Znamię Kaina - Dominika Smoleń - ebook + książka

Znamię Kaina ebook

Dominika Smoleń

3,5

Opis

Amber zostaje wytypowana do grupy ludzi, którzy jako pierwsi będą mogli użyć specjalnej szczepionki, mającej zapewnić im długie życie w zdrowiu. Amber w to nie wierzy, ale oferta wynagrodzenia pieniężnego, które otrzyma w ramach rekompensaty za udział w badaniu klinicznym, jest wystarczająca, aby mimo wszystko dziewczyna zaryzykowała. W końcu ktoś musi zająć się jej matką, która nie stroni od alkoholu, i zapewnić lepszy byt rodzinie.

Tyle, że nic nie przebiega po myśli Amber. Budzi się po kilku dniach w całkiem innym miejscu, a pierwszą osobą, którą poznaje, jest Kain. Kain, który jest pierwszym wampirem na świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (80 ocen)
30
13
14
14
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solinea

Z braku laku…

Niestety, mimo najlepszych chęci nie byłam w stanie przebrnąć przez to dzieło. Dziewczyno ile Ty masz lat, bo piszesz jak trzynastolatka. Styl leży. Składnia kuleje, o powtórzeniach i nadużyciu zaimków osobowych nie chcę już mówić. Nie byłam wstanie skupić się na fabule, kiedy brnęłam przez te zarośla językowe. Nie mam pojęcia, co mogłoby Ci pomóc, może gruntowne i uczciwe studia nad poprawą stylu?
70
madlenna1

Z braku laku…

Buuuuuu
20
ewitka66

Całkiem niezła

Dla mnie trochę dziwna
20
malachowskala

Nie polecam

to można było napisać naprawdę dużo lepiej. doceniam starania autorki, ale to nie wystarczy, aby książka była dobra.
20
whitecoffe

Z braku laku…

słabiutko
20

Popularność




Copyright © by Dominika Smoleń 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Okładka:

Katarzyna Pieczykolan

Zdjęcie:

VISTACREATE, VITALIKRADKO

Korekta i redakcja:

Dominika Świątkowska

Skład:

Patrycja Kubas

ISBN: 978-83-67439-08-4

„Może moja miłość nie jest z tego świata, (…). Gdy sobie uprzytomnię, jak straszny, jak trywialny, cyniczny, groźny jest ten świat, zastanawiam się, czy można, czy warto jeszcze na nim kochać. Chciałoby się powiedzieć, czy wypada jeszcze na nim kochać”.

Wiesław Myśliwski Ostatnie rozdanie

Z dedykacją dla wszystkich tych, którzy kochają paranormal romanse całym sercem – może przekonacie się i do paranormal erotyków!

Rozdział 1

Spojrzałam na kolejną kopertę, w której pewnie był kolejny rachunek – tym razem zapewne za prąd, bo w tym miesiącu opłata za niego nie była jeszcze uregulowana. Trochę bałam się nawet zaglądać do środka, bo wiedziałam, że kwota, którą zobaczę, dosłownie wyrwie mnie z butów – a przecież musiałam niebawem kupić dla siostry nowe przybory do szkoły, bo chociaż była dopiero końcówka lipca, to powoli musiałam o tym myśleć. Niestety, na moją matkę nie miałam co liczyć – dla niej najważniejszy był alkohol i gdyby nie to, że pracowałam, studiowałam zaocznie i oprócz tego starałam się jakoś wiązać koniec z końcem, żeby zapewnić swojej siostrze jako takie dzieciństwo, to nasza rodzina już dawno rozpadłaby się niczym domek z kart, a później nie dałoby się już tego wszystkiego posklejać. Szczególnie, że byłam jedynym fundamentem, który starał się to wszystko jakoś trzymać jeszcze w kupie – bo mówiąc delikatnie, mój ojciec kilka lat temu wyszedł do pracy i już nie wrócił. Niczym z tych wszystkich memów o tym, jak ktoś idzie po mleko i znika na dwadzieścia lat…

Tyle że od czasu, gdy mój tata zniknął, bez zabierania ze sobą czegokolwiek oprócz portfela, kilku ubrań i kilku dokumentów, minęło już pięć lat. A ja nie robiłam sobie nadziei, że on jeszcze kiedyś wróci, chociaż Sandra, moja siostrzyczka, która miała dopiero lat dziesięć i była bardzo malutka, gdy ten postanowił wziąć nogi za pas, dalej wierzyła w to, że on się opamięta i w związku z tym, że nas kocha (w co wątpiłam), wróci do nas, by odmienić nasz los.

Najśmieszniejsze było to, że uciekł on głównie od mojej matki – z którą już wtedy średnio się dogadywał, bo ciągle się kłócili o to, że za często zagląda do butelki, a zostawił także nas, bo najwidoczniej nie byłyśmy dla niego aż tak ważne. Może liczył, że jego żona, z którą dalej nie wziął rozwodu – bo akurat papiery rozwodowe nigdy nie dotarły – odpowiednio się nami zaopiekuje? Tyle że po jego odejściu wszystko się pogorszyło. Z dnia na dzień było coraz gorzej, aż w końcu matka przestała chodzić do pracy, przestała zajmować się domem i przestała nawet zajmować się samą sobą – gdyby nie to, że od czasu do czasu zaglądałam do jej sypialni, aby zanieść jej coś do jedzenia, do picia i po to, aby trochę wywietrzyć zapach potu, wymiotów i alkoholu, to wydaje mi się, że już dawno udusiłaby się od odoru, który czasem się tam unosił. Byłam dla niej za dobra. Ale no cóż, taka po prostu już byłam.

Sandra zdawała się być pogodnym dzieckiem, której te problemy nie dotknęły w jakiś istotny sposób. Może dlatego, że starałam się zapewnić jej dobre dzieciństwo i opiekowałam się nią najlepiej, jak tylko potrafiłam. Okazywałam jej, jak bardzo ją kocham, pomagałam jej w pracach domowych, a w wolnych chwilach (mimo że ze zmęczenia zamykały mi się oczy) starałam się organizować nam jakieś fajne wypady lub chociaż krótkie zabawy, aby usłyszeć melodyjny śmiech dziewczynki.

Teraz jednak, gdy patrzyłam na kolejny rachunek, uzmysławiając sobie także, jak liczne wydatki będę miała w najbliższym czasie – nie tylko pod kątem przygotowania małej do szkoły, ale także tego, że w październiku będę potrzebować pieniędzy na opłacenie kolejnego semestru zaocznych studiów, przeklęłam cicho. Nienawidziłam tych momentów, w których dostawałam kolejną fakturę – bo chociaż była zaadresowana ona na moją matkę, to doskonale wiedziałam, że nawet, gdybym poprosiła ją o jakieś pieniądze, które dostawała z państwa na Sandrę, po prostu by mnie wyśmiała. Uczyłam się na własnych błędach – bo raz, kilka miesięcy po tym, gdy tata odszedł, poszłam do niej, aby poprosić o to, co powinno się Sandrze należeć – tyle, że wtedy matka dosłownie napluła mi w twarz i powiedziała, abym nigdy więcej nie liczyła na to, że zobaczę chociażby grosz z tych wszystkich pakietów socjalnych. Jak mówiła, tak było. Wszystko potrafiła przechlać. Nawet własną godność i rodzinę.

No cóż. Jakoś dawałam radę. Nawet, jeśli w międzyczasie z pracy w księgarni musiałam opłacać wszystkie opłaty, a także kupować jedzenie i picie – które od czasu do czasu służyły także mojej matce. Miałam miękkie serce – dużo bardziej miękkie niż powinnam mieć, patrząc na to, że zostałam potraktowana niczym śmieć i byłam wykorzystywana w każdym cholernym miesiącu. A ja, chociaż miałam świadomość, co jak wygląda, niczego nie zmieniłam.

Miałam dwadzieścia dwa lata i cały świat na swojej głowie. Nie musiałam jednak opłacać mieszkania z racji tego, że Uniwersytet Śląski miałam rzut beretem od domu. Wystarczyło wsiąść w jeden autobus, przejechać kilka przystanków i już, byłam na miejscu. Obiecywałam sobie jednak, że kiedyś odetnę się od patologii, jaką teraz była moja matka, bo chociaż z jednej strony strasznie jej współczułam, to z drugiej – nienawidziłam jej w związku z tym, że nie zdawała sobie sprawy (albo nie chciała zdawać sobie sprawy) z tego, że uzależnienie raniło wszystkie bliskie jej osoby.

Marzyłam o tym, żeby po obronieniu licencjatu – który to miałam bronić za kilka miesięcy, przenieść się z Sandrą do jakiegokolwiek innego miasta. Jak najdalej, zostawiając za sobą wszystko to, co złego nas spotkało. Matka wcale nie musiała bić Sandry czy na nią krzyczeć, aby zranić ją na całe życie. Ja, gdy stawała się ona alkoholiczką, byłam dużo starsza od mojej siostry – a mimo wszystko z trudem poradziłam sobie z całą tą sytuacją.

– Co tam, Amber? – spytała Sandra, podchodząc do mnie i siadając naprzeciwko na jednym z kuchennych krzeseł. – Przyszło coś od taty?

– Nie, mała. To tylko rachunki – wymamrotałam.

– Kolejne rachunki? – Sandra była zdziwiona, że pojawia się ich aż tyle. Może i pojawiałoby się ich mniej, gdyby jakakolwiek z tych umów była na mnie, abym mogła wypowiedzieć niektóre usługi. Ale nie chciałam też, aby do domu wszedł komornik – przede wszystkim bałam się tego, że zaczną się procedury związane z tym, aby odebrać mojej matce jej niepełnoletnią córkę i wydawało mi się, że wcale nie tak łatwo byłoby mi uzyskać prawa do opieki nad Sandrą. Niestety, w Polsce wiele rzeczy się komplikowało – albo przynajmniej dłużyło w taki sposób, że równie dobrze dziewczynka mogłaby szybciej uzyskać pełnoletność niż konkretny wyrok sądu.

– Nie martw się, mała. Poradzimy sobie, dobrze wiesz, że mam fajną pracę – oznajmiłam. I to nawet nie było kłamstwo: uwielbiałam swoją pracę. Kochałam książki i uwielbiałam przy nich pracować. Sam ich zapach, dotyk matowych okładek, działały na mnie niczym najlepsza herbatka z melisą na uspokojenie. Tyle, że pracowałam za najniższą krajową. I mimo że do dwudziestego szóstego roku życia nie odliczano mi podatków z pensji, to jednak dalej utrzymanie mojej rodziny i zapewnienie nam bytu na takim poziomie, żebyśmy nie głodowali, mieli prąd i bieżącą ciepłą wodę, kosztowało mnie sporo trudu i wysiłku. To było jednak moje prywatne piekło – chociaż nie do końca miałam świadomość, czym sobie zawiniłam, aby tyle cierpieć. Może w poprzednim życiu byłam myśliwym, który zabija słodkie zwierzątka, albo jakimś kanibalem? Bez wątpienia jednak musiałam robić coś strasznego, skoro los się tak na mnie mści.

Nie wierzyłam co prawda w Boga, nie byłam fanką żadnej religii, ale wydawało mi się, że człowiek nie do końca ma wpływ na swoje życie. Przede wszystkim dlatego, że sporo zależało od tego, w jakich czasach, w jakim miejscu i w jakim środowisku się urodzi. Do tego dochodziła masa innych zmiennych. Ja trafiłam dosyć kiepsko – i chociaż starałam się dokonywać teraz jak najlepszych wyborów, czynić dobro i żyć w taki sposób, żeby trzymać się swoich własnych zasad, które wydawały mi się sensowne, to jednak to „kiepsko” wcale jakoś wybitnie się nie poprawiało. Ale i tak najważniejsze było, żeby chociaż Sandra wyrwała się z tego bagna – i żeby chociaż ona, wchodząc w dorosłość, czuła, że może spełnić swoje marzenia – i że to, że pochodzi z rodziny, w której występował problem alkoholowy, nie czyni z niej gorszego człowieka.

Sandra przynajmniej miała moje wsparcie. Ja pod tym kątem nie miałam nikogo, kto powiedziałby mi jakiekolwiek wspierające słowo, nie mówiąc już o tym, że nie mogłam liczyć na żadną pomoc. Przede wszystkim byłam sama sobie temu winna – bo odkąd tylko ojciec odszedł, wycofałam się ze społeczeństwa, zerwałam kontakty ze wszystkimi koleżankami i stałam się swego typu odludkiem i samotnikiem, chociaż chodziło mi tylko o to, aby nikt nie dowiedział się, że mając siedemnaście lat, jestem zdana tylko na siebie – i że mam już pod opieką pięciolatkę. Czekałam, aż osiągnę pełnoletność, ale później zdałam sobie sprawę, że wypadałoby mieć jakikolwiek papier z uczelni, żeby starać się jednak o prawa do Sandry – a w najgorszym wypadku uciec w ogóle z tych pierdolonych Katowic, jak najdalej od mojego rodzinnego domu, bo nie wydawało mi się, żeby matka zgłosiła zaginięcie swoich córek. Prędzej się upije do nieprzytomności i umrze z głodu, bo przecież sama do sklepu już dawno nie wychodziła – nawet wódkę zamawiała już online, bo podobno wychodziło ją to taniej. Może kuriera z zakupami z supermarketu w ostateczności także sobie zamówi?

– Pójdziemy na spacer? – zaproponowała Sandra.

Spojrzałam na zegarek. Do swojej popołudniowej zmiany miałam jeszcze blisko trzy godziny. Nie zostawiałam jednak Sandry samej z matką, gdy wychodziłam w trakcie wakacji dziewczynki do księgarni. Popołudniowe zmiany starałam brać się jak najrzadziej, a w międzyczasie załatwiałam dziewczynce jakieś nocowanie u koleżanki. W najgorszym wypadku co jakiś czas brałam ją ze sobą do roboty, gdzie przez większość czasu przeglądała obrazki w książkach dla dzieci lub rysowała coś na zapleczu. Mój szef tego nie lubił, ale rozumiał sprawę. Teraz już się nie kryłam z tym, że wychowuję siostrę – tyle, że wszystkim naokoło wmawiałam, że moja matka jest śmiertelnie chora. Tylko ci, co mieszkali najbliżej mnie, zdawali sobie sprawę, że to nie do końca tak wygląda. Sandra nie chwaliła się tym swoim znajomym – chociaż nie zakazywałam jej tego, to dziewczynka wolała jednak trzymać usta zamknięte na kłódkę. Nawet jej się nie dziwiłam. Byłam bardziej dla niej matką niż moja matka kiedykolwiek dla niej była.

– Pewnie, mała. Tylko wezmę torebkę i zmienię buty, dobrze?

– Okej – powiedziała, pokazując mi swój najpiękniejszy uśmiech.

W takich chwilach wiedziałam, że warto było się poświęcić, żeby dać Sandrze to, co najlepsze. Tylko czy to, co mogłam jej zapewnić, w ostateczności jej wystarczy? To pytanie powracało do mnie niczym bumerang, a ja nie znałam odpowiedzi. Nie mogłam jej znać, co było strasznie wkurzające.

Rozdział 2

Spóźniłam się do pracy o całe trzy minuty, ale po minie właściciela księgarni, czyli mojego szefa, który akurat był wtedy w lokalu, wnioskowałam, że nie jest tym za bardzo zachwycony. To były tylko trzy minuty – i pewnie nie spóźniłabym się, gdybym nie miała dwóch czerwonych świateł na przejściu dla pieszych, gdy zmierzałam z przystanku autobusowego do roboty.

– Sorki, szefie – wymamrotałam od razu, żeby nie wyjść na niewdzięczną, bo zdawałam sobie sprawę, że chociaż mój pracodawca był nieraz bucem, to jednak mimo wszystko nie zwolnił mnie, chociaż od czasu do czasu zdarzały mi się różne wpadki.

– Na blacie są jakieś ulotki. Ktoś je nam podrzucił. Weź je wyrzuć do kontenera razem z resztą pierdół, które wręcz wywalają się z worka na śmieci – rzucił.

Posłusznie skinęłam głową i kątem oka spojrzałam na Magdę, która pracowała dziś ze mną na tej samej zmianie, zastanawiając się, czy gdybym się jednak nie spóźniła, to czy wynoszenie śmieci by przypadło dalej mnie, czy jednak tym razem to ona odwalałaby czarną robotę.

Mimo wszystko bez słowa skargi, aby nie narażać się jeszcze bardziej, podeszłam do blatu, na którym stała kasa fiskalna i pudełka z różnymi gadżetami typu zakładki magnetyczne lub drewniane. Szybko zlokalizowałam ulotki i uniosłam cały plik, chcąc się w ogóle dowiedzieć, co tym razem próbują nam wcisnąć. Jednak hasło: „Szukamy testerów do przetestowania nowej szczepionki, która może przedłużyć życie o kilkanaście lat! Samo podanie szczepionki nie zajmie więcej niż jeden dzień – później trzeba będzie tylko regularnie oddawać raporty w systemie online! Wynagrodzenie za udział w eksperymencie wynosi tysiąc złotych! Nie zwlekaj, zgłoś się już dziś!” nie brzmiało według mnie zbyt zachęcająco.

Z początku wydawało mi się to co najmniej dziwne – bo szukali dosłownie ludzi, którzy chcieliby być szczurami laboratoryjnymi, ale z innej strony: tysiąc złotych to było sporo kasy. Nawet, jeśli wystąpi jakiś skutek uboczny, który był wymieniony na dole ulotki jakimś mikroskopijnym drukiem. Na dodatek wszystko to odbywało się w Polsce – a na wyjazd do Warszawy, jakiś jednodniowy, mogłam sobie pozwolić.

Schowałam jedną z ulotek do kieszeni. Resztę wyrzuciłam do kontenera wraz z resztą śmieci, tak jak sobie tego życzył szef.

Przez całą zmianę przez głowę przelatywała mi myśl, że to głupie i niebezpieczne. Że jednak same skutki uboczne mogą być przerażające – chociaż nie wymienili nic gorszego niż kołatanie serca, podwyższone ciśnienie, gorączka, ból węzłów chłonnych, to jednak przecież coś mogło wyjść inaczej niż zakładali – i inaczej, niż to wychodziło w próbach na zwierzętach. Ulotka zdawała się dosłownie wypalać dziurę w kieszeni moich spodni – bo z trudem powstrzymywałam się, żeby nie wyciągnąć jej podczas obsługiwania klientów, aby jeszcze raz dokładnie czytać się w jej treść.

Tysiąc złotych… – kołatało mi w głowie. – Dodatkowe tysiąc złotych…

Kupa kasy. To były pieniądze, które mogłabym przeznaczyć na to, żeby uzupełnić szkolną wyprawkę Sandry – i jeszcze pewnie zostałoby mi coś, żebym mogła kupić sobie jakiś nowy kardigan.

Zastrzyk gotówki naprawdę by mi się przydał – pomyślałam.

Westchnęłam cicho sama do siebie. Skoro już rozważałam takie pomysły, to naprawdę musiało być źle. I faktycznie było – Sandra dorastała. Rosła coraz szybciej, wyrastając wciąż to z nowych ubrań, a chociaż ciągle buszowałam po lumpeksach i ciągle wystawiałam ubrania po sobie i po mojej siostrze na różne aukcje internetowe, to jednak dalej sytuacja nie była idealna. Niby państwo pokrywało koszty jej podręczników, wypożyczając je jej na rok – bo dalej chodziła do szkoły podstawowej, ale sama ilość zeszytów do coraz to większej ilości przedmiotów, a dodatkowo same wkłady do pióra, którym tak zachwycała się moja mała siostrzyczka, kosztowały więcej niż powinny.

Ostatecznie postanowiłam, że zadzwonię tam następnego dnia rano i dowiem się więcej konkretów, dopytam o wszystkie możliwe szczegóły i o to, czy na pewno nie przydarzył im się jakiś zgon wśród próby badawczej, o którym zapomnieli wspomnieć. Jeśli jutro, po tej rozmowie, dalej będzie to miało więcej plusów niż minusów, to chyba wezmę udział i się zaszczepię.

Tysiąc złotych – powtarzałam sobie w myślach, wizualizując sobie uśmiech Sandry, która nie odstawałaby za bardzo w tym roku od bogatszych od siebie koleżanek, którym lepiej się powodziło – głównie z powodu tego, że miały pełne rodziny i nie występowały u nich problemy z uzależnieniem od alkoholu.

Ten tysiąc złotych był wart grzechu – i wart tego, żeby się trochę poświęcić. W końcu moje życie i tak było do bani; gorsze już być nie mogło! Jednak uświadomienie sobie tego, za jak niską kwotę byłabym się w stanie sprzedać – a raczej zaryzykować swoim zdrowiem – było też trochę dobijające. W dalszym ciągu było to lepsze niż zarabianie własnym ciałem – bo chociaż okazjonalnie uprawiałam seks z jakimiś nieznajomymi typami, których poznawałam na różnych imprezach, to jednak zawsze to był mój wybór, a nie konieczność zarobienia na zaspokojenie podstawowych życiowych potrzeb.

– Coś ty taka zamyślona? – spytała mnie Magda, gdy po raz kolejny miałam problem z tym, żeby sprawnie wydać klientowi resztę.

– A co cię to obchodzi? – burknęłam.

– Nic, ale nie planuję siedzieć specjalnie dłużej tylko dlatego, że będziesz miała problem z tym, żeby podliczyć dzienny utarg – syknęła.

– O to się nie martw – zapewniłam, obiecując sobie, żeby teraz w stu procentach skupić się na swoich obowiązkach. Magda była tak cholernie upierdliwa i tak bardzo jej nie lubiłam, bo uważała, że skoro los dał jej olśniewającą wręcz urodę, to nic nie musi robić, żeby odnieść sukces. Ona także studiowała – dziennikarstwo, a ja wyobrażałam ją sobie za jakiś czas jako jakąś seksowną prezenterkę wieczornych wiadomości, bo oprócz urody miała przecież także wyjątkowo dziewczęcy głos, co sprawiało, że równie dobrze mogłaby nocami dorabiać w sekstelefonie, zamiast zarabiać najniższą krajową w lokalnej księgarni. Życie było niesprawiedliwe – ale to wiedziałam przecież już od dawna. I prawie zdążyłam już nawet do tego przywyknąć. Nie znałam zbyt wielu ludzi, którzy mieli gorzej ode mnie, i czasem zastanawiałam się, czy nie wolałabym być na przykład sparaliżowana od pasa w dół, zamiast zmagać się z tym, z czym mierzyłam się na co dzień, ale zwykle dochodziłam do wniosku, że obie sytuacje są co najmniej do dupy, i w żadnej z nich nie byłoby mi lekko, co znaczyło mniej więcej tyle, że ludzie dzielili się na dwie grupy: tym, którym się pofarciło i na tych, którzy trafiali wprost do bagna. No, czasem były małe migracje, ale to były zwykle wyjątki – i ja do nich jakoś nie należałam.

Popołudniowa zmiana oprócz tego była dosyć nudna – klientów też było jak na lekarstwo. Szef ulotnił się w międzyczasie – a ja zostałam sama ze swoją współpracowniczką, z którą nie zamieniłam później już ani jednego słowa, nie licząc krótkiej dyskusji na sam koniec, gdy zajmowałyśmy się podliczaniem dziennego utargu, czego szczerze nienawidziłam.

Wróciłam do domu, zjadłam naturalny jogurt, który kupiłam na przecenie z racji tego, że dokładnie dziś kończyła się jego data przydatności, wypiłam szklankę zimnej wody. Sandra nocowała dziś u koleżanki i miałam odebrać ją dopiero po śniadaniu, co znaczyło mniej więcej tyle, że odbiorę ją z samego rana, nakarmię, zadbam, żeby sąsiadka miała na nią oko, po czym pójdę znowu do pracy. No, w międzyczasie miałam też wykonać ten superważny telefon…

Tysiąc złotych za jakieś głupie szczepienie. Dalej nie mieściło mi się to w głowie, ale jak kogoś było stać, bo miał duże zarobki albo odpowiednich sponsorów, to wcale się nie dziwiłam, że nie szuka wolontariuszy – tylko że robi z tego swego rodzaju umowę-zlecenie. W końcu bez odpowiedniej zachęty pewnie było mało osób, które by się w coś takiego wpakowały.

Usłyszałam huk. Coś trzasnęło – i brzmiało to tak, jakby rozbiło się szkło. Obstawiałam, że matka po raz kolejny spadła z łóżka, zrzucając przy tym jakąś pustą butelkę, którą miała na szafce nocnej. Mimo wszystkiego sama przecież nie była w stanie tego sprzątnąć – albo była zbyt pijana, albo nie widziała takiej potrzeby, albo zbyt trzęsły jej się dłonie, aby była w ogóle w stanie to zrobić.

Przeklęłam cicho pod nosem, po czym z podręczną szufelką i zmiotką ruszyłam w kierunku jej sypialni. Zasługiwałam chyba zarówno na tytuł najlepszej córki roku, jak i na tytuł największej masochistki. Niestety, to dalej była moja matka – i póki nie będę w stanie się stąd z Sandrą wyrwać, i póki nie będziemy miały na przyszłość lepszych perspektyw niż najniższa krajowa i obowiązek płacenia ponad tysiąca za wynajem mieszkania – to nie chciałam ryzykować, bo byłam pewna, że moja siostrzyczka zasługiwała na więcej niż jedzenie z codziennych wyprzedaży i promocji, które albo było blisko daty przydatności, albo było już wręcz przeterminowane.

Otworzyłam drzwi do jej pokoju – bez pukania, bo nie było po co silić się tu na maniery. Matka oczywiście leżała przy łóżku, na podłodze. Dokładnie tak, jak się tego spodziewałam.

– Czego tu szukasz? – wymamrotała matka, a ja z trudem zrozumiałam, o jaki przekaz chodzi, bo była totalnie pijana. Gdyby nie to, że miałam dużą praktykę w domyślaniu się, co do mnie mówi, to pewnie nie zrozumiałabym ani jednego słowa.

Nie odpowiedziałam jej, tylko rozejrzałam się po pokoju. Panował tu mrok, ale i tak widać było, jaki okropny był tu chlew. Zapach też raczej odstraszał.

Że też, kurwa, Sandra musi się w takich warunkach wychowywać i na to wszystko patrzeć – pomyślałam. Bo o samej sobie nie byłam już w stanie myśleć. Chodziło mi już tylko o Sandrę.

Rozdział 3

Przed siódmą zjadłam przypalonego tosta i wypiłam szklankę mocnej, czarnej kawy. Z pokoju matki nie dochodził żaden dźwięk, co znaczyło, że pewnie dalej spała – chociaż istniała też opcja, że jej wątroba już nie wytrzymała albo że w końcu zapiła się na śmierć. Nie miałam jednak czasu, żeby do niej zajrzeć – za kilkanaście minut powinnam stawić się po Sandrę, która nocowała u koleżanki, a której mama miała także wyjść do pracy na ósmą. Młoda pewnie będzie już po śniadaniu – bardziej uroczystym niż jakiekolwiek śniadanie, które wspólnie jadłyśmy, bo u nich o odpowiedniej porze zbierała się cała rodzina, a stół był zastawiony mnóstwem półmisków z jedzeniem.

Kilka minut po siódmej znajdowałam się już parę ulic dalej, jednak wciąż na tym samym osiedlu, aby odebrać swoją młodszą siostrzyczkę. Wylewnie podziękowałam mamie drugiej dziewczynki za możliwość przenocowania Sandry (po raz kolejny w ciągu tego roku). Obiecałam, że następnym razem to ja zgarnę je na jakiś piknik lub do kina, co tylko przypomniało mi o tym, jak bardzo potrzebowałam tego tysiąca – i jak wielkie nadzieje zaczęłam w tym pokładać w międzyczasie.

– Jak było? – spytałam Sandrę, gdy szybkim krokiem zmierzałyśmy do domu rodzinnego, z którego miałam zgarnąć jeszcze torebkę z portfelem i kanapkę, ponieważ sama także miałam stawić się na poranną zmianę.

– Dobrze – odpowiedziała mi siostra, po czym zaczęła nawijać o zabawach nowym zestawem lalek jej przyjaciółki, a następnie wspomniała o tym, jaką super bajkę oglądały i przyznała nawet, że położyły się spać później, niż jej pozwoliłam. Uśmiechnęłam się jednak lekko na jej słowa, po czym zapowiedziałam, że następnym razem nie będzie mogła się tak łatwo wymigać.

Relacje z siostrą miałam naprawdę dobre, ale to też kazało mi się zastanowić nad tym, czy sama kiedykolwiek chciałabym mieć dziecko. Nie byłam co do tego przekonana – bo ostatecznie mogłam się okazać kiedyś tak samo popieprzona jak moja matka. W końcu miałam po niej połowę genów. Drugą miałam od ojca – co także nie było idealną partią materiału, bo w końcu spierdolił od nas, nie oglądając się nawet za siebie. Przynajmniej ja umiałam zająć się jakoś Sandrą – bo gdyby nie to… Byłam świadoma, na jak grząskim gruncie jest postawiony domek z kart, którym była moja rodzina.

Odprowadziłam siostrę do domu i od razu powiedziałam jej, żeby na ósmą udała się do okolicznej świetlicy młodzieżowej, gdzie odbywały się różne artystyczne zajęcia. Później, w okolicy obiadu, miała podskoczyć do naszej sąsiadki, która znała sytuację naszej rodziny – chcąc, nie chcąc – i pozwalała Sandrze na kilka godzin się u niej zatrzymać, dokarmiając ją przy tym solidnie, uważając, że dziewczynka jest zbyt wychudzona jak na swój wiek.

Nie bałam się puszczać Sandry samej na drugi koniec ulicy. Bardziej bałam się tego, że mogłaby sam na sam zostać z matką, a mnie mogłoby przy tym nie być. Obecnie starałam się tak wszystko kontrolować, aby one praktycznie się nie widywały. Czasem udawało mi się to lepiej, czasem gorzej. W ostatecznym rozrachunku matka jeszcze nie zdążyła skrzywdzić swojej młodszej córki, co uznawałam za swój spory sukces.

O dziwo zdążyłam do pracy – byłam dwie minuty przed czasem, gdy mój współpracownik, Łukasz, otwierał właśnie drzwi i wpisywał kod do alarmu, aby go dezaktywować.

– Szefa dzisiaj nie będzie? – spytałam.

– Podobno nie. Napisał mi dzisiaj, żebym wziął klucze do księgarni i żebym otworzył, bo coś mu wypadło – odpowiedział, puszczając do mnie przy okazji oczko.

Szef najwidoczniej nie wierzył, że przyjdę punktualnie, aby zwrócić się w tej sprawie do mnie. Ale tym postanowiłam się nie przejmować. Były ważniejsze rzeczy. Ulotka dalej tkwiła w kieszeni moich dżinsów – tych samych, które miałam na sobie i wczoraj, i dziś.

– Pozwolisz, że podskoczę jeszcze do toalety?

– Spoko, loko – odparł Łukasz. – Na razie nie ma nawet żadnego klienta. Ale wracaj szybko!

– Wrócę – obiecałam i ruszyłam w kierunku damskiej toalety. Była ona na tyle oddalona od pomieszczenia, w którym przebywał mój współpracownik, że bez żadnej obawy wyciągnęłam telefon, wybrałam numer z ulotki i zadzwoniłam. Czekałam raptem ze dwa sygnały, nim odebrała kobieta o bardzo miłym głosie. Zalałam ją falą przeróżnych pytań: od tych błahych, po te trudniejsze. Ona jednak wszystko powoli mi tłumaczyła – i to tak prostym językiem, że czułam się mniej więcej jak głupia idiotka, która powinna niektóre rzeczy już wiedzieć, a może po prostu niczym dziecko błądzące we mgle.

Po jakichś dziesięciu minutach rozmowy czułam się już przekonana do tego, że słusznym pomysłem byłoby wzięcie udziału w całym tym programie szczepień. Zapisałam się nawet na spotkanie na konkretną godzinę, w najbliższą sobotę. I naprawdę planowałam jechać tam pociągiem, żeby wszystko załatwić.

Ryzyko było. Ale teraz przynajmniej miałam chyba wszystkie informacje, których potrzebowałam – a już w szczególności to, że pieniądze są wypłacane gotówką, tego samego dnia, tuż po podaniu szczepionki. Wcześniej obowiązuje podpisanie umowy, a do tego wszystkiego mam jeszcze uzupełniać informacje w jakiejś aplikacji online, w której mam wpisywać takie dane jak samopoczucie, temperatura, potencjalne niepożądane objawy. I okazało się, że gdybym nawet zachorowała w międzyczasie na grypę, to i tak miałam wpisywać wszystkie objawy, „tak w razie czego”.

Westchnęłam cicho, schowałam telefon i zmiętą ulotkę do kieszeni spodni, po czym z uśmiechem wróciłam na swoje miejsce pracy. Łukasz przez chwilę w milczeniu mi się przyglądał, ale nijak nie skomentował tego, że nie było mnie prawie przez kwadrans. No cóż, zawsze mogłam powiedzieć, że dam o pewne rzeczy nie powinno się pytać, a przynajmniej nie w księgarni, tylko raczej w szpitalu.

Dzisiejsza zmiana poranna wydawała się bardzo krótka, może też dlatego, że w pewnym momencie było sporo roboty, a dopiero w porze drugiego śniadania, gdy przyszedł właściciel, razem z Łukaszem udałam się do pokoju socjalnego, by w spokoju wypić sobie gorącą herbatę i zjeść kanapkę, którą ze sobą przyniosłam z domu.

– Masz jakieś kłopoty? – zapytał w pewnym momencie Łukasz.

– Nie, niby dlaczego miałabym jakieś mieć? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Prawda była taka, że w sumie miałam tyle problemów, że taka kwestia niekoniecznie świetnego kontaktu z szefem wydawała się małym pryszczem. Ba, wręcz tylko wierzchołkiem góry lodowej, która była ogromna, gdyby z bliska się jej przyjrzeć.

– Jesteś dziś jakaś tajemnicza i milcząca – oznajmił.

Przewróciłam oczami.

– Może aż tak bardzo spodobała mi się muzyka, która dziś u nas leciała z głośników, że po prostu całkowicie się w niej zatraciłam? – rzuciłam.

– Gdyby coś się działo, daj znać. Spróbuję ci jakoś pomóc, na tyle, na ile będę potrafił – wymamrotał jeszcze.

– Dzięki, Łukasz, ale to chyba nie będzie konieczne. Daję sobie radę ze wszystkim – skłamałam po raz kolejny. To znaczy bez wątpienia nie poprosiłabym prawie nieznajomego kolesia o pomoc, ale też nie do końca sama sobie ze wszystkim dawałam radę. Ostatnio i tak polegałam na wielu przyjaznych ludziach: od rodziny koleżanki Sandry, sąsiadki, aż po klub młodzieżowy. Niektórzy co nieco o nas wiedzieli albo przynajmniej co nieco słyszeli. Niektórzy znali tylko moje plotki i wymówki, które bardzo mijały się z prawdą.

Jeszcze tylko kilka miesięcy i w końcu będę mogła się stąd wyrwać, i będę mogła wyrwać też Sandrę, starając się nam zapewnić lepsze, godne życie – pomyślałam. Chciałam chronić swoją siostrę, bo tylko na niej mi teraz zależało. Tylko ona była dla mnie ważna. Ale przez to musiałam odciąć ją od matki, która nie chciała się zmienić – i od środowiska, które zawsze przypominałoby jej, skąd się wywodzi.

– Chcesz wyskoczyć coś zjeść po pracy? – zaproponował Łukasz.

– Nie wzięłam dziś portfela z domu – skłamałam po raz kolejny w ciągu krótkiej rozmowy. Chyba byłam gorszą osobą niż sądziłam. Ale naprawdę nie stać mnie było na wypad do jakiejś knajpy, skoro za tę samą kwotę mogłam całkiem solidnie uzupełnić zapasy w lodówce.

– Ja stawiam! – stwierdził chłopak, szczerząc się do mnie niczym głupi do sera. Łukasz był miły i całkiem przystojny, ale nie zamierzałam wikłać się w żaden związek, bo przecież za kilka miesięcy planowałam zniknąć z Katowic. Do tego wszystkiego musiałabym być z tym kimś szczera – a Łukaszowi wcisnęłam już zbyt wiele fałszywych informacji. Nie mogłam rozważać nawet jednorazowego numerku – bo to wszystko by skomplikowało, skoro razem pracowaliśmy. Miałam świadomość, że nie byłam brzydka i że raczej faceci zwracają na mnie uwagę, chociaż nawet nie za bardzo o siebie dbałam (bo mnie nie było stać nawet na kosmetyki – a raczej: wolałam wydać te pieniądze na inne cele), ale nie chciałam też dawać żadnej nadziei Łukaszowi na to, że okaże się moim księciem na białym koniu, który nagle zdobędzie moją miłość, bo to nie miało prawa się zdarzyć. Doskonale zdawałam już sobie sprawę z tego, że nawet, jeśli istniała wielka, romantyczna, pełna namiętności miłość, to po pewnym czasie się wypalała, łamiąc serca i powodując więcej bólu i cierpienia, niż było to warte. W końcu dorastałam, widząc przykład swoich rodziców i ich opowieści o tym, jak bardzo się kochają. De facto nic to nie znaczyło. Było to niczym papier toaletowy, który się zużył – a od zawsze był po prostu do dupy.

– Innym razem – wymamrotałam i wgryzłam się w kanapkę, żeby nie kontynuować rozmowy. Łukasz chyba jednak nie do końca to zauważył, bo opowiadał mi o tym, jaką ostatnio jadł niesamowicie dobrą włoską pizzę, która była wyrabiana według tradycyjnej receptury przez jakiegoś gościa, który był rodowitym Włochem.

Nie miałam odwagi mu przerwać, ale przyznałam sama przed sobą, że fajnie byłoby się tam kiedyś udać. Tyle, że to raczej nie miało żadnych szans na realizację. Nie w tym życiu. Nie w sytuacji, gdzie praktycznie nie miałam żadnych szans, by przed obroną licencjatu diametralnie coś zmienić.

Rozdział 4

W sobotę rano byłam już w Warszawie. Sandrą miała zaopiekować się nasza sąsiadka – żeby na sto procent nie skończyła sam na sam z matką, więc w pewien sposób mogłam odetchnąć z ulgą. W sumie w stolicy Polski nigdy nie byłam, a wychodziło na to, że miasto to z jednej strony było piękne i niesamowite, a z drugiej, wszędzie były tłumy ludzi i korki na drogach, które zwykle spowodowane były albo jakimiś remontami, albo wypadkami. Katowice też miały swój urok, ale i tak planowałam się z nich wkrótce wyrwać – i raczej nie zamierzałam mimo wszystko przeprowadzać się do Warszawy. Obstawiałam, że i mnie, i mojej siostrze, bardziej przydałoby się spokojne, ciche miejsce, w którym mogłybyśmy nauczyć się, jak zacząć żyć na nowo, nie zwracając uwagę na przeszłość, która ciągnęła nas w dół.

Spojrzałam po raz kolejny na adres, który miałam zapisany na ulotce i po raz kolejny zapytałam przechodnia, jak dojść do tego punktu. Niestety, ale mój telefon zbyt szybko przegrzewał się, gdy włączałam nawigację – a na dodatek miałam już bardzo mały procent baterii, a ja w razie czego potrzebowałam być w kontakcie z siostrą, gdyby coś się stało.

Po dłuższych poszukiwaniach i kilkukrotnym zgubieniu się w uliczkach, które były mi nieznane, w końcu dotarłam do ogromnego biurowca, w którym mieściła się klinika organizująca badanie nad szczepieniami. Trochę dziwiło mnie to, że trzeba było dzwonić do nich domofonem, aby otworzyli – ale w końcu to była Warszawa, a tu na pewno żyło się ciut inaczej niż na Śląsku. Może taki zwyczaj tu panował?

Kilka minut czekałam przed wejściem, aż w końcu przyszła po mnie kobieta – bardzo elegancka, mimo tego, że miała na sobie biały fartuch. Jednak idealnie ułożone w kok włosy i nieskazitelny makijaż świadczyły o tym, że kobieta bez wątpienia jest profesjonalistką i perfekcjonistką. Uśmiechała się do mnie lekko, wydawała się całkiem sympatyczna.

– Jestem Ewelina Podgórska. Pani nazywa się Amber, prawda?

Przytaknęłam głową, a ona odznaczyła coś na kartce, którą miała w dłoni.

– Tak właśnie sądziłam. Jest pani bardzo punktualna. Chodźmy, bo za dziesięć minut przyjdzie kolejna chętna na wolontariat. Proszę za mną, przejdziemy do biura, gdzie pokażę pani umowę, zapozna się z nią pani, a później obie ją podpiszemy. Następnie, jeśli wszystko pójdzie gładko, trafi pani do drugiego zespołu, który już zajmuje się konkretami dotyczącymi szczepionki, a nie biurokracją.

– W porządku – powiedziałam tylko. Właściwie miałam gdzieś, ile zespołów się tym zajmuje: bardziej liczyło się dla mnie to, czy naprawdę w umowie znajduje się informacja o kwocie wynagrodzenia w wysokości tysiąca złotych na rękę. Resztę mniej więcej już znałam, w końcu trochę zdążyłam ich już wypytać… Tyle, że wtedy, przez telefon, nie gadałam chyba akurat z panią Eweliną.

Weszłyśmy po schodach jedno piętro w górę, skręciłyśmy w prawo i przez kilkanaście sekund szłyśmy prosto, aż w pewnym momencie kobieta otworzyła jedne z drzwi i zaprosiła mnie do środka. Od razu przeszłyśmy do rzeczy: usiadłam i dostałam do rąk umowę, która była już wcześniej wydrukowana – trzeba było tylko uzupełnić dane dotyczące mojej osoby, bo nie podawałam wcześniej na przykład numeru PESEL. Przejrzałam wzrokiem umowę i upewniłam się, że nie ma tam żadnych podejrzanych zapisów. Był natomiast zapis o wynagrodzeniu – co bardzo mnie ucieszyło. Bez zbędnych pogaduszek sięgnęłam po długopis, uzupełniłam jedną kopię umowy o swoje dane i złożyłam podpis, po czym przesunęłam ją w kierunku Eweliny. Ona podała mi natomiast drugi egzemplarz, a ja powtórzyłam całą procedurę. Jednakże z racji tego, że drugi egzemplarz był już podpisany przez klinikę – po prostu go zgięłam w pół i włożyłam do swojej torebki.

– Super, mamy to już z głowy. Pozwól, że będę mówiła do ciebie po imieniu, dobrze? – zaczęła kobieta.

Wzruszyłam ramionami. Było mi to obojętne, byle tylko dostać gotówkę. Pani Ewelina, jakby czytając mi w myślach, sięgnęła do szuflady po białą kopertę i podała mi ją.

– Możesz przeliczyć, jeśli chcesz.

Nie wydawało mi się, aby chcieli mnie oszukać, więc sięgnęłam tylko po kopertę z pieniędzmi i włożyłam ją do torebki, nagle czując jakiś dziwny ciężar odpowiedzialności. Dawno nie miałam przy sobie takich pieniędzy – i to jeszcze w gotówce. Przez głowę przeleciało mi mnóstwo myśli dotyczących tego, w jak wielu sytuacjach mogliby mnie okraść, zanim ta gotówka trafi na moje konto bankowe.

– Proszę teraz przejść do pomieszczenia numer cztery. Na końcu korytarza po lewej. Tam się tobą odpowiednio zajmą, Amber – dodała jeszcze.

– Dzięki za wszystko, czy coś – mruknęłam, wstając z krzesła.

– To my dziękujemy. Bardzo cieszy nas twój udział. Pomagasz spełnić nasz życiowy cel. Każda chętna osoba sprawia, że jesteśmy o krok bliżej sukcesu.

Brzmiało to odrobinę banalnie. Mimo wszystko posłałam jej lekki uśmiech i ruszyłam w kierunku drzwi, aby znaleźć to całe pomieszczenie numer cztery.

Szybko znalazłam odpowiednią salę. Zapukałam i jakiś facet wpuścił mnie do środka – bo oczywiście nie można było nacisnąć klamki i po prostu wejść. Trzeba było przyłożyć kartę magnetyczną, aby drzwi się otworzyły.

– Zapraszamy, zapraszamy – rzucił mężczyzna gardłowym, niskim głosem.

Pomieszczenie wyglądało niczym typowy pokój zabiegowy w jakimś laboratorium. Taki dosłownie najbardziej stereotypowy pokój, w którym można było oddawać krew do badań – chociaż tutaj było sporo unowocześnienia. Widać było, że nawet sprzęt komputerowy, który stoi gdzieś w kącie, jest nowiutki. Tak samo jak meble – nawet szafka z jakimiś strzykawkami i igłami wyglądała tak, jakby dopiero co była wyjęta z najnowszego magazynu dotyczącego trendów meblowych.

– Ładnie tu macie – wymsknęło mi się.

– No mamy – potwierdził, po czym puścił mi oczko i wskazał ręką w kierunku fotela, który nie miał żadnych śladów użycia.

Gdyby wszystkie miejsca medyczne były tak dofinansowane – pomyślałam. W Polsce był z tym jednak duży problem. Kwestia zdrowotna niestety od wielu lat była tu niedofinansowana. Były środki praktycznie na wszystko, ale nie na najważniejsze sprawy. Może gdyby było inaczej, moja matka zdecydowałaby się na leczenie swojego uzależnienia od alkoholu?