Do piekła i z powrotem - Mariusz Tkaczyk - ebook + książka

Do piekła i z powrotem ebook

Tkaczyk Mariusz

4,0

Opis

Lata trzydzieste XX wieku. Wielka mordercza epidemia grypy z 1919 roku zmieniła bieg historii. Zaklęcia z zakazanych ksiąg przestały być przedmiotem żartów i zaczęły działać. A na świat wyszły potwory z piekła. Na krawędzi otwartej wojny stanęła chrześcijańska Unia Rzymska i masoński Sojusz Anglo-amerykański. W pierwszej linii oporu przeciw demonom stanął Legion Chrześcijański i jego kapitan John Kowalski. Kapitan nie wie jeszcze, że następna samobójcza misja zaprowadzi go do miejsca, gdzie plagi biblijne są czymś zwyczajnym, a jego przeciwnikami będą: cyniczny kapłan z Londynu oraz profesor ostrożnej archeologii, niezbyt przywiązany do swojego kapelusza i bicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 160

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
3
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mariusz Tkaczyk

ISBN 978-83-954050-3-7

ver 1.0

Copyright © Mariusz Tkaczyk, 2020

Okładka i ilustracje w tekście © Mariusz Tkaczyk

All rights reserved

Cytaty Pallotinum Biblia Tysiąclecia.

Książkę tę dedykuję tym wszystkim, którzy nazywają siebie naukowcami a czasami lekarzami. Tym, którzy w zaciszu laboratoriów bawią się bakteriami i wirusami. Podkręcają ich żywotność, łączą z innymi i patrzą, jak ich ukochane dzieci mutują. Bo lubią, bo im płacą albo tylko wykonują rozkazy.

Idźcie do piekła i zabierzcie kolegów.

Abbey Battle, Anglia

Kapitan John Kowalski poczuł, że coś go niepokoi. Popatrzył na swoich ludzi, ale żaden z nich nie zamierzał zakłócić nocnej ciszy. Kruger ziewał po północnej stronie wieży, Rochefort nieruchomo stał po wschodniej a kapelan oddziału, padre Ambrosio odmawiał różaniec albo raczej dyskretnie drzemał na ławce obok niego. Zawsze należy ufać swojemu szóstemu zmysłowi, więc Kowalski wstał z ławki i podszedł do Krugera.

– Coś nowego?

– Nie, kapitanie.

John zrobił krok do szczeliny między blankami i wyjął lornetkę. Miasteczko położone wzdłuż głównej ulicy High Street tonęło w ciemności. I nie było w tym nic dziwnego, bo była godzina trzecia w nocy. Podniósł lornetkę do oczu i zaczął oglądać okolicę, zaczynając od placu przed wieżą, poprzez zabudowania miasteczka a kończąc na zalesionych, okolicznych wzgórzach. Właśnie tam znalazł przyczynę swojego niepokoju. Światła odbijające się od drzew. Dużo świateł.

– Kruger, mamy gości na londyńskiej drodze.

Żołnierz podobnie jak reszta, ubrany w mundur, bez żadnych dystynkcji, bez pomocy lornetki potwierdził obserwację kapitana.

– Dużo gości. Tylko może nie jadą do nas, kapitanie?

– Chcesz się o to założyć?

Kruger spojrzał jeszcze raz na wzgórza.

– Chyba nie. To ciężarówki, dużo ciężarówek.

– No to zejdź na dół i obudź chłopaków przy karabinie maszynowym.

Kruger pobiegł do schodów w wieżyczce, a kapitan zwrócił się do Francuza.

– Rochefort co u ciebie?

– Nic kapitanie.

– To weź latarkę i daj znać posterunkowi przy szkole, że mamy wizytę nieproszonych gości.

– Tak jest.

Kowalski zamierzał szturchnąć kapelana, ale ten sam wstał z ławki i podszedł do niego.

– Padre musisz trochę pobiegać.

– Tak jest. – Kapelan nie wyglądał na szczęśliwego, ale może dlatego, że było ciemno.

– Pobiegniesz do ruin na dole i powiesz benedyktynom, że za dziesięć minut będą tu Anglicy. – Kowalski chwilę się zastanawiał. – Wygląda na to, że jest ich dużo. Zatrzymamy ich na piętnaście minut góra. Więc, czy braciszkowie coś znaleźli, czy też nie, za pół godziny mają być gotowi do ucieczki przy południowym wejściu.  

– Znaleźli podziemia i szukają w tych piwnicach, kapitanie.

– No to mam nadzieję, że znajdą, chociaż wino...

– Nie po to tu jesteśmy, kapitanie.

– Wiem. A teraz biegnij na dół padre, jakby cię demony ścigały. – Kowalski się uśmiechnął. – I wróć tu za dziesięć minut, bo może rzeczywiście będą nas ścigać.

Kapelan zniknął na dole, a kapitan wrócił do obserwowania zbliżających się świateł. Nie spodziewał się demonów, te są dosyć uciążliwe w transporcie, ale może Anglicy wymyślili coś nowego i powinien był zatrzymać kapelana na miejscu.

Opactwo benedyktynów w XI wieku ufundował Wilhelm Zdobywca, jako pokutę za rozlanie chrześcijańskiej krwi, podczas podboju Anglii. Z dawnej katedry zostały tylko fundamenty, a z dormitorium tylko fragmenty ścian. Wybudowaną później resztę, czyli bramę z wieżą, budynki gospodarcze i szkołę dla dziewcząt aktualnie zajął oddział kapitana Kowalskiego. Poprzedniej nocy duży francuski niszczyciel Lion przy pomocy szalup wysadził piętnastu ludzi na plaży Glyne Gap niedaleko Bexhill–on–sea. Większą część dnia spędzili w lasach, a wieczorem dotarli do odległej o pięć kilometrów wioski Battle. Obezwładnili nieliczną służbę posiadłości oraz nauczycielki i uczennice szkoły. Wszystkich zamknięto w dwóch salach wykładowych, a najeźdźcy zabrali się do pracy. Kapitan nie wiedział, po co była ta tajna wyprawa. Wiedziało pięciu benedyktynów, którzy jeszcze w świetle zachodzącego słońca rozłożyli swoje plany i przyrządy pomiarowe, a potem zaczęli kopać dziurę w ziemi, w miejscu głównego ołtarza zniszczonej katedry. Kowalski im nie przeszkadzał i nawet ani razu nie zapytał, czego szukają. Jego dziewięciu ludzi miało za zadanie zapewnić bezpieczeństwo zakonnikom w czasie poszukiwań oraz wywieźć ich z wrogiego terytorium. Dość, aby spacyfikować uczennice, poradzić sobie z okoliczną policją, ale żałośnie mało by stawić czoła każdej większej odsieczy. W rękawie zamiast asów miał tylko dwa nowe niemieckie Maschinengewehr 34, które wybłagał od kwatermistrza Legionu przed akcją. Więc miał nadzieję, że niezauważeni zrobią swoje w nocy i wyniosą się zdobytą ciężarówką z powrotem na wybrzeże. Aż do tej chwili.

Kowalski sprawdził swój pistolet maszynowy Suomi, zapasowy bęben i granaty w kieszeniach. Kruger i Rochefort zrobili to samo, a potem Francuz zaczął grzebać w swoim plecaku z materiałami wybuchowymi. Kapitan wychylił się za mur, światła były znacznie bliżej. Po ośmiu minutach wrócił zdyszany kapelan.

– Panie kapitanie, opat Grimaldi mówi, że potrzeba im jeszcze dwadzieścia minut. Są w podziemiach i rozwalają mur. Opat mówi, że za nim jest biblioteka.

– Czyli na butelkę wina nie ma szans...

Ambrosio nie odpowiedział, tylko ciężko łapał powietrze.

– Padre sprawdź broń, za pięć minut się zacznie i będziesz potrzebny.

Kapelan przysiadł na ławce, sprawdził kaburę z pistoletem i specjalne granaty w kieszeniach munduru. Wszystko było na miejscu, więc podniósł rękę na znak gotowości. Ciężarówki było już słychać na szczycie wieży a w domach przy ulicy, zapalały się światła. Kowalski nie usłyszał ujadania psów. Był to dobry znak. I kapitan zaczął mieć nadzieję, że będzie walczył tylko z ludźmi. Ale nigdy nic nie wiadomo do końca.

Pierwsze ciężarówki zatrzymały się na placu pod bramą. Kowalski w nikłym świetle zobaczył pentagramy na burtach i żołnierzy w czarnych mundurach wyskakujących na bruk. A więc nie wojsko, tylko siły specjalne satanistów. Sam nie wiedział, czy to lepiej dla niego, czy gorzej. Były to siły przeznaczone do zastraszania i pacyfikacji, więc miał nadzieję, że ich dowódca nie miał doświadczenia w zdobywaniu zamków.

Żołnierze poganiani przez swoich dowódców ustawili się w dwóch liniach i powoli zaczęli zbliżać się do bramy. Było ich ponad stu i w światłach ciężarówek rzucali ładnie długie cienie. Kapitan wyjął granat a Kruger i Rochefort zrobili to samo. Wyciągnęli zawleczki, odczekali chwilę i przerzucili granaty przez blanki. Pięć sekund później na dole rozległy się trzy wybuchy i głośne krzyki. Potem odezwał się karabiny maszynowy z okna nad bramą i doskonale widoczne w świetle reflektorów sylwetki zaczęły upadać. Wszyscy trzej przez szczeliny zaczęli strzelać ze swoich pistoletów maszynowych. Trwało to może dwie minuty i dowódca Anglików musiał zarządzić odwrót, bo cienie zniknęły. Zostało tylko czterdzieści ciał na placu przed bramą. Potem reflektory zgasły, a ocaleli, zniknęli za ciężarówkami.

Na kilka minut zapanowała cisza, a potem kapitan zobaczył na wprost błyski wystrzałów i kilka cieni poruszających się zygzakiem po obu stronach bramy. MG 34 otworzył ogień do ciężarówek, ale potem Kowalski usłyszał głuche wybuchy granatów. Więc Anglikom udało się przekraść bokiem i wrzucili granaty w okna budynków obok wieży, a kilka nawet doleciało za mur. Gdyby miał więcej ludzi, na pewno by obsadził te miejsca i... ich stracił. Tylko że, w całej wieży było ich tylko sześciu. W rewanżu rzucili znowu granaty pod mur i pod dużą bramę. Na dole znowu rozległo się wycie rannych. Jeszcze kilka minut i można będzie się wycofać, zanim dowódcy satanistów przyjdzie do głowy wysłać ciężarówki bokiem i odciąć im odwrót. Rochefort rozdał po granacie ze swojego przepastnego plecaka, a on ostrożnie wychylił się i spojrzał na pole przed bramą. Powyżej błysków angielskich Lee–Einfeldów, zobaczył dwa jarzące się czerwienią punkty. Zamknął oczy na chwilę, przyłożył lornetkę i znowu je otworzył. Czerwień nie zniknęła. Cholerny golem. Sataniści sprowadzili tu cholernego golema. Musieli go wieźć ciężarówką. Dziesięć ton cholernej, powolnej, ceramicznej śmierci. Wypalona z gliny imitacja człowieka. Bardzo dużego człowieka.

Prawie czterometrowej wysokości golem wolno przesuwał się między ciężarówkami. Kowalski machnięciem ręki przywołał do siebie kapelana oddziału. Padre Ambrosio wystawił głowę ponad mur, zobaczył golema i wyraźnie pobladł. Nic w jego wyposażeniu nie działało na golemy. Ani poświęcone pociski, ani granaty z wodą święconą.

– Jakieś inne niespodzianki padre?

Kapelan przywołał odpowiednią inwokację i wyostrzył zmysły. Potem zamknął oczy i raz obrócił się dookoła. I odetchnął z ulgą.

– Nie, kapitanie. Nic gorszego nie ma w okolicy. – Padre pomyślał jeszcze raz o swoim wyposażeniu. – Ale nie mamy nic, żeby zatrzymać to na dole.

– Amen.

Czy oni są tak ważni, żeby wieźć tu golema? To zwykły wypad na terytorium wroga. Anglicy robią to samo we Francji i nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Oprócz rodzin pomordowanych. To jeszcze nie czas na otwartą wojnę. Przynajmniej taką miał nadzieję.

Walczył już z golemami w 1930 podczas rebelii w Czechosłowacji. Miejski sanhedryn powołał je do życia i wypuścił na ulice Pragi. Rzeź ludności trwała przez cały tydzień. A potem do Czechosłowacji przerzucono samolotami pełną dywizję Legionu. Walki w mieście trwały jeszcze przez następny tydzień. Powolne golemy odporne na broń strzelecką i małe działka piechoty zniszczono, dopiero gdy zwabiono je przed stanowiska ciężkiej artylerii. Napędzane zaklęciami z chemów włożonych do środka walczyły, dopóki żołnierze nie rozwalili im głów i nie zniszczyli kartek z zaklęciami. A niektóre same nieruchomiały. Widocznie zaklęcia były za słabe. Bo moc zaklęć zależała albo od siły wiary wyznawców, albo od ilości ludzi złożonych w ofierze. Nic z tego, czym dysponowała jego drużyna, nie zatrzyma tego ceramicznego monstrum. Na to, że się sam zatrzyma, też nie było co liczyć. Bo wiary albo ofiar z ludzi w Anglii nie brakowało. Dobrze, że sataniści nie przywlekli ze sobą smoka, demona ani czegoś jeszcze gorszego, bo w takim wypadku byliby wszyscy martwi.

Golem powoli zbliżał się do bramy, niewrażliwy na grad pocisków z MG 34 odbijających się od tułowia. Kapitan mógł się założyć, że nawet mu nie zarysowały ceramiki. Za nim osłaniany od pocisków, posuwał się pluton Anglików. Co robiła reszta, nie był w stanie dojrzeć, ale mógł się domyślić.

– Wycofujemy się do szkoły. – Kowalski krzyknął głośno i pobiegł do schodów w wąskiej baszcie. Kruger zdążył przed nim, ale kapelan i Francuz zafascynowani wpatrywali się w golema i rzucali na dół granaty. – Teraz! Szybko na dół!

Tego, co się działo pod bramą, kapitan już nie zobaczył. Golem otoczony iskierkami krzesanymi przez odbijające się pociski kaemu dotarł w końcu do dużej bramy. Ładowniczy MG 34, gorączkowo zakładał nową taśmą do zamka, a celowniczy czekał, żeby z pięciu metrów rozstrzelać jarzące się czerwienią oczy. Nie zdążyli. Golem sięgnął ręką do pierwszego piętra, rozbił mur i wyciągnął na zewnątrz wrzeszczącego żołnierza. Potem zacisnął palce na jego brzuchu i dwie połówki ciała poleciały na bruk. Brama rozleciała się od jednego pchnięcia i pochylony golem zaczął wolno przepychać się na drugą stronę. Za nim strzelając, podążała czterdziestka żądnych zemsty żołnierzy Brytyjskich Sił Specjalnych.

Kowalski wybiegł na dziedziniec zaraz za Krugerem. Wieża nad bramą zadrżała i z góry posypały się cegły. Odbiegli czterdzieści metrów i ukryli się przy żywopłocie. Bramę zasłoniła chmura pyłu, a w wejściu do baszty pojawił się najpierw kapelan, a potem Francuz taszczący plecak. Po cekaemistach nie było nawet śladu.   

Kowalski wyskoczył na drogę i pomachał do swoich ludzi.

– Szybciej! Do mnie!

Padre przyspieszył, a Rochefort nie zdążył. W bramie pokazała się wielka ceramiczna ręka i potrąciła Francuza. Ten poleciał na bruk, a kapelan zatrzymał się w miejscu i odwrócił, żeby spojrzeć na leżącego kolegę. Francuz oprzytomniał, usiłował wstać, ale mu się nie udało, więc zaczął się czołgać. Za nim pokazał się golem i wolno podniósł nogę, żeby go rozdeptać. Jak uciążliwego robaka. Francuz spojrzał na monstrum i przestał się czołgać. Przytulił plecak do piersi, ręką znalazł granat i wyciągnął zawleczkę.

Kowalski padł na bruk. Plecak pełen granatów, detonatorów i materiałów wybuchowych, eksplodował pod stopą golema. Usłyszał wybuch, a potem syk odłamków szatkujących żywopłot. A potem zrobiło się cicho. Podniósł głowę i zobaczył golema. Ten o ile mógłby pokazywać jakieś emocje, to pokazałby zdziwienie. Podniósł lewą nogę do góry a ceramiczna stopa, która wisiała na jakimś cienkim fragmencie, ostatecznie uwolniła się i upadła. Golem przez chwilę próbował złapać równowagę, ale mu się to nie udało i poleciał do przodu, głową na bruk. Tylko że to wcale nie oznaczało, że się poddał. Podniósł lekko głowę, a jarzące się czerwone oczy czujnie obejrzały okolicę. Znalazł najbliższy cel. Tym był kapelan, który usiadł na bruku i usiłował znaleźć przyczynę okropnego bólu w nodze. Golem jak pływak kraulem wyciągnął prawą rękę, wbił palce w bruk i podciągnął się do przodu. A potem lewą.   

Kowalski wstał, znalazł pistolet maszynowy i zrobił dwa kroki w kierunku kapelana.

– Padre!

Kapelan odwrócił głowę do kapitana i pokręcił przecząco głową. A potem przeżegnał się i wyciągnął z kieszeni nieuszkodzony granat. Kapitan odwrócił się, znalazł Krugera leżącego na wznak bez połowy głowy i zaczął biec w kierunku posterunku przy szkole. Usłyszał za plecami wybuch, ale nie zwolnił, aż dotarł do stanowiska drugiego MG 34 i czerech Francuzów.  

– Kapitanie ktoś jeszcze...

– Nie.

– Co robimy?

– Musimy ich jeszcze trochę zniechęcić do pościgu.

– Jak? – Zapytał stojący obok żołnierz, a chwilę później zwalił się na bruk, z kulą w głowie.

– Ukryć się! – Wszyscy zalegli za krzakami małego klombu. – Damy podejść tym, którzy nabrali odwagi.

– A potem? – Celowniczy MG 34 chciał usłyszeć dokładne rozkazy.

– A potem ich zabijemy.

Trzydziestka Anglików, strzelając trochę na oślep, minęła golema, który wcale nie zrezygnował z powolnego pościgu.

– Teraz!

Celowniczy karabinu maszynowego omiótł kilkakrotnie wąski dziedziniec pociskami, zużywając dwie taśmy nabojowe. Gdy założyli trzecią, nie znalazł już żadnych celów, więc wystrzelił wszystko w oczy golema. Bez widocznego skutku. Potem wycofali się między budynkami, a kapitan poświęcił granat na karabin maszynowy, który zostawili.

Benedyktyni byli tam, gdzie powinni. Czyli przy małej bramie w południowej części muru. Brudne habity i warstwa pyłu na twarzach świadczyła o ich ciężkiej nocnej pracy.

– A gdzie reszta ludzi kapitanie? – Opat Grimaldi powitał nadchodzącą czwórkę żołnierzy.

– Nie żyją. – Kowalski zobaczył cienkie gliniane dzbany, trzymane przez zakonników. – Macie to, po co przyjechaliśmy?

– Tak. – Opat podniósł dzban.

– Czy to starożytne wino?

– Nie kapitanie, to zabezpieczone manuskrypty. I teraz nie mogą wpaść w ręce Anglików.

– Więc mam dla ciebie padre prezent. – Kowalski wyjął ostatni granat i podał opatowi. – Trzeba złapać za to kółko i wyciągnąć. A jeśli wy też nie chcecie wpaść w łapy satanistów, to trzeba poczekać pięć sekund.   

– Doprowadzisz nas kapitanie na okręt? – Opat ostrożnie wziął granat.

– Jeśli tylko ta cholerna ciężarówka, którą wczoraj ukradliśmy, ciągle jeździ.

– Ufajmy Bogu.

John zmilczał komentarz na temat zaufania, który cisnął mu się na usta. A potem zwrócił się do swoich ludzi.

– Uwaga! Mamy pół kilometra do naszej ciężarówki przy drodze do Powdermill. Potem pięć kilometrów do wybrzeża. Najważniejsze są dzbanki, potem benedyktyni. Nie mogą wpaść w ręce satanistów. Wiecie co macie robić.

Francuzi kiwnęli głowami i sprawdzili broń.

Na placu w miasteczku dowódca oddziału, w postrzelanej ciężarówce usiłował połączyć się przez radio z kwaterą główną w Londynie. Jak na razie bezskutecznie. Jego podkomendni, a przynajmniej ci, którzy przeżyli, ostrożnie przeszukiwali budynki opactwa albo pomagali rannym. Do pomocy przyłączyli się obudzeni mieszkańcy Battle. Przez chaos głównej ulicy wolno przesuwał się czarny Bentley. Zatrzymał się na skraju placu i z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Zaczepił rannego żołnierza opartego o ciężarówkę i po krótkiej rozmowie skierował się do ciężarówki, przy której stał dowódca. Ten zauważył nadchodzącego gościa i skłonił głowę na powitanie.

– Mistrzu, major Pelham melduje się na rozkazy.

Nowo przybyły rozsunął płaszcz, pokazując zawieszony na łańcuchu symbol Wszechwidzącego Oka.

– Raport z misji proszę, majorze.

– Mistrzu, zgodnie z rozkazami przyjechaliśmy do Battle ująć bandę katoli, która miała przebywać w posiadłości 8 baroneta, sir Augustusa Webstera. Po dotarciu do miasteczka wpadliśmy w zasadzkę przy bramie i straciliśmy wielu ludzi. Przy pomocy golema przełamaliśmy obronę i aktualnie ścigamy wroga. Oceniam jego siły na co najmniej pięćdziesięciu ludzi wyposażonych w broń maszynową.

– Ilu wrogów ujęliście, majorze?

– Znaleźliśmy kilku zabitych...

– A żywych?

– Nikogo mistrzu, ale wielu raniliśmy, więc nie uciekną daleko.

Mężczyzna w czarnym płaszczu zamierzał coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu przybycie gońca. Ten pytająco spojrzał na majora. Pelham kiwnął twierdząco głową.

– Mów.

– Panie majorze, porucznik Craftry melduje, że uwolniliśmy uczennice, nauczycielki i służących zamkniętych w szkole. Przeczesujemy wschodnią część posiadłości, ale wygląda na to, że uciekli.

– Coś jeszcze?

– Golem czołga się na południe, więc chyba teraz są gdzieś w okolicach wybrzeża.

– Dlaczego golem się czołga, plutonowy? – Kolejne pytanie zadał mężczyzna w płaszczu.

Plutonowy spojrzał pytająco na majora i odpowiedział.

– Bo jest uszkodzony.

– Dziękuję plutonowy, możecie odejść. – Mężczyzna zaczął pokazywać oznaki irytacji. – Majorze proszę ze mną na bok.

Obaj przeszli na drugą stronę ciężarówki, niewidoczni z placu. Tam mężczyzna złapał rękami za klapy munduru majora i potrząsnął nim.

– Wiesz, kim jestem, tak?

Major twierdząco pokręcił głową.

– Jestem Rufus Doyle, mistrz szóstego stopnia, ty cholerny idioto. Dostałeś wszystkie informacje, pełną kompanię Sił Specjalnych, golema i nie potrafisz złapać piętnastu ludzi.

Mężczyzna puścił majora i kontynuował.

– Czemu nie otoczyłeś opactwa idioto?

– To wiele budynków.

– Miałeś ponad dwustu ludzi.

– A teraz mam połowę.

– Więc teraz rusz dupę, wyślij pluton na ciężarówkach drogami i zorganizuj pościg na wybrzeżu.

– Nie mogę się połączyć z dowództwem.

– A czy twoja wojskowa dupa myśli za ciebie? W miasteczku są telefony i założę się, że działają.

– Tak jest, mistrzu. Zaraz wydam rozkazy. – Major chciał uciec od człowieka, który go przerażał.

– Czekaj, nie skończyłem. – Doyle chwilę się zastanawiał. – Powiadom flotę, że prawdopodobnie mają gości w Kanale.  

– Tak, jest.

– A na wypadek, gdyby twoi ludzie znów się nie popisali... Zadzwoń do centrali w Londynie i podaj kod „Jerzy”. Mają zdążyć przed świtem, a obiekty mają dostać wyraźne rozkazy. Mają przylecieć do Hastings i zniszczyć wszystkie łodzie płynące do Francji. Powołaj się na mój rozkaz. A teraz ruszaj!

Major odruchowo zasalutował, skarcił się w duchu za tę głupotę i pobiegł do swojego wozu dowodzenia. Doyle wrócił do samochodu, milczącego kierowcy i przez okno obserwował otoczenie.

Po kilku minutach w chaos na placu wkradła się jakaś celowa działalność. Na cztery nieuszkodzone ciężarówki załadowali się żołnierze, a te rozjechały się na północ i południe. Po dziesięciu minutach Doyle zobaczył idącego do niego majora. Wyszedł mu na spotkanie.

– Mistrzu, wszystko według rozkazu. Jeszcze nie znaleźliśmy wroga. – Major zawahał się chwilę, szukając w pamięci treści rozmowy z Londynem. – Centrala potwierdziła kod „Jerzy”, ale powiedzieli, że mają tylko jednego...

Major pytająco patrzył na wysokiego mężczyznę, bojąc się zapytać słowami, o co w tym chodzi. Doyle go zignorował.

– Dobrze majorze, niech pan koordynuje akcję.

Kapitan, po sieci wspiął się jako pierwszy z motorówki na burtę niszczyciela. Na pokładzie odebrał gliniany dzban od zakonnika, a potem następne. Wszystkie osiem. W świetle brzasku wyglądały jeszcze mniej imponująco niż w nocy. Było ich więcej, niż ludzi, którzy przeżyli tę akcję. Cholerny pech. Wpadli na patrol policyjny w Bexhill–on–Sea i jeden z jego Francuzów zginął w szoferce od strzału z pistoletu, a postrzelony zakonnik umarł na plaży. Marynarz zagonił benedyktynów wraz z ich łupem do kajut w przedniej nadbudówce, a kapitan i dwaj Francuzi usiedli na pokładzie między dwoma środkowymi kominami. Motorówkę podniesiono na pokład i niszczyciel ruszył z prędkością 30 węzłów. Kowalski pomyślał, że za trzy godziny będzie w domu, albo przynajmniej w miejscu, gdzie nikt do niego nie strzela. Obaj Francuzi, Giroud i Blanc jak sobie przypomniał John, też doszli do tego samego wniosku, bo się uśmiechnęli. Ich rozmyślania nie trwały długo. Dziesięć minut później na niszczycielu zawyły syreny alarmu i marynarze zaczęli biegać po pokładzie do swoich stanowisk bojowych, a kilku niosło karabiny. Kowalski poczuł, że niszczyciel jeszcze przyspiesza. Udało mu się zwrócić uwagę porucznika, który poganiał dwóch swoich ludzi niosących karabin maszynowy.

– Co się dzieje, poruczniku?

– Alarm bojowy.

– Angielskie okręty nas ścigają?

– Nie. – Porucznik się odwrócił w kierunku rufy. – To alarm przeciwlotniczy.

Kowalski podszedł do relingu, spojrzał w niebo, ale nic nie zobaczył. Porucznik pokazał ręką przed siebie.

– Od rufy!

Smok zbliżał się do okrętu od tyłu, w płytkim nurkowaniu z rozłożonymi skrzydłami. Wyglądało na to, że jest co najmniej dwa razy szybszy od okrętu. Kiedy zbliżył się na sto metrów, gwałtownie się zatrzymał i na chwilę zawisł w miejscu, machając cienkimi skrzydłami. Potem zionął z paszczy cienką strugą ognia. Albo jak twierdzili niektórzy naukowcy, plazmą. Żołnierze Unii Rzymskiej nigdy nie zdobyli ani ożywionego, ani martwego, żeby naukowcy mogli go dokładnie zbadać w środku. Nie wiedziano też, jak je tworzono i jak dokładnie działają. Wszystkie hipotezy przedstawiano na podstawie filmów, zdjęć i zeznań naocznych świadków. Tych nielicznych, którzy przeżyli takie spotkanie. Kowalski od dwóch lat śledził dyskusję na temat smoków i ich działania prowadzoną przez francuskich naukowców, ale teraz było mu wszystko jedno, co zamierza go zabić. Czy to przez spalenie, czy może przez roztopienie?

Cienka, jarząca się linia, czymkolwiek była, trafiła obie tylne wieże niszczyciela, przepaliła ich pancerze i spowodowała wybuch amunicji. Okręt zadrżał, ale płynął nadal szybko. Kapitan zarządził zwrot na prawą burtę, żeby utrudnić smokowi celowanie. Przyniosło to oczekiwany skutek, bo następna porcja ognia zniknęła nieszkodliwie w wodzie. Po zwrocie do smoka otworzyła ogień wieża z 5,5-calowym działem na śródokręciu i karabiny maszynowe. Mimo że smok z rozpostartymi pionowo skrzydłami był teraz większym celem, nie widać było żadnych efektów. Smok zrozumiał, że niszczyciel za bardzo się oddalił. Machnął skrzydłami kilka razy i wzniósł się dwieście metrów wyżej. A potem zanurkował ponownie w kierunku niszczyciela. Zbliżył się i wypuścił następną strugę żaru. Tym razem trafił. Struga ognia trafiła w śródokręcie, przepaliła dwa tylne kominy i zniszczyła nadbudówki. A potem wywołując kłęby pary, zniknęła w wodzie. Kapitana wstrząs zwalił na pokład. Niszczyciel gwałtownie wyhamował, jakby chciał ułatwić smokowi ostateczny cios i zakończyć to starcie. Ale żaden ogień nie nadszedł z nieba. Kowalski wyczołgał się spod arkusza blachy i usłyszał tylko skrzek smoka. A potem brzęczenie małych silników i huk wystrzałów.

Smoki nie były odporne na pociski. Ci, którzy je przywoływali, przy pomocy zazdrośnie strzeżonych zaklęć, nie mogli dać im ciężkiej opancerzonej powłoki, bo smok w ogóle by nie uniósł się w powietrze. Każdy pocisk z głównej artylerii niszczyciela, gdyby trafił w korpus, spowodowałby eksplozję skomplikowanej instalacji odpowiedzialnej za ogień. Tak samo trafienie w małą głowę odpowiedzialną za sterowanie. Tylko że zwinny w powietrzu smok, był celem bardzo trudnym do trafienia. O czym przekonali się piloci 42 dywizjonu myśliwskiego z Rouen.

Pierwsza trójka zanurkowała na zajętego niszczycielem smoka i otworzyła ogień ze stu metrów. Smok machnął skrzydłami i wzniósł się gwałtownie o pięćdziesiąt metrów. Żaden z pilotów nie zaliczył trafienia i w dodatku musieli wykonać gwałtowny zwrot, żeby ominąć monstrum. Środkowemu myśliwcowi z formacji się to nie udało. Krótka struga ognia wypaliła cały kadłub Morane-Saulniera M.S.225, a ocalałe skrzydło i podwozie spadły do wody. Pozostała na górze trójka zrobiła się ostrożniejsza. Samoloty rozproszyły się i piloci zaatakowali smoka z różnych stron. Trafili w skrzydła, a on nie zdążył uruchomić ognia. Ocalała dwójka z pierwszej formacji dołączyła i śmiertelny taniec na niebie ostatecznie ocalił francuski niszczyciel.

Smokowi udało się trafić jeszcze jeden samolot ogniem. Tylko że sam zaczął boleśnie odczuwać trafienia w skrzydła. 0,303-calowe pociski z kaemów Vickersa powoli zamieniały je w durszlak. Coraz ciężej było mu robić uniki, a dziury utrudniały szybowanie. W tej chwili piloci Morane-Saulnierów wiele by dali za dodatkowe działko w kadłubie albo zasadniczo za nowszy model samolotu. Ich maszyny były modelem przejściowym między dwupłatowcami a jednopłatowcami. I jak podejrzewali, projekt powstał zapewne przez wytarcie gumką dolnego płatu na rysunku technicznym.

Po piętnastu minutach smok się poddał. Był niezawodną maszyną niosącą śmierć w nocy, ale po wschodzie słońca można było skutecznie rzucić mu wyzwanie. Jego istota uznała, że dostatecznie wykonał rozkazy przywołującego i teraz mógł spróbować sam się ocalić. Zaskrzeczał wyzywająco w kierunku samolotów i niezgrabnymi machnięciami skrzydeł zaczął nabierać wysokości na drodze do Anglii. Piloci odprowadzili go wzrokiem i też zawrócili, bo w samolotach kończyło się paliwo.

Kowalski też odprowadzał wzrokiem niezgrabnie lecącego na północ smoka. Życzył mu, żeby spadł po drodze i zdechł w morzu. Przydałby się tu św. Jerzy, niezawodny pogromca smoków, ale musiał wystarczyć mały okręt i samoloty. Ktoś w Paryżu był bardzo zapobiegliwy, zapewniając im dodatkową eskortę. Nie aż tak bardzo, żeby wysłać ich na misję pancernikiem, zamiast tym małym niszczycielem, ale zawsze to było coś, co ocaliło mu dupę. Usiadł na skrzyni, na śródokręciu i starał się nie przeszkadzać marynarzom w naprawach. A uszkodzony niszczyciel, wyciągający 9 węzłów już nie przecinał fal, tylko raczej się z nimi zderzał. I w końcu lew pokonał smoka. A może raczej uciekł z podkulonym ogonem do dżungli i ocalił życie. Rozmyślania przerwał mu porucznik, który wyraźnie przywoływał go ręką do siebie. Kowalski wstał, ostrożnie przecisnął się przez ruiny nadbudówek i kominów. Porucznik czekał na niego cierpliwie, a potem pokazał mu ręką dwa na pół zwęglone ciała w mundurach.

– To pana ludzie?

Paryż, Francja

Kowalski zamknął drzwi wejściowe do kamienicy przy Rue Séguier i odruchowo obciągnął bluzę oficerskiego munduru Legionu. To znaczy, że mundur był zasadniczo francuski, a od oficerów francuskich odróżniał się głównie czerwonym krzyżem Św. Andrzeja umieszczonym w kilku strategicznie widocznych miejscach. Święty Andrzej jak wszyscy wiedzieli, był patronem przejazdów kolejowych, stąd czasami żołnierzy Legionu nazywano kolejarzami. Ale nigdy głośno i absolutnie nigdy w ich obecności. Kapitan nie miał osobiście nic przeciwko kolejarzom, a wręcz przeciwnie. Podziwiał ich niewidoczną pracę, dzięki której transport Unii Rzymskiej jakoś funkcjonował, a człowiek mógł wsiąść do pociągu w Madrycie i dojechać niezaczepiany nawet do Rygi. Jeśli oczywiście czuł taką potrzebę. Kowalski, jeszcze poprawił czapkę i miał nadzieję, że dozorczyni odprasowująca rano mundur nie przegapiła żadnego zagniecenia od wieszaka. Mundur wisiał na nim pół roku, a kapitan przeniesiony z oddziałów liniowych do wywiadu używał w tym czasie munduru polowego bez insygniów albo cywilnych łachów. Teraz czekała go wizyta w kwaterze głównej Legionu i czuł, że w żadnym innym stroju nie będzie tam mile widziany.

Na końcu ulicy skręcił w prawo i poszedł wzdłuż Sekwany bulwarem Quai des Grands Augustins. Kawiarnia na rogu wystawiła stoliki na ulicę, ale chociaż kapitan był bez śniadania, to jednak chciał zdążyć na umówioną godzinę. Więc zrezygnował z posiłku. Czerwcowe słońce odbijało się od leniwie płynącej rzeki. Ktoś powiedział, że Paryż był przed Wielką Wojną najweselszym miastem w Europie. Jak ten świat się zmienił. Kowalski przypomniał sobie pierwszą wizytę czternaście lat wcześniej. Wyglądał wtedy jak każde inne miasto w Europie w czasie nawrotu epidemii. Brudny, zapuszczony, z nielicznymi przechodniami zasłaniającymi twarze. I ze zwłokami leżącymi na ulicach. Wystawionymi przez bliskich albo sąsiadów i czekającymi na wóz, który zabierze je do spalenia.

Kryzys tak naprawdę zaczął się w 1918 roku, kiedy wydawało się, że umęczona wojną Europa w końcu doczeka się końca zabijania. Epidemia nieuleczalnej grypy w ciągu ponurych trzech lat zabiła 50 milionów ludzi.

Boga nie ma! To hasło opanowało prawie całą cywilizowany świat. Każdy może mieć demona na swoje usługi! Broszury z zaklęciami i rytuałami okazały się bestsellerami wydawniczymi. I okazało się, że niektóre zaklęcia działają, demony materializują się i zabijają wszystkich, których im się wskaże. A potem z ukrycia wyszli wszyscy wyznawcy szatana i okazało się, że są władcami połowy cywilizowanego świata. Chcieli być władcami całego, więc na świat wyszło więcej potworów. Mieli lepsze źródła wiedzy, starożytne manuskrypty, więc ich zaklęcia działały, a demony mogli sobie podporządkować. W Ameryce i Wielkiej Brytanii niewielu zauważyło zmianę, a ci, którzy się zbuntowali, trafili na ołtarze ofiarne. Europa pogrążyła się w chaosie, Rosja nie potrzebowała żadnych mitycznych potworów, bo komuniści, którzy w końcu doszli do władzy, okazali się równie straszni. Po drugiej stronie Atlantyku Meksykanie uciekali na południe ścigani przez wywołane w Stanach Zjednoczonych demony. Reszta świata obserwowała to z niepokojem, gorączkowo szukając wiary we własnych zapomnianych bogach. Wiedziała, że jest następna w kolejce pod nóż ofiarny.

Europa się obroniła. Synod w Awinionie wyczyścił kościół katolicki z heretyków, podstawionych figurantów i członków tajnych stowarzyszeń. Okazało się, że z potworami można walczyć wiarą. Nową krucjatę skierowano przeciwko masonom europejskim i omamionymi przez nich innowiercami. Okazało się, że relikwie naprawdę działają. Tylko że, tych prawdziwych było tylko kilka. Pomagały miejsca przesiąknięte wiarą. Katedry w Paryżu, Rzymie i Kolonii zapewniały ochronę przed siłami zła. Po drugiej stronie powstały dwa potężne ośrodki, Londyn i Waszyngton. W Londynie świątynię szatana zorganizowano wokół przywiezionego z Iranu ołtarza ofiarnego Baala. Jakim artefaktem posługiwali się Amerykanie w Waszyngtonie, nie wiedział nikt w Europie. Podobno był jeszcze potężniejszy od Brytyjskiego.

A teraz miasto miało szansę wrócić do chwały stolicy Europy, a świat działać po staremu. Czyli biedacy będą biednieli, a bogacze stawali się jeszcze bogatsi. O ile nie pożrą ich demony...

Kapitan przeszedł most Saint-Michel i skierował się do katedry Notre-Dame. Większość budynków na wyspie zajmowały urzędy państwowe i kościół. Resztę w okolicach katedry zajmowało dowództwo Legionu Chrześcijańskiego.

Przyszedł za wcześnie i wymuskany sekretarz kazał mu czekać na korytarzu. Korytarz nie był uczęszczanym miejscem, ale zawsze mogli napatoczyć się lubiani i nielubiani znajomi. Albo kapitan Fisher.

– Słyszałem, że daliście dupy w Anglii.

– A myślałem Fischer, że jesteśmy tajną instytucją.

– Wszyscy już wiedzą.

– Musisz Fischer w końcu umyć uszy. – Kowalski wiele by dał, w tym momencie, za towarzystwo tych nielubianych. – Będziesz słyszał mniej plotek.

– Więc co? Tym razem nie straciłeś wszystkich ludzi?

– Wykonałem misję.

– I znowu wracasz z niej sam.

– Na następną, wezmę cię ze sobą.

– Kościół nie pochwala samobójstw. – Kapitan Fisher wygodnie oparł się o ścianę, co oznaczało, że konwersacja będzie dłuższa. – Ale z drugiej strony zobaczyłbym na własne oczy, jak sataniści znowu kopią cię w dupę.

– Chyba nie wiesz, co mówisz. Kosiliśmy ich z tych MG 34 jak Szkopów z Freikorpsu na górze Św. Anny w 1920.

– Gówno prawda. Wiesz, że tam byłem. Po drugiej stronie.

– No to sam pamiętasz.

– Jakbym wtedy lepiej celował, to byś nie miał już żadnych misji.

– Możesz sobie pomarzyć Fischer...

– A tak na poważnie to, jak było? – Fisher na chwilę okazał ludzką twarz w nadziei na szczegóły.

– Piekło. Opadła nas kompania specjalnych, satanistów.

– I skosiliście ich?

– Jak zboże latem. A potem doczłapał cholerny golem i dostaliśmy w dupę. I jeszcze w Kanale La Manche dopadł nas smok.

– Cholera! To zabrakło wam tylko demonów do kompletu. – Fisher był zadowolony ze szczegółów. – Następnym razem skończysz na ołtarzu ofiarnym.

– Za każdym razem się tego spodziewam.

– Ale z drugiej strony... Znając twoje szczęście, sataniści zgubią swoje noże ofiarne i będą ci podrzynać gardło drewnianą chochlą.

Fisher pokazał ręką, co dokładnie miał na myśli. Rozmowę przerwało pojawienie się na korytarzu sekretarz biskupa.

– Kapitanie, Jego ekscelencja biskup zaprasza pana.

– Eminencjo...

– Jeszcze nie, Kowalski, jeszcze nie. Wchodź do środka i nie marnuj mojego czasu na duperele.

– Przytulną masz norę, padre. – Kowalski rozejrzał się po dużym pomieszczeniu.

– To się nazywa gabinet służbowy Kowalski. – Biskup wstał i wyciągnął rękę na powitanie. – Z tobą mogę się spotykać w barach albo w lesie, ale z innymi już nie.

– Widzę, że jeszcze nie wyrzuciłeś sekretarza?

– A ja widzę, że nadal nie polubiłeś Bertorellego.

Biskup i kapitan usiedli po dwóch stronach dużego biurka. Kowalski na blacie zauważył swój wczoraj napisany raport.

– Czytałeś padre?

– Dwa razy.

– I zgadzasz się z moimi wnioskami?

– Nie. Anglików było za dużo i pojawili się za późno, żeby to była robota szpiega. Raczej któraś uczennica wymknęła się twoim ludziom i zadzwoniła do Londynu.

– Sam nie wiem. Może chcieli, żeby to tak wyglądało, na wypadek, gdyby ktoś z nas wrócił. I nie spodziewali się, że będziemy tak dobrze uzbrojeni.  

– Będziesz nad tym mógł spokojnie pomyśleć.

– Tak?

– Zatrzymuję cię na razie w garnizonie. Przekażesz swoje doświadczenie.

– Tylko komu...

– Czy coś byś chciał jeszcze dodać? – Biskup wziął do ręki raport.

– Tak, jedno pytanie. Dlaczego padre zawsze ja jadę na twoje samobójcze misje?

– Ty masz największe doświadczenie. A moje misje są ważne, a nie samobójcze.

– Gówno prawda!

– Tak naprawdę, to wysyłam cię, bo jesteś ateistą i jeśli nie wrócisz, wiara nie dozna żadnego uszczerbku. – Biskup mrugnął okiem.

– Dziękuję za wyjaśnienie. Teraz nie wiem, czy mam ci dziękować, czy przeklinać?

– Sam zdecyduj.

– Mówiłeś, że ta misja to będzie spacerek na wieczorne piwo.

– Dokładnie tak mówiłem.

– A teraz co mi powiesz?

– Że się myliłem.

– Padre jak zawsze wysyłałeś mnie do piekła.

– A ty jak zawsze jesteś z powrotem. – Biskup schował raport do szuflady. – Wina?

– Nie odmówię. Chyba że twój sekretarz zamierza napluć mi do kieliszka.

Biskup schylił się pod biurko i wyciągnął butelkę i dwa kieliszki.

– Wino jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawiać ją w ręku sekretarzy.

Biskup otworzył butelkę i nalał do obu kieliszków.

– Nie kusiło cię, żeby wrócić do Armii. Awansowaliby cię pewnie na pułkownika. Bo w Legionie raczej nie masz szans na awans.

– Tak wiem. Bo jestem ateistą.

– Czyli nie wierzysz w Boga, którego nie ma?

– Padre, nie wciągaj mnie znowu w gierki słowne. Już za późno na nawrócenie.

– Nigdy nie jest za późno.

– I będziesz tak ciągle próbował zrobić ze mnie owieczkę?

– Tak, bo jestem księdzem i to jest moje zadanie.

– I tylko dlatego?

– No jeszcze dlatego, żebyś w następnej bitwie miał większe szanse.

– Mnie do motywacji wystarcza, że widziałem zło.

– A twojej duszy?

– Skąd wiesz padre, że ja mam duszę?

– Bóg wie.

Biskup nalał znowu.

– Nie chciałbyś wiedzieć, co przywieźliście?

– Chciałbym wiedzieć, że było warte wszystkich moich ludzi.

– Nie chcę cię oszukiwać, więc powiem, że w tej chwili nie wiem.

– Nie wiem, warte dziesięciu dobrych ludzi.

– Wiesz, że spośród naszych relikwii tylko kilka...

– Jest prawdziwych. – Kapitan dokończył zdanie biskupa. – Wiem.

– I tylko te działają na diabelstwo. Są w Rzymie, tutaj, w Kolonii i jeszcze kilku miejscach. Więc od lat szukamy następnych i po to była twoja wyprawa. Musimy się wzmocnić, jak tylko się da, bo politycy zaczęli podnosić głowę i próbują rozwalić wszystko, co nas połączyło.

– Zawsze można ją uciąć.

– Ale kto wyda rozkazy? Mamy w perspektywie Synod Rzymski i największą awanturę o podstawy wiary w dziejach.

– Te plotki są prawdziwe?

– Raczej tak. Postępowcy w Kościele zdecydowani są odrzucić cały Stary Testament, ale jeszcze nie są dość silni.

– Jak to się rozwinie dalej?

– Nie jestem cholernym politykiem, żeby to wiedzieć. Kościół jest trochę w rozsypce po czystkach.

– Chyba po poprzednich synodach...

– Jak zwał, tak zwał. Więc my w Legionie jesteśmy takim światełkiem w tunelu.

– Dobrze, że tylko jednym, padre.

– Dlaczego?

– Bo dwa znaczą, że zaraz walnie nas samochód.

– Ach te twoje dowcipy. A my ciągle nie wiemy, dlaczego świat tak się zmienił. Tylko wykorzystujemy skutki.

– Albo z nimi walczymy.

– Coraz rzadziej na szczęście, trochę się uspokoiło.

– Masoni przestali obnosić się ze swoimi symbolami, ale ciągle czekają na rozkazy, żeby zmienić świat po swojemu.

– Tak... i coraz ciężej ich rozpoznać.

Pod koniec butelki rozległo się stukanie do drzwi.

– Wejść!

John spojrzał i zamarł ze zdziwienia. W drzwiach stała dwudziestoletnia dziewczyna. Ubrana była w spódnicę do kolan i półprzeźroczystą białą bluzkę, która na przemian pokazywała i ukrywała, to co było pod spodem. Bardzo zachęcająco.

– Przepraszam ekscelencjo, ja tylko przyniosłam ocenę z planowania. – odezwała się nowo przybyła i spojrzała na Kowalskiego, poprawiając okulary na nosie. – Kapitanie.

Dziewczyna podeszła do biurka, położyła papierową teczkę. A potem zakręciła się w miejscu i wyszła.

– Kto to był?

– To była Alicja Montefort, protegowana biskupa Aubury.

– I tak tu sobie chodzi i macha cyckami?

– Jest w Legionie. Czy ciebie to irytuje?

– Nie wysyłamy naszych kobiet i dzieci do walki. To my jesteśmy tarczą, która ma je chronić.

– Nie wysyłam jej do walki. Ona jest w planowaniu.

– Zwariowałeś padre!? Ile ona ma lat? Dwadzieścia?

– To nasza najlepsza archiwistka.

– To niech podrzuca papiery w archiwum albo pokazuje cycki, jeśli lubi, a nie planuje mi operacje specjalne.

City of London, Anglia

Czarny Bentley skręcił w Middle Temple Lane i wjechał przez bramę na były teren Inner Temple. Wartownicy poznali samochód i bez sprawdzania pasażerów, podnieśli szlaban. Piętnaście lat wcześniej nikt nie pomyślał nawet o ustawieniu warty w tym miejscu, ale prawnicy musieli oddać większość budynków wokół Temple i ścieśnić się w pozostałych. Przed Middle Temple Hall o nowych właścicielach przypominała sześciometrowa statua demona ze skrzydłami. Doyle spojrzał przez szybę na statuę. Nowicjusze często brali ją na wzór, kiedy tworzyli swojego pierwszego demona i wszystkim kiepsko wychodziły notabene niepotrzebne skrzydła. Bo demony nie latały. Całe City pełne było takich pomników, aczkolwiek zamiast wizerunków demonów trafiały się też smoki. Kierowca zatrzymał samochód przed wejściem do kamienicy, a Doyle wysiadł. Odetchnął trzy razy świeżym powietrzem i wszedł do środka. Tabliczka na drzwiach głosiła „Ministerstwo Skarbu. Wydział Administracyjny”.

Służący zostawił tacę z herbatą i zamknął za sobą drzwi. Doyle napił się ze swojej filiżanki, zagłębił w wielkim skórzanym fotelu i spojrzał na mężczyznę siedzącego obok.

– Dyrektorze, czytał pan mój raport, jak mniemam.

– Tak Doyle, powinieneś był prowadzić majora na krótszej smyczy. A ja będę musiał teraz tłumaczyć się przed Radą Najwyższą.

– Moja wina. Ale działałem stosownie do okoliczności.

– Chcesz głowy majora?

– Nie. Mamy za mało przeszkolonych ludzi, którzy nie drętwieją ze strachu, kiedy współpracują z obiektami...

– A jednak schrzanił ci akcję.

– Nie spodziewał się zasadzki i cholernych karabinów maszynowych. – Doyle napił się herbaty. – I ja też się nie spodziewałem.

– Więc nasz kontakt w Paryżu się nie spisał. Mieli być braciszkowie zakonni, a był, sądząc z opisów w twoim raporcie cholerny kapitan Kowalski.

– I jego jak zawsze uzbrojeni po zęby kolesie.

– Co ze smokiem?

– Za dwa tygodnie się zregeneruje.

– To dobrze, bo w tej chwili mamy tylko trzy w całym kraju.

– Nie chcę wchodzić Dyrektorze w twoje kompetencje, ale może Rada powinna zmusić mistrza Pendegasta, żeby udostępnił zaklęcia i procedury. A przynajmniej przyjął więcej uczniów...

– Ten staruch zamknął się w swojej posiadłości w Coventry i niestety kpi sobie z nas.

– Myślę, że dla nikogo nie jest zdrowe, takie postępowanie wobec Rady. – Doyle przypominał sobie rozczochranego i nieobecnego duchem staruszka. – A z drugiej strony, może czas zrezygnować ze smoków.

– Jeszcze nie. Są nieocenione nocą.

– Ale do pokonania w świetle dnia.

– Możemy ich nie wypuszczać na słońce. – Dyrektor uważnie spojrzał na Doyla.

– Wiem, to było na moją odpowiedzialność. – Doyle uciekł wzrokiem na półki z książkami. – Zapomniałem, jak krótkie są teraz noce i nie pomyślałem o lotnictwie.

– Więc na drugi raz pomyśl. – Dyrektor też spojrzał na książki, ale od wczoraj nic się tu nie zmieniło. – Masz jakieś uwagi do tej akcji?

– Kiedy i jak odpowiemy na tę napaść?

– Jakaś okazja zawsze się nadarzy.

– Czyli żadnej akcji specjalnej?

– My na razie siedzimy cicho. Co innego ruch oporu w Europie. Może wysadzą w powietrze jakiś kościół albo wymalują pentagramy na Placu Świętego Piotra. Kto to wie.

– Dyrektorze, czemu te stare benedyktyńskie pergaminy były takie ważne, żeby się tu zakradać?

– Nie martw się tym Doyle. Wkrótce i tak się wszystkiego dowiemy. I nie będziemy z tego powodu wypowiadać wojny.

– Czy to jakaś zmiana naszej strategii?

– Powiedzmy, że to taka mała zmiana na próbę, zatwierdzona przez Radę. Prędzej czy później te państewka Unii rzucą się sobie do gardeł. Włochy na Francję, Węgry na Jugosławię, Polska na Czechosłowację, a Niemcy na wszystkich dookoła.

– Rozumiem, że musimy tylko dyskretnie zrobić wszystko, żeby stało się to wcześniej.

Milczeli chwilę, ale Doyle pomyślał, że musi podjąć jeszcze jeden temat.

– Dyrektorze, tak sobie pomyślałem, że teraz w Paryżu domyślą się, co zaszło i urządzą polowanie na naszych ludzi.

– No tak... Takie polowania na szpiegów to uciążliwe zajęcie.

– Co ma pan na myśli?

– Chyba będziemy musieli im trochę pomóc. – Dyrektor wziął z talerza ciastko i krusząc je, usypał ścieżkę z okruszków na tacy. – Uprzejmie podsunąć tropy, dowody i potem podać szpiega na tacy.

– Jeśli pan trzyma rękę na pulsie, to jestem spokojny.

– Nie bój się Doyle, myślenie to ciężka praca, ale nie jesteś w niej osamotniony. – Dyrektor się uśmiechnął. – A tak w związku z myśleniem. Czy myślisz o piątym stopniu?

– No tak myślę... – odpowiedział zaskoczony Doyle.

– Zamierzam cię zarekomendować do jesiennych promocji i powinieneś trochę o tym pomyśleć.

– Dziękuję Dyrektorze.

– Jakoś nie słyszę entuzjazmu w głosie. Czyżby jakieś zwątpienie?

– Może jestem trochę zmęczony Dyrektorze. – Doyle nie chciał powiedzieć nic więcej, ale słowa same się wypowiedziały. – Od piętnastu lat przywołujemy te istoty, bawimy się nimi i im rozkazujemy. I ciągle nie wiemy, czym są, ani skąd pochodzą.

– Z piekła Doyle, z piekła.

– Ten banał Dyrektorze, sprzedajemy nowicjuszom.

– Dopóki to wszystko działa, nie będę się tym przejmował.

– Dopóki...

– Dopóki co?

– Aż do chwili, kiedy przywołamy coś, co będzie chciało rozkazywać nam.

– Nie zamierzam spędzać bezsennych nocy, rozważając ten problem. Raczej zagonię do roboty naszych specjalistów od kabały, czarnej magii i alchemii.

– I psychologii. Ten doktor Freud twierdzi, że rozkazami zaspokajamy demony, no... seksualnie.

– A kto go w ogóle dopuścił do badań?

– Amerykanie nalegali, twierdzą, że to autorytet.

– Raczej mały onanista z wielkim ego.

– Tu się zgodzę Dyrektorze.

– Chyba naprawdę dojrzałeś już do awansu.

Tyberiada, Palestyna

Dziwni obcy znowu wrócili na wzgórza. Zostawili swoje namioty na równinie i poszli oglądać wzgórza. Abed pomyślał, że on sam jakby mógł tak sobie wszędzie chodzić, to poszedłby dalej, poza wzgórza oglądać wielką wodę. Obcy widocznie nie lubili wody, a tylko pustynię, na której nic nie rosło. Pewnie dlatego wszyscy w wiosce nazywali ich obcymi. Być może czegoś szukali. Ale co obcy mogli zgubić na wzgórzach i kiedy? Nigdy ich tu wcześniej nie widziano.

Chłopiec siedział na wzgórzu i obserwował przybyłych. Mimo wszystko byli ciekawsi niż owce, które wyprowadzał na równinę. Owce były posłuszne i robiły to, co im w myślach kazał robić. Dziwił się, że inni w nie mogli dogadać się z owcami, bo na skutek tego codziennie wyprowadzał na pastwisko nie tylko zwierzęta przybranego ojca, ale owce z całej wioski. I nigdy żadnej nie zgubił.

Chłopiec siedział i patrzył, a po godzinie coś się zmieniło. Do podstawy wzgórza podjechał wielki wóz na kołach a ludzie, którzy wcześniej chodzili po okolicy, zbiegli się do niego. Każdy z nich podchodził do wozu i dostawał narzędzia. Abed też chętnie by podszedł. Nowe kilofy i łopaty przydałyby się w wiosce. Ale nie wiedział, czy oni domyślą się, że należy go obdarzyć takim prezentem. Abed także nie był pewien czy porozumie się z nimi tak jak z owcami. Nikt w wiosce nie rozumiał ich mowy obcych, a oni nie rozumieli ludzi. A w dodatku Abed nie mówił. Ani słowa.

Ludzie poszli z narzędziami za następne wzgórze, widocznie zamierzali kopać w ziemi. Chłopiec pomyślał, że wszystko, co znajdą to kamienie. A potem jeszcze więcej kamieni. Okolicę znał jak własną pustą kieszeń i oprócz płytkiej jaskini nie było tu nic ciekawego. A może obcy szukali właśnie tej jaskini? Jakby go zapytali cztery dni wcześniej, oszczędziliby sobie chodzenia.

Abed wyjął z kieszeni placek i powoli zaczął go przeżuwać, bo ten posiłek musiał mu starczyć do wieczora. Posłał myśli owcom, a te posłusznie przeszły sto metrów dalej i zajęły się poszukiwaniem suchej trawy.

Obcy ludzie wracali powoli. Nieśli teraz błyszczącą w słońcu skrzynię. Żaden nie miał narzędzi, które zabrali z wozu. Może nie były im już potrzebne? Jeśli tak, to na pewno przydadzą się w wiosce. Chłopiec poczuł nagle ból głowy. Złapał rękami za głowę i siedział tak, aż obcy położyli skrzynię na wozie i przykryli kocem. Ból zelżał. Pomyślał, że to pewnie słońce odbite od skrzyni poraziło mu oczy, aż do bólu. A potem zobaczył, że jeden z obcych robi to samo co on. Ten z największym brzuchem. Odrywa ręce od głowy i rozgląda się nieprzytomnie, szukając przyczyny bólu. Abed nie musiał nawet posyłać myśli do obcego, żeby zrozumieć, co ten robi. Obcy pokazał na niego wyciągniętą ręką, a dwóch innych obcych zaczęło wchodzić na jego wzgórze. Chłopiec posłał owcom myśl o powrocie do wioski, a sam zbiegł po drugiej stronie wzgórza. Czy obcy są aż tacy głupi, żeby pomyśleć o złapaniu go na wzgórzach? Tak, odpowiedział sam sobie. Bo to są obcy.

Dwaj zawstydzeni strażnicy wyprawy wrócili do obozu w ciągu pół godziny.

– Mistrzu, chłopak uciekł.

– Dwóch weteranów nie dało rady dziecku na pustyni? – Grubas w szortach i rozpiętej koszuli czekał na nich w szoferce ciężarówki.

– To gnojek z wioski. Widziałem go przedtem. Możemy tam na niego poczekać i go złapać.

– Szkoda zachodu. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia.

– Chłopak będzie kłapał paszczą o złotej skrzyni.

– Sam wiem, że tajność diabli wzięli.

Obaj strażnicy chwilę milczeli nad swoją porażką, a potem rozważyli alternatywy.

– Będziemy się opędzać od miejscowych.

– To wasz problem.

– Albo złodziei. Wszyscy Arabowie to złodzieje. Każdy to wie.

– Zrozumiałem.

– To, co teraz zrobimy? Wracamy do Jerozolimy?

Grubas dotknął Wszechwidzącego Oka na piersi, jakby to w nim szukał rady. Nie liczył zbytnio na sukces wyprawy. A teraz, gdy zgarnął główną wygraną na loterii, trzęsły mu się ręce.

– Weźmiemy ciężarówkę, osobowego Forda i jeszcze dwóch archeologów. Dajcie im broń. Reszta ma zwinąć obóz i wracać do Jerozolimy.

– A my?

– Pojedziemy nad jezioro Genezaret, do Tyberiady. Tam jest posterunek i powinni mieć telefon. Zadzwonię po eskortę i tam na nią poczekamy. A wy macie siedzieć na ciężarówce i nie spuszczać tego z oka. – Mężczyzna znowu złapał się ręką za głowę. – Panie, jak mnie głowa boli.

– Mówiłeś mistrzu, że ten szczeniak ci coś zrobił.

– Może się myliłem i to wszystko z nerwów.

Jeden ze strażników poprawił koc przykrywający skrzynię, bo złoto zaczęło błyszczeć.

– Czy to jest dokładnie to, o czym nam opowiadałeś mistrzu?

– Tak.

– Jak pamiętam ze szkoły to były dwie kamienne tablice. Czy one są tu w środku? – Strażnik położył rękę na kocu.

– Tak, ale mogły się połamać.

– Czy litery będzie można przeczytać?

– Ty nie przeczytasz, bo to w języku staro–hebrajskim. Czemu cię to tak ciekawi?

Strażnik poprawił kaburę rewolweru i spuścił wzrok na piasek.

– Zawsze niezbyt mi się podobało to, „nie pożądaj żony bliźniego twego”. A teraz można by sprawdzić, czy rzeczywiście to tam napisano...

Harvard, Stany Zjednoczone

Profesor Jones odłożył list na biurko. List był z Hiszpanii, od brytyjskiego pisarza Roberta Gravesa.  Zawierał prośbę o wyjaśnienie kilku wątków historii Bizancjum. Jones pomagał Brytyjczykowi przy jego poprzedniej książce o cesarzach rzymskich, która miała właśnie wyjść drukiem. No cóż, może sam powinien zacząć pisać książki. Spojrzał na złoty posążek, stojący na półce. Tylko o czym miałby pisać? Czy o sobie i swoich wyprawach? Posążek zalśnił kusząco w południowym słońcu. No tak, na przykład o cholernej wyprawie do Nikaragui. A tytuł będzie brzmiał „Ian Jones i cholerna Świątynia Przeznaczenia”. Albo lepiej, Świątynia Zagłady. Zagłada było słowem znacznie częściej używanym ostatnio. Wyjrzał przez okno. Widać było budynek Muzeum Antropologicznego, zielone trawniki i alejki z ławkami. Na trawnikach rozsiedli się studenci ze swoimi książkami, a profesorowie dostojnie przechadzali się alejkami albo przysiadali na ławkach. Jak przystało na szacowną instytucję naukową.

Elementem, który zakłócał ten sielankowy obrazek byli studenci w czarnych pelerynach. Krążyli trójkami jak kruki na polu bitwy, obnoszący się ze swoją wyższością wobec reszty. Jones pomyślał, że ze szpiczastymi czapeczkami na głowach i machając różdżkami, wyglądaliby jeszcze lepiej. Byli to dumni studenci nowych wydziałów Harvardu. Na uczelnię bowiem wróciły dawno niewidziane w świecie uniwersyteckim: nekromancja, astrologia i alchemia. To nieco zaszokowało szacownych profesorów fizyki i literatury, ale nie Iana Jonesa. Archeologia i badanie starożytności też doczekały się wyjątkowych łask nowych sponsorów.

Profesor rozejrzał się po małym, zagraconym gabinecie. Posążek ciągle błyszczał. Cholerna Nikaragua! Nigdy już się nie dam namówić, na żadną cholerną wyprawę naukową. Najpierw stary meksykański samolot myśliwski próbował zestrzelić jego samolot lecący do Panamy, a potem tydzień startów i lądowań wśród wzgórz El Diablo. W końcu znaleźli świątynię, a raczej dziurę w ziemi. Do środka posłał wszystkich pięciu asystentów. Pierwszy krzyk, a raczej wycie z bólu rozległo się po pół minucie. Tak jak przewidział, w świątyni były wymyślne pułapki i w dodatku były pieczołowicie konserwowane przez jakiś klan Miskitów, który obrał sobie wzgórza za siedzibę. Po dziesięciu minutach ziemia zadrżała, a ze środka dobiegło więcej krzyków. A profesor musiał pogodzić się z faktem, że świątynia nie była bezpiecznym miejscem do przeprowadzenia badań archeologicznych. Ostatni asystent padł martwy niedaleko wyjścia, wypuszczając z ręki posążek. Był naszpikowany małymi strzałkami i trochę przypominał biednego jeża leżącego na poboczu drogi. Jones znalazł w jednym z plecaków długi skórzany bicz i po kilku nieudanych próbach złapał i wyciągnął posążek. Nagrodę pocieszenia, wobec niemożliwości oględzin świątyni. Potem wymijając grupy wściekłych Miskitów, kierujących się do świątyni, dotarł do hydroplanu, a wieczorem pilot bezpiecznie wylądował w Panamie. Pomyślał, że jeśli przyjdzie mu do głowy spróbować jeszcze raz, to będzie potrzebował więcej asystentów. A jak świadczył widok z okna, ochotników na ekscytujące zajęcia w terenie raczej nie zabraknie.

Jones spojrzał ostatni raz na mały posążek i wziął z biurka notatki do następnego wykładu. Przed drzwiami kopnął jeszcze w kąt gabinetu zwinięty na podłodze bicz i wyszedł na korytarz.

Godzinę później profesor kończył wykład. Złożył notatki i spojrzał na bezmyślne twarze słuchaczy kontemplujących zacieki na suficie, a potem na zegarek.

– No to tyle na temat świetności i upadku Bizancjum. Trzy kluczowe nazwiska to Justynian, Teodora i Belizariusz. I koniec na dzisiaj. A za tydzień kolokwium. Tematy wywiesiłem na tablicy wydziałowej. Jesteście wolni.

Studenci zareagowali widocznym ożywieniem na wypowiedziane słowo koniec. A potem dotarło do nich złowieszcze słowo kolokwium i na sali zaczął się tumult protestu. Otwartemu buntowi przeszkodził dziekan, który pojawił się w drzwiach auli wykładowej, w towarzystwie dwóch dosyć młodych osobników zaopatrzonych w jednakowe ciemne garnitury, kapelusze i jedną czarną skórzaną teczkę. Dziekan wygonił studentów z sali, skinął głową profesorowi i wyszedł. Nowi goście nie.

– Profesorze Jones miło pana poznać.

– Ja nie wiem, czy dla mnie ma być równie miło.

– Nigdy się nie spotkaliśmy, ale powinien pan się domyślić, kim jesteśmy.

– No tak, chytre małe oczka i złośliwie bezinteresowny uśmieszek. – Profesor popatrzył w oczy rozmówcy, a potem opuścił wzrok. – Delikatne rączki, przywykłe do liczenia pieniędzy. Jesteście prawnikami albo pracujecie dla rządu.

Wyższy gość zdjął kapelusz i przybrał pozę starożytnego rzymskiego oratora ogłaszającego termin nowych igrzysk. Poszło mu świetnie, bo przybieranie póz wykładano przez dwa semestry i on zaliczył te zajęcia celująco.

– I tylko po tym pan poznał?

– Nie, jeszcze po drogich marynarkach i wyczyszczonych butach.

– Profesorze, pana złośliwy umysł kiedyś przysporzy panu kłopotów.

– Wygląda na to, że macie do mnie jakiś interes.

– To nie my, to interes rządu. – Przybysz rozłożył ręce jak średnio nawiedzony ewangelista, proszący o datki. – A pan podpisał umowę z rządem.

– Tak, niestety...

– Pan pomaga, a w zamian my finansujemy pana badania i wyprawy po starożytny szajs. Czy nie tak?

– I ciągle tego żałuję...

– Więc profesorze Jones, mamy dla pana pewne zadanie.

– Wasze zadania kojarzą mi się głównie z uciążliwymi i niebezpiecznymi wyjazdami.

– Ostatnio, o ile się nie mylę, pracował pan dla nas w Waszyngtonie.

– Cholerna podróż pociągiem, dwa tygodnie wertowania manuskryptów i na koniec te potworności...

– Tym razem, żadnych potworności. Tylko wyjazd trochę dalej.

– Dokąd?

– Do Jerozolimy.

– Byłem już dwa razy i nie widzę powodu do kolejnej wizyty.

– Myślę, że znajdzie pan jeszcze jeden powód.

Rozmówca skinął na milczącego do tej pory drugiego gościa. Ten z dużą wprawą otworzył teczkę i położył na biurku Jonesa plik dokumentów i zdjęć.

– A nie może pan po prostu tego powiedzieć w kilku słowach.

Agent rządowy podniósł jedno ze zdjęć i podał je profesorowi.

– Sam pan musi zobaczyć. Nasi przyjaciele Anglicy znaleźli to w Palestynie.

Jones wziął zdjęcie do ręki i spojrzał na nie pobieżnie. A potem przysunął do oczu i uważnie oglądał przez pół minuty.

– Niemożliwe. To nie ma prawa istnieć. – odwrócił się do agenta. – Czy to jakaś sztuczka fotograficzna? Fotomontaż?

– To jest prawdziwe.

– To nie może być prawdziwe. To mit.

– A jednak Anglicy twierdzą, że to wykopali z jaskini i przewieźli do Jerozolimy.

– Nadal nie wierzę. – Profesor wpatrywał się w czarno-białą fotografię. – Gdzie to znaleźli?

– W zapieczętowanej jaskini, nad jeziorem Genezaret.

– Cholera, a wszyscy myśleli, że zaginęło razem z miastem Tanis.

– Pojedzie pan, żeby to zweryfikować. – Agent się uśmiechnął. – I oczywiście, jak zawsze poszukać zaklęć, żeby zadziałało. Dla dobra naszego kraju.

– Kiedy?

– Teraz. Zawieziemy pana samochodem na do Nowego Jorku. – Agent skinął na swojego kolegę. Ten wyjął dużą kopertę. – A tu ma pan bilet na hydroplan do Kairu, z przesiadką w Lizbonie, dokumenty i pieniądze.

– A mogę do toalety?

Paryż, Francja

Następnego dnia, zaskoczony Bertorelli przepuścił kapitana bez słowa, ale biskup polowy nie wyglądał na zadowolonego.

– Po co mnie jeszcze nachodzisz Kowalski? Miałeś mieć wykłady w szkole oficerskiej.

– Dopiero za dwa dni, padre. Przemyślałem jeszcze raz ostatnią misję i mam wnioski.

– To znaczy jakie, kapitanie?

– Szpieg jest u ciebie padre w sztabie. Jest to jedna z osób, które wiedziały o misji albo mogły się zetknąć z informacjami o niej.

– Niemożliwe.

– Jest też inna możliwość.

– Jaka?

– Szpieg był w moim oddziale.

– Wolę taką wersję. – Biskup sięgnął do biurka, ale nie po wino, tylko po duży notes.

– A ja nie. Bo jeśli był, to był na tyle sprytny, żeby przeżyć.

– Na przykład, ty. – Biskup się uśmiechnął.

– Na przykład ja.

– Więc co z tym zrobimy? W zasadzie to robota dla inkwizycji.

Kowalski się zastanowił. Kościelny kontrwywiad nazywano potocznie inkwizycją i nie z powodu stosowania historycznych metod śledczych, a raczej z powodu nieudolności.

– Musimy najpierw spróbować sami.

– Czyli mamy grzebać w aktach?

– Niestety. Padre, ty weźmiesz teczki benedyktyńskie a ja twoich i zobaczymy, co przegapiliśmy.

– Nie masz takich uprawnień kapitanie.

– Ale ty masz padre. Ściągniesz teczki z archiwum do siebie. Przez twoją kwaterę przewalają się dziesiątki osób i któraś może przypadkiem coś przeczytać.

– Tak... człowiek sam nie wie, że zadaje się z podejrzanymi typami. – Biskup pokazał kapitanowi wzrokiem drzwi. – Twoją teczkę też wezmę.

Biskup dotrzymał słowa i Kowalski dostał po południu klucz do gabinetu biskupa, gdzie czekał na niego otwarty sejf i teczki z aktami. Na stole znalazł też dużą butelkę i szklankę. Piwo było oczywiście klasztorne, co go nie zaskoczyło. Ale teczki już tak, a szczególnie ich ilość. Tę, jego przełożonego, biskupa polowego nie czytając, odłożył na bok. Przerzucił kilka następnych i nic nie przyszło mu do głowy. A potem była teczka asystenta biskupa, księdza Bertorellego, którego niezbyt lubił. Zawsze był to jakiś powód, żeby przejrzeć ją uważniej. Asystenta, watykańskiego urzędasa szczęśliwie przeniesiono do Paryża na dwa tygodnie przed drugą czystką, która dotknęła Stolicę Apostolską i jej czarne owce. Odłożył teczkę na bok do ponownego przejrzenia i wrócił do pozostałych. Ludzi, których w większości dobrze poznał przez dziesięć lat służby w Legionie. Odłożył jeszcze jedną, ze względu na nazwisko. McGrath, Irlandczyk z pochodzenia. Łatwy do udawania przez Anglika, przeniesiony z Armii, trzy miesiące temu. Współorganizował misję i miał większość informacji.

Przejrzał teczki do ostatniej i nic więcej go nie zainteresowało. Skończył pić piwo, zastanawiając się nad powtórzeniem całej operacji i wtedy usłyszał pukanie do drzwi. Pomyślał, że biskup mógł być przewidujący i przysłał kogoś z następnym piwem, ale się pomylił. W drzwiach stała Alicja i poprawiała okulary. Kowalski wstał z krzesła.

– Zaproponowałbym piwo, ale jak pani widzi, skończyło się.

– Nie piję piwa kapitanie. Jeśli już pan skończył tę trudną naukę czytania, to może mnie pan zabrać gdzieś na wino. Chyba że ma pan inne plany na wieczór... – okulary Alicji znowu zsunęły się jej na czubek nosa.

– Nauki nigdy nie za wiele, ale jeśli taki diabeł... przepraszam, anioł kusi, to należy z otwartymi rękami rzucić się w grzech.

– Z tymi rękami... to niech pan nie przesadza na razie kapitanie.

Kapitan zostawił dwie teczki na biurku. Po chwili namysłu dorzucił jeszcze jedną, a resztę upchnął w sejfie. Zamknął drzwi kluczem i poprowadził dziewczynę korytarzem.

– Ja jestem doktor Alicja Montefort, a ty się jakoś nazywasz kapitanie?

– John Kowalski. A pani jest prawdziwym doktorem, czy takim udawanym?

– Takim udawanym. – Alicja się zaśmiała. – A z pana rzadkim imieniem i niespotykanym nazwiskiem wiąże się pewnie jakaś słynna legenda rodzinna?

– Oprócz tej, w której dziadek prawie zginął, dławiąc się pierogiem przy obiedzie, to nic mi nie przychodzi do głowy.

– A skąd ten John, przecież jest pan Polakiem. Powinno być Jan.

– Moja rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, a potem wróciliśmy, gdy Polska odzyskała niepodległość.

– Pan mnie chyba nie lubi kapitanie?

– A skąd takie domniemywania? – Kowalski się zdziwił.

– Patrzył pan na mnie wilkiem w pracy.

– Ja na wszystkich tak patrzę.

– Ach, to przepraszam za insynuację.

– Przeprosiny przyjęte. Myślałem, że nie umawia się pani ze znajomymi z pracy.

– A z kim mam się umawiać? Siedzę tam zakopana w tajnych archiwach i świata nie widuję.

– A czemu ja?

– Z panem się jeszcze nie umawiałam.

– To jestem na jakiejś liście, a pani odhacza nazwiska po kolei?

– Liście alfabetycznej, kapitanie.

– Czyli jest pani gdzieś w połowie. A moi poprzednicy się nie sprawdzili?

– Jak widać. Ma pan jakiś oryginalny tekst na podryw?

– Jakoś nigdy nic nie przyszło do głowy. A na co pani leci?

– Sama nie wiem... mógłby pan zaproponować, obejrzenie pana blizn wojennych.

– Słaby pomysł. Nie mam żadnych blizn.

– Ale wiem, że był pan w wielu akcjach.

– Byłem.

– I zawsze wraca pan cało.

– Wracam.

Kowalski oddał klucze oficerowi dyżurnemu i otworzył drzwi wejściowe przed dziewczyną.

– Nawet na plecach?

– Co takiego?

– Blizny.

– Zwłaszcza na plecach.

Najbliższa kawiarnia była na bulwarze, widok odbijających się w Sekwanie świateł tworzył dosyć romantyczny nastrój, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Neutralne tematy szybko się wyczerpały. Pogoda od miesiąca była ładna, kościół jak zwykle szykował nowe zakazy, a na nowej muzyce kapitan zupełnie się nie znał. Więc po pierwszym kieliszku wrócili do tego, co ich naprawdę interesowało.

– I nadal nic nie wiecie...

– O czym nie wiemy?

– Dlaczego to się zaczęło?

– To akurat wiemy. Amerykanie naprodukowali szczepionek dla wojska i wobec zakończenia wojny zostali z ręką w nocniku. Więc postanowili zużyć je wszystkie w ciągu dwóch tygodni. Niektórzy żołnierze dostawali ten sam zastrzyk po trzy razy i jeszcze kilka innych. W jakimś momencie to wszystko połączyło się i stworzyło coś całkiem nowego.

– Tę zarazę?

– Tak.

– W Europie zginęło 50 milionów ludzi, na świecie pewnie ze cztery razy tyle. Czy ktoś za to odpowie?

– Jak zawsze nikt. Zażądaliśmy od Amerykanów śledztwa, wydania winnych i próbek.

– I dostaliśmy to wszystko?

– Żartuje pan kapitanie. Ich rząd stwierdził, że to wszystko kłamstwa i posłał nas do diabła.

Kowalski napił się wina.

– W moim pytaniu chodziło mi raczej o skutki. Dlaczego pojawiły się demony i ta... magia?

– Tego akurat ciągle nie wiemy. Ale jest kilka hipotez.

– Ja też znam jedną...

– Jaką mianowicie?

– Ksiądz, rabin i pop znaleźli Arkę Przymierza...

– Znam ten dowcip. A ten kawałek sam odpadł... – Alicja się uśmiechnęła. – Ostatnio modna jest hipoteza, że mityczny eter Tesli w czasie zarazy został nasycony złą energią, taką aurą śmierci.

– Więc czymkolwiek jest ten eter, to teraz powinniśmy nasycić go miłością i wrócimy do normalnego stanu? Takiego sprzed dwudziestu lat.

– Jak pan to zgadł kapitanie?

– Po pani naukowym podejściu do randek.

– Tu pani mieszka? – Kowalski odprowadził Alicję i oglądał czteropiętrową kamienicę.

– Tak.

– Ładna kamienica.

– Tylko tyle pan powie?

– I schody też w dobrym stanie...

– Jeśli coś innego chodzi po głowie...

– Nie byłbym mężczyzną, gdyby mi nic nie chodziło po głowie panno fałszywa doktor Montefort.

– To nic z tego. Tu się pożegnamy. Dziękuję za miły wieczór.

– Trudno. Ja też dziękuję.

– Nie spyta pan dlaczego?

– Nie. Bardzo nie lubię, gdy mnie boli głowa od myślenia.

– W takim razie... do zobaczenia.

Alicja uśmiechnęła się do niego w drzwiach kamienicy, a jej cholerne okulary zjechały znowu na czubek nosa.

– Do zobaczenia pani doktor. Jak już odhaczy pani swoją listę do końca.

Lizbona, Portugalia

Czterosilnikowy Short Empire linii Imperial Airways wyraźnie obniżył wysokość nad morzem. Lekko zaniepokojony Profesor Jones wyglądał przez okno na pokładzie promenadowym i zastanawiał się nad przyczyną tego faktu. Uspokoił go przechodzący korytarzem steward.

– Szanowni państwo, kapitan chciałby przekazać, że za dwadzieścia minut będziemy lądować w Lizbonie. Wysiadający pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów i spakowanie rzeczy osobistych.

Jones spojrzał jeszcze raz przez okno, w nadziei zobaczenia lądu, ale bezskutecznie. Ostatni ląd, który oglądał, to były portugalskie Azory podczas uzupełniania paliwa. Więc karnie wrócił do swojej kabiny, usiadł w fotelu i zaczął pakować rzeczy. Nie miał ich dużo. W zasadzie były to tylko dwie książki, Biblia i akademickie opracowanie zawiłości języka staro–hebrajskiego. Trzecia książka dotycząca kanonów ksiąg uznawanych przez poszczególne religie spoczywała jeszcze w skórzanej teczce. Spomiędzy stron Biblii wystawały kawałki papieru, którymi zaznaczył miejsca, gdzie opisano Arkę. Nie było ich wiele.

Latająca łódź wylądowała na gładkiej wodzie ujścia Tagu. Profesorowi żołądek podskoczył do góry w momencie wodowania, ale szybko wrócił na miejsce. Pilot wyłączył dwa wewnętrzne silniki, wolno podpłynął do małego drewnianego pomostu, a obsługa zacumowała samolot. Jones dostał swoją walizkę i po chyboczącym się trapie przeszedł na drewniane molo pasażerskie.

Urzędnik obejrzał dokumenty, potem podejrzliwie jego twarz i przybił pieczątkę w paszporcie. Jones podniósł walizkę i zamierzał pójść nabrzeżem w poszukiwaniu taksówki, gdy drogę zagrodził mu mężczyzna w granatowej marynarce.

– Profesor Jones?

– Tak. A pan to kto?

– Podsekretarz Carter z ambasady brytyjskiej.

– Jak pan mnie poznał?

– Dokładnie opisano mi pański kapelusz.

– Czego pan ode mnie chce?

– Mam samochód i odwiozę pana do hotelu. Lot do Aleksandrii ma pan jutro.

Wyszli przed bramę portu i znaleźli czarnego Forda. Jones ukradkiem zdjął kapelusz w aucie i sprawdził, czy nie pomylił go przypadkiem z innym pasażerem. Ale nie, stary wypłowiały kapelusz był na pewno jego własnością.

– Skąd taka uprzejmość?

– Mam też wiadomość z Jerozolimy dla pana.

– Tak, słucham.

– Wszyscy, którzy przywieźli Arkę do Jerozolimy, nie żyją. I jeszcze dwóch uczonych, którzy pomagali przy jej oględzinach.

– Na co umarli?

– Po prostu umarli. Stali i się przewrócili. Nie znam więcej szczegółów.

– Czy mam się zacząć bać?

– Nasi ludzie w Palestynie... denerwują się i pytają, co mają robić dalej? Pan jest podobno ekspertem.

– Na razie nie wchodzić do pomieszczenia, gdzie jest ustawiona.

– A coś więcej?

– Zadzwonię do pana za trzy godziny.

– Nie. To ja zadzwonię do pana z miasta. Telefony ambasady są na podsłuchu.

Carter zatrzymał samochód przed hotelem.

– Czegoś jeszcze pan potrzebuje?