Ostrożna archeologia - Mariusz Tkaczyk - ebook

Ostrożna archeologia ebook

Tkaczyk Mariusz

0,0

Opis

Witajcie w nowym 1935 roku. Między Sojuszem anglo-amerykańskim i Unią Rzymską trwa kruchy pokój, nadwyrężany tylko przez szpiegów i morderców. Stany Zjednoczone okupują Meksyk, ale daleko im do świętowania całkowitego zwycięstwa. W dżungli Jukatanu pojawia się coś, co zaczyna zabijać amerykańskich żołnierzy a czołgi i ciężarówki traktuje jak dziecięce zabawki. Waszyngton wysyła grupę Sił Specjalnych ze swoimi demonami i osławionego archeologa Iana Jonesa, żeby załatwili sprawę raz na zawsze. Wywiad Legionu Rzymskiego w Paryżu, też chciałby coś wiedzieć o nowych demonach na drugim końcu świata, więc kapitan John Kowalski, chcąc nie chcąc zmierza do dżungli pełnej majańskich ruin i potworów. Prosto z urlopu w Warszawie, który tylko potwierdził porzekadło, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Towarzyszyć mu będą kobiety znane z zamiłowania do turystyki, nieumiejętności posługiwania się bronią, wścibstwa i skutecznego pozbywania się na zawsze kolejnych mężów. Wszyscy oni znikną w meksykańskiej dżungli, ale kto z niej powróci?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OSTROŻNA ARCHEOLOGIA

MARIUSZ TKACZYK

Copyright © Mariusz Tkaczyk, 2023

All rights reserved

Cover © Mariusz Tkaczyk

ISBN 978-83-969734-0-5

fb/Mariusz Tkaczyk Books

Seria John Kowalski

Do piekła i z powrotem

Ostrożna archeologia

John Kowalski powróci w powieści

Towarzysz demon

Prolog

Meksyk, Droga Campeche-Merida

Sierżant Parks zaklął cicho, kiedy ciężarówka Chevroleta podskoczyła na kolejnej dziurze w szutrowej drodze. Spojrzał na szeregowego usiłującego spać na twardej ławce za kabiną. Ten przyzwyczajony do ciężkiego słownictwa sierżanta nie zmienił pozycji i nawet nie otworzył oczu. Parks odwrócił głowę. Była tam cholerna dżungla Jukatanu. Tyle się o niej nasłuchał i kiedy zobaczył, jak wygląda w rzeczywistości, był nią zawiedziony. Niskie, gęste krzaki i drzewa o gęstości żywopłotu. Gdzie im tam do lasów Oregonu. Za to natura nie poskąpiła tutaj na cholernym robactwie. Nieostrożny przybysz z północy, który zagłębiłby się między drzewa, mógł łatwo zostać otruty, zagryziony albo zjedzony żywcem. Zależnie od humoru miejscowej fauny i flory.

Słońce właśnie zachodziło i drogę powoli spowijała ciemność. Przed Chevroletem widać było cień małej tankietki M1 a z tyłu słabe światła pozostałych ciężarówek konwoju. Sierżant znowu zaklął. Cholerni marines, wylądowali na początku inwazji w portach Veracruz, Campeche i Cancún śpiewając te swoje:

„Od sal Montezumy;

Do brzegów Trypolisu;

Walczymy w bitwach naszego kraju...”

I od tej pory nie ruszyli dupy z plaży. Pewnie dowództwo czeka, aż dostatecznie podupczą i pochleją z miejscowymi wąsatymi senioritami. A resztę musi jak zwykle załatwić cholerna piechota. Na północy poszło łatwo. Amerykańskie czołgi, wspierane przez lotnictwo przetoczyły się przez pustynie i wjechały do Mexico City, ale potem zaczęły się góry w Chiapas i dżungla na Jukatanie. Trzecia Dywizja Piechoty zajęła bez walki większość miast, bo co zostało z armii meksykańskiej, po prostu zagłębiło się dziesięć kroków w głąb dżungli i zniknęło. Potem przez miesiąc zapanował pozorny spokój, zwłaszcza po egzekucji burmistrza Meridy i miejscowego biskupa przed katedrą św. Ildefonsa z Toledo. Teraz niedobitki armii meksykańskiej zaczęły wychodzić z dżungli i kąsać najeźdźców. Parks pomyślał, że Meksykanie z Jukatanu wcale nie przypominają tych znanych mu głównie z westernów opasłych amigos w wielkich kapeluszach, obwieszonych taśmami z nabojami i nożami. Ludzie z dżungli byli chudzi, niewysocy, a na ich twarzach rzadko gościł uśmiech. Zaczęły znikać patrole i konwoje z zaopatrzeniem jadące z portów w głąb lądu. A przewozić trzeba było wszystko, bo żywność rekwirowana miejscowym wywoływała u żołnierzy różne niepożądane skutki, często śmiertelne.

Logistyka amerykańskiej inwazji opierała się na portach. Stąd tak ważny był port w Campeche, skąd wyruszył konwój. Niestety załadunek się przeciągnął, a cholerny porucznik, który dowodził, zamiast użyć szybkich ciężarówek zdecydował, że wszyscy będą się wlec w żółwim tempie za tankietką. I w ten sposób nie zdążyli do Meridy przed zmrokiem. A noc nie była ich przyjacielem. Sierżant przypomniał sobie plotki o zaginięciu dwóch konwojów eskortowanych przez czołgi. Duże czołgi. Meksykanie nie mieli nic w swoim arsenale, co mogłoby poważnie zadrapać na nich farbę, nie mówiąc o zatrzymaniu czy zniszczeniu, ale plotki się rozchodziły. I może z tego powodu pojawiła się najnowsza, o tym, że do Campeche płyną ze Stanów Zjednoczonych oddziały specjalne. Parks raz miał okazję oglądać w akcji chłopaków z pentagramami na rękawach i nie chciał powtarzać tego doświadczenia.

Nagle Chevrolet gwałtownie zahamował, a sierżant zobaczył, że prowadząca tankietka zatrzymała się dwadzieścia jardów przed nimi. Po chwili usłyszał hamowanie ciężarówek z tyłu i cały konwój stanął. Włączył reflektor i próbował nakierować go na drogę przed tankietką. Z kabiny kierowcy wyskoczył porucznik.

– BAR na dach!

Parks szturchnął nogą żołnierza na ławce. Szeregowy podniósł się z miejsca i podrzucił karabin maszynowy na górę kabiny. Poprawił metalowe nóżki i docisnął magazynek.

– Co się dzieje sierżancie?

– Nie wiem.

– Banditos?

– Nie wiem. Rozglądaj się dookoła.

Sierżant też się rozglądał, ale niczego dziwniejszego niż zwykle nie zobaczył w świetle reflektora. Zwrócił się więc do przełożonego stojącego obok samochodu.

– Dlaczego się zatrzymaliśmy sir?

Porucznik podszedł do burty ciężarówki.

– Poświeć do przodu tylko wyżej. Podobno drzewo zwaliło się na drogę.

Sierżant lekko przesunął strumień światła z reflektora.

– Tamto sir? – zapytał.

Wszyscy zaczęli wpatrywać się w pień, który odchylił się do połowy drogi do szosy i jakoś nie zamierzał zwalić się do końca.

– Chyba tak – zapewnił niepewnie porucznik.

– To drzewo chyba się przechyla. W górę i w dół sir.

– Może coś na nie napiera...

– To duże drzewo.

– Może małpy obsiadły koronę...

– To, co robimy dalej sir?

– Czekamy sierżancie.

Czekali pół minuty. Pień pękł z głośnym trzaskiem i góra liści i gałęzi spadła, tarasując drogę. A potem cały las zaczął się upiornie poruszać w wąskim snopie światła. Wszystkie trzy karabiny maszynowe tankietki zaczęły strzelać w prawą stronę drogi, w poruszający się las.

– Co to sierżancie?

– Strzelaj Nichols – sierżant nie wiedział, ale był pewien, że to coś wielkiego, groźnego i zmierza w ich kierunku, powalając po drodze drzewa.

– Do czego?!

– Do lasu! Tam, gdzie się rusza.

Szeregowy przesunął bezpiecznik i dołączył do strzelania tankietki. Po chwili musiał wymienić pusty magazynek i nie zobaczył, jak coś zamajaczyło w świetle reflektora i w następstwie tego 9-tonowa tankietka wzleciała w powietrze i spadła w krzaki pobocza drogi. Ciężarówka była następna w kolejce. Pchnięta od strony lasu przewróciła się na bok. Sierżant wylądował w krzakach na poboczu, uderzając głową o pień małego drzewa.

Po minucie oprzytomniał. Zza liści dobiegły go odgłosy wystrzałów i krzyki. Odgarnął liście i zobaczył palącą się na drodze ciężarówkę i odległe błyski wystrzałów. Potem coś przesunęło się obok, przyginając przydrożne krzewy i wgniatając go w trawę. Podniósł się i zaczął biec jak najdalej od drogi. Liście rozcinały mu skórę na rękach i na twarzy, ale nie zważał na nie wcale. Po dziesięciu minutach zatrzymał się i nasłuchiwał.

Odległe wrzaski żołnierzy mieszały się z wrzaskami spłoszonych ptaków i szumem dżungli. Potem wszystko przycichło, tylko za plecami słychać było trzaski łamanych drzew. Sierżant znowu na oślep przedzierał się przez dżunglę, odgarniając rękami gałęzie przed sobą. Trafił na małą polankę oświetloną blaskiem księżyca i tu się zatrzymał. Ręce mu drżały, a pot zalewał oczy. Trzaski drzew były coraz bliższe, ale nic nie widział między drzewami. Potem zwaliło się drzewo na skraju polanki. Wstrzymał oddech i znieruchomiał. Natychmiast obsiadły go dziesiątki komarów much i jakiegoś innego paskudztwa, którego nazw nigdy nie poznał. Zobaczył między drzewami na skraju lasu lśniący przesuwający się wzorek. Potem poczuł coś nad sobą jakby węszenie i podmuch wiatru na twarzy. Podniósł głowę i zobaczył coś, czego nie spodziewał się w najgorszym koszmarze. Ciało mu zamarło i stał przez chwilę z głową zadartą do góry. Wielki rozwidlony język strącił mu czapkę z głowy, przycisnął się do ostrzyżonej głowy, a potem zaczął przesuwać się w dół. Sierżant wrzasnął, a chwilę później ten wrzask powtórzyły wszystkie okoliczne ptaki. Z góry opadła wielka głowa z otwartą paszczą i połknęła go w całości. Parks poczuł, jak łamią mu się kości nóg, potem przestał czuć cokolwiek poniżej pasa. Po chwili przestało go wciągać i poleciał na dół, na trawę polanki. Cały pokryty był śluzem i kiedy otworzył oczy, widział wszystko jak przez mgłę. Cień przemknął przez oświetloną polankę i zniknął. Sierżant ruszył palcami u rąk, bo niczym więcej mu się nie udało. Leżał bezwładny na trawie, a śluz z niego ściekał. Nie poczuł pierwszych ugryzień, ale następne w brzuch i szyję już tak. Mrówki nie bały się żadnych potworów i pierwsze dotarły do potencjalnej kolacji. Więksi padlinożercy siedzieli cicho w swoich kryjówkach i nasłuchiwali odgłosów łamanych drzew, a woń śluzu też ich skutecznie odstraszała. Mrówki odgryzały kawałki ciała i taszczyły je w kierunku wysokiego na dwa metry mrowiska, ale do królowej też wysłano wiadomość o jedzeniu i ona miała zdecydować czy przeniosą je po kawałku, czy w całości jednym zbiorowym wysiłkiem. Sierżantowi było to już obojętne, bo po trzydziestym ugryzieniu stracił przytomność.

Okoliczne papugi nadal milczały, kuląc się na gałęziach przy każdym trzasku łamanych drzew. Coś podniosło się ponad korony drzew i jakby zaczęło węszyć, szukając następnej ofiary, ale ptaki go nie interesowały. Po chwili jakby zawiedzione opadło na trawę i przy wtórze łamanych drzew i gałęzi zaczęło oddalać się na południe.

Wieści rozchodziły się powoli. Kiedy o godzinie dwudziestej konwój nie dotarł do Meridy, dowódca 30 Pułku Piechoty wysłał radiogram do Campeche. Zaopatrzeniowcy z 3rd Train przeprowadzili szybkie dochodzenie, a wiadomość dotarła przed dwudziestą drugą do dowodzącego trzecią dywizją, generała brygady Caspera H. Conrada Jr. Generał miał 63 lata i czekał z niecierpliwością do następnego roku na osiągnięcie obowiązkowego wieku emerytalnego. Był weteranem wszystkich wojen, w których brały udział Stany Zjednoczone od wojny z Hiszpanią w 1898. A teraz, zamiast spokojnie położyć się do łóżka, musiał załatwić opieprz dla kilku osób.

– Charles, zestawienie konwoju proszę. Nie dostałem go w tym meldunku.

Szef sztabu dywizji Charles Thompson był przygotowany na wszystko, a opieprz w kwaterze transportu dziesięć minut wcześniej zdziałał cuda.

– Generale, osiem ciężarówek z amunicją strzelecką i żywnością dla 30 pułku.

– Eskorta?

– M1 Combat Car i pluton piechoty z 38.

– Dlaczego wyjechali tak późno?

– Dowódca czołgu zameldował uszkodzenie przekładni i ją naprawiali.

– Nie mogli wysłać innego czołgu?

– Zostały tylko te przerobione M2, ale one są powolne. Wlekliby się wtedy ponad cztery godziny do tej Meridy.

– Co wyślemy rano?

– 30 pułk wyśle patrol wzdłuż drogi, a my samoloty. Jak ich znajdą, to wyślę dwa M2 i pół kompanii piechoty. Może mieli tylko usterki albo przeczekują pożar lasu.

– Ale sam w to nie wierzysz?

– Trzeba mieć nadzieję...

– Wyślij z nimi Andersona z wywiadu, na wypadek najgorszego. On jest najbardziej łebski z tej bandy i znajduje ślady. Albo ich brak.

– Za przeproszeniem generale, on twierdzi, że jakaś siła nieczysta gra w kulki naszym sprzętem i przestrasza na śmierć żołnierzy.

– I jeśli znowu będzie tak samo, jak wcześniej, to przyznam mu rację Charles.

– Co wtedy zrobimy?

– Zadzwonimy do chłopców w Waszyngtonie, tych w czarnych mundurkach z pentagramami na rękawkach. To oni są specjalistami od siły nieczystej. Niech przyjadą i tu powęszą. Masz coś jeszcze dla mnie?

– Hmm. Patrol do Nueva Vida nie odpowiada na wezwania radiowe.

– Od kiedy?

– Od trzech dni...

Rozdział 1

Paryż, Francja

Kapitan John Kowalski siedział na ławce w ogrodzie klasztornym. Ubrany był w mundur Legionu Chrześcijańskiego francuskiego wzoru z krzyżem Św. Andrzeja. Przez ostatnie lata rzadko występował w mundurze. O ile Legion był tarczą i mieczem zjednoczonej w Unii Rzymskiej Europy przeciwko demonom powstałym po wielkiej epidemii, to obecnego pracodawcę Johna, czyli Dział Operacji Wywiadu Legionu, można było śmiało nazwać zatrutym sztyletem. Oczywiście metaforycznie, bo nikt nie wynalazł jeszcze trucizny działającej na demony. W zasadzie był Amerykaninem z polskiej rodziny, która powróciła do Europy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, ale raczej nie przyznawał się do tego publicznie. Sojusz Brytyjsko-amerykański, bez opamiętania wysługujący się demonami był bowiem śmiertelnym wrogiem Unii.

Epidemia grypy hiszpanki wybuchła w wojskowych obozach w Ameryce i to nie rodzina kapitana przywiozła ją do Europy, tylko amerykańscy żołnierze i marynarze. W ciągu roku, w bolesnej agonii zginęło ponad pięćdziesiąt milionów ludzi. Świat stał się jeszcze bardziej ponurym miejscem, a większość tych, którzy przeżyli, pogodziła się z jego nadciągającym końcem. Apokalipsa była na wyciągnięcie ręki.

Nikt nie przyznawał się publicznie do wywołania pierwszego demona pod koniec wielkiej epidemii, ale wszyscy zainteresowani wiedzieli, kto odkrył, że demony są posłuszne i nauczył się nimi posługiwać. Był to nieświętej pamięci Howard Northrop, profesor z Oxfordu. Zdążył jeszcze opublikować pierwszą pracę naukową na temat demonów, a potem odszedł nagle z tego świata, pocięty na dwadzieścia kawałków, na skutek błędnie wypowiedzianej formuły. Pracę naukową usiłowała utajnić i wykorzystać dla własnych celów grupa ludzi rządzących Imperium, ale mleko się już rozlało. Loże masońskie w Europie i Stanach Zjednoczonych zaczęły własne eksperymenty, a potem formuły rozprzestrzeniły się po świecie. Większość światowych wyznań miała swoje własne piekło, a niektórzy ich wyznawcy ambicję, żeby sprowadzić je natychmiast na Ziemię. Więc potwory przechadzały się między ludźmi, mordując i strasząc na polecenie swoich władców. Zgnębioną Wielką Wojną i pięcioletnią epidemią Europie na pomoc przyszedł Kościół. A potyczki ze stworami z piekła rodem zweryfikowały wiarę jego funkcjonariuszy. Ci głęboko wierzący wracali zwycięsko, a reszta kończyła rozszarpana na kawałki razem z żołnierzami, których prowadzili. Czyszczenie Europy kontynentalnej trwało dziesięć ponurych lat. W tym czasie Sojusz wciągnął demony w struktury władzy, aczkolwiek zwykli ludzie w Anglii czy Stanach Zjednoczonych rzadko mieli z nimi do czynienia. Nikt nie wiedział, czym są istoty kierujące potworami i dlaczego słuchają poleceń. I dopóki były posłuszne i użyteczne, żaden z ich panów nie zamierzał się tym przejmować.

Krew, wszędzie ślady krwi. To nic, że dawno temu wsiąkła w ziemię. Ciągle się o niej pamięta i widzi oczyma wyobraźni. Cała Europa to jedna wielka rana.

– O czym pan myśli kapitanie? O czymś przyjemnym?

– Teraz? Nie – Kowalski odwrócił głowę do pytającej. – Patrzyłem na te kamienne schody.

To nie była jego pierwsza wizyta w klasztorze Karmelitów Bosych przy Rue d'Assas. Ojciec Anton, który miał zamiłowanie do historii, opowiedział mu o schodach. O tym, jak we wrześniu 1792 podwładni Dantona wpadli do klasztoru i wyciągali z cel więzionych księży, którzy nie chcieli wcześniej zaprzeć się wiary. Wypychano ich na schody, gdzie już czekała paryska tłuszcza z siekierami, pikami i nożami. Urzędnicy pilnowali porządku, żeby każdy z tłumu mógł dźgnąć, uderzyć czy nawet przejechać nożem po gardle spętanym ofiarom. Zabitych więźniów rzucano na stos pod ścianą, a trzech biskupów skończyło rozerwanych na kawałki. Głodni paryżanie skrzętnie je zebrali, żeby dodać do pożywnej zupy, a ci mniej głodni tylko zabrali je ze sobą na pamiątkę. Potem uszczęśliwiony tłum ruszył do centrum wysłuchać kolejnych rewolucyjnych proklamacji, a zwłoki obdarto ze wszystkiego użytecznego i wywieziono wieczorem pod miasto. Tak, krew już dawno wsiąkła w ziemię i może dlatego kwiaty tak pięknie tu rosły. A teraz był listopad i nie było żadnych kwiatów, tylko zimny wiatr, który potęgował jeszcze chłód kamiennej ławy, na której siedzieli. Kowalski spojrzał na okrągłe oczka wodne pośrodku ogrodu. Aczkolwiek słowo ogród brzmiało dumnie wobec niskich żywopłotów i nielicznych drzew, które zaczęły zrzucać swoje liście.

– Niech mi pan opowie o Palestynie.

– To ściśle tajne panno Montefort.

– Alicjo. Proszę mi mówić Alicjo kapitanie.

– Więc Alicjo, jak to powtarzam, to wszystko jest tajne.

– Byłam przy planowaniu i potem czytałam skróconą wersję wydarzeń.

– Nie wierzę, że miała pani dostęp do tego raportu.

– Pański oddział pojechał do Palestyny. Próbowaliście zniszczyć Arkę Przymierza, którą znaleźli Anglicy. Bezskutecznie. Wszyscy pańscy ludzie zginęli. Wrócił pan do Paryża z małym dziwnym chłopcem, którego nikt nie rozumie. Czy to się zgadza kapitanie?

– Może tak, może nie. – Kowalski pokręcił głową z niedowierzaniem. – Będę musiał zameldować o tej rozmowie.

– Proszę bardzo. Co się stało z Arką?

– Nie wiemy. Jest niebezpieczna dla każdego. Myślę, że nadal jej nie opanowali i jest nadal w Palestynie.

– A jeśli jest już w Londynie albo Nowym Jorku?

– To za tydzień Rothschildowie będą ją obwozić po Picadilly, a miesiąc później Anglicy wylądują w Calais i z Arką, niesioną na czele pochodu ruszą na Paryż.

– A my? Co zrobimy?

– Zatrzymamy ich – Kapitan się uśmiechnął. – Albo zginiemy. A z tym że za miesiąc, to trochę przesadziłem. Teraz są sztormy na Kanale. Dopiero wiosną.

– No to przestanę się martwić.

– Była tu już pani? – kapitan zmienił temat rozmowy.

– Nie. A pan?

– Kilka razy.

– Dlaczego pan pyta?

– Jeśli chciałaby pani poszerzyć wiedzę, to jest klasztor Karmelitów Bosych.

– Ani na zewnątrz, ani kiedy wpuścili nas do środka, nie widziałam żadnego zakonnika.

– To dobrze ukryty i zakamuflowany ośrodek.

– Dopóki ktoś nie zacznie zadawać pytań. – Dziewczyna pokazała wzrokiem kilka par spacerujących niedaleko.

– Jakich pytań?

– Na przykład, kim są ci wszyscy ludzie w środku.

– Dowie się pani – kapitan znowu się uśmiechnął. – Kiedyś. Albo nigdy.

– Dlaczego ciągle jest pan taki drażliwy?

– Więc wytłumaczysz mi panno Montefort jeszcze raz, dlaczego siedzimy tu razem?

– To proste. Czego pan nie zrozumiał kapitanie?

– No niczego nie rozumiem, a zwłaszcza tego zainteresowania.

– Bardzo chcę zobaczyć na własne oczy tajemniczego chłopca, którego podobno przywiózł pan z Palestyny.

– Dlaczego?

– Bo jestem wścibska!

– To ściśle tajne.

– Mam wszystkie upoważnienia.

– A co ja mam z tego mieć?

– W zamian dam się zaprosić na kolację dzisiaj wieczorem.

– Tak? A kiedy wybłagałem tę randkę?

– Cały czas pan błaga. Widzę to w pana oczach.

– Nie sądziłem, że tak łatwo mnie rozszyfrować. Pewnie dlatego umieścili panią w planowaniu Wydziału Operacji.

– Nie jest pan na bieżąco. Teraz jestem w dziale badań.

– Coś ciekawego pani badała ostatnio?

– Tak i mamy pewien kłopot – Alicja posłała mu smutny uśmiech, ledwie widoczny znad postawionego kołnierza. – Z czymś groźnym, co przywiózł pan niedawno z Anglii.

– Stare manuskrypty nie mogą być przesadnie groźne. I na pewno nie odgryzają czytającemu głowy.

– Chciałabym być taką optymistką jak pan kapitanie. Długo jeszcze będziemy na niego czekać?

– Tyle ile trzeba. Oni wszyscy tutaj są ważniejsi, niż się pani wydaje.

Abed szedł posłusznie za opiekunką, nie rozglądając się dookoła. Poznał już wszystkie pomieszczenia, do których go dopuszczono. A tam, gdzie zabroniono mu wchodzić, dostanie się wkrótce. Nawet do wielkiej wioski, która rozciągała się wszędzie dookoła domu. Wiedział też, dokąd idą. Opiekunka, która kazała nazywać się Marią, była łatwa do przeczytania. Tak jak owce, pomyślał i się zasmucił. Jego owce zostały daleko, a w wielkich wioskach obcych nie widział żadnych. Wszystko to było dziwne. Skąd w takim razie bierze się tu jedzenie? Na taką obfitość posiłków potrzeba było bardzo dużo owiec. Westchnął cicho, stawiając stopy na kolejnych kamieniach posadzki.

– Zabawi pan dłużej w Paryżu kapitanie, czy już wzywa pana kolejna misja? – Alicja zgodnie ze swoją wypowiedzią postanowiła być wścibska do końca.

– Wzywa mnie rodzina do Warszawy – kapitan nie podniósł głowy, zajęty myślami. – Jak znam moją rodzinę, to kolejna cholerna samobójcza misja.

– Skłamałam.

– Kiedy panno Montefort?

– Kiedy powiedziałam, że nie wiem, co to za miejsce.

– Tak?! – odpowiedział niezainteresowany mężczyzna.

– To nasz zachodni Azyl Bożych Wojowników.

– To teraz niech pani o tym zapomni. Jak najszybciej.

Dziewczyna odwróciła głowę do Kowalskiego, a jej spojrzenie sugerowało ograniczoną umysłowość rozmówcy. Chciała powiedzieć coś, co podkreśli sugestię spojrzenia, ale zza pleców dobiegł ją cichy głos. Obydwoje odwrócili głowy do tyłu.

Przedwieczni z ziemi powstają

za nic ludzi mają

uciekasz za góry, uciekasz za morze

i nawet twój nowy bóg ci nie pomoże

głupcy zaklęcia zatarli

i otworzą drzwi, bo strażnicy pomarli

potem z nieba popłyną łzy

ale wcześniej wisieć będziesz ty.

Za ławką stała kobieta, która zadeklamowała rymowankę i wyciągniętą ręką pokazywała na kapitana. Ślina pociekła jej z ust na brodę i zaczęła skapywać na jej szarą suknię przystrojoną kilkoma patchworkowymi, kolorowymi szmatkami i gałęziami zebranymi w parku. Kowalski wstał z ławki, ale nie wydusił z siebie ani słowa. Zdziwiona Alicja też wstała i milczała.

Ciche stuknięcia opadających, zeschniętych liści przerwał odgłos szurania po żwirze. Zza krzewów pojawiła się korpulentna siostra zakonna.

– Kasandro, znowu uciekłaś opiekunom?

– Ja musiałam... – odpowiedziała kobieta i zaczęła ssać palec prawej dłoni.

– Wiesz, że nie możesz nigdzie chodzić sama.

– Wiem, ale musiałam tu przyjść.

Zakonnica złapała kobietę za rękę i przepraszająco uśmiechnęła się do Kowalskiego i Alicji.

– Przepraszam kapitanie.

– Nic się nie stało siostro, tylko usłyszałem wierszyk.

– Cała nasza Kasandra. Kiedy się nudzi, udaje przed ludźmi, że jest wyrocznią.

– Znaczy wróży przyszłość? – Alicja dołączyła do rozmowy.

– Tak jej się tylko wydaje – odpowiedziała siostra zakonna. – Tych głupot nikt nie bierze poważnie. A i tak nikt nie rozumie tego, co ona zmyśla.

– No, ja zrozumiałem całkiem dobrze siostro. I jeśli to wróżba dla mnie, to nie jest przesadnie pomyślna.

– Niech pan o tym zapomni kapitanie, to nic nie znaczy – zakonnica przyciągnęła do siebie Kasandrę i ją objęła. – Kochana, chodź ze mną, pójdziemy się teraz pomodlić.

Na ścieżce pojawił się mały chłopiec ze swoją opiekunką.

– Ashani ani – krzyknęła do niego wesoło Kasandra. Tak jakby rozpoznała w nim pokrewną duszę. Potem zaśliniła rękaw siostry zakonnej i uśmiechnęła się do Kowalskiego.

– I wisieć będziesz ty.

Ostatnie zdanie Kasandry zamieniło kapitana w biblijny słup soli. Do życia przywrócił go chłopiec, który wyrwał się opiekunce i objął rękami Kowalskiego.

– Nik sulpa aore – powiedział cicho i zabrzmiało to jak powitanie.

Kowalski otrząsnął się z odrętwienia i podniósł chłopca do góry.

– Musisz nauczyć się naszego języka Abed, bo twojego nikt nie rozumie.

Siostra zakonna podeszła i karcąco spojrzała na chłopca.

– Przywitaj się ładnie, przecież umiesz.

Abed zastanawiał się przez chwilę i wolno powiedział.

– Miła dzień dla ty.

– Zostawię was teraz. Macie państwo 20 minut spotkania – siostra mrugnęła do chłopca i odwróciła się, żeby odejść. – A ty się zachowuj.

– Dlaczego tak krótko? – zdążył zapytać Kowalski.

– Nowy regulamin – usłyszał jeszcze w odpowiedzi.

Abed siedział na ławce między kapitanem a obcą kobietą i machał wesoło nogami. Wszyscy obcy, a nawet kapitan bardzo interesowali się tym czy jest mu dobrze. Obcy zawsze zadają głupie pytania. Jak ma się czuć, kiedy uszedł śmierci, poznał nowy, nieco niezrozumiały świat i nie jest głodny. Bliskich w wiosce opłakał już dawno temu. Pomachał jeszcze nogami i oddał kobiecie papier po słodkim ciastku, które dostał na powitanie. Potem spojrzał na zamyślonego kapitana. Ten odwzajemnił spojrzenie.

– Ashani, co to znaczy? – mruknął do siebie Kowalski.

– Pewnie nikt nie wie. – westchnęła Alicja. – Takiego słowa nie ma w żadnym znanym mi ludzkim języku.

– Ashani ani. Ashani paro de sola. Ashani sinto eola. – usłyszeli komentarz Abeda.

– Co powiedziałeś?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Wiesz, co to znaczy? W moim języku.

Chłopiec zastanawiał się chwilę. Potem zsunął się z ławki, ukląkł i prawą ręką klepnął trawę.

– Eola.

Kowalski skinął głową, że zrozumiał. Potem chłopiec wysoko podniósł obie ręce i zamachał nimi.

Kapitan przypomniał sobie Jerozolimę i jego ostrzeżenia o demonach.

– Demony?

Chłopiec przecząco pokręcił głową i podskoczył.

– Ashani.

– Wielkie demony?

Kapitan znowu zobaczył zaprzeczenie. Zrezygnowany Abed usiadł z powrotem na ławce. W nagrodę za starania dostał następne ciastko.

– Zjedz szybko – Kowalski uśmiechnął się.

– Udławi się – zaprotestowała Alicja. – Dlaczego każesz mu jeść szybko?

– Ja już tu byłem i poznałem regulamin – odpowiedział kapitan. – A on lubi takie z bitą śmietaną w środku oblane czekoladą.

Abed uśmiechem potwierdził słowa kapitana, chociaż w zasadzie lubił wszystkie ciastka. Nie zdążył natomiast oblizać z twarzy wszystkich dowodów winy i tak zastała go powracająca opiekunka. Pogroziła mu palcem.

– Wiesz, że nie wolno ci jeść słodyczy. Koniec widzenia.

Chłopiec nie przejął się naganą, ale zeskoczył z ławki i podszedł do siostry.

– A teraz pożegnaj się ładnie z kapitanem. Przekaż mu znak pokoju.

Abed nie do końca zrozumiał siostrę, ale przeczytał jej intencje. Przez chwilę zastanawiał się, jaki to może być znak, ale przypomniał sobie posiłek w pierwszej wielkiej wiosce, do której zabrali go przyjaźni obcy. Podniósł prawą dłoń zaciśnięta w pięść i powoli wyprostował środkowy palec.

– To pan kapitanie nauczył go takich rzeczy? – Alicja oskarżycielsko wyciągnęła palec, wskazując Kowalskiego.

– On sam szybko się uczy – wymijająco potwierdził kapitan. – Czy da się pani zaprosić na wino?

– Dokąd?

– Znajdziemy coś przy Ogrodach Luksemburskich.

– Jeśli pana stać to chętnie, w nagrodę dostanie pan ciastko. Zostało mi jeszcze jedno.

– Dziękuję bardzo, może się podzielimy, bo stać mnie tylko na wino.

– Jakoś nie widzę uśmiechu na pana twarzy.

– W perspektywie szubienicy jakoś nie stać mnie na przesadny optymizm. Nawet w tak miłym towarzystwie.

– Przejął się pan tą wariatką?

– Trochę – mruknął kapitan. – Pani też jest jakaś nienaturalnie zamyślona.

– Tak, to skomplikowane i nie powinnam panu mówić.

– To niech pani nie mówi.

– Powiem, bo to też dotyczy pana kapitanie.

– Tak więc słucham.

– To tajne. – Alicja rozejrzała się dookoła, ale nikt nie zamierzał podsłuchiwać. Przechodnie kulili się na wietrze i stawiali wysoko kołnierze płaszczy. – Manuskrypty benedyktyńskie, które pan przywiózł z Anglii, nie są wcale związane z... chrześcijaństwem.

– Tak? A o czym są.

– Z tego, co dotychczas odcyfrowaliśmy, są o jakichś pradawnych albo inaczej pierwszych, albo...

– Przedwiecznych.

– Właśnie tak – zgodziła się dziewczyna. – To się ciężko odcyfrowuje a jeszcze ciężej tłumaczy. To jakby pierwsi ludzie, którzy byli na ziemi przed ludźmi, którymi jesteśmy my. Byli inni... W manuskrypcie jest wzmianka, że byli wysocy na ponad sto łokci.

– A więc znalazła pani średniowieczną legendę o olbrzymach. – Kowalski zobaczył Ogrody Luksemburskie i postanowił, że obejdą je z lewej strony. – I nic o Świętym Gralu?

– To nie wygląda na zapisaną legendę, a raczej na raport ze śledztwa prowadzonego przez zakon tysiąc lat temu. Są tam zeznania ludzi, raporty z różnych miejsc od Irlandii do Palestyny i mam nadzieję, że wkrótce je odcyfrujemy i przetłumaczymy. Są też fonetyczne zapisy, nieznanego języka. Opowieści ludzi... chyba jakoś z nimi związanych.

– Mówiłaś, że nie kochali ludzi.

– Nienawidzili ludzi. I byli ludzie, którzy o nich wiedzieli. Nie rozumiemy tego jeszcze.

– To chyba dobrze, że wyginęli.

– W tym właśnie rzecz, że nie pewno. Twój chłopiec, ta wariatka, te przepowiednie... Wydaje mi się, że to może mieć związek.

– Opowie mi pani Alicjo za dwa tygodnie. – Kowalski zobaczył szyld nad witryną restauracji. – Tutaj chyba mają jakieś wino.

Rozdział 2

Warszawa, Polska

Cholerny urlop – mruknął Kowalski, poprawiając rozpięty płaszcz. Była jedenasta wieczorem i zaczynał trząść się z zimna po ponad godzinnym oczekiwaniu. Jego towarzysz jeszcze nie marzł, miał zapięty płaszcz, a na piersiach kołysał mu się tani aparat fotograficzny z wielką czaszą lampy błyskowej. Obaj stali na bruku ulicy Moniuszki, ale żaden z nich nie zamierzał robić zdjęć gości przybywających i opuszczających warszawską Adrię. W oczach zapracowanych portierów wyglądali na fotografów z jakiegoś wyjątkowo podłego, taniego szmatławca zamierzających zrobić komuś kompromitujące zdjęcia. Fotografów z mniej podłych szmatławców zapraszano do środka. Portierzy przyzwyczaili się do ich widoku, a potem zajęli się swoją pracą.

Kowalski przekonał się na własne oczy, że nie jest lekka. Obok kierowców limuzyn czekających na swoich pryncypałów stał osiodłany kawaleryjski koń. Pół godziny wcześniej jego właściciel próbował na nim wjechać do środka restauracji. Portierzy rozłożyli szeroko ręce i ułan w mundurze musiał zatrzymać konia.

– Dlaczego nie? – wybełkotał.

– Ty nie jesteś Wieniawą. Tylko jemu to wolno – odpowiedział portier, podtrzymując legendę.

Ułan ze złością machnął ręką i spadł z konia. Nie wiadomo dokładnie, który ze świętych to patron pijanych ułanów, ale okazało się, że jest dosyć skuteczny. Ułan podniósł się z bruku, wyraźnie nienaruszony, zatoczył się i zygzakiem podążył do środka. Portierzy zasalutowali, a doświadczony w takich przypadkach koń noga za nogą poszedł szukać stajni w centrum Warszawy.

Kapitan sięgnął ręką pod płaszcz i poprawił wiszące na rzemieniu narzędzie, które obijało mu udo. Była to półmetrowej długości szabla, którą kupił na bazarze w Damaszku. Na pamiątkę. Szabla nie była damasceńska ani nawet syryjska, był to egipski khopesh, broń faraonów. Kowalski nie dbał czy był autentyczny, czy też został wykuty miesiąc wcześniej, w dziurawej szopie przez syryjskiego kowala. Przez całą drogę powrotną do Paryża ostrzył sierpowate zewnętrzne ostrze i nawet Abed kilka razy mu pomógł. Khopesh miał być prezentem dla rodziny, ale widocznie los chciał inaczej. Udawany fotograf, stojący obok chwycił go za ramię i obrócił w kierunku wyjścia z Adrii.

– To on. Ten niski – chciał wskazać ręką mężczyznę, ale Kowalski mu nie pozwolił.

– Widzę, nie pokazuj. Portier zaraz przywoła limuzynę. Idziemy.

Portier rzeczywiście prawidłowo rozpoznał stałych bywalców. Niskiego mężczyznę i jego wielkiego ochroniarza, byłego boksera. Dzisiaj towarzyszyły im dwie drogie dziwki, więc prezes Omilianowicz będzie miał wesołą noc.

– Panie prezesie czy zawołać taksówkę?

– Nie, machnij ręką na mojego kierowcę. – mężczyzna sięgnął do kieszeni i wynagrodził portiera drobniakami.

Portier machnął ręką w kierunku kilku stojących przy Moniuszki limuzyn. Jedna z nich ruszyła przed wejście. Kiedy dojechała, po obu stronach pojawili się znikąd dwaj ludzie. Bokser był umiarkowanie czujny, ale też nieco przygłuchy i niedowidzący, po długiej karierze na ringu i nie zauważył, jak kapitan zachodzi go od tyłu. Kowalski uwolnił khopesh od rzemienia i chwycił go mocno za rękojeść prawą ręką. Potem machnął ostrzem na wysokości stóp ochroniarza. Bokser z przeciętymi ścięgnami upadł na bruk. Prezes zdążył wsiąść na tylną kanapę, ale obie dziwki jeszcze nie.

– Dziewczynki spadajcie do mamy. – usłyszały od człowieka z szablą i szybko posłuchały, widząc, co się stało z ochroniarzem. Poza tym pieniądze dostały z góry.

Kierowca z podniesionymi rękami wysiadł z samochodu, a na jego miejsce wsunął się nieznajomy z aparatem fotograficznym i pistoletem. Ten z szablą usiadł z tyłu obok prezesa i zamknął drzwi. Portier nie wiedział, czy ma gwizdać, żeby przywołać policję czy też obserwuje kolejny żart nietrzeźwych gości. Nie zrobił nic, a samochód ruszył w kierunku Marszałkowskiej.

– Dokąd mnie zabieracie? – zaczął krzyczeć porwany.

– Stul pysk – usłyszał w odpowiedzi. Potem mężczyzna obok przyłożył mu w szczękę i zarzucił na głowę jutowy worek. – Do piekła. Tam, gdzie twoje miejsce.

Samochód skręcał w Marszałkowską, kiedy usłyszeli z tyłu krzyk szofera.

Trzeba było walnąć go w łeb – pomyślał Kowalski, zawiązując worek na szyi siedzącego obok mężczyzny. – Albo w ogóle nie przyjeżdżać do Warszawy na urlop.

Pierwszy dzień urlopu przespał w pociągu z Paryża. Dojechał wieczorem, przeżył powitanie i kolację u rodziców. W nagrodę dano mu pospać do dziesiątej następnego dnia. Potem usadzono go przy zastawionym stole i przedstawiano kolejnym gościom. Stół przypominał ten bajkowy z przypowiastki „Stoliczku nakryj się”, ciągle pojawiały się na nim kolejne potrawy a na krzesłach kolejni goście. Kowalskiego w końcu rozbolała głowa i wcale nie od pitego w nadmiarze alkoholu. Cholerna polityka, dobra i niedobra Unia Rzymska. Daje i zabiera. Czy Hitlera powieszą? W Niemczech miał się ku końcowi proces Hitlera i bonzów z NSDAP, oskarżonych o przyjęcie 20 milionów dolarów od żydowskich bankierów z Wall Street. Naczelnik umiera, co będzie dalej? Zobaczymy, ale myślę, że niewiele się zmieni. Polska nadal będzie wielkimi koszarami, którymi rządzą tępi kaprale, których awansowano na generałów. Za wschodnią granicą mamy miliony Kałmuków gotowych mordować i gwałcić, potrzeba nam kaprali. Przecież mamy już sojuszników. A wiecie, że towarzyszom zaczęła pomagać Ameryka? I mają już swoje demony. Tak, to taka sowiecka magia. Mówisz zaklęcie i z człowieka robi się kupa gówna. Mają w tym duże doświadczenie. W gazetach piszą, że każdego miesiąca u nas też wywołują potwory. Zawsze znajdzie się jakiś pomysłowy idiota, a teraz nikt nie bawi się już w żadne procesy. Legion załatwia demona, a jeśli przeżył ten, który go wywołał, to dostaje na miejscu kulkę w łeb.

Późnym wieczorem matka przedstawiła mu nowo przybyłych kolejnych znajomych. John chciał już tylko iść spać i rozmowę toczył za niego ból głowy i wypita wódka.

– Czy ma pan kapitanie jakieś znajomości w Kościele przez ten swój Legion?

– Mów mi John. Znajomości mam, ale to głównie księża, którzy mnie tak lubią, że z ochotą odprawiliby mszę żałobną na moim pogrzebie.

– No to koniec. – Jeden z dwóch znajomych-nieznajomych poskarżył się gospodyni. – Pani Konstancjo, on nam nie pomoże. Poumieramy z głodu.

– W czym nie pomogę? – kapitan z niepokojem patrzył na napełniane kieliszki.

– W sprawie sprawiedliwości. – wyjaśnił mu wieczorny gość.

– To w takiej sprawie chyba powinniście udać się do sądu.

Obaj skoligaceni w niejasny sposób goście wybuchnęli śmiechem.

– A więc, jaki macie problem panowie dowcipni?

– Omilianowicz.

– Słucham dalej – zachęcił gości kapitan, w nadziei, że może odwlecze alkoholową egzekucję.

– Kartel miedziowy z udziałami państwa, zagraniczne kopalnie, wielkie zyski dla wszystkich. Okazał się tą... – mówiący szukał odpowiedniego słowa. – Piramidą finansową i doprowadził do bankructwa ludzi i kilka kas pożyczkowych. Pieniądze znikły, a on sam chodzi wolny po Warszawie i śmieje się ze swoich ofiar. A my i nasze rodziny straciliśmy wszystkie oszczędności i nie mamy za co żyć.

– To wszystko prawda?

Niższy z gości wyjął z teczki opasły segregator i pokazał zawartość.

– Tu są sprawozdania sądowe, zestawienie oszustw i wycinki gazetowe.

– I nic się nie da zrobić na drodze prawnej?

– Nie, już próbowaliśmy. On ma najdroższych adwokatów w Warszawie i poparcie biskupa Kakowskiego. Wyszedł z aresztu za jego poręczeniem. Dlatego pytaliśmy o pańskie znajomości w Kościele.

Kowalski oglądał przez chwilę papiery.

– Jak jeden kombinator mógł oszukać tysiące osób?

– Pokazywał się z biskupem i ministrami rządu. I to wszystko to działało jak normalna firma z błogosławieństwem państwa i Kościoła.

– I każdy dający kasę chciał się obłowić, nic nie robiąc?

– Nie każdy, niektórzy nic o tym nie wiedzieli. Tysiące klientów kas pożyczkowych dowiedziało się z gazet, że stracili wszystkie pieniądze. A ich prezesi bezradnie rozłożyli ręce.

– Nie mam takich znajomości, które by wam pomogły.

– No to wkrótce pomrzemy z głodu, jak już nie będzie czego sprzedać.

– Znaleźliście jakieś pieniądze?

– Nie. Tylko ta kanalia wie, gdzie je schował. Pewnie już są za granicą.

Kapitan podrapał się po policzku i bez zastanowienia powiedział.

– Porwijcie go i ucinajcie mu coś po kawałku, aż powie, gdzie schował pieniądze.

Nie doczekał się gwałtownych zaprzeczeń albo komentarza o głupich pomysłach, niezgodnych z prawem.

– My się na tym nie znamy, ja jestem referentem a Marek buchalterem, ale pan kapitanie jest fachowcem i mógłby nam coś doradzić...

Matka wstała od stołu i zabrała swoją filiżankę.

– Zostawię was samych.

Kowalski pomyślał, że będzie żałował dalszego ciągu rozmowy.

Limuzyna skręciła z wybrukowanej Czerniakowskiej w boczną, szutrową drogę. Minęła resztki drewnianej bramy i przez otwarte wrota wjechała do opuszczonej hali fabrycznej. Kowalski wyprowadził z samochodu Omilianowicza, a potem sprawdził, czy worek dobrze leży na głowie, a więzy na rękach porwanego się nie rozluźniły.

– Zaprowadź go na miejsce, a ja pomogę przy wrotach.

Referent przystawił związanemu pistolet i popchnął go w kierunku kąta hali. Kowalski z politowaniem spojrzał na buchaltera siłującego się z przesuwanymi wrotami i pobiegł mu pomóc.

Opuszczona hala to była fabryka marmolady zajęta przez komornika. Na potłuczonych słoikach nadal straszyły dumne etykiety „Domowa marmolada babuni”. Cała reszta, czyli stalowe beczki z melasą i rdzewiejąca linia produkcyjna świadczyły o tym, że żadna babunia nie miała nigdy nic wspólnego z tym produktem. Producent zbankrutował, widocznie domowa marmolada w najlepszym wypadku powodowała szybki bieg do wygódki a w najgorszym bolesny zgon. Okoliczni mieszkańcy też dbali o swoje zdrowie, ukradli już wszystko, co nie było przyspawane, nie tknęli natomiast niszczejących produktów i surowców.

Spocony Kowalski machnął ręką do Marka.

– Zostaw, więcej się nie uda, a będziemy musieli je otworzyć.

– A teraz wydusimy wszystko z tego sukinsyna. Najpierw po dobroci?

– Tak, spróbujemy.

– Może nakarmimy go marmoladą?

Kiedy doszli w kąt hali oświetlony lampami naftowymi, Kowalski zobaczył, że cały misterny plan wali się w gruzy. Omilianowicz siedział przywiązany do krzesła, bez worka na głowie. I uważnie przyglądał się swoim porywaczom.

– Dlaczego nie ma worka na głowie?

– Mówił, że się dusi – wzruszył ramionami referent.

Omilianowicz patrzył na nich z nienawiścią, jakby chciał na zawsze zapamiętać twarze. Potem splunął na klepisko.

– Ja znam ministra Zawadzkiego, a biskup będzie interweniował u marszałka i was powieszą.

– Chcesz nam jeszcze coś powiedzieć?

– Tak. Rozwiążcie mnie i uciekajcie. Szybko i daleko.

– Zrobiłeś się rozmowny. To dobrze. Dla ciebie. Miałeś swoją zabawę, okradłeś tysiące osób, żyłeś jak król, ale to właśnie się skończyło. Wiec teraz powiem ci, jak to będzie dalej – Kowalski wyjął z samochodu syryjski khopesh i pokazał związanemu. – Zapytamy cię, gdzie są pieniądze, które ukradłeś i jak je odzyskać. Ty bardzo lubisz te pieniądze, więc będziesz dzielny i nic nam nie powiesz. A ja tym nożem będę ci obcinał różne kawałki, aż zmienisz zdanie. Zacznę chyba od palców u rąk. Żebyś nie zakłócał rybom w rzece tej pięknej nocy, wsadzimy ci szmatę do ust. Jeśli będziesz gotów do współpracy, to kiwnij potakująco głową. Zrozumiałeś?

– Ty cholerny bandyto...

Dalsze wyzwiska skutecznie powstrzymała brudna szmata. Ciszę złamało skrzypienie krzesła, rozkładanie brezentowej płachty i przesuwanie kiwającego się stolika.

– Trzymaj krzesło, a ty trzymaj jego rękę. – zwrócił się kapitan do pozostałych. – Nie chcę mu na razie ucinać wszystkich, a tylko jeden.

Potem spojrzał na Omilianowicza, którego dłoń przyciśnięto do stolika.

– Niektórzy twierdzą, że ludzie pochodzą od małp i wyewoluowali dzięki chwytnym kciukom. Opowiesz nam o swoim przekręcie i ukradzionych pieniądzach. Jeśli tak to kiwnij głową.

Siedzący nie kiwnął, w oczach miał nienawiść, a brudna szmata przeszkadzała w splunięciu oprawcom w twarz.

– Nie? Więc muszę cię zmartwić, ty już nie wyewoluujesz.

Kowalski stanął naprzeciwko Omilianowicza, przycisnął mu prawą dłoń do stolika, przyłożył khopesh do leżącej dłoni i z niewielkiego zamach uderzył. Kciuk spadł na klepisko.

– Zalejcie mu rękę spirytusem. Masz coś do powiedzenia? – kapitan spojrzał na poszarzałą twarz związanego. – Nie? No to szkoda. Teraz będzie wskazujący palec.

Trzymający krzesło buchalter zwymiotował i puścił trzymane oparcie. Omilianowicz gwałtownie się wyrywał i poleciał z krzesłem na brezent.

– Jak twoje samopoczucie? Masz coś do powiedzenia? – razem z referentem postawili krzesło na nogi. Kowalski ponownie przycisnął dłoń przywiązanego do stolika i polał ją spirytusem z butelki.

Omilianowicz przestał się rzucać na boki i wyraźnie próbował połknąć knebel.

– Nie? Trudno. W związku z tym, że usiłujesz się wyrwać, ciężko mi jest celować i chyba utnę ci pozostałe cztery naraz. Gotów? Będziesz mówił?

Przywiązany do krzesła ty razem gwałtownie pokiwał twierdząco głową. Kowalski wyjął mu szmatę z ust.

– No to czekamy, a ty przestań rzygać i zapisuj – zwrócił się do zgiętego wpół buchaltera.

Kilka minut później wszyscy trzej porywacze przeglądali notatki. Omilianowicz cicho zwisał z krzesła, Kowalski zaaplikował mu doustnie spirytus, na brak kciuka.

– Podsumowując, w nieznanym nikomu apartamencie przy Próżnej 12 jest sejf i w tym sejfie są wszystkie dane, banki numery kont i hasła. Wiecie, gdzie to jest? – referent i buchalter kiwnęli głowami. – To weźcie samochód i przywieźcie wszystko tutaj. Zaparkujcie przed bramą, żeby poznali samochód. Nie pokazujcie twarzy dozorcy, dajcie mu za fatygę i powiedzcie, że prezes was przysłał po papiery. I sprawdźcie, czy nikt za wami nie jedzie. A my tu sobie poczekamy i porozmawiamy o ewolucji.

Kowalski przerwał wydawanie instrukcji i spojrzał na nieprzytomnego Omilianowicza.

– Albo tylko poczekamy.

Limuzyna wróciła po dwóch godzinach. Referent wysypał zawartość dużej skórzanej torby na stolik. Poleciały paczki banknotów w banderolach, jakaś kobieca biżuteria i dwa notesy. Oprzytomniały prezes patrzył na to z wściekłością w oczach. Kowalski spojrzał na niego i uznał, że przywieziono wszystko, co najważniejsze. Skinął na buchaltera.

– Przeglądałem po drodze notesy. Banki szwajcarskie w Genewie.

– Dane kont, hasła, książeczki czekowe?

– Tutaj mamy to wszystko.

– Jak ty wywiozłeś tę całą forsę? – kapitan ponownie spojrzał na Omilianowicza. – Ciężarówką?

– Nie, pociągiem. – usłyszał ciche mruknięcie w odpowiedzi.

– Poradzicie sobie z przywiezieniem forsy do kraju?

– Tak. Z tym już tak.

– No to jeszcze jedna sprawa do załatwienia – Kowalski podał pistolet referentowi. – Z powodu twojej łatwowierności on nas rozpozna. A ja nie załatwię tego za was.

Mężczyzna oglądał pistolet w ręce, jakby go widział pierwszy raz w życiu.

– Ja tylko daję dobre rady i pomagam przyjaciołom w potrzebie. Jak dobry Samarytanin, ale to wy jesteście tu w imieniu skrzywdzonych. To wy jesteście zdesperowani i żądni zemsty.

Referent podniósł pistolet, a ręka bardzo mu drżała i lufa zataczała małe kółka. Omilianowicz znieruchomiał.

– Nie ma innego sposobu? Pokażmy to wszystko ludziom, ogłośmy publicznie...

– Sam wiesz, że nie – Marek niechętnie poparł kapitana. – Rozgniotą was jak pluskwy.

– Dobrze.

– Przyłożył lufę do głowy Omilianowicza i pociągnął za spust.

– Trup. – Kowalski pochylił się nad więźniem. – Odwiążcie go od krzesła. Trzeba mu jeszcze przeszukać kieszenie.

– A potem do rzeki?

– Nie.

– Myślałem, że planowałeś pozbyć się ciała w Wiśle.

– A ty jak ten jakiś filozof zamierzałeś siedzieć na brzegu i czekać aż trupy twoich wrogów same przypłyną?

– A więc jak?

– Złapcie za brezent i wrzucimy go tego zbiornika. Powinien wkrótce zatonąć w tej brei. I zasypiemy go jeszcze beczkami.

– To zajmie nam jeszcze z godzinę.

– A masz coś lepszego do roboty?

– Nie.

– I jeszcze jedno – Kowalski przypomniał sobie o obowiązkach żołnierza. – Oddaj mój pistolet.

Kapitan wysiał z limuzyny w Alejach Jerozolimskich. Nad dachami kamienic widać było brzask.

– Więc tu się pożegnamy.

– No więc... – Marek wychylił się z auta. – Dziękujemy kapitanie. Nie spodziewaliśmy się, że to tak będzie wyglądać, ale dziękujemy.

– Zostawcie samochód na Powiślu, tam najprędzej go ukradną. – Kowalski uścisnął wyciągnięte dłonie. – I tak na koniec. Będę obserwował was z daleka. Wiecie, tak na wypadek, gdyby przyszło wam do głowy, że nie poradzicie sobie ze zwracaniem pieniędzy ludziom.

Popatrzył na odjeżdżający samochód. Właśnie pomógł zabić człowieka, i to wcale go nie zmartwiło. Posłał do piachu w ciągu dziesięciu lat wielu skurwieli. Jeśli jest Bóg, to po śmierci pośle go za to do piekła. Martwiło go dwóch pozostałych spiskowców, jeśli sumienie każe im odpokutować to za życia, to będzie miał kłopoty. Szedł powoli jaśniejącą ulicą i pomyślał, że zostały mu jeszcze trzy dni rodzinnego urlopu w Warszawie. Jutro matka zamierzała przedstawić go córce znajomej. Chyba sobie poradzi. Sprawdził rzemień na ramieniu podtrzymujący khopesh. Prawdopodobnie.

Rozdział 3

Harvard, Stany Zjednoczone

Profesor archeologii Ian Jones machnął ręką na studentów wypełniających aulę wykładową i zaczął pakować notatki do skórzanej teczki. Studenci rozumieli takie gesty i w ciągu minuty opuścili aulę. Kiedy Jones poniósł głowę, zobaczył przy wyjściu dwóch znajomych osobników w czarnych garniturach. Nie zamierzali opuścić sali, a wręcz przeciwnie. Jak zauważył Ian, tym razem obydwaj mieli w rękach teczki. A więc sprawa była bardzo poważna. Nieproszeni goście zeszli na dół po schodach.

– Profesorze Jones!

– Poznaję was. Byliście tu ostatnio. Przyjmuję studentów i interesantów we wtorki o 13 w swoim gabinecie. Moglibyście przestać nachodzić mnie podczas wykładów.

– Jak zawsze jest pan uprzejmy dla pracowników rządowych.

– Staram się, jak mogę. – Jones zamknął teczkę i spojrzał na obu gości. – Co was sprowadza tym razem?

– Może znajdziemy mniej publiczne miejsce?

– Ma pan rację, za dziesięć minut ma tu wykład profesor O'Malley o minojskiej i egipskiej kulturze seksualnej. Nadmierne podniecenie mogłoby panom zaszkodzić.

– Więc dokąd profesorze? – zapytał niezrażony niższy właściciel teczki.

– Do mojego gabinetu, mam teraz wolną godzinę i z radością zrezygnuję dla panów z lunchu.

Jones znalazł dla gości dwa mało kiwające się krzesła i sam usiadł na fotelu po drugiej stronie biurka.

– Ciągle ma pan tę figurkę! Wygląda jakby była ze złota. – skomentował wyższy z gości. – Nie boi się pan trzymać takich rzeczy niestrzeżonych?

– Jest pozłacana – odpowiedział zimno Jones, patrząc na bożka z Hondurasu. – Niewiele warta jako kruszec.

– Szkoda.

– A więc co panów sprowadza?

– Na początek Arka Przymierza. – Niższy z urzędników otworzył swoją teczkę.

– Tak?! Słucham.

– Profesorze chcielibyśmy panu oficjalnie zakomunikować, że sprawa Arki Przymierza jest dla pana zamknięta. Proszę zaprzestać korespondencji z Anglikami – urzędnik wyjął plik papierów. – To są kopie pańskich listów. Rząd nie życzy sobie, żeby pan sugerował naszym sojusznikom sposoby działania. Zwłaszcza na takim szczeblu.

– Chodzi o moją korespondencję z Rufusem Doylem? – upewnił się Jones.

– Tak, z mistrzem czwartego stopnia. To mówiąc krótko, za wysokie progi dla pana. Mamy też oficjalną komisję brytyjsko-amerykańską do badania Arki i o ile pamiętam, nie jest pan jej członkiem.

– A tak – mruknął profesor. – To towarzystwo nieuków.

– Zrozumiał pan stanowisko rządu?

– Tak, zrozumiałem dokładnie – Jones wyprostował się i spojrzał na sufit. – Lepiej od razu zakopcie ją z powrotem w tej jaskini.

– Rząd dokładnie rozważy pana sugestię. – Wyższy z urzędników rozpiął garnitur i się uśmiechnął.

– Coś jeszcze panów niepokoi?

– Tak – odpowiedział wyższy i otworzył swoją teczkę. – Pablo Mendes.

Profesor przeglądał dokumenty przyniesione przez urzędników. Większość z nich miała pieczątki „Top secret”. Jones przypuszczał, że urzędnik, który je zatwierdzał, dostał potem cieśni nadgarstka.

– Tak, to mój doktorant. Niezbyt się przykładał. Z tego, co pamiętam, wziął urlop dziekański trzy miesiące temu. Będzie musiał zaczynać od nowa. – Ian przypomniał sobie niskiego, żylastego Meksykanina.

– W czym się specjalizował?

– W meksykańskiej kulturze prekolumbijskiej.

– No to wiedział wszystko o tych Inkach?

– Jeśli były pan moim studentem to właśnie dostałby pan pałę – odpowiedział Jones.

– Dlaczego? My maluczcy urzędnicy rządowi też wiemy co nieco o historii starożytnej. Mieli pismo na ścianach piramid, wielu dzikusów z dzidami na zawołanie, a nawet kalendarz. A i tak Pizarro ich załatwił. I po co im był ten kalendarz?

– Żeby wiedzieć którego dnia składa się ofiary z idiotów, a którego z nieuków – ziewnął profesor. – Inkowie mieszkali w Peru. W Meksyku to Cortes załatwił po kolei miasta-państwa Majów a w zasadzie Tolteków.

– Jak zwał tak zwał. My nie musimy znać szczegółów. Okazało się, że magister Mendes zbiegł do Meksyku i być może za jego sprawą pojawiły się tam potwory. Potwory masakrują amerykańskich żołnierzy, wypełniających misję pokojową w tym kraju. Nie pozwolimy na to.

– Co to wspólnego ze mną?

– To był pański bliski współpracownik. Chcemy wiedzieć, w czym się specjalizował i jaki miał zakres wiedzy.

– Oczywiście, że Mendes wiedział dużo o majańskiej cywilizacji i kulturze, w końcu pochodził z Meksyku. I o ile wiem, nie miał nic wspólnego z zaklęciami i tworzeniem.

– Na tej uczelni uczą wszystkiego. Pan też profesorze nie miał nic wspólnego, ale z tego, co wiem, doskonale pan sobie z tym radził, chociaż nie ma pan oficjalnych uprawnień.

– Co za bzdury wygadujecie. Jakich uprawnień?

– Mamy teraz nowe przepisy, tak samo, jak w Imperium Brytyjskim.

– Tak? Jakie przepisy?

– Przywoływanie bez oficjalnych uprawnień jest karane.

– Jak karane? Grozicie demonom małym paluszkiem?

– Karane śmiercią przywołującego, wyrok może wykonać każdy funkcjonariusz państwowy w dogodnym momencie.

– Czym to się różni od Unii Rzymskiej?

– Oni mają swoje katolickie zasady i walczą o przeżycie.

– A wy pozbywacie się konkurencji?

– To wyjątkowo złośliwa interpretacja.

– Ale prawdziwa – wzruszył ramionami Ian.

– Chcemy też, żeby został pan naukowym doradcą specjalnej grupy wsparcia, którą wysyłamy do Meksyku.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że jeśli demony i siły specjalne sobie nie poradzą, to liczymy na pańską wiedzę. – Urzędnik zabrał Jonesowi dokumenty o Mendesie, które przeglądał i włożył je do teczki. – Oczywiście zostanie pan specjalnie wynagrodzony.

– Długo będzie trwała ta ekspedycja? Mam zobowiązania na uczelni.

– Tyle ile trzeba, załatwimy wszystko z rektorem. Oczywiście prosimy o wyjazd w dogodnym dla pana profesorze terminie.

– Czyli kiedy?

– W ciągu tygodnia musi być pan w Nowym Jorku.

– Kiedy poznam szczegóły?

– W drodze.

– To za późno, muszę wiedzieć, z czym będę miał do czynienia i zabrać odpowiednie materiały.

– Jakie materiały?

– Książki.

– Zobaczymy, co da się zrobić, ale rozumie pan, że straciliśmy zaufanie do ludzi na uniwersytecie.

– Do mnie też?

– A ilu ma pan jeszcze doktorantów?

Urzędnicy rządowi wyszli i jak przypuszczał Jones, wrócili do zwyczajowych zajęć. Czyli przekładania papierów z jednej strony biurka na drugą. On poprowadził kolejny wykład, a zamiast lunchu musiał zadowolić się pożywieniem studentów za dziesięć centów, czyli hot dogiem z baru na kółkach i butelką coli. Przejrzał listy piętrzące się na biurku. Kiedy rachunki, prośby o datki i zaproszenia na różne sympozja wylądowały w koszu, zostały mu dwa listy.

Pierwszy był podpisany przez niejakiego Lao Che chińskiego przedsiębiorcę, właściciela fabryk, lokali branży rozrywkowej w Szanghaju oraz podejrzanych linii lotniczych. Zlecenie na znalezienie prochów pierwszego cesarza z dynastii Manchu. Dobrze płatne i ciekawe, ale wymagało dalekiej podróży do kraju ogarniętego wojną.

Drugi list był od magnata przemysłowego Waltera Donovana oskarżanego przez prasę o konszachty z Niemcami. Zapraszał do zbadania tablicy nagrobnej wydobytej w Turcji. Miała mieć związek ze Świętym Gralem, czymkolwiek on był. Krótka podróż do Bostonu, tylko że średniowiecznych bajek o Gralu było tak dużo, że ciężko było uwierzyć w kolejną.

Propozycje były ciekawe. Nurhachi i Święty Gral. Będzie musiał na razie odmówić obu. I tak obiecywał sobie koniec z ekspedycjami, a teraz w dodatku czekał na niego cholerny Meksyk. Powinien uprzejmie podziękować, ale może rząd, skoro już czyta jego listy, to mógłby też za niego odpisywać nadawcom.

Londyn, Imperium Brytyjskie

Za oknem, londyńskiego biura wywiadu w City padał deszcz. Mistrz Rufus Doyle pomyślał, że w Anglii rozróżniano wiele określeń deszczu. On sam preferował określenie „cholerny deszcz” do każdego rodzaju wody, która spadała z nieba. Jego szef siedzący po drugiej stronie stolika dokończył filiżankę herbaty i zastukał łyżeczką w filiżankę, żeby zwrócić uwagę zamyślonego podwładnego.

– Kowalski przeżył.

– Wiem – Doyle odwrócił wzrok od okna.

– Znowu ci się wyśliznął z sieci.

– Pomógł mu przypadek.

– Pomogła mu twoja arogancja, duma i chęć popisania się przed maluczkimi.

– Jeśli tak uważasz mistrzu...

– Nie oskarżam cię, takich cech oczekujemy w wewnętrznym kręgu. Dam ci tylko dobrą radę, jeśli znowu uda ci się go schwytać, to zabij go od razu. Tym, co masz pod ręką.

– Będę pamiętał. Zaprosiłeś mnie, żeby się natrząsać z mojej ostatniej misji? Kapituła już to zrobiła dwa tygodnie temu.

– Nie powiem nic złego o twoim wyjeździe do Palestyny. Mamy Arkę Przymierza, zlikwidowaliśmy prawie cały zespół najemników Legionu. Sytuacja w Jerozolimie w końcu się uspokoiła. A jeśli bym szukał dziury w całym...

– Tak wiem, Kowalski przeżył, Arka nie działa na naszą korzyść, a jak się wymorduje cztery tysiące mieszkańców, to reszta robi się dziwnie spokojna.

– Sprawa zamknięta, my zrobiliśmy swoje, reszta to problem jajogłowych.

– Więc masz coś nowego dla mnie. Indie?

– Nie, wczoraj dostaliśmy wiadomość, że problem w Indiach, a w zasadzie to w Malezji został rozwiązany.

– Załatwiliśmy tę ich boginię...

– Kali.

– Tak, wyleciało mi z głowy.

– Bunt w Pangkor został zduszony. Flota wysadziła desant na wyspę. Dzikusy w turbanach przywołały swoją wielką boginię, ale nie udało im się z aurą. No i bogini miała kłopot ze swoimi dwudziestoma rękami, bo kiedy włożyli jej broń do rąk, to sama solidnie się poraniła, a resztę załatwiły nasze demony. Świątynię zrównaliśmy z ziemią, kapłanów i mieszkańców wybito do nogi.

– Może taka bogini by nam się przydała?

– Jeśli znajdziemy artefakt związany z kultem to tak. W tej chwili Kali to tylko wyobraźnia dzikusów. Może i był jakiś przedmiot w świątyni, ale szesnastocalówki pancerników niewiele z niej zostawiły.

– A więc będę miał coś innego do załatwienia?

– Tak, we Francji.

– Kapituła jest podzielona co do ważności tych materiałów od szpiega – podsumował sytuację szef Wydziału Operacji.

– Jak to Kapituła... A ty co myślisz?

– Staram się nie myśleć za dużo, bo mózg mi się przegrzewa. I tak ostatecznie chcemy mieć te oryginały manuskryptów, żeby dokonać własnej analizy.

– Mam opracować plan?

– Tak. Jeśli będzie dobry, to zatwierdzą go w przyszłym tygodniu.

– Dzięki Panu za biurokrację, do przyszłego tygodnia mogę wymyślić pięćdziesiąt planów.

– Wymyśl dwa dobre, niech sobie wybiorą.

Doyle myślał przez chwilę, maskując to piciem zimnej herbaty.

– Powiedziałeś, że Francuzi nie uważają, że są ważne. Niech ten zakonnik wyśle więcej fotokopii. Inaczej spalimy naszego najlepszego szpiega w Paryżu.

– Życie szpiegów jest ciężkie i krótkie Rufusie.

– Ale dobrze było, jako przykład dla innych szpiegów, wydostać go w całości z Francji.

– Gdyby szpiedzy się znali to i owszem, taki przykład podniósłby ich morale, ale jak to w wywiadzie, jeden rzadko wie o innych.

– My znamy ich wszystkich.

– Tak i czasami figurują w gazetach.

– Wiem, w nekrologach. – Doyle ponownie spojrzał w okno. – Rozumiem, że ta operacja ma być przeprowadzona jeszcze w tym roku?

– Tak i niech cię nie zniechęca ta mżawka za oknem.

– Wkrótce to będzie sleet.

Paryż, Francja

Po drugiej stronie Kanału odbywano podobne spotkanie. Dla postronnego obserwatora, gdyby takiemu udałoby się zakraść, podsłuchiwać i przeżyć, różniło się niewiele. Szef był w sutannie zamiast eleganckiego garnituru i nie pito herbaty, tylko wino.

– Bezużyteczny szajs z egipskich fresków – skomentował biskup i odłożył khopesh na biurko.

– Mylisz się eminencjo – Kowalski zawinął broń w płótno i wsadził do dużej torby. – Może zastąpić szablę, maczetę i długi nóż. Można też nim rzucać.

– Trzymaj się oryginalnych narzędzi. Jeśli to jest do wszystkiego, to znaczy do niczego się nie nadaje. Próbowałeś tego w walce?

– Nie – skłamał kapitan.

– I lepiej nie próbuj.

– Zobaczyłeś eminencjo, spróbowałeś i skrytykowałeś. Czy tylko po to mnie wezwałeś?

Biskup roześmiał się.

– Muszę spróbować takich rymowanych rozkazów, może będą je szybciej wykonywać. Oczywiście, że nie. To na użytek podsłuchiwaczy.

– Mamy następnych szpiegów w dowództwie Legionu?

– A czy Boże Narodzenie jest zimą? Na pewno mamy. Jeśli właśnie nie podsłuchują pod drzwiami...

– Tam siedzi twój nowy sekretarz.

– To słuchają, co się mówi w mieście. Tylko że nie wezwałem cię, aby oglądać bezużyteczne kawałki żelaza ani nawet, żeby urządzać dzisiaj polowanie na szpiegów.

– Więc po co?

– Meksyk.

Kowalski roześmiał się.

– Chętnie wyjadę gdzieś, gdzie jest cieplej niż w Paryżu, ale Meksyk eminencjo? Sugerowałem taki wyjazd pół roku temu, a teraz jak mówią w Polsce, jest już po ptakach.

– Powinieneś zająć się literaturą Kowalski, nie dość, że rymujesz, to jeszcze zarzucasz mnie niezrozumiałymi wyrażeniami.

– To znaczy, że w Meksyku jest po wszystkim.

Biskup uśmiechnął się i rozlał resztę wina z butelki do kieliszków.

– Masz nieaktualne wiadomości. Meksyk teoretycznie jest pod okupacją amerykańską, ale nasi ludzie ze Stanów Zjednoczonych donoszą, że na Jukatanie trwa powstanie. W dodatku jest wspierane przez nowe, dziwne potwory i ty Kowalski masz to potwierdzić i zbadać na miejscu.

– To sprawa wywiadu, mamy chyba tam jakąś siatkę, niech powęszą i doniosą, co trzeba.

– Siatka w Meksyku jest całkiem spalona.

– Trzeba miesięcy, żeby się tam dostać.

– Za tydzień będziesz na miejscu i się rozejrzysz.

– A co mam zrobić jak już zobaczę te demony eminencjo?

– A co byś chciał zrobić?

– Uciec jak najdalej.

– I tak też zrób, ale oglądaj się za siebie, bo potrzebujemy informacji.

– Dostanę zespół wsparcia?

– Nie znalazłem w okolicy żadnych samobójców.

– Myślę, że eminencja nie szukał dosyć uważnie. Jaką będę miał przykrywkę?

– Chyba zafundujemy ci wdzianko alfonsa, takie, jakie miałeś, jadąc do Stambułu.

– A kogo będę udawał?

– No alfonsa albo amerykańskiego gangstera w drodze po egzotyczne kobiety do zamtuzów w Nowym Jorku.

– To przygotuj mi eminencjo worek pieniędzy. Oni tam strasznie wzbogacili się w czasie tej ich prohibicji.

– Przesadzasz Kowalski – biskup się uśmiechnął. – Ktoś się wzbogacił na prohibicji, obaj wiemy kto. A ci gangsterzy to zwykłe pionki od brudnej roboty. W sam raz, żeby pokazać swoje zakazane mordy na pierwszych stronach gazet albo na listach gończych, żeby było wiarygodnie. A prohibicję musieli zakończyć, bo nikt na trzeźwo nie przyjmie do wiadomości, że potwory przechadzają się wśród nas i jak ktoś im rozluźni pęta, to pourywają nam wszystkim głowy.

– Więc mam udawać taką kanalię?

– Znając ciebie, to chyba nie będziesz miał z tym większego problemu.

– I to wszystko za pół butelki taniego wina – Kowalski podniósł pustą butelkę i obejrzał etykietę.

– Wolisz, żeby ci to przekazać w formie rymowanego rozkazu?

– Wolę, żebyśmy to jeszcze przemyśleli.

– Zgłoś się do ojca Loyoli z operacyjnego i przemyślicie szczegóły. On cię wprowadzi w temat. Z tego, co pamiętam, znasz trochę hiszpański?

– Sí, gran señor. – Kapitan wstał z krzesła i podniósł torbę.

– Zbieraj się. I przypadkiem nie zabieraj tego sierpa ze sobą do Ameryki, żniwa będą dopiero za pół roku.

Kowalski mruknął coś, co przygłuchy postronny obserwator wziąłby za zgodę i wyszedł.

Zakład najbliższego siedzibie centrali Legionu kaletnika przy Rue du Pont wyglądał jak salon popularnej modystki. Był wielki i pusty. Na jednym postumencie stało siodło i uprząż, a na drugim wisiały dwa modne skórzane płaszcze. Kaletnik nie siedział za kontuarem i nie dłubał przy ostatnim zamówieniu, tylko przechadzał się po salonie i natychmiast atakował każdego przybysza. Wyglądał bardziej na sprzedawcę niż na rzemieślnika. Kapitan zignorował jego delikatną sugestię i nie usiadł na wskazanym krześle. Wyciągnął khopesh z torby i odwinął z materiału.

– Zrobi mi pan skórzaną pochwę na to?

– To sierp? – w mężczyźnie jednak obudził się rzemieślnik. Wziął broń do ręki. – Na sierpy chyba nie potrzeba pochwy?

– Nie to khopesh, broń ze starożytnych egipskich fresków.

Rzemieślnik ostrożnie machnął khopeshem.

– A czy na freskach nie były też przypadkiem namalowane pochwy?

– Nie zauważyłem.

– Jak pan chce to nosić?

– Chyba na plecach.

– I chciałby pan to chwytać za rękojeść dokładnie prawą ręką i wydobywać szybko z... pochwy.

– Dokładnie. Pochwy, którą pan wymyśli i zrobi.

Kaletnik myślał przez chwilę.

– Mogę spróbować zrobić skórzany ochraniacz na... to. Zapinany na nity i zatrzaski. Pochwy nie da rady. Gdzie się go ostrzy?

– Na czubku i zewnętrznej części sierpa.

– No to do pracy na roli rzeczywiście się nie przyda. Jeśli pokombinuję z pasami, to będzie pan mógł nosić na różne sposoby.

– Trudno, liczyłem na pochwę. Kiedy będę mógł go odebrać?

– Za tydzień.

– Wyjeżdżam w piątek. Nie musi być ozdobny.

– Nie jestem cholernym cudotwórcą i nie odwalam partaniny.

– Na czwartek?

– Odbierze pan w piątek rano.