Zyskując nadzieję - Madaleine Lily - ebook + audiobook + książka

Zyskując nadzieję ebook i audiobook

Madaleine Lily

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Myślę o tym, jak bardzo chciałbym cię pi*przyć i…
Otwieram usta, nie dowierzając jego słowom, po czym łapię za klamkę drzwi. Dean jednak trzyma mnie za nadgarstek”.
Dziewiętnastoletnia Josselin Hathaway właśnie rozpoczyna studia na Uniwersytecie Princeton. Niestety jej pierwszy dzień nie mógłby być gorszy: pada deszcz, a ona zapomina kluczy i w dodatku wpada pod motocykl. Cudem unika poważniejszych obrażeń. Motocyklista wie, że dziewczyna jest spóźniona, więc oferuje jej podwózkę, ale Josselin odmawia.
Później jest trochę lepiej. Josselin, załatwiając sprawy w sekretariacie, poznaje niezłego przystojniaka, Connora Blake’a, który zaprasza ją na imprezę bractwa.
Na imprezie oprócz Connora jest też motocyklista uczestniczący w porannym incydencie i to właśnie on przez przypadek dostaje w swoje ręce listę postanowień Joss, które ta chce zrealizować. Oferuje jej układ: pomoże jej z listą, jeżeli ona pomoże jemu, udając jego dziewczynę przed kuratorem sądowym. Chłopak stara się o opiekę nad młodszym bratem i liczy, że decyzja sądu będzie przychylniejsza, jeśli sprawi wrażenie kogoś, kto jest w stałym związku, a nie imprezowicza.
Josselin się zgadza.

Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 55 min

Oceny
4,2 (262 oceny)
149
48
33
23
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nagardakiw

Z braku laku…

Niech wattpad zostanie na wattpadzie
30
AgaWiktoria

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna :) niebanalna, wciągnęła mnie jak dawno żadna inna książka
30
katarzynakorczak10

Z braku laku…

Nie rozumiem dobrych ocen tej książki. Kiepski styl pisania, zupełnie zbędne dokładne opisy ubioru czy kolejnych rutynowych czynności wykonywanych przez bohaterkę. Liczba potłuczonych szklanek z sokiem sięgnęła jakichś absurdalnych wartości.
10
Klaudunia202

Z braku laku…

Fabuła bardzo fajna ale sposób pisania nie zachęca
10
Ara11

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna, czekam na drugą część
10

Popularność




Copyright ©

Lily Madaleine

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Anna Adamczyk

Korekta:

Magdalena Mieczkowska

Karolina Piekarska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-281-5

Rozdział pierwszy

Pechowy los

Szlag. Powiedzcie mi. Czy jest w New Jersey ktoś, kto ma większego pecha ode mnie? Jestem już spóźniona na rozpoczęcie semestru pierwszego dnia w college’u, najważniejszego dnia w tym roku, przynajmniej dla mnie, bo pierwsze wrażenie to podstawa. Właśnie stoję przemoknięta w deszczu, patrząc, jak odjeżdża mój jedyny środek transportu.

Przeprowadziłam się do New Jersey zaledwie dwa dni temu, a pomijając początkowe komplikacje z pokojem w mieszkaniu, przez co nie miałam czasu zwiedzić i bardziej poznać tego miejsca, nie dowiedziałam się, że jedyny autobus w tej bardzo „miłej i bezpiecznej” okolicy jeździ dwa razy dziennie. Pierwszy o siódmej dwadzieścia, a ja spóźniłam się dwie minuty, natomiast drugi dopiero o dziesiątej. Co za szczęście.

Zapomniałam wspomnieć o najważniejszej kwestii. Zostawiłam klucze od mieszkania w torbie, która leży na stoliku w pokoju. W pokoju, do którego nie mam teraz dostępu, a muszę do niego wejść, żeby pozbierać resztki godności, przebrać się w suche ciuchy, sprawdzić najbliższy autobus dokądkolwiek, by móc wyrwać się z tej okolicy, i wziąć telefon, o którym również zapomniałam.

Tak więc wracam do punktu wyjścia, gdy przypominam sobie o pięknym widoku tylnych drzwi autobusu znikającego mi z oczu za zakrętem. Gdy mówiłam o nieprzyjemnej okolicy, wcale nie narzekałam. Na ogół wszystko znoszę bardzo dobrze, nie jestem jakąś rozkapryszoną dziewczyną, której tatuś zapłacił, by dostała się na wymarzoną uczelnię. Stoję teraz zmarznięta w strugach wody, śmiejąc się przez moje głupie poczucie humoru z pięknego rozpoczęcia poranka. A wszystko zaczęło się od tego, że prysznic przestał działać. Musiałam zadowolić się myciem w umywalce. Tak. To kolejny punkt na mojej liście rzeczy do zrobienia w najbliższym czasie. Wezwać hydraulika. Właśnie decyduję się, żeby iść wzdłuż chodnika w poszukiwaniu kolejnego przystanku lub cudownie przypadkowego złapania taksówki, gdy nagle przestaję czuć grunt pod nogami i uderzam głową prosto w chodnik. Po chwili widzę nad sobą postać i słyszę męski głos.

– Kurwa. Jak Ty idziesz? Pomyliłaś chodnik z ulicą?

Jeszcze tego mi brakowało. Aroganckiego typa, który zamiast pytać o mój stan, wytyka mi, gdzie i jak chodzę.

– Słyszysz mnie? – pyta co rusz chłopak. – Kurwa, odezwij się. Może ona głucha jest? – Tym razem mówi jakby do siebie, przeczesując włosy ręką.

Przyglądam mu się uważniej. Ma atletyczną, typową sylwetkę, idealnie oliwkową cerę, ciemne jak węgiel włosy, a przez materiał cienkiej, czarnej koszulki widać napięte mięśnie. Jest wysoki. Bardzo. A może tylko mi się wydaje, bo aktualnie leżę na ziemi, a on stoi. Ale najlepsze zostawiłam oczywiście na koniec. Ten idealny owalny kształt twarzy. Czy to jest fair, żeby tacy kolesie chodzili po świecie, podczas gdy inni dosłownie wypruwają sobie żyły, żeby tak wyglądać? Te hipnotyzujące oczy. To jest magia. Kurde. Zielone, ale jednocześnie żółte o złotym odcieniu i na dodatek można tam dostrzec nawet lekkie plamki fioletowego koloru. A na dodatek te usta ukazujące białe, równe zęby. Wargi chyba jednak nie bez powodu się poruszają. On mówi coś do mnie. Nie. Nie do mnie. Do jakiegoś faceta, który pojawił się nagle znikąd. Ale właśnie ten zbyt przystojny koleś pokazuje na mnie palcem.

– …na sto procent. Nawet jednego pieprzonego słowa nie wypowiedziała. Wlazła mi pod koła motocyklu. Może ma wstrząśnienie mózgu? Nie jechałem szybko, więc mocno nie oberwała, jednak może dostała zaniku mowy. Kurde, to jest możliwe przy takim upadku? – Przejęty chłopak niepewnie spogląda na faceta.

– Wie pan, ja nie jestem lekarzem, ale radziłbym zawieźć panią na oddział ratunkowy, tak na wszelki wypadek…

– Nie! – wykrzykuję.

Obaj jakby osłupiali spoglądają na mnie ze zdziwieniem. Szczególnie on. Z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, którego nie umiem odczytać.

– Dziewczyno, nie mogłaś tak od razu? – Po dłuższej chwili słyszę głos chłopaka. – Kurwa. Jestem już w cholerę spóźniony, a ty zamiast od razu się odezwać, mówisz dopiero teraz?

Wydaję z siebie zdławiony wydech i próbuję wstać z brudnej ziemi.

– Nie tylko ty jesteś spóźniony – mówię bardziej do siebie niż do nich, po czym od bólu głowy, który mnie dopada, prawie upadam. „Rycerz” na czarnym koniu podtrzymuje mnie, łapiąc za ramię.

– Wybacz – mówię.

Wyswobadzam się z jego uścisku i strzepuję z siebie kawałki kamieni, które lądują po chwili na ziemi.

– Dziękuję. Muszę już iść… – oznajmiam, ale chłopak staje mi na drodze, ukazując autentyczne zmartwienie.

– Co? Zgłupiałaś? Ledwo chodzisz. – Brunet znów przeczesuje dłonią zmierzwione już włosy.

Przyglądam mu się o moment za długo, przez co nawiązujemy ze sobą kontakt wzrokowy. Niemożliwe. Nie sprawia wrażenia, jakby chciał czegoś ode mnie. Odkupienia win czy pieniędzy za zniszczony motocykl. Przechylam głowę, aby się upewnić. Może pod innym kątem będzie wyglądał zupełnie inaczej.

– Wszystko dobrze. Przeżyję – mówię stanowczym tonem.

Chłopak spuszcza wzrok i patrzy przez chwilę na moje ramię. Podążam za jego spojrzeniem i od razu żałuję. Moja ulubiona koszula się podarła.

– Nabawię się przez ciebie problemów, więc dla świętego spokoju chodź ze mną do tego szpitala – mówi na jednym wdechu.

A jednak. Pod innym kątem sprzedał się w zupełnie innym świetle.

– Problemy? O to nie musisz się bać. Znaczy… dam radę. Nie posądzę cię. Zaraz. To ty mógłbyś mnie. Ale motocykl jest cały? – Spoglądam na maszynę znajdującą się za jego plecami. – Cały, więc jesteśmy kwita, panie jakiś tam, a i żeby było jasne, nie jestem szurniętą laską i na pewno nie głuchą. Słyszę wręcz idealnie i usłyszałam każde twoje słowo! – wykrzykuję. – Widzisz? Durny… Koźle.

Mijam sprawcę wypadku i kiwam głową do siwego faceta, który wcześniej z nim rozmawiał. Mimo okropnego bólu w czaszce i nodze, która dopiero teraz zaczęła boleć, mój marsz jest na tyle szybki, że w przyśpieszonym tempie znikam za zakrętem, mając nadzieję, że zapomnę o tym poranku najszybciej, jak to tylko możliwe.

Rozdział drugi

Zaplątane znajomości

W pół godziny dochodzę do kolejnego przystanku i właśnie jadę autobusem, chociaż wiem, że jestem już totalnie spóźniona. Może załapię się na końcowe wystąpienie dziekana. Pomimo okropnego bólu, który doskwiera mi teraz w całym ciele, muszę skupić się na nauce. Taki był nasz plan. Pamiętasz, Joss? Razem będziemy się uczyć w Princeton. To nasze marzenie. Gdyby tak było. Tęsknię za nią. Moją najlepszą przyjaciółką, która nie miała szansy nawet zobaczyć tego miejsca. Przeze mnie. Myślałam, że jak wyjadę z tego okropnego rodzinnego miasta, które przypomniało mi o wszystkim, to będzie mi łatwiej. W najbliższy weekend i tak tam pojadę, bo później, gdy będzie więcej nauki, nie będę miała czasu odwiedzić grobu mamy.

– Stacja Hoboken.

Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk klaksonu autobusu. Kurczę, nie lubię tego jazgotu. Jednak gdy wstaję z siedzenia, słyszę gorszy odgłos. Dźwięk rozrywanej spódnicy. Oglądam się za siebie i widzę rąbek zerwanego materiału, który przykleił się do zużytej gumy przyklejonej do siedzenia. Świetnie. Przynajmniej nie widać mi majtek. Odgarniam moje kasztanowe włosy z twarzy i dumnie z podniesioną głową wychodzę z pojazdu. Moje włosy sięgają mi za ramiona, niestety są bardzo gęste, puszą się i dziś nie jest inaczej. Mama zawsze powtarzała mi, że to mój atut, lecz ja nie widzę w nich żadnych pozytywów.

Nie jestem przesadnie szczupła, ale nie narzekam na problemy z wagą. Mam wąską talię, lecz nogi i tyłek to inna sprawa. Jednak ile dziewczyn na świecie jest zadowolonych ze swojego wyglądu? Mniejszość, to na pewno.

Przechodzę przez tłum ludzi, aż w końcu wychodzę na ulicę. Dziesięć minut później dochodzę pod uczelnię. Jest dziewiąta siedem. Spóźniłam się godzinę. Mogło być gorzej. Widok budynku uczelni zachwyca. Z pewnością nieraz zgubię się w tym ogromnym zamku. Wydaje się większy niż na zdjęciach.

– Słucham, panienko, w czym mogę pomóc? – odzywa się pani w recepcji. Na pewno wydaje się milsza od mojej pani z liceum. Tyle dobrego.

– Przyszłam na zajęcia, jednak trochę się spóźniłam.

– Jeden dzień nieobecności nic nie zmieni. Wróć jutro, panienko.

– Tyle że jest mały problem. Ważne były dla mnie pierwsze zajęcia, ponieważ wcześniej nie dostałam żadnego planu zajęć ani rozkładu sal. Dostałam się tutaj z listy oczekujących osób. Gdy rozmawiałam przez telefon z niejaką panią Douglas, dowiedziałam się, że wszystkie materiały otrzymam dzisiaj. Lecz miałam wypadek i nie zdążyłam. – Przełykam głośno ślinę i robię krok w tył. Od razu widać ten błysk w jej oku mówiący o zmianie stosunku.

– Powinna była pani wiedzieć, że pierwszy dzień przeważa o wyborze grup i zajęć. Tę uczelnię reprezentują odpowiedzialni studenci. Pani wykazała się niezmierną… – Przerywa jej chłopak, który nagle wyłania się zza drzwi:

– Proszę wpisać ją do grupy pana Stevena.

– Ale jak to? Grupa pana Stevena jest już pełna, panie Connorze.

– Mój ojciec wszystkim się zajmie, proszę wykonać polecenie. – Chłopak staje w mojej obronie.

Muszę przyznać, że emanuje z niego zarazem uprzejmość i stanowczość. Jednak po twarzy widzę, że nie może mieć więcej lat niż student uczelni, więc dziwię się, że zwraca się do tej pani jak ktoś ważniejszy od niej.

– Dobrze. Już wpisuję panienkę…? – Kobieta znów zwraca się do mnie.

– Josselin Hathaway.

– Proszę zostawić mi wszystkie dokumenty dotyczące panienki danych.

Czuję przenikliwy wzrok chłopaka, gdy odkładam papiery na biurko.

Kiedy wychodzimy z gabinetu, chłopak kieruje mnie w stronę wyjścia i przedstawia się:

– Connor Blake, miło poznać.

– Josselin. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Trochę mi odebrało mowę przed chwilą. – Chłopak uważnie mi się przygląda. – To było dla mnie ważne, więc dziękuję. Nie wiem, jak udało ci się ją przekonać do zmiany decyzji, ale wnioskuję, że nie jesteś tutaj zwyczajnym studentem.

Mam teraz okazję zawiesić na nim wzrok odrobinę dłużej i skupić się na jego urodzie. Krótkie blond włosy ma ułożone starannie na czubku głowy, jego niebieskie, przenikliwe oczy są nieco jaśniejszego koloru od moich, a postura ciała i wysoki wzrost każą mi zadzierać głowę, gdy patrzę mu w twarz.

– To prawda. Mam u niektórych chody. Może dlatego, że mój ojciec płaci im, żeby tak się do mnie odzywali…

– Ach, tak? Czyli twój tata to któryś ze sponsorów…?

– Można tak powiedzieć. Odgrywa dość ważną rolę w Princeton. Ale nie mówmy o tym. Lepiej powiedz mi, dlaczego akurat ta uczelnia i co się stało, że się spóźniłaś.

– Długa historia… a wybrałam właśnie Princeton z powodów, przez które pewnie większość osób to robi. Dobra reputacja, prestiż.

Wychodzimy z budynku i przystajemy.

– Tak, rozumiem. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest to uczelnia godna polecenia. A jaki kierunek wybrałaś? – Connor pyta z zaciekawieniem.

– Prawo. A ty? Co studiujesz? – odbijam piłeczkę.

– Ekonomia. Taka tam nuda. Cyferki i tak dalej.

Po kilku minutach rozmowy zmierzamy przed siebie, by nie torować przejścia innym studentom, aż dochodzimy do skrzyżowania.

– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Miło mi się rozmawiało, Josselin.

– Mnie też, mów mi Joss. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za pomoc. Jestem twoją dłużniczką. – Przykładam dłoń do piersi i mówię ostatnio zdanie na wydechu.

– Nie przesadzałbym. Słuchaj, w piątek organizowana jest mała impreza w naszym akademiku. Miło byłoby, gdybyś przyszła.

– Tak, pewnie, pomyślę i dam ci znać. – Po dłuższej chwili niepewnie odpowiadam. Chłopak uśmiecha się, a na pożegnanie wymieniamy się numerami telefonów, a Connor oznajmia, że wyśle mi adres akademika SMS-em.

Nie sądziłam, że tak szybko zostanę gdzieś zaproszona. Próbując rozluźnić mięśnie, biorę kilka wdechów i zastępuję je długimi wydechami, by nie musieć myśleć o jakichś koniecznościach. Obowiązkach.

Po chwili zmierzam w kierunku sklepu. W mieszkaniu mam pustą lodówkę, chyba że moja współlokatorka zdążyła ją zapełnić, chociaż szczerze w to wątpię. Odkąd się wprowadziłam, widziałam ją dosłownie jeden raz, gdy się witałyśmy, i nasza rozmowa trwała dosłownie chwilę. Od tamtej pory słyszałam raz, jak wracała w nocy, chyba z jakimś chłopakiem, na pewno pijana, bo jak wyszłam rano z pokoju, zastałam poprzewracane kubki, otwartą butelkę piwa i pobrudzoną kanapę. Nie sądzę, byśmy zostały chociażby koleżankami.

Jestem wykończona. Nie mam kondycji, ale jestem pewna, że spalę w tym mieście sporo kalorii, przemieszczając się jedynie na uczelnię i z powrotem. Po co komu siłownia?

Gdy dochodzę do sklepu, wyglądam strasznie. Śmierdziałam już wcześniej, więc teraz na pewno cuchnę. Zamyślona faktem, jak okropnie wyglądam, kiedy wychodzę ze sklepu, nie patrzę przed siebie i wpadam na kogoś. Ten zapach. Podnoszę oczy, mój wzrok napotyka te tęczówki… Kurde. Miałam go już więcej nie widzieć. Wystarczająco zbłaźniłam się wcześniej, wpadając pod koła jego maszyny.

– Masz coś do mnie, kruszynko, że znowu na mnie wpadasz? A muszę ci przypomnieć, że widzieliśmy się dotąd tylko raz.

Kruszynko? Niemal parskam śmiechem. Staje przede mną, zagradzając mi drogę. Miałam wcześniej rację, jest naprawdę wysoki. Mam metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a on jest ode mnie wyższy o ponad głowę.

– Wiesz, gdybyś ty też bardziej patrzył przed siebie, nie musiałbyś tracić na mnie czasu – odpowiadam z udawaną pewnością siebie.

– Wybacz, skarbie, nie zrozumiałem, co powiedziałaś. Skupiłem się na tym, że ty w ogóle umiesz mówić, na dodatek tyle słów w jednym zdaniu. Jestem pod wrażeniem.

Czy on sobie ze mnie kpi? Zadaję sobie to pytanie w myślach i niemal od razu znam odpowiedź.

– Nie skarbuj mi. Nie znamy się, więc nijak mnie nie nazywaj – burczę w odpowiedzi.

Kurczę. Nigdy nie byłam dla kogoś niemiła. Bo zwykle jestem miła. Zawsze. Nawet wtedy, gdy ojciec zostawił nas osiem lat temu, nie umiałam na niego krzyknąć. Więc odzywki tego typu to naprawdę duży progres, jeśli chodzi o mnie.

– Więc poznajmy się – mówi po długiej chwili. – Jestem Dean. A ty jak się nazywasz? – zadaje tak pozornie proste pytanie. Jąkam się przez chwilę, zaskoczona, że podał mi swoje dane.

– Phoebe – wykrztuszam.

– Okej… Phoebe… – Dean zastanawia się chwilę. Co tym razem? – Myślę, że cię przejrzałem.

– Naprawdę? – A to się zdziwisz, koleś.

– Mhm. Jesteś perfekcjonistką, nigdy się nie spóźniasz, dlatego dzisiejszy poranek był dla ciebie tragedią. Zgaduję, że jesteś nowa w mieście, w college’u, bo raczej jesteś za młoda na pracę. Zawsze wiesz, co powiedzieć, przygotowana na każdą sytuację. Tyle że kilka godzin temu tak cię oczarowałem, że aż zaniemówiłaś na mój widok. Normalnie zawyżyłaś moje już wysokie ego, skarbie. A, i uwielbiasz słonecznik. – Chłopak spogląda w dół, na moje zakupy.

Unoszę ze zdziwienia brwi.

Otrząsam się z chwilowego amoku i szybko podążam za jego spojrzeniem, przypominając sobie o moich ubogich zakupach i tym samym przyznając mu po cichu rację.

– Kurwa. Kilka godzin temu leżałaś prawie martwa na chodniku, a teraz jeszcze się głodzisz? Nadal boli cię głowa? Byłaś w ogóle w tym pieprzonym szpitalu? – Chłopak znów okazuje troskę.

Oczywiście, że musiał wspomnieć o tym okropnym incydencie. A swoją drogą to słonecznik jest naprawdę dobry. Da się z nim przeżyć bez niczego innego w lodówce, tak przynajmniej myślę. Nie miałam przy sobie więcej pieniędzy, bo resztę zostawiłam w portfelu znajdującym się w mieszkaniu, do którego nie mam przecież aktualnie kluczy. Zdałam sobie sprawę z tego faktu dopiero w momencie, gdy byłam już w supermarkecie.

– No dobra, w taką grę chcesz grać, Panie Za Duże Mam Ego, żeby pomieścić w głowie wiedzę o czymkolwiek innym prócz siebie? Ja też cię przejrzałam. Typowy playboy. Prawie zawsze dostaje to, czego chce. Bogaty, motocykl pierwsza klasa, rozpieszczony, laski rzucają mu się na szyję i myśli, że jest panem wszechświata… zgadłam? Takie zachowanie jest już dawno przereklamowane, Dean. – Patrzę na niego pouczającym spojrzeniem o moment za długo. Chłopak nawet dostrzega mój przekaz i mruży oczy. – A co do głowy wszystko jest w porządku, jak mówiłam wcześniej, więc nie udawaj, że ci zależy. Słabo ci to wychodzi, skarbie. – Unoszę dumnie głowę, chcąc dokładnie ocenić jego reakcję. Dean prycha, spogląda w bok i wydaje mi się, że przez chwilę dostrzegam w jego oczach namiastkę urazy.

– Niezła jesteś… Ale jedna poprawka, kruszynko. – Schyla się odrobinę, tak że nasze twarze dzieli jedynie kilka centymetrów. Jego mina sprawia wrażenie, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. – Ja zawsze dostaję to, czego chcę. Ale zrób dla mnie przysługę i zawlecz ten swój piękny tyłek na wszelki wypadek do lekarza. – Uśmiecha się, wkłada na siebie bejsbolówkę i odchodzi.

Zabieram siatkę z zakupami z ziemi, gdzie wcześniej ją położyłam, i od razu coś dostrzegam. Skurczybyk zabrał mi jedno opakowanie ze słonecznikiem. Jak ja mogłam tego wcześniej nie dostrzec?

Rozdział trzeci

Tajemnice

Czy w szpitalach zawsze muszą być takie duże kolejki?

– Josselin Hathaway? – To jeden z niewielu momentów, gdy lubię, jak ktoś woła moje nazwisko. Pielęgniarka właśnie wzywa mnie do gabinetu.

– Dzień dobry. Nazywam się Jeremy Cooper, będę pani lekarzem prowadzącym – mówi, kiedy wchodzę do środka.

Wiele o nim czytałam i znalazłam same dobre opinie, więc mam nadzieję, że się nie pomyliłam.

– Panie doktorze… – zaczynam, ale przerywa mi.

– Mów mi Jeremy.

– Dobrze, a więc Jeremy, dwa dni temu miałam pewien wypadek, więc uznałam, że dobrze by było, żebyś o tym wiedział.

– Jak poważny był ten wypadek? Przy twojej chorobie każde skręcenie i złamanie ma znaczenie.

– Nic takiego się nie stało. Upadłam. Tylko trochę się poturbowałam. Lekko bolała mnie głowa i kostka u nogi.

– Miałaś jakieś problemy z oddychaniem bądź czułaś ucisk w klatce piersiowej?

– Nie, nic z tych rzeczy.

– Dobrze. Skoro tak, to zrobię jeszcze tylko kilka badań kontrolnych dla upewnienia. Przy wrodzonej wadzie serca dobrze byłoby się oszczędzać.

– Wiem o tym. Nie od niedawna jestem chora, panie doktorze… Jeremy. – Dokładnie od piętnastu lat, odkąd w wieku czterech uczestniczyłam w wypadku samochodowym.

Dobre dwie godziny później opuszczam szpital. Właśnie dlatego nienawidzę zmieniać miejsc zamieszkania. Muszę znajdować nowego lekarza, który zaznajomi się z moją chorobą. Kolejny raz opowiadać, jak długo, dlaczego… Mam ubytek w przegrodzie międzyprzedsionkowej, w skrócie ASD. Choroba powinna zostać wykryta dopiero w dorosłości, jednak wypadek, przez który straciłam wiele krwi i nabyłam kilku uszkodzeń, przyśpieszył występowanie jej objawów. Na szczęście u mnie ubytek nie jest na tyle duży, więc jedyne, co może pomóc go zmniejszyć, to leki. Operacja, która mogłaby go całkowicie zlikwidować, na razie nie jest potrzebna.

Dziś jest mój szczęśliwy dzień, ponieważ zabrałam ze sobą klucze od mieszkania. Wczoraj, gdy dotarłam pod wieżowiec, moja współlokatorka – Rachel, była w środku, więc bez problemu weszłam. Taki dobry koniec trudnego dnia. Miałyśmy tyle czasu i chęci, że zdążyłyśmy porozmawiać. Wiele nas rożni, ale chyba się dogadamy. Niestety, też wiedziała o imprezie, która odbędzie się w piątek u Connora. I nie. Nie jest to skromna domówka. Nie wiem, jak się z tego wykręcę. Rachel jest tym bardzo przejęta i uważa, że powinnam tam pójść, poznać nowe osoby, skoro jestem tu nowa.

Dzisiaj zajęcia mam dopiero o trzynastej, więc gdy wracam od lekarza o dwunastej, mam odrobinę czasu na przebranie się i odświeżenie.

Na uczelnię docieram tym razem niespóźniona. Pierwsze zajęcia to literatura angielska. Na szczęście sala jest na parterze i nie muszę jej szukać po całym budynku. Siadam pośrodku rzędów. Rozpakowuję się, gdy nagle czuję dotyk ocierającego się o mnie ramienia. Od razu poznaję dreszcz rozchodzący się po całym ramieniu, przechodzący na inne partie ciała.

– Witaj, piękna – odzywa się znajomy głos. Dean.

– Co ty tutaj robisz?

Niemożliwe, że akurat w tym samym czasie ma te same zajęcia, w dodatku z tym samym wykładowcą i w ten sam dzień tygodnia. Ściema.

– Spójrz, los nas do siebie ciągle przyciąga. – Dean przysiada się obok mnie i zajmuje miejsce bardzo blisko, za blisko. Wbijam wzrok w nasze dotykające się nogi i wstrzymuję oddech.

– Nie wiesz, co znaczy dla człowieka przestrzeń osobista? – Złączam obie nogi i kulę się na wąskim siedzeniu. Nie słyszę od Deana żadnej odpowiedzi, więc zmieniam temat. Przynajmniej już się nie naprzykrza swoim ciałem. – Śledzisz mnie? – zaczynam z grubej rury i ośmielam się spojrzeć w jego oczy. Dean niemal natychmiast prycha i powoli omiata spojrzeniem moją bezpieczną pozycję.

– Naprawdę myślisz, że szukałem cię na liście wszystkich uczniów Princeton, żeby mieć z tobą jakieś gówniane zajęcia, które miałem w poprzednim roku? Nie za duże mniemanie masz o sobie? – Kiedy wypowiada te słowa, uświadamiam sobie, że cały świat nie kręci się wokół mojej osoby, a to sprowadza mnie na ziemię. Równocześnie z tą świadomością usprawiedliwiam się.

– Co? Boże, nie! – wykrzykuję to trochę za głośno, przez co blondynka przed nami odwraca głowę, marszcząc brwi w naszą stronę. Kurczę. Zazwyczaj to ja byłam tą dziewczyną, która uciszała innych, by móc przygotować się do zajęć. Spoglądam na Deana i mówię o dziesięć tonów ciszej, niemal szeptem: – Nie o to mi chodziło. – Widzę, jak Dean usilnie próbuje zaciskać usta, by nie wybuchnąć śmiechem. – Ale dlaczego jesteś na zajęciach, które już miałeś? – Wyciągam swój zeszyt z torby wraz z dwoma długopisami, przygotowując się do wykładu. Kładę wszystko na środku biurka, które wysunęłam spod siedzenia.

– Gówniany wykładowca, gówniane zajęcia, gówniane niezaliczenie. Tak więc jestem tu znowu w tym roku. – Dean uśmiecha się i spogląda na mnie. – Nie sądzisz, że to przeznaczenie? W tak krótkim czasie natrafić na siebie tyle razy?

– Panie Deanie Colenie z miłą panienką u boku, przeszkadzamy państwu? – Pan Boomer patrzy na nas przenikliwym wzrokiem, jakbyśmy przed chwilą popełnili co najmniej jakieś zabójstwo. Chyba zgodzę się z Deanem. Nie polubię typa. A swoją drogą, widzę, że chłopak jest dość znany. Wykładowca, na co najmniej sto osób w sali, pamięta jego imię i nazwisko. Nieźle.

Przez resztę wykładu jestem jak w transie. Nie pamiętam ani jednego słowa wypowiedzianego przez pana Boomera. Za to poznałam lepiej zapach Deana. Za każdym razem, gdy się rusza albo ociera swoim udem o moje kolano, nie pamiętam swojej poprzedniej myśli. Co się, do cholery, ze mną dzieje?

Po wykładzie wstaję jak oparzona i wychodzę z sali najszybszym krokiem, na jaki mnie stać. Jednak chyba nie jest tak szybki, jak mi się wydawało. Tuż po wyjściu słyszę za plecami jego głos:

– I tak długo wytrzymałaś, skarbie. Myślałem, że w połowie zajęć wybiegniesz z sali. Nie dziwię się, że tak na ciebie działam, lecz powiedzmy sobie szczerze: jeśli tak będzie za każdym razem, w końcu ja też się speszę, co w moim przypadku jest znikome, i nie skupię się na zajęciach. Tego chyba nie chcemy, prawda? – Ostatnie słowo wypowiada milimetry od mojego ucha. Śmieje się pod nosem, zauważając moją nieśmiałą reakcję na jego zbliżenie. Mruczy do siebie coś w stylu: „ach, ten mój urok”i idzie w przeciwnym kierunku.

– Dean – odzywam się, zaskakując samą siebie, i odwracam się, czekając aż przystanie. Chłopak spogląda na mnie przez ramię, a po chwili znów do mnie podchodzi. – Liczę, że nie zjawisz się na następnych zajęciach. Że spotkasz jakąś faktycznie przeznaczoną ci dziewczynę, a ona zaśmieje ci się w twarz, pokazując, że się z ciebie tylko naigrywa.

Zaskakuje mnie powaga w oczach Deana, którą z łatwością odnajduję. Z tymi słowami odwracam się i odchodzę, kończąc tym razem dyskusję jako ostatnia.

Rozdział czwarty

Wpadka

– Rachel, nigdy w czymś takim nie wyjdę!

Jest osiemnasta w piątek, a ja przekonana siłą przez upierdliwą koleżankę szykuję się na imprezę, na którą w życiu nie miałam się wybierać.

– Założysz to. I będziesz wyglądać zjawiskowo z makijażem i fryzurą, które ci zrobię.

Jest to najbardziej uparta osoba, jaką dotąd poznałam. Mimo to muszę przyznać, że nieprawidłowo oceniłam Rachel. Przez ostatnie kilka dni zbliżyłyśmy się do siebie, więc można powiedzieć, że poznałam w New Jersey już dwie osoby. I Deana. Tak. Ten typ działa mi na nerwy. Od środy nie widziałam go ani razu, na żadnych zajęciach. Powinnam się cieszyć i z jednej strony tak jest, ale z drugiej strony odczuwam lekki niedosyt. Za to kilka razy w ciągu tych dni wpadłam na Connora. Oprowadził mnie po kampusie, a także dał mi kilka rad na temat niektórych wykładowców. Jednak nasze rozmowy za każdym razem były krótkie. Poznałam też kilka innych osób, ale zamieniłam z nimi tylko kilka słów.

– Dziewczyno, obudź się, mówię coś! – Z zamyślenia wyrywa mnie głos Rachel.

– Tak?

– Wolisz czerwone czy niebieskie buty?

Po godzinie przygotowań jesteśmy gotowe. Rachel wygląda naprawdę ładnie. Widać, że fascynuje się makijażem, modą i tak dalej. Ma piękne długie, czarne włosy z czerwonymi pasemkami. Jest wyższa ode mnie o kilka centymetrów, ma figurę modelki i ciemniejszą cerę, dzięki której nawet bez makijażu jest śliczna. Nie dziwię się, że chłopcy przepychają się, próbując się do niej dostać. Przez te pięć dni przez jej pokój przewijało się więcej chłopaków niż u mnie przez całe życie. Dzisiaj natomiast założyła krótką, obcisłą koszulkę oraz plisowaną, czarną spódnicę. Do tego dobrała czerwone szpilki, które uzupełniły kreację, i zrobiła mocny makijaż, a włosy związała w kok.

– Wyglądasz cudownie, Rachel. – Przez ten krótki czas znajomości zauważyłam, że lubi, jak prawi się jej komplementy.

– Oj, kochanie, ty też.

U mnie nie ma szału. Upór Rachel nie zwyciężył nad moim. Założyłam moje ukochane ciemne dżinsy i ulubioną fioletową bluzkę na ramiączkach. Na to zarzuciłam skórzaną kurtkę. Zwyczajność przebija makijaż, któremu nie udało mi się zapobiec. Jest inny od tego, który wykonuję zazwyczaj – lekkiego, codziennego, ale nie za mocny. Włosy jedynie lekko wyprostowałam, ale to i tak nie pomogło. Nadal mam siano na głowie.

***

Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Impreza nie odbywa się w akademiku, tak jak myślałam. Została przeniesiona do domu bractwa. Rachel opowiadała mi, że są tu sami przystojniacy, ale jednocześnie skończone matoły i żigolaki. Gdy wchodzimy do środka, od razu widać, że domówka dawno się już zaczęła. Dookoła jest masa ludzi, wszędzie znajdują się porozrzucane butelki i papierowe kubeczki po piwie. Rachel chyba dobrze zna te klimaty, bo od razu zgarnia trunek i idzie, pewnym krokiem przed siebie, po drodze witając się z różnymi osobami.

– Josselin! – słyszę za plecami głos Connora. – Jak dobrze, że jesteś. Jak tam? Podoba ci się? Wybacz bałagan i rozgardiasz, ale zwykle tak to tu niestety wygląda.

– W porządku. Dopiero przyszłam, więc za wiele nie zobaczyłam… – Nie kończę, bo w okolicy przeciwległej ściany zauważam Deana. Obściskuje się z jakąś dziewczyną. Niekoniecznie umiem odwrócić wzrok od tej dwójki, zastanawiając, jak i czy w ogóle się znają, by móc robić to tak swobodnie i w dodatku przed sporą publiką. Kiedy Connor podąża za moim spojrzeniem, kieruję je w inne miejsce. Jednak za późno. Chłopak zdążył dostrzec, komu się przyglądałam.

– Nie zwracaj na niego uwagi. To Dean Colen, dupek. – Wzdycha. – Spokojnie, nie zadaję się z nim. To przeciwna drużyna.

– Przeciwna drużyna?

– Chodzi mi o to, że ja gram w kosza, on w hokeja. Dwa inne światy. Jednak zawsze imprezujemy razem, mieszając się. Ale ja z chłopakami trzymamy się daleko od nich. Tak już po prostu jest… – Dean gra w hokeja. Connor w kosza. A ja za nic w świecie nie znam się na tych dwóch sportach.

– A to ty grasz w kosza? Nie pochwaliłeś się.

Zgubiłam Rachel z pola widzenia, więc omiatam wzrokiem tłum. Mój wzrok napotyka zielone oczy. Kurde. Wróć. Connor. Co on mówi?Dean nadal patrzy w naszym kierunku, totalnie olewając zawieszoną na jego szyi dziewczynę. Zatrzymuję na nim wzrok zdziwiona, że to robi.

– …więc nie lubię się chwalić, ale…

– Koleś, idziemy grać w lany bilard, grasz… a kto tu nas odwiedził? My się chyba nie znamy…? – Chłopak podaje mi rękę.

– Cześć, jestem Joss.

– Miło mi, mów mi Josh. Chcesz się przyłączyć do gry?

– Yy… no, czemu nie? A na czym ona polega?

– Dobieramy się w pary i jak któraś skusi w bilarda, musi wypić kieliszek czegoś mocnego. Ci, którzy będą bardziej pijani, przegrywają. Proste.

Po godzinie grania w lany bilard, który nie przypadł mi do gustu, kończymy. Byłam w parze z Connorem. Na moje szczęście on dobrze gra, więc nie skończyłam zbyt mocno pijana. Po skończonych zawodach oznajmiam, że idę do toalety.

– Trafisz? Pierwsza jest w korytarzu, tu po lewej, ale radzę ci jej nie odwiedzać. Druga znajduje się na górze, pierwsze drzwi na prawo. Dasz radę? Może pójść z tobą? – Jego troskliwość jednocześnie mnie niepokoi i uspokaja. Nie przywykłam do niej.

– Nie, dzięki, poradzę sobie. Zaraz wracam. – Uśmiecham się i kieruję się w stronę toalety.

Wchodzę po schodach, właśnie mam wejść przez drzwi, gdy przechodzą mnie znajome ciarki. Odwracam się i staję przed Deanem.

– Nie wiedziałem, że zadajesz się z tym towarzystwem. Cześć, kruszynko. – Dlaczego akurat kruszynka, do jasnej cholery?

– Ja nie wiedziałam, że tu będziesz, więc jesteśmy kwita. I to nie tak, że to ja cię teraz śledzę. – Dean ma na sobie białą, obcisłą koszulkę, czarne spodnie i takiego samego koloru buty. Potargane na różne strony włosy opadają mu lekko na czoło.

– Ja cię wtedy nie śledziłem, wyjaśniliśmy to już sobie. Skąd znasz Connora? – Jego wzrok jest tak przenikliwy i sama się dziwię, że użyłam w myślach takiego sformułowania. Dotąd nie wiedziałam, co ono faktycznie może oznaczać w praktyce.

– Poznaliśmy się pierwszego dnia na uczelni. A ty? Czemu nie zadajecie się ze sobą? Bo strzelacie do innych bramek? – Uśmiecham się przebiegle. Czuję, że alkohol daje o sobie znać. Tym bardziej, że przecież w koszykówce nie ma bramek.

– Nie. Po prostu tak jest – odpowiada wymijająco. Wyraz jego twarzy od razu się zmienia.

– Okej… w takim razie ja zmykam do toalety… – Zamierzam wejść do łazienki, kiedy woła mnie po imieniu. To znaczy, woła moje zmyślone imię. Nadal nie wiem, dlaczego je zmyśliłam. Przecież to się niedługo wyda…

– Phoebe, to twoje? – pyta Dean.

Odwracam się i czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. Dean trzyma kartkę. Moją karteczkę. Karteczkę, na której są zapisane moje cele, wypociny, których nikt nigdy nie powinien zobaczyć. Nigdy.

– Oddaj to – mówię i próbuję wyrwać mu fragment papieru z dłoni, lecz to nie jest takie proste. On jest za wysoki. – Dean, mówię poważnie, oddaj mi kartkę.

– Popatrzmy. Hmm… Punkt pierwszy: Przeprowadzić się do New Jersey. Punkt drugi: Pójść na jakąś imprezę…

– Dean! – Skaczę, rzucam się, ale to na nic. – Błagam cię. – Słucham, jak wymienia następny punkt, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię. Dodatkowo ktoś może mi zarzucić, że się powtarzam, ale… Czy wciąż istnieje takie słowo jak intymność? Czemu ludzie nie potrafią pojąć, że…

– Punkt trzeci: Zjeść kebaba…

Szlag. W jaki sposób mam odwrócić jego uwagę? On nie może dojść do reszty punktów, nie może. Nagle postanawiam zrobić coś, czego za nic w świecie nie zrobiłabym, gdybym była trzeźwa. Wiem, że będę tego żałować. Ale on nie może przeczytać punktu ósmego. Po chwili jednak zdaję sobie sprawę, że to jest przecież dla mnie nowe. Nie wiem nawet, jak się to robi. Trzeźwa część mojego umysłu podpowiada mi, że to jest nierozsądne, a gdy to zrobię, stanę się osobą takiego typu, jakiego za wszelką cenę unikam. Jednak wypiłam tyle, że do toalety ledwo doszłam o własnych siłach. Przysięgam. Nie potrzeba mi wiele, by upoić swe ciało. I umysł. Który w tym momencie przestaje działać, nie włączając uprzednio kontrolki w mojej głowie, która pomogłaby mi się opamiętać. Co prawda myślałam, że nie wypiłam tak dużo, ale ewidentnie ta ilość wystarczyła, bym nie była sobą. Dlatego staję na palcach i wyciągam się, najbardziej, jak się da, a następnie dotykam jego warg swoimi ustami.