Bieg do gwiazd - Dominika Smoleń - ebook + książka

Bieg do gwiazd ebook

Dominika Smoleń

4,9

Opis

Ada była pewna, że usłyszała wyrok śmierci: cukrzyca typu 1. Bez wsparcia rodziców i przyjaciół coraz bardziej zamykała się w sobie, popadając w depresję. Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego dostała list od babci, który diametralnie zmienił jej nastawienie do rzeczywistości. Zapragnęła stać się normalną nastolatką, nawet jeśli oznaczałoby to walkę z własnymi słabościami: chociaż na trzydzieści dni, tak, jak chciała tego jedyna osoba, która kiedykolwiek ją kochała.

Bieg do gwiazd to wstrząsająca historia o dziewczynie, która uczy się żyć na nowo. Historia, obok której nie można przejść obojętnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adrianka90

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, poruszająca książka.
00

Popularność




Dominika Smoleń

Bieg

do gwiazd

Bieg do gwiazd copyright by © Dominika Smoleń 2023

Copyright by © Wydawnictwo Romantyczne Dominika Smoleń

Wszystkie prawa zastrzeżone, All rights reserved

Wydanie pierwsze, Hucisko 2023

Korekta: Patrycja Kubas

Projekt okładki: Katarzyna Pieczykolan

Zdjęcie do okładki pochodzi z unsplash.com

Grafika do okładki pochodzi z pixabay.com

Skład: Patrycja Kubas

Konwersja elektroniczna: Patrycja Kubas

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydawnictwo Romantyczne

www.wydawnictworomantyczne.pl

www.facebook.pl/wydawnictworomantyczne

www.instagram.pl/wydawnictworomantyczne

[email protected]

Od autorki

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

List do Leny

Rozdział 24

List do mamy

Rozdział 25

List do taty

Rozdział 26

List do Karoliny

Rozdział 27

List do Łukasza

Rozdział 28

List do Adama

Epilog

Dedykuję tę powieść wszystkim, którzy kiedykolwiek czuli się tak, jakby znaleźli się na samym dnie. Mam nadzieję, że znajdziecie sposób, aby się z niego odbić.

"Kolce róż będą kłuć tak długo, jak im na to pozwolisz.

Pamiętaj, sam podejmiesz decyzję

Czy płyniesz wpław, czy siadasz na mieliźnie."

Gedz

Od autorki

Odkąd skończyłam siedem lat, choruję na cukrzycę typu I. Sama miałam wiele wzlotów i upadków, bo nie jest to łatwa choroba. Kiedyś też myślałam, podobnie jak Ada, że jest to swego rodzaju wyrok śmierci. Nauczyłam się jednak, że jak w każdej sytuacji – są plusy i minusy, a przeciwności losu należy starać się pokonywać.

– Historia Ady jest odrobinę zbieżna z moją – zachorowanie w wieku siedmiu lat, depresja, kolor włosów… nawet to, że mam młodszą siostrę jest prawdziwe. Nic dziwnego, ta bohaterka jest mi bardzo bliska. Pisząc o niej, pisałam swego rodzaju alternatywną historię swojego życia. Bez bliskich mi osób, które codziennie mnie wspierają i powtarzają, że widzą we mnie człowieka, a nie chorobę, nie wiem, gdzie bym się znalazła. Opowieść o Adzie nie jest jednak oparta na faktach, a wszystkie wydarzenia są wyłącznie fikcją literacką.

– Jest to swego rodzaju hołd dla osób, które chorują, codziennie walczą i nie są w stanie wytłumaczyć innym, jak wiele z ich świata jest właśnie z tym związane. Każda niepełnosprawność jest okropna – nieważne, czy jest to cukrzyca, czy nowotwór. Cierpienie to cierpienie, a ból to ból. Trzymam kciuki za to, żebyście się nigdy nie poddali i szli przez życie z podniesioną głową.

Znam kilka osób, które nie są w stanie zaakceptować cukrzycy. Znam kilka osób, dla których cukrzyca to koniec świata. Znam kilka osób, dla których cukrzyca to synonim do słowa „depresja”. Znałam też kilka osób, które zabiły się z powodu tego, że zachorowały. Cukrzycy nie można lekceważyć! Ludzi na nią cierpiących nie można skreślić za to, że ją mają, a wręcz trzeba ich bardzo wspierać i uświadamiać, że nie są sami!

– Jeśli jednak sam – lub sama, nie jesteś chory (chora), a znasz osobę, która ma jakąś przypadłość, to okaż jej trochę życzliwości, od czasu do czasu powiedz coś miłego. Takie małe gesty znaczyć mogą naprawdę wiele. Takie gesty są w stanie przywrócić komuś nadzieję, radość i sens życia.

– Życzę miłego czytania i mam nadzieję, że „Bieg do gwiazd” zmieni życie chociaż jednej osoby, a przynajmniej kilka skłoni do rozmyślania nad życiem i otaczającymi je osobami.

Pozdrawiam,

Dominika Smoleń

Prolog

Nikt nigdy nie mówił, że życie musi być proste. Nikt też nie wspominał, że każdy z nas musi być szczęśliwy. Każdy kolejny dzień jest dla nas wielką zagadką, ale to, co czeka nas „po”, jest jeszcze większą.

Czasem zastanawiam się, czy człowiek ma w życiu określoną liczbę dobrych chwil do wykorzystania – jeśli tak, to co po tym? Cierpienie i ból dotykają każdego. Nikt tak naprawdę nie jest idealny, nikt nie ma wspaniałej, bezproblemowej egzystencji – a przynajmniej ja jej nie miałam.

Często chciałam zakończyć całą tę farsę, takie rozmyślania zdarzały mi się nawet częściej niż te momenty, w których chciałam żyć. Dlaczego tego nie zrobiłam? Z wielu powodów. Po pierwsze, bałam się tego, co czeka mnie dalej. Nie miałam pewności, że „tam” – gdziekolwiek ono jest – będzie lepsze niż to, co spotyka mnie tutaj. Zawsze lepiej być w miejscu znanym niż nieznanym. Po drugie, zbyt wielu ludzi na mnie liczyło, a ja... nie chciałam ich zawieść, chociaż oni robili to nieraz. To przez nich jestem taka, jaka jestem – przynajmniej po części. Po trzecie, dalej miałam nadzieję, a nie ma nic silniejszego niż ona – czasem, gdy tliła się we mnie tylko mała jej iskierka, sięgałam po żyletkę i patrzyłam, jak krew powoli spływa po mojej ręce, po moim nadgarstku. Uświadamiałam sobie wtedy, jak kruchy jest człowiek, jak łatwo zakończyć naszą egzystencję. Nie czułam się wtedy pusta, nie czułam wtedy tego psychicznego bólu, który czasem nie pozwalał wstać mi z łóżka. Dopiero wtedy, kiedy czułam ciepłą, czerwoną substancję na swojej skórze, wiedziałam, że tak jak cała reszta, jestem tylko człowiekiem, że jestem taka sama, dokładnie tak samo, jak inni – nic nas nie różni. To pozwalało mi dalej trzymać się tej nadziei, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś przyjdzie lepszy czas, że kiedyś wyzdrowieję.

Nie twierdzę, że moje życie jest beznadziejne, nie twierdzę też, iż jestem szczęśliwa. Trwam. Po prostu trwam. Żyję z chwili na chwilę i już nawet nie chcę się zastanawiać, co może na mnie jeszcze czekać. Kiedy byłam młodsza, robiłam to bardzo często. Wyobrażałam sobie, jakie będzie moje życie, planowałam swoją przyszłość. Wszystko to runęło jednak jak domek z kart w chwili, w której dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Później było już tylko gorzej. Błędne koło sprowadzało się tylko do jednego – jestem chora, nie ma dla mnie ratunku, tak będzie zawsze. Rówieśnicy mi nie pomagali. Szyderstwa, kpiny, głupie dowcipy. Sprawiali, że chociaż miałam zaledwie kilka lat, to czułam się tak, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Jakby cukrzyca dopadła mnie dlatego, że nie byłam wystarczająco dobra – dla siebie, dla nich, dla całego świata. Zaczęłam traktować chorobę, jako karę za to, że istniałam. Myślałam, że byłam jedną wielką pomyłką wszechświata, a ktoś tam „na górze” bawi się mną i moimi uczuciami. To właśnie wtedy zaczęła się moja mania na punkcie tego, by być jak najlepszą – głupia ambicja, która stała się sensem mojego życia, próbą udowodnienia, iż na coś mnie stać. Równolegle z tym zaczęła się moja walka z samą sobą, czułam się bezsilna, popadłam w depresję – później zaowocowała ona nie tylko samookaleczaniem.

Życie stało się dla mnie piekłem. Kiedy byłam starsza, postanowiłam, że jakoś spróbuje je ugasić. Niszczyłam wszystko, co spotkałam na swojej drodze. Szybko raniłam ludzi, tak samo, jak oni ranili kiedyś mnie. Mocno uderzałam, kiedy sprawy nie przybierały takiego wyglądu, jaki chciałam uzyskać – pięłam się wtedy po trupach do celu, aby tylko uzyskać wymarzony efekt. Dalej niszczyłam siebie, ale w całkiem inny sposób.

Nie wiem, dlaczego jeszcze żyję. Los spłatał mi figla i odratował z wszystkich prób samobójczych. Nie pozwolił mi odejść, dalej chcąc patrzeć na to, co robię – na moje niepowodzenia, chociaż wydawało mi się, że daje z siebie sto procent wszystkiego. To jednak przeważnie nie wystarczało.

Chcę pokazać moją kilkunastoletnią historię. Opisać szczegółowo, jak to wszystko się zaczęło, jak przebiegało i jak skończyłam. Nie wiem, czy chcecie to czytać. Nie będę delikatna, będę szczera – brutalna w swoich opisach, ale jednocześnie tak prawdziwa, jak tylko się da. Domyślam się, że część z was czuje dokładnie to samo, co ja. Ma podobną historię, podobne doświadczenia, podobne przeżycia – jeśli tak jest, to mogę jedynie trzymać za was kciuki. Aby wam też udało się jakoś egzystować.

Rozdział 1

Siedziałam na parapecie i wyglądałam przez okno, obserwując przejeżdżające samochody lub wpatrując się w niebo, na którym od dłuższego czasu nie pojawiła się żadna chmura, ani żadna smuga po przelatującym samolocie. Czasami czułam się tak, jakbym i ja mogła poderwać się w tamtą stronę – gwiazd. Cały czas zastanawiałam się, co czeka nas po śmierci – czy trafimy do Raju, bądź Piekła? A może raczej zaczniemy kolejne życie? Najbardziej podobała mi się jednak opcja, w której nasza dusza może szybować po wszechświecie, między galaktykami i planetami. Nie było mi jednak dane poznać prawdy – miałam – a raczej nadal mam – dziewiętnaście lat i cały czas żyję.

– Adrianno, przyniosłam ci leki – powiedziała do mnie pielęgniarka, która niepostrzeżenie weszła do mojej sali – a może wchodziła tu tak często, że po prostu nawet nie zwracałam już na to uwagi?

Kobieta była w średnim wieku, chociaż udawało jej się wyglądać na dużo młodszą – miała nienaganną fryzurę, dopasowane ubranie pod fartuchem i uśmiech, który rozświetlał jej twarz. Był tak promienny, że zawsze zastanawiałam się, skąd się bierze. Jak można być taką optymistką, kiedy pracuje się w szpitalu psychiatrycznym i ma się styczność z tak wieloma problemami? Nie miałam najmniejszego pojęcia.

– Nalać ci wody? – zapytała mnie jeszcze i położyła plastikowy kubeczek z moimi tabletkami na szafce nocnej.

Skinęłam głową i spojrzałam prosto w jej oczy, siląc się przy okazji na wymuszony, wręcz nienaturalny uśmiech. Czułam się tak, jakby na mojej twarzy pojawił się grymas, ale pielęgniarka najwidoczniej odebrała to inaczej i uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż dotychczas, chociaż sądziłam, że tak się nie da.

Po chwili podała mi zarówno leki, jak i szklankę z wodą. Zażyłam je. Nie było sensu protestować. Spędziłam w psychiatryku wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie ma po co się buntować, lekarze z tego oddziału i tak mogą w kilka minut stłumić wszystkie wybuchy... pasami, albo specjalnymi środkami. Nie były mi one obce.

– Niebawem będzie kolacja – dodała pielęgniarka, wychodząc z mojej sali. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Tak samo zresztą, jak z tego, że za jakiś czas będę musiała opuścić to miejsce i wrócić do szarej, ponurej rzeczywistości, w której znowu pozostawiona będę samej sobie, bez żadnej opieki i kontroli – ale co gorsza, dalej bez chęci do życia. Chociaż wszyscy twierdzili, że pobyt w szpitalu powinien coś zmienić, że leki i terapia z psychologiem powinny przynosić jakieś skutki, ja trwałam przy stwierdzeniu, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu, że nie ma możliwości, aby cokolwiek w mojej egzystencji zmieniło się na lepsze. Leki na mnie nie działały. Żadne słowa nie były w stanie poprawić mojego samopoczucia i zmienić mojego toku myślenia. Wegetowałam – nie było na to innego słowa. To, co ciągnęło mnie do tego, by przekroczyć granicę, by udać się w bezkresną i nieopisaną otchłań – w ramiona samej śmierci – nigdy nie zniknie. Cukrzyca nie znika. Cukrzyca pozostaje na zawsze. Niszczy od środka, kawałek po kawałku, aż z człowieka zostaje tylko nic niewarta powłoka, bez żadnych aspiracji, marzeń – ale co najważniejsze: bez nadziei. Byłam taką istotą. Istniałam już tylko w mroku i nic mnie nie trzymało na tym świecie. Wierzyłam z całego serca w to, że to, co czeka mnie dalej i tak będzie lepsze od cierpienia i agonii, które spotkały mnie na Ziemi.

Dotknęłam palcami blizn na moich nadgarstkach, na moich rękach. Czułam wypukłości, które pozostawiły po sobie rany, które sama sobie zadałam. Rany, które pomagały mi żyć. Pokazywały, że dalej jestem człowiekiem, chociaż czasem sama w to nie wierzyłam.

Nie tylko na górnych kończynach miałam blizny. Niebawem łatwiej będzie mi pokazać, gdzie ich nie mam. Moje uda, biodra, nawet brzuch... Wszystko to było nie tylko w kreskach, ale także w kropkach – śladach po igłach, które nierozłączne były z cukrzycą. Będą ze mną do końca życia. Mam nadzieję, że nie potrwa to już aż tak długo. Może odlecę po to, by stać się aniołem – cierpienie podobno uszlachetnia, więc powinnam być już niczym diament, albo stanę się jedną z gwiazd na niebie? Może stanę się legendą i będę żyć tak długo, jak będzie krążyła po świecie moja historia? Ale tego bym nie chciała – w całym życiu pragnęłam tylko jednego – by być szczęśliwą. Nie dano mi tego. W sumie to niczego mi nie dano, a przynajmniej niczego, co chciałabym dostać. Ktoś musi mnie nienawidzić, bo na pewno nie jest to przejaw miłości do mojej osoby...

***

Moje życie zakończyło się, kiedy miałam siedem lat. Leżałam na szpitalnym łóżku, do ręki miałam przytwierdzony wenflon, przez który powoli spływała zawartość kroplówki, a (kolejny) uśmiechnięty lekarz w białym kitlu powiedział do mnie, że od tego czasu moje życie nie będzie już takie samo, bo zachorowałam na cukrzycę. Wtedy nie wiedziałam, jak wielkie te zmiany będą. Słyszałam wcześniej o tej przypadłości, bo dotknęła ona kilka osób z rodzin moich znajomych i ówczesnych przyjaciół, zwykle był to jednak typ II, całkiem odmienny od mojego – I. Domyślałam się więc, że metamorfoza, którą miał na myśli młody lekarz, tyczyła się raczej posiłków, znajomości przeliczania węglowodanów na wymienniki, czy chociażby nauki odpowiedniego podawania sobie insuliny. Zmiany zaszły jednak o wiele dalej, zakorzeniają się w mojej psychice. Związane to było z oczywistym brakiem wsparcia osób mi bliskich. Rodzice odwrócili się ode mnie z dnia na dzień, skupiając się tylko i wyłącznie na mojej siostrze, jakby nagle cukrzyca skreśliła mnie z ich listy dzieci. Nie chcieli uczyć się, jak powinna przebiegać kontrola, nie starali się zrozumieć, co przeżywam. Dla mnie to był koniec świata, dla nich tylko moment, w którym stracili jedną córkę. Nie potrafiłam sobie sama z tym poradzić, wpadając w coraz to większy dołek emocjonalny, zagrzebując się w swojej własnej ciemności, o której istnieniu wcześniej nie miałam nawet pojęcia. Obserwowałam inne rodziny, które wspólne przeżywały tę wielką rewolucję, jaka nadeszła do ich życia, starając się zwalczyć ją po prostu przebywaniem ze sobą. Ja nie miałam takiego szczęścia. Już wtedy wiedziałam, że z tą sytuacją coś jest nie tak. Nie pomyliłam się. Wylądowałam u psychologa kilkanaście tygodni później, po swojej pierwszej, bardzo prowizorycznej, amatorskiej i niedopracowanej próbie samobójczej, z której uratowała mnie moja ukochana babcia. Gdyby nie ona, zapewne rodzice nigdy by nie pozwolili mi iść na wizytę. Zresztą po czterech spotkaniach z panią psycholog, po prostu stwierdzili, że jest już ze mną dobrze i przestali przywozić mnie na kolejne spotkania. W końcu rodzice wiedzą lepiej, a pozory są najważniejsze. Szybko przekonali się jednak, że takich problemów nie da się ukrywać, a ja zaczęłam spędzać czas na wizytach u psychiatrów, albo leżąc na oddziale psychiatrycznym.

Tak właśnie było i teraz. Byłam już ponad miesiąc w psychiatryku i wiedziałam, że niebawem będę musiała z niego wyjść. W ciągu pół roku to był mój drugi pobyt. Jakaś część mnie miała ochotę wrócić już do domu. Inna jednak bardzo się tego obawiała.

– Czas na spotkanie grupowe – powiedziała do mnie Natalia, jedna z dziewczyn, która w tym samym czasie co ja przebywała w szpitalu. Natalia była wysoką, kościstą szatynką i nigdy nie chciała powiedzieć, co sprawiło, że tu trafiła. Nie, żebym ja była bardziej gadatliwa. Uczęszczałam jednak na zajęcia z psychologiem i od czasu do czasu dorzucałam coś od siebie, aby dostać dodatkowe punkty, które mogłam wykorzystać na spacer po terenie budynku, chociaż pod czujnym okiem jakiejś pielęgniarki. Od czasu do czasu potrzebowałam, aby promienie słońca padły na moją twarz, aby wiatr splątał moje włosy, a ptaki śpiewały także dla mnie, bo przez grube mury szpitala psychiatrycznego ich dźwięki były raczej słabo słyszalne.

– Już idę – odpowiedziałam jej i powoli zaczęłam wstawać z krzesła, które zajmowałam. Patrząc w okno, kiedy człowiek nie ma nic innego do roboty, naprawdę może zatopić się głęboko w swoje myśli i wspomnienia. Czas, w którym byłam jednak zdrową, radosną dziewczynką, kochaną przez rodziców, posiadającą przyjaciół, szybko się dla mnie zacierał – zbyt szybko. Pojedyncze wyrywki wspomnień jakichś czułych gestów albo zabaw ze znajomymi z biegiem lat coraz bardziej się pomniejszały.

Natalia zawsze się śmiała. Miałam wrażenie, że nie powinna ona być w ogóle w szpitalu psychiatrycznym. Nie pasowała do tego miejsca. Była optymistką, która we wszystkim widziała jakieś plusy. Obstawiałam, że była od czegoś uzależniona, albo też miała problemy z odżywianiem. Na sto procent skreślałam ją z listy osób, które miały samobójcze myśli. Była jak słońce pośród mroku, z racji tego, że zdecydowana większość pacjentów leczyła się albo na depresję, albo na chorobę afektywną dwubiegunową – oczywiście nie licząc nałogowców, którzy często łączyli swoją przypadłość właśnie z jedną z dwóch wymienionych wyżej chorób. Używki miały tylko ukryć prawdziwy problem. Widziałam, że chyba to za bardzo jednak nie działało.

– Poszłam do odpowiedniej sali i zajęłam jedno z wolnych miejsc w naszym „kółku zwierzeń”, jak potocznie mówili na to pacjenci. Nie było jeszcze wszystkich zainteresowanych. Nie było jeszcze nawet samej prowadzącej, toteż bacznie rozglądałam się po smutnych twarzach zebranych osób. Cierpieli na to samo, co ja, a jednak każdy z nas chorował inaczej, każdy z nas czuł inaczej, myślał inaczej. Nie czuliśmy ze sobą jakiejś specjalnej więzi. Byliśmy dla siebie obcymi, którzy zostali zamknięci i uwięzieni w tej samej rzeczywistości.

W ciągu kolejnych kilku minut sala zaczęła się zapełniać. Przyszła nawet pani Amelia, która od samego początku, od kiedy tylko po raz pierwszy trafiłam do szpitala psychiatrycznego, prowadziła terapię grupową. Nie wiedziałam, ile to lat temu było, ale pani Amelia dalej całkiem nieźle się trzymała, cały czas z taką samą radością życia próbując zmienić umierające dusze. Czasem jej się to udawało, czasem nie. Niektórzy potrafili się zmienić, inni trafiali w większe głębiny swojego szaleństwa. Zaliczałam się chyba do drugiej grupy, chociaż wcale nie czułam się nienormalna.

– Czy możemy już zaczynać? – zapytała swoim profesjonalnym tonem prowadząca. Kilka osób skinęło głowami, inne wpatrywały się w przestrzeń pustymi oczami. Ja po prostu patrzyłam na twarz pani Amelii, bez żadnego ruchu. Kobieta klasnęła w dłonie. – To świetnie. Mam nadzieję, że każdy będzie dziś aktywny. Do zgarnięcia całkiem sporo dodatkowych punktów, które są świetną motywacją do tego, żeby się przełamać i odważyć, by powiedzieć coś w naszym małym i miłym gronie, prawda?

Garstka osób wymamrotała potwierdzenie.

– Wobec tego – kontynuowała kobieta – kto pierwszy powie, jaki jest największy pozytyw dzisiejszego dnia?

Kiedy przyszła kolej na mnie wypowiedziałam głośno i wyraźnie:

– Niebawem będę mogła wrócić do domu.

Kilka par oczu skupiło się na mojej twarzy, jakby wyczuwali kłamstwo, jakby wiedzieli, że wcale nie chcę wrócić do rodziny – do osób, które mnie tak bardzo zawiodły. Pani Amelia wydawała się jednak zadowolona tą odpowiedzią, która różniła się od odpowiedzi typu „świeci słońce”. Była końcówka lata. Zdziwiłabym się, jakby słońce przestało nagle świecić.

Zszokowała mnie jednak odpowiedź Natalii, która stwierdziła, że największym pozytywem dzisiejszego dnia jest to, że ludzie potrafią cieszyć się z tego, że takowy dzień istnieje.

***

W szpitalu dni przebiegają w podobnym rytmie. Pobudka, śniadanie, kilka godzin na świetlicy, której za żadne pieniądze świata nie mogłeś opuścić, obiad, kolejne kilka godzin na świetlicy – zazwyczaj z dodatkiem terapii grupowej, muzykoterapii lub czegoś jeszcze innego, podwieczorek, dwie godziny, które obowiązkowo musiałeś spędzić w swoim pokoju, kolacja, czas na prysznic, druga kolacja, rozpoczęcie się ciszy nocnej.

Najbardziej jednak drażniło mnie to, że wymagali od nas siedzenia na świetlicy i poznawania nowych, próbowania nawiązania jakichś relacji, ale sam dotyk – nawet na przywitanie – był tutaj surowo zabroniony. Nie wiem, czy zdarzali się już tak agresywni pacjenci, że próbowali zabić kogoś podczas zwykłego witania, ale teraz dosyć rygorystycznie się tego przestrzegało. No tak, z moją wyobraźnią i wybuchowym charakterem na pewno byłabym w stanie kogoś skrzywdzić poprzez podanie mu ręki – pomyślałam. Nie wyrywałam się do tego, żeby zacząć się z kimś przyjaźnić, czy chociażby bardziej zaznajomić, ale wiedziałam, że kilku osobom na tym oddziale pomógłby po prostu częsty dotyk – długie przytulania, trzymanie za rękę, bo brakowało im po prostu bliskości kogoś przy nich. Według niektórych pewnie też należałam do tego typu ludzi, niemniej, nawet jeśli tego ciepła nie dostałam od rodziców, to od czasu do czasu, kiedy odwiedzałam babcię, albo ona przyjeżdżała do mnie, otrzymywałam go od niej. Nie mogłam natomiast powiedzieć, że to rozwiązywało jakikolwiek mój problem. Po prostu sprawiało to, że moja więź z babcią była dla mnie czymś wyjątkowym.

Dopiero później domyśliłam się, że na oddziale mogą znajdować się także ofiary gwałtu i molestowania, dla których kontakt fizyczny z innym człowiekiem mógł okazać się prawdziwym koszmarem. Ciężko jednak było mi sobie wyobrazić, że którakolwiek z istot przebywających ze mną na oddziale, miałaby takie przeżycia. Jeśli były – nie znalazłam żadnej przesłanki, by w ogóle móc tak myśleć.

Następnego dnia, po terapii grupowej, w czasie przeznaczonym na świetlice, usiadłam przy stoliku mniej więcej dwudziestoletniego chłopaka, który jeździł na wózku inwalidzkim. Wiedziałam, że Kamil – bo tak się nazywał, nie jest zbyt rozmowny. Właściwie nigdy nie odpowiadał na żadne pytania i zaczepki. Wiele osób próbowało z nim porozmawiać – szczególnie dziewczyny, które miały problemy z odżywianiem i chciały mu się przypodobać. Kamil był bowiem naprawdę ślicznym młodym mężczyzną – miał bardzo kobiece rysy, długie, karmelowe włosy i niesamowicie niebieskie oczy, które skrywały w sobie niesamowitą głębię i otoczone były imponującymi rzęsami. Plotki mówiły, że stracił on nogę podczas wypadku samochodowego, podczas którego zginęła jego dziewczyna. Od tego czasu był na tyle załamany, że kiedy tylko mógł, wracał do szpitala psychiatrycznego, gdyż życie w realnym świecie przypominało mu o utraconej miłości. Czy była to prawda? Nie wiedziałam.

Ja jednak nie chciałam z nim rozmawiać. Wolałam, żeby profesjonaliści widzieli, że niby staram się z kimś utrzymywać kontakty towarzyskie, ale tak naprawdę chciałam po prostu trochę spokoju i ciszy, żeby móc zatopić się we własnych myślach i fantazjach, wyobrażając sobie, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym nie chorowała.

Moją ostatnią fantazją było to, że stałam się sławnym neurochirurgiem i przeprowadzałam naprawdę skomplikowane operacje na ludzkim mózgu. Byłam bogata i sławna, a ludzie ustawiali się do mnie w kolejkach, bym podjęła się ich leczenia. Cukrzyca jednak wykluczała mi nawet zwykłą chirurgię – przy małym lub dużym cukrze mogłabym zrobić większą szkodę, niż przynieść jakikolwiek pożytek – chociażby przez trzęsące się dłonie przy hipoglikemii, czyli przy zbyt niskim poziomie cukru we krwi – a tym bardziej nie wspominając już o tak trudnych zabiegach.

Milczałam, wyobrażając sobie kolejne dni swojej świetlanej egzystencji w jakimś alternatywnym świecie. Dopiero do dłuższym czasie zauważyłam, że Kamil cały czas mi się przygląda. Kiedy nasze oczy się spotkały, odwrócił na chwilę wzrok, a na jego policzkach pojawił się prawie niezauważalny rumieniec.

– Przypominasz mi ją – powiedział cicho, a jego głos zabrzmiał niezwykle melodyjnie.

– Ją? – zapytałam.

– Moją zmarłą dziewczynę. Pewnie słyszałaś plotki. Cały ten wypadek, to prawda – rzucił. Byłam zdziwiona, że powiedział do mnie aż tyle słów, skoro od czasu do czasu odzywał się tylko do swojego lekarza, kiedy ten podawał mu leki.

– Przykro mi. Pewnie ciężko jest żyć bez jednej nogi.

Chłopak machnął dłonią.

– Zawsze mogę założyć protezę i nagle wydaje mi się, jakby nic się nie zmieniło. Jakby mi zależało na uprawianiu jakiegoś sportu, to są specjalne drużyny dla takich, jak ja. Nawet specjalne olimpiady. Niestety to nie zwróci mi Zuzi, a bez niej nie umiem nauczyć się życia na nowo.

Kiwnęłam głową tak, jakbym rozumiała głębie jego uczuć.

– Może kiedyś uda ci się o niej zapomnieć – wyszeptałam.

– Nigdy o niej nie zapomnę. Liczę tylko, że kiedyś pokonam swoje wyrzuty sumienia i pozwolę sobie zaakceptować to, że ona już do mnie nie wróci. Gdybym był mądrzejszy, jechał wolniej, nie pił wcześniej tego piwa i nie chciał zachowywać się brawurowo, ona byłaby tu ze mną. Wolałbym sam zginąć, niż teraz przeżywać tę cholerną żałobę.

Nie powiedziałam już nic, tylko powróciłam do swoich wyobrażeń. Kamil też nie dodał już nic więcej. Najwidoczniej powiedział wszystko, co miał zamiar. Gdyby ktoś zauważył, że serio ze sobą gawędziliśmy, to nie potrafiliby wyjść z podziwu, zastanawiając się, jak to zrobiłam. Co bym mogła im odpowiedzieć? Że w jakiejś kwestii przypominam Kamilowi zmarłą ukochaną?

Postanowiłam, że więcej nie znajdę się w pobliżu chłopaka, jeśli nie będę musiała. W końcu, po co mam mu przypominać to, co stracił?

***

Dogoterapia była jedną z moich ulubionych form spędzania czasu w szpitalu psychiatrycznym. Pomimo że wolontariusze z psami przyjeżdżali tylko raz w tygodniu – wyczekiwałam tego dnia prawie tak samo, jak kiedyś wyczekiwałam Gwiazdki. Wydawało mi się, że te zwierzęta są w stanie zrozumieć mnie bardziej niż ktokolwiek inny w tym budynku. Pod opieką właścicieli psów i pielęgniarek wychodziliśmy na zewnątrz, na coś w rodzaju boiska, w którym nie było jednak żadnych bramek, czy siatek do jakiejkolwiek gry. Było to po prostu trochę otwartej przestrzeni, ogrodzonej przez wysoki, betonowy płot szpitala w niektórych miejscach. Wolontariusze rozkładali odpowiednie przeszkody do zabawy z psami i różnorakie zabawki. Przez dobre kilkadziesiąt minut każdy miał psa tylko dla siebie – mógł go głaskać, rzucać mu piłkę, pozwalać mu na pokonywanie niektórych torów przeszkód, aby później móc nagrodzić kudłacza, albo robić wszystkie z tych rzeczy. Osoby, które bały się psów, albo miały na nie alergie – mogły to wszystko obserwować z bezpiecznej odległości. W grupie, która przebywała wraz ze mną na oddziale psychiatrycznym, nie znalazł się jednak nikt, kto by z tego rezygnował. Nawet nowe osoby, które przychodziły w zamian za osoby, które zostały już wypuszczone, okazywały się miłośnikami zwierząt.

Tory przeszkód były proste – zazwyczaj jakiś kawałek odpowiednio dużej rury, żeby pies mógł się przez nią przeczołgać, piłka, którą mógł toczyć nosem, czy też jakaś przeszkoda, którą niby piesek miał przeskoczyć. Nie mogło być to nic ostrego, czy groźnego. W rachubę nie wchodziło też to, aby zrobić stały tor przeszkód, żeby psy miały o wiele więcej frajdy z takiego treningu.

Kiedy więc i tym razem zjawili się wolontariusze i zobaczyłam to przez szpitalne okno, na mojej twarzy zaczął jawić się delikatny półuśmieszek. Wierzyłam w to, że zwierzęta są czystymi duszami, które są bezgranicznie oddane swoim właścicielom, nawet jeśli czasem nie umieją tego okazać. Reb – pies mojego ojca – unikała mnie jak ognia, ale kiedy tylko mój tata pojawiał się w jej pobliżu, radośnie merdała ogonem i czekała na to, aż on zacznie ją głaskać. Dziwne było to, że poświęcał on Reb więcej uwagi i czułości, niż mnie przez ostatnie ponad dziesięć lat.

– Przynajmniej dziś nie będzie terapii grupowej – Usłyszałam, jak obok mnie mruczy to pod nosem Natalia. Miała racje, wszystko było lepsze od wywlekania swoich prywatnych brudów przed innymi. Ten dzień zapowiadał się nieźle jak na pobyt w szpitalu psychiatrycznym.

Czemu się nie wypiszesz na własne żądanie, skoro wolałabyś być już teraz martwa? – pomyślałam. Odpowiedź była jednak prosta: nie byłam w stanie zabić się w szpitalu, a z racji na moje powtarzające się próby samobójcze, nie chcieli dać mi wypisu i ordynator miał do tego upoważnienie w świetle współczesnego prawa. Wiedziałam to, bo czytałam na ten temat w internecie jakieś milion razy. To samo zresztą powtarzał mi przy każdym moim żądaniu…

Musiałam więc cieszyć się z tego, że będę mogła bawić się dziś z psami. Nic lepszego nie mogło mnie dzisiejszej doby czekać.

Przyznałam też wobec samej siebie, że gdyby nie to, że nie szukałam teraz przyjaciół, to w innym świecie, w innym życiu, mogłabym się chcieć dogadać z kimś takim, jak Natalia. Nie ze względu na jej optymizm, ale na to, że była niezwykle spostrzegawcza i bacznie obserwowała otaczający nas świat.

– Wychodzimy na zewnątrz – zarządziła pielęgniarka. – Dzisiaj jest dosyć ciepło, w końcu to końcówka lata, ale jeśli uważacie, że możecie zmarznąć, proszę wziąć ze swoich pokoi jakąś bluzę. Macie na to minutę, później sprawdzam obecność i idziemy.

Wiedziałam, że nie ma sensu iść po cokolwiek cieplejszego, gdy słońca nie zasłaniała na niebie ani jedna chmurka, a liście na drzewach nie ruszały się od wiatru. Kilka anorektyczek i bulimiczek udało się jednak w kierunku swoich pokoi, pomimo tego, że na co dzień nosiły sporo warstw ubrań. Osobom, które praktycznie pozbyły się całej swojej tkanki tłuszczowej, musiało być zimno nawet w ciepłych pomieszczeniach, nie mówiąc już o wyjściu na zewnątrz.

Niecałe dziesięć minut później mogłam już zanurzyć dłoń w miękkiej sierści zwierzaka.

– Cześć, mały – powiedziałam do niego.

– Mała – poprawiła mnie stojąca obok wolontariuszka, która sprawowała opiekę właśnie nad tym psem, a dzisiaj dbała o to, żeby wszystko odbyło się bez żadnych komplikacji. – Ma na imię Tessa.

– Witaj, Tesso – powiedziałam więc i podałam jej przekąskę, którą od razu zjadła i zaczęła lizać mnie po ręce. Roześmiałam się cicho. Wdzięczność zwierząt była o wiele większa niż wdzięczność ludzi. Spodziewałam się, że gdybym była psem, kotem, albo nawet żółwiem, nie chciałabym ze sobą skończyć. Nawet jeśli byłabym zwierzątkiem, które miałoby problem z cukrem, co niestety się zdarzało.

***

Natalia opuściła szpital dobre kilkanaście dni przede mną. Skończył się jej czas na oddziale. Lekarze musieli pozwolić jej opuścić bezpieczne schronienie szarej i nudnej monotonni tego budynku. Dali jej jednak całkiem wysoką ocenę stanu zdrowia psychicznego, twierdząc, że dziewczyna wygrzebała się z większości swoich problemów, zażywa leki i całkiem dobrze na nie reaguje. Cieszyłam się z jej powodu, że chociaż ona widzi jakiś sens w tym całym życiu.

Kilka dni przed moim planowanym wyjściem, do szpitala dotarła informacja, że Natalia popełniła samobójstwo, wieszając się w swoim pokoju. Urządzono specjalne sesje terapeutyczne dla osób, które ją znały, które z nią rozmawiały, a także czuwanie w szpitalnej kaplicy. Nie uczestniczyłam w tym jednak. Zrozumiałam, że się myliłam, Natalia nie była żadną optymistką. Była osobą chorą, prawdopodobnie na depresję. Po prostu udawała lepiej niż większość z nas. Uśmiechy też potrafią być dobrą maską, często potrafią zmylić nawet specjalistów, którzy stykają się z wieloma takimi przypadkami.

Cieszyłam się, że Natalia skończyła tak, jak chciała. Nikomu jednak tego nie powiedziałam, bo uznaliby mnie za bezdusznego człowieka, albo nawet za jakiegoś psychopatę. Jeśli jednak ktoś życzy sobie śmierci i udaje mu się umrzeć, czyż nie jest to powód do radości dla reszty społeczeństwa? W końcu ta osoba spełniła swoje największe marzenie. Nikt nie powinien żyć na siłę. Czasem nie było innej i lepszej opcji niż to, żeby po prostu ze sobą skończyć. Wiedziałam to aż za dobrze. Bo tylko ta myśl pozwalała jakoś mi się jeszcze trzymać.

Rozdział 2

Otworzenie drzwi domu rodzinnego kosztowało mnie więcej, niż powinno. Nikt na mnie nie czekał z otwartymi ramionami – nigdy tak nie było. Rodzice i moja młodsza siostra będą zachowywali się tak, jakby nic się nie zmieniło, jakby mnie nie było. Będą ignorować to, że jestem chora, że próbowałam odebrać sobie życie. Nie będą ze mną rozmawiać, wspierać mnie. Nie zapytają mnie, jak się czuję i co się ze mną dzieje. Nie obchodzi ich to. Chyba nigdy nie obchodziło.

Czasami wydawało mi się, że czekają na to, aż w końcu mi się uda skończyć ze samą sobą. Jeden problem mniej. Ludzie by o mnie zapomnieli, honor rodziny zostałby uratowany. Byłam jak bezpański pies, który musiał nauczyć radzić sobie sam i przez całe życie udawać, tylko dlatego, że ludzie wokół czegoś oczekiwali.

Rozglądałam się po znajomym budynku, po pokojach, w których spędziłam więcej, niż bym chciała. Było cicho. Dostrzegałam niewielkie zmiany, jakie wprowadzono w domu – inny kolor ścian w salonie, zmiana mebli w kuchni, remont łazienki... Dawno mnie tu nie było. Rodzice pewnie woleli rozmawiać ze znajomymi o tym, co aktualnie robią, zamiast o tym, co się ze mną dzieje – byli zresztą na tyle zajęci remontem, że nie odwiedzili mnie ani razu podczas mojego półrocznego pobytu w szpitalu psychiatrycznym, no, z dobową przerwą, której nie spędziłam nawet w tym miejscu.

Ciekawe, co jeszcze zmieniło się w ich życiu? Na pewno nie stosunek do mnie. Chociaż prawdopodobnie poinformowano ich, że dziś wychodzę, nikogo nie obeszła ta wiadomość. Do domu musiałam dotrzeć środkami komunikacji miejskiej, a nawet kiedy już się znalazłam w miejscu docelowym, nikogo nie było. Pochłonęła ich codzienność, która zmuszała ich do utrzymywania pozorów – fasady szczęśliwej rodzinki, którą definitywnie nie byliśmy. Od dawna, a może od zawsze?

Powoli przechodziłam przez budynek i spoglądałam na każde pomieszczenie, chcąc sobie przypomnieć, jak wyglądają, szczególnie teraz – po kilku zmianach. Pragnęłam, żeby uczucie obcości we własnym domu się ze mnie ulotniło. Ono jednak pozostało, a ja czułam się jak włamywacz, szukający najcenniejszych łupów.

Udałam się do swojego pokoju. Nie lubiłam tu wchodzić, jeśli przebywała poza nim od dłuższego czasu. Czułam się wtedy dziwnie, jak intruz. Chociaż rozpoznawałam rzeczy, które często były dla mnie bardzo ważne, to jednak czułam się zmieszana, nie wiedziałam, co mam myśleć, co powinnam zrobić. Ze wszystkim miałam jakieś wspomnienia – nie zawsze te dobre, co jeszcze dodatkowo wprawiało mnie w smętny, nostalgiczny wręcz nastrój. Nie jest to dobre dla osoby, która ma depresję i musi się na nią leczyć.

Usiadłam na swoim łóżku i sięgnęłam po książkę, położoną na podłodze tuż obok niego. Dotknęłam okładki i otworzyłam ją w miejscu, gdzie włożona była zakładka. Przywołałam w pamięci chwili, kiedy się z nią zapoznawałam – nie zdążyłam jednak jej skończyć. Szybciej nadeszła chwila niepohamowanego smutku, pewnej iskierki, która rozpaliła moje uczucie bezsensu życia... a później było już wiadome – pobyt w szpitalu. Bez możliwości wyjścia i ucieczki.

W szpitalu od czasu do czasu pozwalali mi słuchać audiobooka na zajęciach z muzykoterapii, gdzie miła terapeutka włączała radio i jeśli ktoś słuchał się jej przez pierwszą połowę zajęć, podczas drugiej połowy mógł zaproponować coś do słuchania na drugą część spotkania. Mało pacjentów doceniało jednak książki i tylko raz na jakiś czas pozwalali mi na wybór audiobooka. Książkę w papierze natomiast mogłam czytać na świetlicy tylko pod czujnym okiem pielęgniarek, co stanowiło maksymalnie dwie godziny w ciągu doby, przy dobrym zachowaniu, gdyż w innym wypadku brak książki był moją karą.

W pokoju miałam wiele powieści. Każda z nich była moją kartą do świata fantazji i wyobraźni, do jednego świata, w którym czułam się bezpiecznie i spokojnie. Do jedynego miejsca, gdzie nie liczyło się to, kim jestem i co czuję. Tu nie istniało pojęcie życia i śmierci. Nie istniało pojęcie bólu i cierpienia. Na końcu każdej historii pojawiał się happy end.

Czy ja też mogłam na niego liczyć? Czy dla mnie też ktoś kiedyś przewidział szczęście? Znałam co prawda kilka historii, które kończyły się negatywnie, ale wydawało mi się, że czytelnicy są z nich w jakiś sposób zawiedzeni. Jakby szczęście musiało czekać na każdego, nawet na końcu jakiejś głupiej powieści.

Zawsze zastanawiałam się, czy to my – ludzie z wolną wolą – układamy swoją własną historię, czy jest ona gdzieś już zapisana i z góry ustalona dla każdego człowieka? Dlaczego ludzie – istoty tak słabe kruche – w ogóle istnieją? Jaki jest sens tego wszystkiego? Skąd bierze się to wszystko, co sprawia, że ludzie są zdolni do tak drastycznych zachowań? Odpowiedzi nie było albo było ich tak wiele, że nie wiadomo, która była prawdziwa.

Położyłam się i spojrzałam w sufit, na którym przyklejone były małe gwiazdki, które świeciły w ciemnościach. Pozostały one jeszcze z czasu, kiedy byłam małym, zdrowym, uśmiechniętym dzieckiem. Od dawna tak nie było. Nie miałam jednak serca, aby pozbyć się tego mini gwiazdozbioru. Było to idealnym przypomnieniem tego, że z roku na rok dzieje się ze mną coraz gorzej, że zostałam całkowicie zniszczona, że się wypaliłam.

Zastanawiałam się, co ja tak w ogóle teraz właściwie robię, do czego dążę. Odpowiedź prosta: biegłam do gwiazd albo tych małych, które miałam w swoim pokoju, albo do tych prawdziwych, które tak uwielbiałam obserwować na niebie. Byłam na równi pochyłej, która miała tylko jedno miejsce zatrzymania. Czasami chciałam przestać, zejść z niej i nigdy więcej na nią nie wracać. Czasem udawało mi się, ale zaledwie na kilka chwil. Ostatecznie zawsze wracałam do tego błędnego koła. Rzeczywistość przypominała mi, że nie mam szans, żeby się podnieść. Może nie wszystkich dało się naprawić. Może niektórym przeznaczona była śmierć od samego początku ich życia? Przecież Bóg, Bogowie... ktokolwiek by nie istniał gdzieś tam, na górze, na dole... nie mogą być nieomylni. Na świecie jest za dużo dowodów na to, że nikt nie jest idealny.

Nigdy nie wiadomo, jak wiele czasu każdy z nas ma jeszcze przed sobą. Kto powinien decydować o tym, kiedy to wszystko ma się skończyć? Przypadek? My sami? Czasu nie da się zatrzymać. Trzeba pamiętać o tym, że każda sekunda może być naszą ostatnią. Najwidoczniej większość osób tego nie rozumiała. Cukrzyca otworzyła mi oczy, chociaż byłam jeszcze dzieckiem. Całkowicie zdjęła klapki z moich powiek. Już nigdy nie będę w stanie założyć ich ponownie.

Ludzie mogą twierdzić, że się mylę, że postępuje głupio i niesłusznie. Mogą mówić, że życie nie powinno kręcić się wokół tematu śmierci, że skupiam się na rzeczach nieistotnych. Tak naprawdę jednak każdy z nas cały czas stoi na krawędzi, ale tego nie zauważa. Ja to widzę i to czyni mnie silną, to sprawia, że mam władzę.

Przypomniałam sobie Natalię – jej wygląd, sztuczny uśmiech, który wyćwiczyła do perfekcji i zastanawiam się, czy gdyby ktokolwiek wychwycił wcześniej objawy ciężkiej depresji z myślami samobójczymi, to czy dziewczyna dalej by żyła. Czy jakoś udałoby się jej pomóc i oszczędzić jej życie jeszcze na jakiś czas, dając jej chociażby kilka lat życia więcej? – Sama znałam w przeszłości osoby, które oddałyby wszystko, co tylko miały, za trochę więcej dodatkowego czasu na ziemi. Czasu nie dało się jednak kupić ani nie dało się też uzgodnić ze śmiercią, żeby przez jakiś czas jeszcze do nas nie przychodziła. Ja z wielką chęcią oddałabym komuś kilka moich lat z mojego życia – jeśli żyłabym do sześćdziesiątki, to oddałabym chętnie wszystkie – blisko czterdzieści lat, ale osobie, która będzie wiedziała, jak może się nimi zająć. Człowiekowi, który spożytkowałby ten czas na pomocy innym, empatii, wrażliwości i radości z prostych rzeczy. Zawsze chciałam umieć żyć zgodnie z zasadą carpe diem, cieszyć się zwykłą chwilą. Z tej filozofii wynosiłam tylko fakt, że życie jest kruche i łatwo można je zakończyć. Czasem nawet zbyt łatwo, patrząc na samobójstwa, które ludzie popełnili z własnej głupoty…

Rozdział 3

Zasnęłam. Nawet nie wiedziałam, kiedy zamknęłam oczy. We śnie wszystko było dobrze. Dryfowałam po bezkresnych odmętach nicości, która mimo wszystko była pewnego rodzaju ukojeniem od tego wszystkiego, co czułam w ciągu dnia, kiedy mój umysł nie był przysłonięty żadnymi lekami. Zresztą, nawet kiedy był, przeważnie tylko wtedy, kiedy byłam w szpitalu psychiatrycznym, to i tak czułam się zniewolona przez niemoc i niezrozumienie.

– Wróciłaś. – Usłyszałam cichy, bezwyrazowy głos mojej matki. Zabrzmiało to trochę jak oskarżenie. Jakby nie powinno mnie tu być. Może właśnie o to jej chodziło. Może miała do mnie żal, że po raz kolejny nie udało mi się nawet ze sobą skończyć? Byłam dla niej aż takim ciężarem? Aż tak bardzo traktowała mnie, jak... No właśnie – jak co?

– Wróciłam – odpowiedziałam, starając się nadać swojemu głosowi takiego samego brzmienia. Nawet nie raczyłam na nią spojrzeć – i tak pewnie wpatrywałaby się w podłogę albo jakiś punkt za mną. Od kilku lat starała się unikać mojego wzroku.

– Na jak długo? – zapytała.

Nie byłam w stanie zrobić nic innego, jak tylko się roześmiać. Długo i definitywnie nie z powodu tego, że jej pytanie wydało mi się zabawne. Po prostu wiedziałam, że pyta poważnie. Naprawdę chciała wiedzieć, jak długo zajmie mi to, aż będę po raz kolejny próbowała się zabić.

– Czyżbyś chciała już zamówić trumnę? – Nawet dla mnie moja odpowiedź brzmiała na pełną jadu i sarkazmu. Byłam sobie w stanie wyobrazić, jak na jej twarzy pojawia się grymas niezadowolenia, jak marszczą się jej brwi, a usta zaciskają w cienką kreskę. Pewnie splotła swoje ręce na piersi i starała się dalej zachować rzeczowy ton głosu, bez pokazywania emocji, jaką definitywnie była na przykład niecierpliwość.

– Zadałam ci pytanie – powtórzyła. Jej głos podniósł się o oktawę lub dwie i zabrzmiał trochę skrzekliwie. Chciałam zacmokać z niezadowolenia. Spodziewałam się po niej większego opanowania. W końcu ćwiczyła je od ponad dziesięciu lat, nawet wtedy, kiedy byłam tylko małym dzieckiem, które spotkała olbrzymia katastrofa, która była wręcz nie do opisania.

– Nie wiem. Podaj mi konkretny termin, kiedy według ciebie powinnam się zabić, a wpiszę go do swojego terminarza i może nawet chwilę porozmyślam nad taką opcją.

– Nie musisz taka być.

– Jaka? Praktyczna? Szczera? Bezpośrednia? Przecież obie doskonale wiemy, o co chodzi. Nie ma sensu się okłamywać. W końcu jesteśmy rodziną. Chyba powinnyśmy mieć wobec siebie jasne zamiary.

– Jesteś bezczelna.

Pokręciłam przecząco głową i spojrzałam w jej stronę. Stała, oparta o framugę drzwi. Trochę się postarzała, miała odrobinę zgarbioną sylwetkę. Tak jak przypuszczałam, miała założoną rękę na rękę i opuszczony wzrok. Chyba nawet nie zauważyła, że zaczęłam się w nią wpatrywać.

– Po kimś to muszę mieć.

Oczywiście wiedziała, że mam na myśli właśnie ją. To ona od najmłodszych lat powtarzała mi to, że muszę sama się sobą zająć, bo moje życie jej nie obchodzi. Albo, że nie jest w stanie na mnie patrzeć, bo przypominam jej o tym, że jej życie miało być idealne.

Czasem się zastanawiałam, czy moja choroba – moje choroby – nie są przypadkiem spowodowane karą za życie moich rodziców. Za to, że nie zwracali uwagi na nikogo innego, oprócz siebie, że zatracili gdzieś swoje człowieczeństwo i nie wiedzieli już, co to znaczy miłosierdzie. Liczyły się dla nich tylko pieniądze, opinia publiczna i pozory szczęścia, które niezaprzeczalnie były tylko niekończącym się teatrzykiem. Dlaczego jednak miałabym za nich cierpieć? Dlaczego spotkało to akurat mnie, a nie moją młodszą siostrę, która wyrastała na idealną kopię mojej rodzicielki? Była zatruwana od samego początku, nie miała momentu, w którym dowiedziałaby się, że cała jej egzystencja jest tylko śmiesznym przedstawieniem, w którym nie można znaleźć żadnych pozytywnych cech. Czy kiedykolwiek uda jej się uwolnić z pęt zakłamania? Może. Nie sądziłam jednak, że dotrwam do tego momentu, by widzieć jej odmianę.

– Niebawem przyjdzie do ciebie ojciec – oznajmiła mi matka, po czym po prostu przekroczyła próg mojego pokoju. Było słychać, jak oddycha z ulgą, że mogła skończyć już ze mną rozmawiać. Nic dziwnego. Najwidoczniej nasze pogawędki były dla niej taką samą przyjemnością jak dla mnie – niczym chodzenie na boso po rozgrzanych węglach, albo po kolcach. Z jednej strony było to bolesne, z drugiej nieprzyjemne, a z trzeciej – całkowicie bez sensu.

– Nie musi! – krzyknęłam, chyba najgłośniej jak potrafiłam. Nie dostałam jednak żadnej odpowiedzi. Powinnam iść do kuchni, napić się wody, coś zjeść... Nie miałam jednak na to sił. Nie chciałam ruszać się z łóżka, bo miałam szansę na ponowne ujrzenie mojej rodzicielki, mojego taty, czy też chociażby siostry, która pewnie zapomniała już o moim istnieniu, zastanawiając się tylko, co będzie miała z tego, jak w końcu stąd zniknę.

Resztkami sił zwlekłam się do łazienki, która była tuż obok mojego pokoju. Zamknęłam drzwi na klucz, oparłam się o umywalkę, czoło przykleiłam wręcz do lustra i zaczęłam powoli oddychać. Nie wiem, ile czasu to robiłam – minutę, godzinę, dobę... W momencie, w którym się odsunęłam, przemyłam twarz zimną wodą i spojrzałam w swoje odbicie, widziałam tylko cień człowieka – blada skóra, która dawno nie miała żadnego kontaktu ze słońcem; ciemnie, poplątane, trochę zbyt długie włosy, które dawno powinny być podcięte przez fryzjera; błękitne oczy, teraz szeroko otwarte, z dużymi źrenicami; worki pod oczami, które jasno mówiły, że dawno powinnam zacząć brać środki nasenne, które sprawią, że będę w stanie przespać więcej niż zaledwie trzy, cztery godziny z rzędu. Do tego wszystkiego jeszcze moja waga – definitywnie wyższa, niż być powinna, pomimo tego, że często omijałam posiłki, albo wręcz nie jadłam całymi dniami. Od ostatniego pobytu schudłam jednak odrobinę, z czego się cieszyłam.

Będę lepiej wyglądać w trumnie, chociaż zdecydowanie bardziej wolałabym, żeby moje ciało zostało skremowane i rozrzucone po łące przy zachodzie słońca – pomyślałam. –