wal­czyć, a przy­naj­mniej pró­bo­wać – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na jej brudną twarz, którą kilka go­dzin temu ob­my­wały stru­mie­nie łez. – Otar­cia na skó­rze rąk. – Wska­zał pal­cem uszko­dzone tkanki.

– A jed­nak za pa­znok­ciami nie wi­dać śla­dów walki – wtrą­ciła le­karka me­dy­cyny są­do­wej. – Zero na­skórka czy krwi, chyba że, jak wje­dzie mi na stół, to pod­czas spe­cja­li­stycz­nych ba­dań zo­ba­czę wię­cej. Te­raz je­dy­nie można do­strzec brud. Po­dej­rze­wam, że z ziemi. – Wska­zała ręką pod­łoże bę­dące mie­sza­niną skały, ziemi i pia­sku. Same otar­cia też mo­gły po­wstać od kon­taktu ze skałą. – Cześć, Ewe­lina je­stem. – Le­karka wy­cią­gnęła dłoń w bia­łej rę­ka­wiczce w kie­runku nie­zna­jo­mej, bo Bo­guś za­po­mniał je so­bie przed­sta­wić.

– Car­men Ro­dríguez. – Ko­bieta nie uści­snęła ręki na po­wi­ta­nie, po­ka­zu­jąc dło­nie nie­za­opa­trzone w rę­ka­wiczki. – Nie wy­glą­dasz jak ty­powa pol­ska le­karka.

– A ty jak Hisz­panka – od­biła pi­łeczkę. – Choć ak­cent nieco se­ple­niący, to może i by się zga­dzało – do­dała za­czep­nie. Nie była zło­śliwa, miała spe­cy­ficzne po­czu­cie hu­moru.

– To­uché – przy­znała jej punkt w tej po­tyczce. – A co mo­żesz po­wie­dzieć o tym na­cię­ciu? – Wska­zała na ro­ze­rwane po­ła­cie skóry na pod­brzu­szu, roz­po­czy­na­jące się tuż nad wło­sami ło­no­wymi. Fałdy skóry oto­czone były masą bia­łego tłusz­czu i miało się wra­że­nie, że cała krew wy­pły­nęła z krwio­biegu wła­śnie tą drogą, ob­le­wa­jąc nogi de­natki.

– Szyb­kie, ostre, może na­wet pro­fe­sjo­nalne. – Po­de­szła bli­żej i przyj­rzała się do­kład­niej. Za­raz, za­raz... – Roz­chy­liła dwie strony prze­cię­tej skóry na tyle, na ile mo­gła. – Tam chyba nic nie ma – stwier­dziła, wkła­da­jąc palce w ciało ko­biety. – Hmm... Nie po­wiem wam te­raz, bo w mię­śniach jest za dużo wap­nia.

– Czego? – Car­men przy­su­nęła się bli­żej.

– Wap­nia gro­ma­dzą­cego się, gdy po śmierci za­pas en­zymu ATP wy­czer­pie się i do­cho­dzi do...

– Stę­że­nia po­śmiert­nego – we­szła jej w słowo Car­men.

– Do­kład­nie. Jak we­zmę ją na stół, to spraw­dzę, ale wy­gląda mi na to, że zo­stała po­zba­wiona na­rzą­dów rod­nych. I że ka­stra­cji do­ko­nano, kiedy jesz­cze żyła. – Przyj­rzała się do­kład­nie miej­scu, w któ­rym do­ko­nano cię­cia. Zda­wało jej się, że coś wi­dzi, ale za­schnięta krew unie­moż­li­wiała do­kładną ana­lizę. – Mu­szę ją umyć. Te­raz i tak ni­czego nie można zo­ba­czyć.

Bo­gu­sław Le­śniak wy­krzy­wił twarz, ale tym ra­zem jej nie od­wró­cił. Wy­da­wało mu się, że w przy­padku tak du­żego okru­cień­stwa jest wi­nien tej ko­bie­cie do­kład­niej­sze przyj­rze­nie się śla­dom. – Plamy opa­dowe le­dwo wi­doczne. – Wska­zał na stopy.

– Tak – przy­znała le­karka – ale to nor­malne, bo w ciele zo­stało mało krwi. Po­dej­rze­wam, że przy­czyna zgonu jest ra­czej oczy­wi­sta.

– Wy­krwa­wie­nie – po­wie­działa Car­men.

– Ow­szem. Zo­ba­czymy, co po­każe sek­cja. To tyle na te­raz. Za­bie­ramy ją? Czy cze­kamy na War­sza­wiaka?

– Wal­dek do­stał przy­dział? – Le­śniak się zdzi­wił. Z jego in­for­ma­cji wy­ni­kało, że pro­ku­ra­tor Wal­de­mar War­sza­wiak zło­żył w ze­szłym ty­go­dniu w pro­ku­ra­tu­rze wy­po­wie­dze­nie.

– Ano, Wal­dek – przy­tak­nęła. – Też się zdzi­wi­łam.

– Do­bra, za­bie­raj ją, bę­dziemy w kon­tak­cie – za­pew­nił nad­ko­mi­sarz. – Co o tym my­ślisz? – zwró­cił się w stronę pro­fi­lerki. Po­mysł za­trud­nie­nia spe­cja­li­sty z tej dzie­dziny wy­da­wał mu się cie­kawy, ale tro­chę na wy­rost. W Je­le­niej Gó­rze nie­czę­sto do­cho­dzi do wiel­kich zbrodni, a na­wet je­żeli, to za­zwy­czaj wia­domo, że za­bił któ­ryś z do­brze zna­nych po­li­cji re­cy­dy­wi­stów, albo że była to zbrod­nia ro­dzinna, któ­rych naj­wię­cej jest chyba w każ­dym wo­je­wódz­twie. Za­zwy­czaj za­bija ktoś, kogo do­brze znamy: mąż/żona, chło­pak/dziew­czyna czy brat/sio­stra. Pa­to­lo­gii jest wszę­dzie pełno. Dziś, kiedy stał we­wnątrz Czer­wo­nej Jamy i pa­trzył na wi­szące na li­nie wy­pa­tro­szone ciało mło­dej ko­biety, był cho­ler­nie cie­kaw jej zda­nia.

– My­ślę, że chciał, żeby cier­piała – po­wie­działa po­woli, za­sta­na­wia­jąc się nad każ­dym wy­ra­zem. A wła­ści­wie nad zna­cze­niem ca­ło­ści, bo mor­derca mógł pra­gnąć tego z wielu po­wo­dów. – I my­ślę, że to ktoś, kto nie­na­wi­dzi ko­biet – to zda­nie wy­mó­wiła już w nor­mal­nym tem­pie. – Po­zba­wił ją atry­bu­tów ko­bie­co­ści, cze­goś, co od­róż­nia ją od męż­czyzn. Dla mnie to oczy­wi­sty prze­jaw nie­na­wi­ści, być może po­gardy. Za­kleił jej usta ta­śmą, co może zna­czyć, że chciał po­zba­wić ją prawa głosu.

– Albo że nie chciał, żeby krzy­czała, bo wtedy ktoś mógłby ją usły­szeć – po­le­mi­zo­wał. – Znali się?

– Trudno po­wie­dzieć. Skoro nie ma oczy­wi­stych śla­dów walki – za­sta­no­wiła się. – Być może nie spo­dzie­wała się z jego strony ataku, a to by wska­zy­wało na zna­jo­mość lub dzia­ła­nie z za­sko­cze­nia.

– Albo na to, że ją odu­rzył – rzu­cił po­mysł nad­ko­mi­sarz. – Być może od­zy­skała przy­tom­ność do­piero po­wie­szona na haku. – Ob­ró­cił się, za­no­to­wał w pa­mięci umiej­sco­wie­nie ha­ków wspi­nacz­ko­wych wbi­tych w skałę.

– Ro­hyp­nol? – Spoj­rzała na niego, wy­ma­wia­jąc na­zwę ta­bletki po­tocz­nie zna­nej jako pi­gułka gwałtu. – W Hisz­pa­nii pełno tego gówna do­sy­pują do drin­ków. Zwłasz­cza w se­zo­nie let­nim.

– U nas nie jest le­piej, ale ostat­nio sto­sują to też po­ry­wa­cze, wtedy ich ofiary wy­glą­dają jak pod­chmie­lone i chęt­nie wy­ko­nują po­le­ce­nia. Lu­dzie nie mają na­wet krzty po­dej­rzeń, że są świad­kami upro­wa­dze­nia, skoro nikt nie woła o po­moc... – Roz­ma­wia­jąc, wy­szli z ja­skini na deszcz. – Ale po­cze­kajmy na wy­niki sek­cji. Mogą to być rów­nie do­brze ja­kieś leki na­senne albo tok­sy­ko­lo­gia wyj­dzie czy­sta. – Wzru­szył ra­mio­nami w ge­ście, że ni­gdy nic nie wia­domo.

– OK, jak bę­dzie­cie mieli już ja­kieś zdję­cia i dane, prze­ślij­cie mi na ma­ila. Kiedy mamy spo­tka­nie?

– Wy­daje mi się, że ju­tro rano bę­dzie naj­le­piej. Mu­simy dać czas fa­chow­com na pracę. Pro­po­nuję go­dzinę dzie­siątą. Znasz ad­res ko­mendy?

– Znajdę – rzu­ciła przez ra­mię. – To lecę. Do ju­tra. – Mach­nęła nie­znacz­nie ręką i znik­nęła za ska­łami.

Nad­ko­mi­sa­rzowi Le­śnia­kowi nie da­wała spo­koju jedna myśl. Car­men Ro­dríguez ani razu się nie skrzy­wiła. Nie zwy­mio­to­wała, jak zro­bi­łaby to więk­szość świe­ża­ków na miej­scu zbrodni ani nie po­trze­bo­wała wyjść, by za­czerp­nąć po­wie­trza. Wy­glą­dało na to, że Hisz­pa­nia to bar­dzo nie­bez­pieczny kraj, w któ­rym roi się od bru­tal­nych mor­derstw, albo że ta ko­bieta w ja­kiś inny nie­zro­zu­miały dla niego spo­sób, stała się nie­czuła na ludz­kie cier­pie­nie. To spra­wiało, że Car­men Ro­dríguez za­częła go bar­dzo in­try­go­wać.

– Gdzie, do cho­lery, je­steś – po­wie­dział pod no­sem jesz­cze raz, wy­bie­ra­jąc nu­mer Bo­rysa. Pod­ko­mi­sarz nie ra­czył się do tej pory po­ja­wić. Ow­szem był hu­laką i dużo można by mó­wić o jego fry­wol­nym za­cho­wa­niu, ale je­żeli cho­dzi o pracę ni­gdy nie spóź­niał się tak bar­dzo. Za to nie­obec­ność pro­ku­ra­tora, w ogóle go nie dzi­wiła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki