Kości niezgody - Lisa Regan - ebook + książka
BESTSELLER

Kości niezgody ebook

Regan Lisa

4,5

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Mimo palącego bólu w rękach Josie nie przerywa reanimacji aż do przyjazdu karetki. Gdy sanitariusze odciągają ją od zimnego, wątłego ciała, Noah łamiącym się głosem podaje czas zgonu ukochanej matki.

Josie Quinn i jej partner Noah jadą na wieś, by zjeść obiad w jego rodzinnym domu. Na miejscu z przerażeniem odkrywają, że matka mężczyzny,

Colette, leży w ogrodzie z ustami pełnymi ziemi i nie daje znaków życia. Ekipa Josie przeszukuje dom i okolicę. Dlaczego w pobliżu ciała zakopano paciorki różańca i co oznacza ukryta teczka, oznaczona nazwiskiem

Drew Pratta – najsłynniejszego zaginionego w historii miasteczka Denton? W dodatku wpis w pamiętniku prowadzonym przez Colette sugeruje powiązania między nią a Drew i jego zmarłym bratem.

Czy Josie uwierzy w to, co nie do pomyślenia – że ta uczynna starsza kobieta odpowiada za śmierć obu mężczyzn? I czy świeży związek z Noahem przetrzyma takie oskarżenie?

Jak głęboko trzeba będzie kopać, by odnaleźć prawdę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (132 oceny)
89
27
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Kości niezgody" autorstwa Lisy Regan to trzymający w napięciu thriller. Główna bohaterka, detektyw Josie Quinn, razem z partnerem Noahem zostaje wplątana w skomplikowaną historię, gdy odkrywają ciało matki Noaha w ogrodzie z ustami pełnymi ziemi. Autorka doskonale buduje atmosferę tajemnicy i niepewności, gdy bohaterowie próbują rozwikłać zagadkę śmierci oraz związki z przeszłością rodziny Noaha, zwłaszcza z najsłynniejszym zaginięciem w historii miasteczka. Narracja prowadzona przez Josie pozwala zanurzyć się w jej myślach i emocjach, co dodaje głębi całej historii. Wątki związane z miłością, lojalnością i zawierzeniem dodają tej opowieści wielowymiarowości. "Kości niezgody" to nie tylko pasjonująca zagadka kryminalna, ale także historia o relacjach międzyludzkich i poszukiwaniu prawdy za wszelką cenę. Fani gatunku z pewnością nie będą zawiedzeni tym pełnym zwrotów akcji i zaskakujących momentów thrillerem. Autorka Lisa Regan w "Kości niezgody" prezentuje nie tylko dynamiczną akc...
20
livhannah

Nie oderwiesz się od lektury

polecam :) kolejna książka o Josie Quinn - jak zwykle trzyma w napięciu :)
20
Aniitaa

Nie oderwiesz się od lektury

CZEKAM NA KOLEJNY TOM, ŚWIETNA
10
jurek357

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać i pomyśleć o swojej najbliższej rodzinie...
00
g_piechota

Całkiem niezła

Dla tych czytelników,którzy znają wcześniejsze powieści tej autorki!
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nału:The Bo­nes She Bu­ried
Pro­jekt okładki © GHO­ST­DE­SIGN
Fo­to­gra­fie na okładce© Getty Ima­ges, Shut­ter­stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Lisa Re­gan, 2019 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2019 by Sto­ry­Fire Ltd tra­ding as Bo­oko­uture.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6667-8
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Mo­nice Eb­benga i Bo­ni­cie Klatt.

Mó­wie­nie wła­snym gło­sem ma wielką moc.

PRO­LOG

Krzyki ją ści­gały, ota­czały ją ze wszyst­kich stron, gdy bie­gła po kra­wę­dzi, by w końcu znik­nąć w mroku. Czuła pod sto­pami kłę­bo­wi­sko ro­ślin i ka­mie­nie. Po jej pra­wej stro­nie otwie­rała się prze­paść głę­boka na setki stóp. A w każ­dym ra­zie na tyle wy­soka, że upa­dek skoń­czyłby się śmier­cią. Po le­wej wy­ra­stała ściana gę­stego lasu.

Kiedy roz­brzmiał pierw­szy strzał, usko­czyła w lewo, żeby się schro­nić mię­dzy drze­wami.

Ga­łę­zie ude­rzały ją w ręce i twarz, wy­ci­na­jąc w ja­snej skó­rze cien­kie krwawe li­nie. Na­gle za­ha­czyła pal­cami u nóg o ko­rzeń i stra­ciła rów­no­wagę. Upa­da­jąc, wi­działa zbli­ża­jące się li­ście i ka­mie­nie, ude­rzyła łok­ciem o wielki głaz i jej ra­mię prze­szył prze­raź­liwy ból, który do­tarł aż do głowy. Na­dal sły­szała do­bie­ga­jące z od­dali krzyki. Ła­piąc po­wie­trze ury­wa­nymi hau­stami, ze­rwała się na nogi. Trzy­mała łok­cie bli­sko ciała. Z oczu pły­nęły jej łzy, lecz pa­nika i chęć prze­trwa­nia wio­dły ją głę­biej w las.

Na­gły wy­strzał prze­szył noc.

Mu­siała uciec jak naj­da­lej od obo­zo­wi­ska, ale gęst­nie­jące wio­senne li­sto­wie za­sła­niało świa­tło księ­życa, po­grą­ża­jąc las w kom­plet­nej ciem­no­ści. Z któ­rej strony przy­bie­gła?

Ko­lejny strzał był jak trza­śnię­cie bi­cza, ale kiedy wo­kół niej roz­nio­sło się echo, nie po­tra­fiła roz­po­znać kie­runku, z któ­rego padł. Ru­szyła przed sie­bie, pró­bu­jąc zdrową ręką uto­ro­wać so­bie drogę i ma­jąc na­dzieję, że od­dala się od strza­łów. Pod pal­cami czuła korę i ga­łę­zie drzew, pod sto­pami trza­skały pa­tyki i pędy. Zła­pał ją skurcz mię­śni ły­dek. Jak długo bie­gła? Miała wra­że­nie, że całe go­dziny, ale to nie mo­gła być prawda.

Od­głos ła­ma­nej w po­bliżu ga­łęzi uru­cho­mił w jej gło­wie prze­peł­niony pa­niką krzyk. Ob­ró­ciła się, ale wi­działa tylko czerń. Po­tem roz­legł się głos – zimny i spo­kojny, prze­ci­na­jący ją na wskroś ni­czym ostrze noża, pa­ra­li­żu­jący.

– Na­prawdę my­śla­łaś, że uda ci się uciec?

– Pro­szę – jęk­nęła. – Pro­szę, nie.

U pod­stawy czaszki po­czuła twardy wy­lot lufy.

– Już ni­gdy mnie nie zo­sta­wisz.

ROZ­DZIAŁ 1

Wo­kół drzwi­czek pie­kar­nika wy­do­by­wał się gę­sty, czarny dym. Kasz­ląc, Jo­sie na­ci­snęła wy­łącz­nik i za­częła wy­ma­chi­wać ścierką. Po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia roz­legł się jęk alarmu prze­ciw­po­ża­ro­wego.

– Cho­lera – za­klęła.

Zo­sta­wiła pie­kar­nik i za­częła bie­gać od okna do okna, otwie­ra­jąc je i pró­bu­jąc wy­pu­ścić dym na ze­wnątrz. Po­śród sy­gnału alar­mo­wego usły­szała głos No­aha:

– Jo­sie? Nic ci nie jest? Co się, do dia­bła, dzieje?

Prze­su­nęła jedno z ku­chen­nych krze­seł, we­szła na nie i ze­rwała puszkę alar­mową ze ściany. Za­częła ude­rzać nią o stół, aż wy­pa­dły ba­te­rie i za­pa­dła ci­sza. Od­rzu­ciła urzą­dze­nie od sie­bie i po­słała No­ahowi za­wsty­dzony uśmiech.

– Co ty wy­pra­wiasz? – za­py­tał, wa­chlu­jąc się ręką, żeby od­go­nić tro­chę dymu od oczu.

– Wszystko w po­rządku – wy­mam­ro­tała. – Nic się nie pali.

– Wy­gląda, jakby coś się jed­nak pa­liło.

Jo­sie po­de­szła z po­wro­tem do pie­kar­nika, wło­żyła rę­ka­wice ku­chenne i się­gnęła w czerń, szu­ka­jąc kra­wę­dzi formy do cia­sta. Na wi­dok tego, co wy­cią­gnęła, oboje się skrzy­wili.

– Co... to było? – spy­tał Noah.

Wrzu­ciła wszystko do zlewu, mó­wiąc:

– To miało być cia­sto z ma­li­nami. Twoja mama lubi ma­liny, prawda?

Twarz męż­czy­zny wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie, w któ­rym było wi­dać po tro­sze współ­czu­cie, a po tro­sze scep­ty­cyzm, ze szczyptą prób za­cho­wa­nia po­wagi.

– No tak, ale je­śli chcia­łaś przy­go­to­wać coś na de­ser, brow­nie by wy­star­czyło. Albo babka.

Jo­sie wska­zała blat w kuchni, gdzie pię­trzyły się trzy po­zo­stałe formy do pie­cze­nia – rów­nież spa­lone na wę­giel.

– Tu­taj jest brow­nie, tu była babka, a tam jest dia­bel­skie cia­sto cze­ko­la­dowe z to­rebki, od Betty Cro­ker. Na­wet je udało mi się przy­pa­lić.

Noah oparł się o fra­mugę drzwi kuchni i za­krył usta dło­nią. Jo­sie wy­ce­lo­wała w niego rę­ka­wicę.

– Ani mi się waż śmiać.

Spo­mię­dzy pal­ców za­py­tał:

– Może by tak przy­go­to­wać coś na zimno? Ga­la­retkę? Coś pro­stego.

– Osza­la­łeś? Nie przyjdę do two­jej mamy na obiad z ga­la­retką.

– No to może ku­pimy? – pod­su­nął. – Coś nie­skom­pli­ko­wa­nego.

Nie było naj­mniej­szych szans, by Jo­sie przy­szła do domu Co­lette Fra­ley z czymś nie­skom­pli­ko­wa­nym. Matka No­aha sły­nęła jako do­sko­nała go­spo­dyni. Wszystko, co przy­go­to­wy­wała, wy­glą­dało prze­pysz­nie, a sma­ko­wało jesz­cze le­piej. Przy domu miała bujny, ko­lo­rowy, ide­al­nie wy­pie­lę­gno­wany ogród, a do tego wszyst­kiego znaj­do­wała czas na szy­cie pięk­nych koł­der, które prze­ka­zy­wała dzie­ciom z do­mów dziecka. To z pew­no­ścią z my­ślą o niej wy­my­ślono Pin­te­rest. Lu­dzie tacy jak Jo­sie nie mo­gli się rów­nać z róż­nymi pa­niami Fra­ley tego świata.

Co­lette już i tak le­dwo ją to­le­ro­wała, ale po raz pierw­szy wy­zna­czyła jej za­da­nie – przy­nie­sie­nie de­seru na ich co­mie­sięczny wspólny obiad. Jo­sie po­trak­to­wała tę prośbę zgod­nie z in­ten­cją – jako wy­zwa­nie – i po­przy­się­gła so­bie, że za­służy na cho­lerny me­dal. Chyba. Je­śli uda jej się upo­zo­ro­wać coś ku­pio­nego w skle­pie na wła­sne dzieło.

Oparła się bio­drem o blat.

– Ona mnie ni­gdy nie po­lubi, prawda? Na­wet gdy­bym z za­mknię­tymi oczami przy­go­to­wała su­flet cze­ko­la­dowy, ni­czego by to nie zmie­niło.

Noah zbli­żył się do niej dwoma swo­bod­nymi kro­kami i chwy­cił ją za ra­miona.

– Za dużo my­ślisz. Po pro­stu bądź sobą. Prze­kona się do cie­bie.

„Nie­prawda”, po­my­ślała Jo­sie, ale nie chciała znów się o to kłó­cić. Spo­ty­kali się od roku i przez ten czas zro­zu­miała, że naj­waż­niej­szą osobą w ży­ciu No­aha jest matka. Był naj­młod­szym z trojga ro­dzeń­stwa, ale jego brat miesz­kał w Ari­zo­nie – na dru­gim końcu kraju – a sio­stra z mę­żem w od­le­gło­ści dwóch go­dzin jazdy. Ro­dzice No­aha się roz­wie­dli, kiedy był na­sto­lat­kiem, i o ile Jo­sie się orien­to­wała, żadne z dzieci nie utrzy­my­wało kon­tak­tów z oj­cem.

Spoj­rzała na ze­gar na mi­kro­fa­lówce.

– No to chyba trzeba coś ku­pić. Mu­simy być na miej­scu za pół go­dziny.

– Po­wiemy jej, że by­łaś za­jęta pracą – za­pro­po­no­wał. – I nie mia­łaś czasu nic upiec.

Par­sk­nęła na to śmie­chem.

– Ja­koś mi się nie wy­daje, by to po­mo­gło. – Myśl o roz­mo­wie z Co­lette na te­mat pracy przy­po­mniała jej, że kilka lat wcze­śniej po­strze­liła jej syna pod­czas wy­jąt­kowo stre­su­ją­cej i zło­żo­nej sprawy za­gi­nio­nych dziew­cząt. Jo­sie i Noah byli wy­so­kimi rangą funk­cjo­na­riu­szami po­li­cji w Den­ton i w ciągu ostat­nich kilku lat pra­co­wali nad spra­wami na tyle waż­nymi i bul­wer­su­ją­cymi, by tra­fić do ogól­no­kra­jo­wych me­diów.

Noah za­czął za­my­kać okna.

– Po pro­stu idź się prze­brać – po­ra­dził. – Bę­dzie do­brze.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej Jo­sie sie­działa w sa­mo­cho­dzie No­aha, trzy­ma­jąc na ko­la­nach pu­dełko z ku­pio­nym w skle­pie brow­nie. Je­chali ulicz­kami Den­ton, a jej sa­mo­po­czu­cie nie po­pra­wiło się ani tro­chę. Mia­sto miało około dwu­dzie­stu pię­ciu mil kwa­dra­to­wych po­wierzchni, a znaczną część tego ob­szaru sta­no­wiły dzie­wi­cze gó­rzy­ste te­reny środ­ko­wej Pen­syl­wa­nii. Były tam kręte jed­no­pa­smówki, gę­ste lasy i roz­le­głe wiej­skie osie­dla. Liczba miesz­kań­ców wy­no­siła po­nad trzy­dzie­ści ty­sięcy, a w cza­sie roku aka­de­mic­kiego ro­sła. Kon­flik­tów i prze­stępstw wy­star­czyło, by oboje mieli co ro­bić. Kiedy skrę­cili na pod­jazd przed do­mem Co­lette, Jo­sie po­czuła lekki skurcz żo­łądka. Obie­cała so­bie, że na­stęp­nym ra­zem zrobi to cho­lerne cia­sto z ma­li­nami, choćby miała przy tym spa­lić cały dom.

– Dziwne – mruk­nął Noah, kiedy za­par­ko­wał sa­mo­chód.

Po­dą­żyła za jego spoj­rze­niem do drzwi domu Co­lette. Sze­roko otwar­tych. Były to zwy­kłe grube drew­niane drzwi, po­ma­lo­wane na ra­do­sny błę­kit i ude­ko­ro­wane wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­nym wio­sen­nym wian­kiem z ło­dy­gami żół­tych sztucz­nych kwia­tów.

Zo­sta­wiła brow­nie na sie­dze­niu i ru­szyła za No­ahem. Ra­zem po­ko­nali trzy stop­nie do be­to­no­wego pod­wyż­sze­nia, na któ­rym stały ota­cza­jące drzwi do­niczki z kwia­tami.

Jo­sie po­ło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu.

– Za­cze­kaj – po­wie­działa i się­gnęła do ka­bury na ra­mie­niu. Nie zna­la­zła jej jed­nak, bo nie byli w pracy. – Po­win­ni­śmy to zgło­sić? – za­py­tała.

Po­słał jej nie­pewny uśmiech.

– Co zgło­sić?

Jo­sie ru­szyła w stronę otwar­tych drzwi.

– Coś tu nie gra – szep­nęła.

Noah wy­buch­nął śmie­chem.

– Dla­czego tak my­ślisz? Mama zo­sta­wiła otwarte drzwi. Ostat­nio zda­rza jej się za­po­mi­nać, pa­mię­tasz?

Pa­mię­tała. Noah i jego sio­stra od­byli ostat­nio kilka dys­kret­nych roz­mów o tym, że na­le­ża­łoby ją prze­ba­dać pod ką­tem Al­zhe­imera lub de­men­cji, choć do­piero stuk­nęła jej sześć­dzie­siątka. Mimo to, wcho­dząc za No­ahem do sa­lonu Co­lette, rów­nież utrzy­ma­nego w od­cie­niach błę­kitu, Jo­sie nie po­tra­fiła zwal­czyć stra­chu, który za­gnieź­dził się w jej żo­łądku. Słab­nące świa­tło póź­no­po­po­łu­dnio­wego słońca prze­szy­wało po­kój, spra­wia­jąc, że par­kiet lśnił. Mała szu­flada ni­skiego sto­lika była otwarta, a jej za­war­tość roz­sy­pana na pod­ło­dze. Le­żały tam oku­lary Co­lette do czy­ta­nia, paczka chu­s­te­czek, dłu­go­pis i no­tat­nik. Jo­sie zro­biła krok w tamtą stronę. W szu­fla­dzie na­dal po­zo­stało kilka przed­mio­tów. Czyżby Co­lette cze­goś szu­kała?

– Mamo? – za­wo­łał znów Noah, prze­su­wa­jąc się w głąb domu.

W ja­dalni pa­no­wał pół­mrok i wszystko wy­glą­dało zwy­czaj­nie. Jo­sie za­częła się za­sta­na­wiać, czy Co­lette za­po­mniała o ich pla­no­wa­nej wi­zy­cie. Za­wsze po przy­jeź­dzie za­sta­wali na­kryty stół. W za­sa­dzie nie­za­leż­nie od oka­zji w ca­łym domu uno­sił się za­pach wspa­nia­łych po­traw go­spo­dyni.

– Noah – ode­zwała się Jo­sie. – Na­prawdę my­ślę...

On jed­nak był już w kuchni i znów na­wo­ły­wał matkę. Jo­sie szybko się po­ja­wiła za jego ple­cami. Górne świa­tło pa­dało na wy­sprzą­tane, czy­ste po­miesz­cze­nie. Wszystko wy­glą­dało, jakby było na swoim miej­scu, je­śli nie li­czyć ko­lej­nych dwóch otwar­tych szu­flad. Ich za­war­tość – ścierki do na­czyń, kor­ko­ciąg, menu re­stau­ra­cji na wy­nos, la­tarka, kilka świec i za­pal­niczka – zo­stała roz­rzu­cona po bla­cie.

Jo­sie za­ci­snęła dłoń na ra­mie­niu No­aha i od­wró­ciła go do tyl­nych drzwi, które rów­nież stały otwo­rem. Wy­czuła, że jego ru­chy stają się bar­dziej ener­giczne. Kiedy wy­cho­dzili tyl­nymi drzwiami, krzyk­nął jesz­cze raz:

– Mamo?

Ich buty za­to­piły się w gę­stej tra­wie, gdy ru­szyli, żeby zba­dać ogromny ogród. Jego te­ren wy­zna­czało wy­so­kie białe ogro­dze­nie oto­czone ra­ba­tami peł­nymi kwit­ną­cych kwia­tów, a w rogu stała nie­wielka drew­niana szopa. Jo­sie zro­biła krok w stronę pa­tio po­środku ogrodu, za­sta­wio­nego cięż­kimi me­ta­lo­wymi me­blami, i ba­dała wzro­kiem każdy cal po­wierzchni. Na­gle gwał­tow­nie wcią­gnęła po­wie­trze i wska­zała coś wy­sta­ją­cego z ra­baty na od­le­głym krańcu.

– O mój Boże, Noah, czy to jest...

Słowa za­marły jej w gar­dle i ru­szyła bie­giem przez ogród, a Noah po­dą­żył za nią.

Co­lette le­żała na brzu­chu. Górna część tu­ło­wia spo­czy­wała w kwiet­niku, a z da­leka było wi­dać tylko jej wy­sta­jące stopy. Z bli­ska Jo­sie na­tych­miast zo­ba­czyła rę­ka­wice ogro­dowe na dło­niach i małą ło­patkę we­tkniętą w zie­mię kilka cali da­lej.

– Mamo! – wy­krzyk­nął Noah, a w jego gło­sie po­brzmie­wała pa­nika. Opadł na ko­lana, za nim uklę­kła Jo­sie. Wspól­nie prze­krę­cili Co­lette na plecy. Miała za­mknięte oczy, a po­liczki i ubra­nie uma­zane zie­mią. Szu­ka­jąc tętna na jej szyi, Jo­sie po­czuła pod pal­cami chłód. Nie wy­czuła na­to­miast pulsu.

Noah już na­chy­lał się nad klatką pier­siową matki. Po­ło­żył jedną dłoń na dru­giej, splótł palce i za­czął uci­skać. Kiedy li­czył do trzy­dzie­stu, Jo­sie od­chy­liła brodę Co­lette, żeby usta były otwarte i za­ci­snęła palce na jej no­sie.

– Te­raz! – za­wo­łał, kiedy skoń­czył uci­skać.

Jo­sie zbli­żyła usta do ust Co­lette i wdmu­chała po­wie­trze do środka. Do jej ust przy­cze­piło się coś cuch­ną­cego i ziar­ni­stego. Po­wie­trze nie do­cie­rało do klatki pier­sio­wej Co­lette tak, jak po­winno. Qu­inn za­nio­sła się kasz­lem, usia­dła i wy­tarła usta.

– Co ty wy­pra­wiasz? Jezu! Nie prze­sta­waj. Mu­simy ją ura­to­wać! – za­wo­łał Noah.

Ode­pchnął Jo­sie i za­ci­snął wargi na ustach Co­lette, ale po jed­nym od­de­chu rów­nież się od­su­nął, za­czął kasz­leć i pluć.

– To zie­mia. Noah, to jest zie­mia.

Ode­pchnęła go łok­ciem, wci­snęła pa­lec do ust Co­lette i wy­gar­nęła z nich małą bryłkę mo­krej, brą­zo­wej ziemi. Po­wtó­rzyła czyn­ność trzy lub cztery razy, ale drogi od­de­chowe wciąż nie były oczysz­czone. Po­czuła, że serce za­miera jej ze stra­chu. Obok niej Noah cał­ko­wi­cie znie­ru­cho­miał z ustami otwar­tymi w gry­ma­sie prze­ra­że­nia.

– Po­móż mi! – krzyk­nęła. – Po­móż mi ją prze­wró­cić na bok!

Jakby w zwol­nio­nym tem­pie Noah wy­cią­gnął rękę przed sie­bie, zła­pał matkę za ra­mię i po­pchnął, a Jo­sie prze­krę­ciła ją na bok, wciąż pró­bu­jąc pal­cami oczy­ścić drogi od­de­chowe z mocno ubi­tej ziemi. Kiedy uznała, że udało jej się wy­do­być już pra­wie wszystko, prze­wró­ciła Co­lette z po­wro­tem na plecy i pró­bo­wała wdmu­chać po­wie­trze do jej płuc. Prze­pływ był cał­ko­wi­cie za­blo­ko­wany.

Gdzieś z tyłu głowy Jo­sie po­ja­wiła się myśl, że Co­lette ode­szła, ale nie mo­gła znieść wy­razu ab­so­lut­nego prze­ra­że­nia na twa­rzy No­aha, więc kon­ty­nu­owała re­ani­ma­cję.

– Za­dzwoń pod dzie­więć­set je­de­na­ście – wark­nęła do niego i za­raz wró­ciła do uci­ska­nia klatki pier­sio­wej Co­lette. Noah, wciąż wpa­trzony w twarz matki, ani drgnął.

Kiedy Jo­sie za­wzię­cie re­ani­mo­wała, pot ście­kał jej z czoła na ko­niu­szek nosa, a stam­tąd ska­py­wał na nie­ru­chome ciało Co­lette.

– Te­raz, Noah. Już! Dzwoń pod dzie­więć­set je­de­na­ście!

Nie prze­sta­wała, choć bo­lały ją barki i ra­miona, twarz miała uma­zaną reszt­kami ziemi wciąż wci­śnię­tej do ust Co­lette i była spo­cona od stóp do głów. W końcu zja­wili się sa­ni­ta­riu­sze i de­li­kat­nie ją od­su­nęli. Jakby z od­dali do­cie­rało do niej, że prze­ka­zują so­bie in­for­ma­cje, za­stę­pują ją przy re­ani­ma­cji, a po kilku mi­nu­tach je­den z nich po­daje czas zgonu.

Po­tem usły­szała wy­cie – ni­skie, gar­dłowe i roz­dzie­ra­jące. To wył Noah.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki