Zasady gry - Vladimir Wolff - ebook

Zasady gry ebook

Vladimir Wolff

3,9
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tysiące ofiar to tragedia, miliony ‒ to Nowy Porządek Świata. Epidemie, kryzysy, zamachy ‒ przypadek? A może wszystko idzie zgodnie z planem jak w szwajcarskim zegarku? Kto tym steruje? Kto tak naprawdę oliwi mechanizm, a kto sypie piach w tryby?

Poznajcie Chrisa, Czanga i Louisa ‒ tak, to tylko trybiki, ale z ambicjami. Czy będzie im dane poznać prawdę lub… choćby przeżyć? W tej wojnie, która już się toczy, nic nie jest tym, na co wygląda, poza śmiercią oczywiście.

Vladimir Wolff w porywającej panoramie losów pokazuje, jak wykuwa się nasza przyszłość. Trybiki wszystkich krajów ‒ bójmy się.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 543

Oceny
3,9 (117 ocen)
51
33
13
14
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

Wolff w rewelacyjnej formie. Siadłem i czytałem.Dobra fabuła wartka akcja i ten język... .Polecam
00
wojcik227

Nie oderwiesz się od lektury

super,na czasie
00
pmuzalewski

Dobrze spędzony czas

Wolff jak zawsze zwarta akcja miło się czytało
00



Vladimir Wolff

Zasady gryNowy porządek świata

 

© 2021 Vladimir Wolff

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-65904-89-8

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Prolog

Ja­mes Ro­bert Atwo­od uro­dził się w cza­sach, gdy jego oj­czy­zna uwa­ża­na była za nie­kwe­stio­no­wa­ną i naj­wi­ęk­szą po­tęgę na świe­cie.

Pó­źniej było już tyl­ko go­rzej. Wzlo­ty prze­pla­ta­ły się z upad­ka­mi, lecz tych dru­gich było wi­ęcej, co­raz wi­ęcej. Świat scho­dził na psy. Nie tyl­ko Atwo­od tak uwa­żał, jego zda­nie po­dzie­la­li inni. Spo­ty­kał się z nimi od cza­su do cza­su, wy­pi­jał drin­ka, a pó­źniej wszyst­ko wra­ca­ło na swo­je tory. Dla sta­re­go tek­sa­ńczy­ka było to nad wy­raz fru­stru­jące. Całe ży­cie ci­ężko pra­co­wał, ni­cze­go nie do­stał w spad­ku, nie wy­grał na lo­te­rii, nie zna­la­zł na uli­cy ani nie ukra­dł bli­źnie­mu. Ty­rał, od­kąd sko­ńczył pi­ęt­na­ście lat i zna­la­zł za­trud­nie­nie w je­dy­nym skle­pie w mia­stecz­ku. Wte­dy, wraz z młod­szym bra­tem Char­le­sem, za­ra­biał kil­ka cen­tów na go­dzi­nę. Wie­le lat pó­źniej otwo­rzył wła­sny biz­nes i od tam­tej pory sta­le piął się w górę po szcze­blach spo­łecz­ne­go awan­su.

Oże­nił się sto­sun­ko­wo pó­źno i do­cze­kał trój­ki dzie­ci, z któ­rych, nie­ste­ty, żad­ne nie po­szło w jego śla­dy. Naj­star­szy syn Pe­ter za­ćpał się w ja­ki­mś rynsz­to­ku w Sa­cra­men­to tuż przed dwu­dzie­sty­mi uro­dzi­na­mi. Młod­sza cór­ka Cri­sti­ne wy­szła za mąż za kie­row­cę raj­do­we­go i włó­czy­ła się z nim po ca­łym kra­ju, aż w ko­ńcu obo­je zgi­nęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, roz­bi­ja­jąc się o drze­wo dzie­si­ęć lat temu. Naj­młod­szy Ca­sper wci­ąż się nie usa­mo­dziel­nił i choć do­bie­gał trzy­dziest­ki, trwo­nił czas i pie­ni­ądze na wy­pa­dy do Aspen bądź Eu­ro­py. O prze­jęciu fir­my nie my­ślał wca­le, mimo że nie­gdyś wie­lu upa­try­wa­ło w nim suk­ce­so­ra.

Tak więc dzie­ci, za­miast stać się ra­do­ścią sta­re­go czło­wie­ka, roz­cza­ro­wa­ły Ja­me­sa zu­pe­łnie. Nie był to na szczęście dra­mat na mia­rę an­tycz­nej tra­ge­dii. Atwo­odo­wi po­zo­sta­ła wnucz­ka, Ro­xa­ne, owoc zwi­ąz­ku Cri­sti­ne i mi­strza kie­row­ni­cy, któ­ra jako je­dy­na spe­łnia­ła po­kła­da­ne w niej ocze­ki­wa­nia.

Do­syć wcze­śnie za­uwa­żo­no, że Ro­xa­ne po­sia­da zdol­no­ści ma­te­ma­tycz­ne – li­czy­ła z szyb­ko­ścią kie­szon­ko­we­go kal­ku­la­to­ra. Oprócz tego była zdy­scy­pli­no­wa­na i umia­ła wpły­wać na in­nych, by jej słu­cha­li. To na niej sku­pi­ły się na­dzie­je Ja­me­sa i po­nie­kąd Char­le­sa, któ­ry jako za­twar­dzia­ły ka­wa­ler wła­snych dzie­ci się nie do­cho­wał.

Ne­stor rodu nie szczędził wy­si­łków, by za­pew­nić wnucz­ce jak naj­lep­szą przy­szło­ść. Na po­czątek pry­wat­na szko­ła z in­ter­na­tem, po niej stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Stan­for­da, na ko­niec miał na nią cze­kać fo­tel pre­ze­sa ro­dzin­nej fir­my, któ­ra w tym cza­sie znacz­nie się roz­ro­sła.

Ro­xa­ne zda­wa­ła się cie­szyć dużą swo­bo­dą, ale Ja­mes, po­mny przy­krych do­świad­czeń z prze­szło­ści, na wszel­ki wy­pa­dek ni­cze­go nie chciał zo­sta­wić przy­pad­ko­wi. Ochro­nia­rze sta­le mie­li ją na oku, bo prze­cież nie od dziś wia­do­mo, że na mło­dą, ład­ną i bo­ga­tą dziew­czy­nę czy­ha wie­le nie­bez­pie­cze­ństw.

Nie­szczęsne­mu absz­ty­fi­kan­to­wi, któ­re­mu zda­rza­ło się za­pa­lić traw­kę, pro­fi­lak­tycz­nie po­ła­ma­no ręce i dano do­brą radę – albo od­cze­pi się od Ro­xa­ne, albo nie do­ży­je na­stęp­ne­go ty­go­dnia. Mło­dy czło­wiek bez tru­du zro­zu­miał, co się do nie­go mówi, i szyb­ko się ulot­nił. Ko­lej­ne­mu, po­tom­ko­wi zna­ko­mi­te­go rodu ze wschod­nie­go wy­brze­ża, lecz tro­chę nie­okrze­sa­ne­mu w obe­jściu, za­su­ge­ro­wa­no to samo. Bu­bek nie wy­stra­szył się, cze­go szyb­ko po­ża­ło­wał. Kie­dy wra­cał z Mek­sy­ku, agen­ci DEA zna­le­źli w jego ba­ga­żu pięć ki­lo­gra­mów koki. Na nic zda­ły się tłu­ma­cze­nia, że dra­gi zo­sta­ły pod­rzu­co­ne. Tra­fił za kra­ty, a ro­dzi­nę nie­szczęśni­ka spo­ro kosz­to­wa­ło wy­do­by­cie go na wol­no­ść. Nie­uchron­nie jego kon­tak­ty z Ro­xa­ne roz­lu­źni­ły się, aż w ko­ńcu usta­ły zu­pe­łnie. To nie była dla niej od­po­wied­nia par­tia.

Opie­ka dziad­ka nie ogra­ni­cza­ła się je­dy­nie do se­lek­cji fa­ce­tów. Grun­tow­nie prze­świe­tlo­no wspó­łlo­ka­tor­kę, a że pro­wa­dzi­ła się zbyt lek­ko jak na gust Atwo­oda, zmie­ni­ła uczel­nię.

Ro­xa­ne tro­chę dzi­wi­ło, że lu­dzie, z któ­ry­mi się za­przy­ja­źnia, tak nie­spo­dzie­wa­nie ją opusz­cza­ją, ale po­go­dzi­ła się z tym, sko­ro po­ja­wia­li się ko­lej­ni. Ży­cie przy­no­si wie­le nie­spo­dzia­nek.

Do ko­ńca stu­diów po­zo­stał dziew­czy­nie rok, gdy wy­bu­chła epi­de­mia chi­ńskie­go wi­ru­sa, wu­han­ki. Ro­xa­ne za­ra­zi­ła się i zma­rła, a Ja­me­sa Ro­ber­ta Atwo­oda tra­fił szlag. ■

Rozdział pierwszy

1

LUIZJANA – USA

3 marca 202…

Po­dob­ne­go za­du­pia nie wi­dział od daw­na, a prze­cież w swo­im ży­ciu na­oglądał się nie­jed­ne­go.

In­for­ma­tor, któ­re­go przy­dy­bał dwa dni wcze­śniej w ba­rze dla mo­to­cy­kli­stów na przed­mie­ściach Shre­ve­port, ra­czej go nie okła­mał. Kie­dyś wspó­łpra­co­wa­li przy paru spra­wach i jesz­cze się na nim nie za­wió­dł, cho­ciaż kto po­wie­dział, że to nie będzie ten pierw­szy raz… Ka­puś jak ko­bie­ta – prędzej czy pó­źniej wy­sta­wi cię do wia­tru.

Wy­sia­da­jąc z sa­mo­cho­du, wdep­nął w bło­to. Trud­no, zda­rza się. Nie będzie z tego po­wo­du ku­po­wał no­wych bu­tów. Wy­ta­rł po­de­szwę o kępę tra­wy i ro­zej­rzał się do­oko­ła. Ci­sza aż dzwo­ni­ła w uszach. Je­że­li Bau­man ukry­wał się w po­bli­żu, to jak na ra­zie sku­tecz­nie. Nie szko­dzi, wy­ku­rzy się go z nory i przy­mknie, w ko­ńcu taki fach. Naj­le­piej za­cząć od do­kład­ne­go spraw­dze­nia wszyst­kie­go. To zresz­tą nic trud­ne­go, o ile się wie, jak się do tego za­brać.

Nie spusz­cza­jąc oto­cze­nia z oka, pod­sze­dł do ba­ga­żni­ka for­da bron­co i otwo­rzył kla­pę. Przyj­rzał się przy­wie­zio­ne­mu wy­po­sa­że­niu. Tro­chę tego było. Z bro­ni krót­kiej wy­brał nie­za­wod­ne­go SIG-Sau­era P226 z ma­ga­zyn­kiem na pi­ęt­na­ście na­boi, któ­re­go wsu­nął w ka­bu­rę na udzie. Sam pi­sto­let mógł nie wy­star­czyć, dla­te­go też si­ęgnął po strzel­bę Win­che­ste­ra, po­moc­ną przy trud­niej­szych za­da­niach. Nóż spręży­no­wy wci­snął do kie­sze­ni, a kaj­dan­ki za pa­sek spodni. OK, bar­dziej go­to­wy nie będzie. Ru­szył przed sie­bie w stro­nę za­bu­do­wań, wci­ąż uwa­żnie prze­pa­tru­jąc oko­li­cę. Sto­jąca przed nim ru­de­ra w cza­sach świet­no­ści była pi­ęk­ną trzy­kon­dy­gna­cyj­ną re­zy­den­cją w sty­lu wik­to­ria­ńskim, w ja­kim lu­bo­wa­li się bo­ga­ci po­łu­dniow­cy. Obec­nie stra­szy­ła po­wy­bi­ja­ny­mi okna­mi i wy­rwa­ny­mi z za­wia­sów okien­ni­ca­mi. Szo­pa i staj­nia pre­zen­to­wa­ły się rów­nie opła­ka­nie. Tra­wa po­ro­sła po­dwó­rze, bro­dził więc w mo­rzu zie­le­ni, ostro­żnie sta­wia­jąc kro­ki. Ukąsze­nie przez grze­chot­ni­ka nie było mu do ni­cze­go po­trzeb­ne.

Wy­mi­nął ster­tę zło­mu, któ­ra kie­dyś była szkol­nym au­to­bu­sem, i dru­gą, w któ­rej mo­żna było roz­po­znać ja­kiś sprzęt rol­ni­czy. Je­że­li ktoś cza­ił się w po­bli­żu, to nie za dziu­ra­wy­mi jak rze­szo­to wra­ka­mi. Już prędzej w wie­ko­wym domu.

Za­rdze­wia­ły ła­ńcuch hu­śtaw­ki za­zgrzy­tał po­ru­szo­ny moc­niej­szym po­dmu­chem wia­tru. Nie na­le­żał do bo­ja­źli­wych, ale w tym mo­men­cie po­czuł się nie­wy­ra­źnie. Prze­ła­do­wał broń. Bau­man mu­sia­łby być głu­chy, żeby tego nie usły­szeć. Nie­mniej na­gro­da za tego ża­ło­sne­go skur­wie­la wy­no­si­ła pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy do­la­rów – staw­ka war­ta ry­zy­ka.

Wsze­dł na we­ran­dę, a po­tem lufą otwo­rzył drzwi. Wy­star­czył je­den rzut oka. Od daw­na nikt tu nie prze­by­wał.

Je­że­li nie tu, to gdzie?

Staj­nia za do­mem czy sto­do­ła po pra­wej?

Sko­ro do­ta­rł aż tu­taj, prze­trząśnie ka­żdy kąt. Dru­gi raz tu nie przy­je­dzie.

Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach ogar­nęła go fru­stra­cja. W po­bli­żu nie za­uwa­żył żad­nych świe­żych śla­dów ludz­kiej obec­no­ści. Zo­stał wy­sta­wio­ny do wia­tru. Zresz­tą nie pierw­szy raz. Mógł wra­cać, zła­pie Bau­ma­na przy in­nej oka­zji. Dla świ­ęte­go spo­ko­ju zaj­rzy jesz­cze nad nie­od­le­gły ka­nał, któ­re­go wody prze­świ­ty­wa­ły mi­ędzy drze­wa­mi gęsto po­ra­sta­jący­mi brzeg.

Po­śród ziel­ska do­strze­gł becz­kę po ro­pie. Nie wy­gląda­ła na sta­rą. Pod­sze­dł do niej za­cie­ka­wio­ny. Ktoś za­dał so­bie wie­le tru­du, by ją tu­taj przy­tasz­czyć.

Po­ru­szył nią na boki i usły­szał chlu­pot, nie była więc pu­sta. Ko­rek dał się od­kręcić bez pro­ble­mu. Trop oka­zał się wła­ści­wy.

Te­raz po­zo­sta­ło do­rwać Bau­ma­na, nie tra­cąc przy tym ży­cia. Drań był cwa­ny, ale po­pe­łniał błędy – jak ka­żdy. Ka­żdy się myli lub fol­gu­je swo­im sła­bo­ściom. Ka­żdy to ka­żdy, więc cel po­lo­wa­nia nie na­le­żał do wy­jąt­ków.

Choć zda­wa­ło się to nie­mo­żli­we, nad ka­na­łem pa­no­wa­ła jesz­cze wi­ęk­sza ci­sza niż przy re­zy­den­cji. Nie za­kłó­ca­ły jej pta­ki ani szum drzew, fale bez­gło­śnie ob­my­wa­ły spląta­ne ko­rze­nie.

Jest.

W głąb mo­kra­deł wio­dła ście­żka, tak wąska, jak­by wy­dep­ta­ły ją zwie­rzęta. I chy­ba tak było, jak oce­nił, pod­sze­dłszy bli­żej.

Jed­no nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – Bau­man miał jaja. Sam na tym od­lu­dziu? Ko­zak.

W zle­ce­niu znaj­do­wa­ły się tyl­ko pod­sta­wo­we in­for­ma­cje: wiek, wzrost, ry­so­pis, zna­ki szcze­gól­ne i za co był po­szu­ki­wa­ny. Żywy lub mar­twy. Pra­wo ro­dem z Dzi­kie­go Za­cho­du.

Z mapy wy­ni­ka­ło, że wo­kół roz­po­ście­ra się wie­le ty­si­ęcy akrów ba­gien, gdzie bez prze­wod­ni­ka le­piej się nie za­pusz­czać. Bez prze­wod­ni­ka i ło­dzi, rzecz ja­sna, a on nie dys­po­no­wał ani jed­nym, ani dru­gim. Zle­ce­nia re­ali­zo­wał sam, nie tyl­ko dla­te­go, by nie dzie­lić się na­gro­dą. Co by­łby z nie­go za łow­ca skal­pów, gdy­by nie po­tra­fił o sie­bie za­dbać.

Po­wrót do naj­bli­ższe­go mia­stecz­ka uznał za stra­tę cza­su. Wy­co­fał się znad ka­na­łu i wzno­wił po­szu­ki­wa­nie śla­dów na otwar­tym te­re­nie. Bau­man się ukry­wał, ale to jesz­cze nie zna­czy­ło, że nikt go nie od­wie­dzał. Co z pro­wian­tem, pa­li­wem, le­kar­stwa­mi i wy­po­sa­że­niem po­trzeb­nym do prze­trwa­nia w tej głu­szy?

Od lo­kal­nej dro­gi pro­wa­dził nad ka­nał trakt wąski, lecz z pew­no­ścią prze­jezd­ny dla wo­zów z na­pędem na czte­ry koła. Świad­czy­ły o tym cho­ćby śla­dy opon. Wy­ra­źne, więc świe­że, sko­ro trzy dni temu pa­da­ło. A za­tem jego przy­pusz­cze­nia się po­twier­dza­ły.

Czas spraw­dzić brzeg ka­na­łu. Je­że­li w ci­ągu go­dzi­ny nic nie znaj­dzie, wró­ci do mia­sta i wy­naj­mie łódź.

Tak będzie naj­roz­sąd­niej.

Pierw­sze kil­ka­dzie­si­ąt me­trów oka­za­ło się trud­ne, pó­źniej po­szło już ła­twiej. Na piasz­czy­stej ła­sze wy­grze­wał się w sło­ńcu ali­ga­tor. Wy­glądał jak mar­twy, ale to oczy­wi­ście po­zo­ry. Wy­star­czy­ło obe­jść go nie­co i by­dlak ani drgnął. O wie­le bar­dziej stre­su­jąca była świa­do­mo­ść wszech­obec­no­ści węży – zwin­nych, szyb­kich i bar­dzo ja­do­wi­tych.

Do­ta­rł do nie­wiel­kiej po­lan­ki, po­środ­ku któ­rej sta­ło uschni­ęte drze­wo. Na jed­nym z kol­cza­stych krze­wów ro­snących wo­ko­ło wi­siał strzęp ma­te­ria­łu. Tyl­ko tak da­lej.

Bau­man na pew­no nie był głu­pi, wie­dział, że na nie­go po­lu­ją, a kry­jów­kę ktoś w ko­ńcu od­kry­je, cho­ćby znaj­do­wa­ła się w sa­mej du­pie dia­bła. Na pew­no za­bez­pie­czył się na taką oko­licz­no­ść, a nie­ostro­żni go­ście ko­ńczą jako pa­dli­na.

Za­głębił się w mo­rze trzcin mimo ro­snące­go nie­po­ko­ju. Przy ka­żdym kro­ku za­pa­dał się po kost­ki, ale nie za­mie­rzał od­pu­ścić. Za­brnął za da­le­ko. Śmier­dzia­ło szla­mem i zgni­li­zną, a na do­da­tek pa­no­wał nie­zno­śny go­rąc. Jak tyl­ko wró­ci do domu, za­le­je pałę i nie będzie wy­cho­dził z wan­ny przez trzy dni.

Po ko­lej­nych dzie­si­ęciu mi­nu­tach brni­ęcia w za­tęchłej mazi, któ­ra wci­ąga­ła go już gdzie­nie­gdzie do po­ło­wy łyd­ki, za­czął tra­cić na­dzie­ję. Tym­cza­sem trzci­no­wi­sko nie­co się prze­rze­dzi­ło, na tyle, by mógł do­strzec chat­kę na pa­lach po dru­giej stro­nie roz­le­wi­ska. Do po­mo­stu nie była przy­wi­ąza­na żad­na łódź, lecz to jesz­cze o ni­czym nie prze­sądza­ło.

Pó­jście da­lej przez otwar­tą prze­strzeń uznał za co naj­mniej nie­roz­sąd­ne. Jak nic sko­ńczy z kul­ką w gło­wie.

Tfu… nie na­le­ży tak my­śleć. To Bau­man tkwił na prze­gra­nej po­zy­cji.

Od­cze­kał parę mi­nut. To, że na­dal żył, uznał za do­bry pro­gno­styk, ru­szył więc ze strzel­bą wy­mie­rzo­ną w ru­de­rę. Wóz albo prze­wóz. Naj­pro­ściej by było, gdy­by Bau­man tra­fił za kra­ty na włas­nych no­gach. Co praw­da za mar­twe­go też wy­pła­cą na­gro­dę, tyle że trze­ba będzie ci­ągnąć cia­ło przez ba­gno. Może wzi­ąć samą gło­wę i kil­ka pal­ców i po­wie­dzieć, że ali­ga­tor ze­ża­rł resz­tę?

Wci­ąż nic się nie dzia­ło.

Po­ko­nał ostat­ni od­ci­nek z za­ci­śni­ęty­mi zęba­mi, by w ko­ńcu do­trzeć do bu­dow­li. Swo­ją dro­gą, na­ro­bił już tyle ha­ła­su sa­mym czła­pa­niem w gęstej brei i nie­uchron­nym trza­skiem ła­ma­nych trzcin, że oso­ba w cha­cie mu­sia­ła go usły­szeć. Ta myśl spra­wi­ła, że za­czął się ru­szać śmie­lej, choć pod ko­niec woda si­ęga­ła mu pra­wie do pasa. Wdra­pał się na tył chat­ki i do­sko­czył do drzwi. Jak się spo­dzie­wał, w środ­ku ni­ko­go nie było. Może to i le­piej. Lo­ka­tor będzie miał nie­spo­dzian­kę, gdy już za­rzu­ci cumę na ko­łek.

Przej­rzał wnętrze, lecz nie zna­la­zł nic cie­ka­we­go. I po­my­śleć, że do nie­daw­na Bau­man trząsł Shre­ve­port, do­pusz­cza­jąc się ca­łej se­rii ci­ężkich prze­stępstw. Nie gar­dził stręczy­ciel­stwem, wy­mu­sze­nia­mi, han­dlem nar­ko­ty­ka­mi i bro­nią. Po­dob­no za­bił czte­ry oso­by, w tym ad­wo­ka­ta, któ­ry go re­pre­zen­to­wał. Li­sta złych uczyn­ków ci­ągnęła się przez kil­ka stron, a do­pie­ro przed pa­ro­ma laty typ przy­je­chał z Ukra­iny, zda­je się z Ode­ssy, gdzie rów­nież był po­szu­ki­wa­ny. Sko­ro zwiał, był win­ny, nie ma co wni­kać w szcze­gó­ły, od tego byli inni. Po­dob­no mądrzej­si od nie­go.

Przy­sia­dł na zy­dlu pod oknem i za­czął na­słu­chi­wać. Nie my­lił się. Dźwi­ęk sil­ni­ka był co­raz gło­śniej­szy.

W ło­dzi znaj­do­wa­ły się trzy oso­by. Tego się nie spo­dzie­wał. Roz­po­znał od razu Bau­ma­na – wy­so­kie­go, szczu­płe­go mężczy­znę spo­ro po pi­ęćdzie­si­ąt­ce, z dłu­gi­mi wło­sa­mi i zmierz­wio­ną siwą bro­dą. Dwóch znacz­nie młod­szych osi­łków na pew­no ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział.

Wy­sze­dł na ze­wnątrz przez ni­ko­go nie­do­strze­żo­ny. Wy­gląda­ło to na far­sę, zu­pe­łnie jak z czar­no-bia­łe­go fil­mu z Bu­ste­rem Ke­ato­nem. Ban­dy­ci ga­wędzi­li mi­ędzy sobą. Nie zro­zu­miał z tego ani sło­wa.

Pierw­szym, któ­ry zo­rien­to­wał się, że coś jest nie tak, był Bau­man. Zmie­rzy­li się wzro­kiem. Wszyst­ko było ja­sne: on miał strzel­bę wy­ce­lo­wa­ną w ich stro­nę, a oni pi­sto­le­ty za pa­ska­mi spodni.

– Zna­my się? – An­giel­ski Ukra­ińca był ca­łkiem zno­śny.

– Nie mie­li­śmy oka­zji. Na two­je szczęście.

– Dla­cze­go?

– Bo już byś nie żył.

Przez twarz ban­dy­ty prze­bie­gł gry­mas nie­chęci.

– Do­ga­daj­my się.

– Nic z tego.

– Nie je­steś z po­li­cji.

– Skąd wiesz?

– Bo je­steś sam. Oni tacy głu­pi nie są.

– Lu­bię pra­co­wać w po­je­dyn­kę – wy­ce­dził przez za­ci­śni­ęte zęby. Wła­ści­wie to chciał, by któ­ryś z nich zro­bił nie­od­po­wied­ni ruch. – Splu­wy wrzu­ćcie do wody. Do­brze wam ra­dzę. Tyl­ko po­wo­li. Ej, ty, łysa pało… – zwró­cił się do wy­go­lo­ne­go mi­ęśnia­ka sto­jące­go po pra­wej, któ­re­go dło­ni nie wi­dział. – Nic do cie­bie nie mam. Jak chcesz żyć, to nie kom­bi­nuj.

Gdy pierw­szy z ty­pów znie­ru­cho­miał, uak­tyw­nił się dru­gi. Ten też ko­niecz­nie mu­siał po­grze­bać w spodniach.

– Co ja po­wie­dzia­łem? – Miał ich na wi­do­ku, ale wszyst­kich trzech od razu nie za­strze­li.

Bau­man wy­czuł oka­zję, po­chy­lił się i po­wo­li wy­su­nął przed sie­bie lewą nogę. Dla nie­go to być albo nie być. Prze­trwa star­cie bądź sko­ńczy na krze­śle elek­trycz­nym. Wie­dział do­sko­na­le, że ostat­ni­mi cza­sy sędzio­wie zro­bi­li się nad wy­raz gor­li­wi, sy­pi­ąc naj­wy­ższy­mi wy­ro­ka­mi na lewo i pra­wo. Z ta­kim gno­jem nikt nie będzie się cer­to­lił. Karę śmier­ci miał jak w ban­ku. Nikt się nie wzru­szy i nikt nie za­pro­te­stu­je, a już na pew­no nie re­pre­zen­tu­jący Bau­ma­na ad­wo­ka­ci­na.

Trój­ka ban­dzio­rów wci­ąż się wa­ha­ła. Nie bez po­wo­du – al­ter­na­ty­wą dla ży­cia jest śmie­rć. Pro­ste jak drut. Li­czy­li na jego błąd. W ten spo­sób im­pas może po­trwać do wie­czo­ra.

– Za­pła­cę. – Bau­man wy­rwał się z ofer­tą.

– Ile? – za­py­tał dla po­rząd­ku.

– Tyle, ile będziesz chciał.

– Dro­gi je­stem.

– Po­daj cenę.

– I nie­prze­kup­ny.

Je­że­li gad­ka mia­ła go zmy­lić, to nie wy­szło. Bau­man rzu­cił się na de­ski po­mo­stu, żeby zła­pać tro­pi­cie­la za nogi. Za taki skok mó­głby do­stać me­dal na olim­pia­dzie, lecz i tak za­bra­kło do­brych kil­ku cali.

Fa­cet z le­wej si­ęgnął po splu­wę, wy­da­jąc tym sa­mym na sie­bie wy­rok. Lufa plu­nęła oło­wiem. Do­stał w pie­rś i po­le­ciał do wody, nim prze­brzmiał huk wy­strza­łu.

Dru­gi zy­skał przez to uła­mek se­kun­dy. Zdążył chwy­cić ręko­je­ść, wy­szarp­nąć gna­ta zza pa­ska i wy­mie­rzyć broń. Na­ci­snąć spu­stu już nie zdo­łał. Obe­rwał w brzuch. Be­be­chy mo­men­tal­nie sta­ły się po­szat­ko­wa­nym mi­ęchem. Wy­jąt­ko­wo pa­skud­na śmie­rć. Na­wet ki­lo­me­try nici chi­rur­gicz­nych nic tu nie po­mo­gą.

Na ko­niec Bau­man do­stał kol­bą w łeb, co ogłu­szy­ło ban­dy­tę i ode­bra­ło mu reszt­kę god­no­ści.

Łow­ca prze­su­nął się w bok, wpro­wa­dza­jąc ko­lej­ny na­bój do ko­mo­ry.

– Wsta­waj – po­wie­dział, gdy uznał, że Ukra­iniec do­sze­dł do sie­bie. – Nie lu­bię się po­wta­rzać.

Z gło­wy hersz­ta ban­dy cie­kła krew, spły­wa­jąc na kark, ple­cy i tors gęsto po­kry­te wi­ęzien­ny­mi dzia­ra­mi. Na jed­nym bar­ku ko­stu­cha, na dru­gim cer­kiew­na ko­pu­ła. Misz­masz sty­lów i wzo­rów.

Kaj­dan­ka­mi skuł nad­garst­ki wi­ęźnia, nie si­ląc się na de­li­kat­no­ść. To ścier­wo nie za­słu­gi­wa­ło na to, by od­dy­chać.

Za­czął się spie­szyć. Za­nim prze­ka­że Bau­ma­na po­li­cji, będzie noc.

– Jesz­cze nie jest za pó­źno, a ty nie wy­glądasz na ko­goś, kto śmier­dzi gro­szem.

– Da­ruj so­bie. – Po­ci­ągnął Ukra­ińca w stro­nę ło­dzi. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał od­pły­nąć z tego od­lu­dzia przed zmierz­chem.

– Mó­wię po­wa­żnie. Dam ci dwa razy tyle. Na­praw­dę. Nie kła­mię.

– Po­wta­rzasz się. – Ode­pchnął łódź od po­mo­stu i uru­cho­mił sil­nik.

– Mam przy­ja­ciół. Wie­lu. Na­wet nie wiesz…

– Za­mknij się.

Przez sto­sun­ko­wo krót­ką chwi­lę było ci­cho, po czym znów się za­częło.

– Sły­sza­łeś o An­to­no­wie?

– Tym kon­struk­to­rze?

– Za­baw­ny je­steś.

– A ty nie.

W pysk pró­bu­jące­go prze­kup­stwa typa wci­snął szma­tę zna­le­zio­ną na dnie ło­dzi, uci­na­jąc w ten spo­sób wszel­kie dys­ku­sje.

O pier­do­lo­nym zwy­rod­nial­cu An­to­no­wie, ow­szem, sły­szał. Gnój ter­ro­ry­zo­wał pó­łnoc­ną część sta­nu i na pew­no kum­plo­wał się z Bau­ma­nem. Może i na nie­go wkrót­ce przyj­dzie pora.

2

Gli­nia­rze na po­ste­run­ku mie­li po­nu­re gęby i nie naj­lep­sze ma­nie­ry. Dwóch z nich pa­tro­lo­wa­ło naj­bli­ższą oko­li­cę z ta­śma­mi ka­ra­bin­ków prze­wie­szo­ny­mi przez ple­cy. Same au­to­ma­ty, choć wy­ce­lo­wa­ne w dół, w ka­żdej chwi­li mo­gły zo­stać uży­te w sa­mo­obro­nie. Do­strze­gł ich, jak tyl­ko skręcił z uli­cy na par­king. W po­wie­trzu czuć było spa­le­ni­znę, co wy­da­wa­ło się dziw­ne, bo nie do­strze­gł łuny zwia­stu­jącej po­żar.

Bau­man przy wy­sia­da­niu pró­bo­wał się opie­rać, ale zo­stał spa­cy­fi­ko­wa­ny ude­rze­niem w splot sło­necz­ny i spo­tul­niał. Pro­ce­du­ra prze­ka­za­nia ogra­ni­czy­ła się do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum – iden­ty­fi­ka­cji i paru pod­pi­sów na do­ku­men­tach. Na­gro­dę po­wi­nien mieć na kon­cie w ci­ągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Nie ja­kieś drob­nia­ki, tyl­ko całe pi­ęćdzie­si­ąt ka­wa­łków.

– Gdzie tu mo­żna za­trzy­mać się na noc? – za­py­tał, gdy już zło­żył ostat­nią pa­raf­kę.

– Trzy uli­ce stąd jest ho­tel. – Po­li­cjant­ka w przy­cia­snym mun­du­rze wska­za­ła kie­ru­nek dłu­go­pi­sem. – Był jesz­cze mo­tel, ale wła­ści­ciel zban­kru­to­wał. Te­raz gnie­żdżą się tam ćpu­ny i pi­ja­cy.

Ode­szła, kręcąc wiel­kim ty­łkiem, a on wy­sze­dł, ma­jąc na­dzie­ję, że Bau­man już ni­g­dy nie po­ja­wi się w jego ży­ciu.

Wsia­dł do sa­mo­cho­du i po­je­chał w stro­nę wska­za­ną przez ko­bie­tę. Na uli­cach ruch był nie­wiel­ki, a pie­szych nie do­strze­gł pra­wie wca­le. Spe­cjal­nie go to nie dzi­wi­ło. Po pierw­sze pora już nie ta, w ciem­no­ściach ła­two o kło­po­ty, tym bar­dziej że świe­ci­ła tyl­ko co dru­ga albo i co trze­cia la­tar­nia, a po dru­gie nie było tu nic cie­ka­we­go. Mia­sto ja­kich wie­le, a przed­mie­ścia jak wszędzie. Ze trzy bary, kil­ka skle­pów, bank i fir­ma han­dlu­jąca uży­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi. To w za­sa­dzie wszyst­ko.

Za­trzy­mał wóz przy kra­wężni­ku i ro­zej­rzał się po oko­li­cy. Le­d­wie żył. Cały dzień uga­niał się za jed­nym fra­je­rem i na pa­ro­go­dzin­ną noc­ną prze­ja­żdżkę nie miał naj­mniej­szej ocho­ty.

Ho­tel na­le­żał do tych, któ­re za nie­wy­gó­ro­wa­ną cenę ofe­ru­ją mi­ni­mal­ne wy­go­dy.

Jed­ną z nich był zwy­cza­jo­wy bar tuż przy re­cep­cji.

Ode­brał klu­cze i po­sze­dł za­pchać żo­łądek. Wes­tchnął ci­ężko, gdy wkro­czył do środ­ka. Paru ko­le­siów we fla­ne­lo­wych ko­szu­lach i ogrod­nicz­kach po­pi­ja­ło bur­bo­na, wsłu­chu­jąc się w za­wo­dzące­go John­ny’ego Ca­sha.

Za­jął miej­sce przy sto­li­ku w kącie i z ulgą wy­ci­ągnął nogi. Kel­ner­ka po­ja­wi­ła się, gdy tyl­ko jego znu­dzo­ny wzrok spo­czął na sta­rej sza­fie gra­jącej.

– Pan nie­tu­tej­szy – za­ga­iła. – Za ro­bo­tą?

– Tyl­ko prze­jaz­dem – od­pa­rł, si­ląc się na uśmiech.

– Szko­da. – Żuła gumę, ma­jąc na wpół otwar­te usta. Pró­bo­wa­ła zgry­wać na­sto­lat­kę, a daw­no prze­kro­czy­ła trzy­dziest­kę. – Co po­dać?

– A co jest?

– Che­ese­bur­ger z fryt­ka­mi albo stek.

– Che­ese­bur­ger będzie OK. I colę.

– Ja­sne.

Od­ma­sze­ro­wa­ła, stu­ka­jąc bu­ta­mi na ko­tur­nie. Pew­nie chcia­ła przy­kuć jego uwa­gę. Nic z tego. Nie była w jego ty­pie. Nie zo­sta­nie jej ry­ce­rzem i nie za­bie­rze jej z tej spe­lu­ny.

Drzwia­mi od stro­ny uli­cy wto­czył się typ w brud­nych dżin­sach i woj­sko­wej kurt­ce. Dużą część jej le­we­go ręka­wa dum­nie zaj­mo­wa­ła na­szyw­ka kla­nu. Ob­ce­mu w kącie nie po­świ­ęcił wie­le uwa­gi, może dla­te­go, że ten nie był czar­ny. Zna­la­zł kum­pli i po­grążył się z nimi w ci­chej roz­mo­wie.

Dla ni­ko­go nie było ta­jem­ni­cą, że klan ostat­nio się uak­tyw­nił. Zresz­tą nie tyl­ko on. Wszel­kiej ma­ści po­pier­do­le­ńcy gro­ma­dzi­li żyw­no­ść i broń, gro­żąc rządo­wi fe­de­ral­ne­mu. Od Ala­ski po Rio Gran­de przez kraj prze­ta­cza­ła się fala nie­po­ko­jów, któ­re przy­bie­ra­ły często­kroć gwa­łtow­ny cha­rak­ter. W ze­szłym ty­go­dniu w Atlan­cie do­szło do za­mie­szek, nad któ­ry­mi po­li­cja nie po­tra­fi­ła za­pa­no­wać. Jesz­cze wcze­śniej po­dob­ne wy­stąpie­nia od­no­to­wa­no w De­tro­it, Chi­ca­go i paru mniej­szych ośrod­kach.

Gru­pa osób przy ba­rze ryk­nęła śmie­chem. Gło­wę da, że zwia­sto­wa­ło to pro­ble­my. Nie­dłu­go za­pło­nie krzyż, a ja­kaś du­szycz­ka odej­dzie w za­świa­ty.

– Jak masz na imię? – za­py­tał kel­ner­ki, gdy po­ja­wi­ła się z za­mó­wie­niem na tacy.

– Jes­sie. – Nie wy­da­wa­ła się za­sko­czo­na py­ta­niem.

– Usi­ądź. – Wska­zał miej­sce obok sie­bie.

– Nie po­win­nam.

– Pięć mi­nut ni­ko­go nie zba­wi.

Przy­sia­dła na skra­ju krze­sła po­wo­li, pod­kre­śla­jąc oci­ąga­nie, z któ­rym kłó­ci­ła się jej mowa cia­ła.

– Znasz tych ko­le­siów? – Wska­zał bro­dą na to­wa­rzy­stwo przy sto­li­ku w dru­gim ko­ńcu sali.

– Ach, oni… – Na jej twa­rzy za­go­ści­ła nie­chęć. – To Rol­son i jego ban­da. Mamy tu z nimi spo­ro kło­po­tów.

Ugry­zł che­ese­bur­ge­ra, któ­re­mu da­le­ko było do do­sko­na­ło­ści, ale przy­naj­mniej za­spo­ka­jał głód.

– Ja­kie­go ro­dza­ju?

– Nie do­my­ślasz się?

– Do­my­ślam się, że po­li­cja ma ich na oku. – Prze­łk­nął pierw­szy kęs i po­pił go colą.

– Są cwa­ni i nie­bez­piecz­ni. – Ko­bie­ta przy­su­nęła się tro­chę bli­żej, tak że po­czuł woń jej per­fum i cia­ła. – Wła­ści­wie dla­cze­go o nich py­tasz? Je­steś gli­ną?

– Nic z tych rze­czy. Po pro­stu mnie iry­tu­ją – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą. Za­sad­ni­czo po­wi­nien po­wia­do­mić ko­goś z po­ste­run­ku, że coś się kroi. Pro­blem w tym, że nie wie­dział gdzie ani kie­dy. Poza tym to nie jego zmar­twie­nie. Na­oglądał się już dość nie­go­dzi­wo­ści, by do­jść do wnio­sku, że świa­ta nie zba­wi. Na­wet tego nędz­ne­go ka­wa­łka, w ja­kim przy­szło mu ist­nieć.

– A ty? Jak mam do cie­bie mó­wić?

– Chris.

– Skąd po­cho­dzisz?

– Z Okla­ho­my.

– Wy­glądasz na po­rząd­ne­go czło­wie­ka, Chri­sie z Okla­ho­my.

– Na­wet nie wiesz, jak się my­lisz. – Za­śmiał się po­sęp­nie, roz­ba­wio­ny nie­wy­szu­ka­nym kom­ple­men­tem.

– Ko­ńczę za go­dzi­nę.

– I?

Nie była brzyd­ka, tyl­ko zmęczo­na. Ży­cie dało jej w kość. Zresz­tą tak jak im wszyst­kim. Wy­da­wa­ła się po­rząd­ną dziew­czy­ną szu­ka­jącą za­po­mnie­nia.

– Pój­dę już.

– Po­cze­kaj. – Omal nie do­tknął dło­ni Jes­sie. – Prze­pra­szam. Mia­łem ci­ężki dzień.

– To dla­te­go śmier­dzisz mu­łem?

– Cel­na uwa­ga.

Nie zdążył się prze­brać, wy­star­czy­ło mu, że spodnie i buty wy­schły w upa­le. Dziw­ne, że ktoś wy­trzy­my­wał w jego to­wa­rzy­stwie dłu­żej niż pół mi­nu­ty.

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał Rol­son, któ­ry dźwi­gnął się od sto­li­ka i ru­szył w jego stro­nę. Resz­ta jego kum­pli uci­chła, cze­ka­jąc na roz­wój wy­pad­ków. Jes­sie czmych­nęła na za­ple­cze, a on, igno­ru­jąc za­mie­sza­nie, wci­snął ostat­ni ka­wa­łek bu­łki do ust. Od­zy­skał siły. Węglo­wo­da­ny zro­bi­ły swo­je. A jed­nak tęsk­nie zer­k­nął w stro­nę lady, gdzie w szkla­nej ga­blo­cie do­strze­gł szar­lot­kę.

– My się przy­pad­kiem nie zna­my? – za­ga­dał Rol­son, wy­ma­chu­jąc przy tym ręko­ma jak ra­per na kon­cer­cie.

– Nie sądzę.

– Cze­kaj, cze­kaj, ko­goś mi przy­po­mi­nasz. Już wiem… – Uwa­ga wszyst­kich obec­nych sku­pi­ła się na we­so­łku. – …Je­steś ku­zy­nem na­sze­go pa­sto­ra.

– Nic mi o tym nie wia­do­mo – po­wie­dział ci­cho.

– Tyl­ko że on jest czar­ny. – Dłu­gie wło­sy Rol­so­na wy­sta­jące spod zru­dzia­łej bejs­bo­lów­ki przy­po­mi­na­ły strąki fa­so­li. – I lubi chędo­żyć kozy.

Zi­gno­ro­wał za­czep­kę.

– A my nie lu­bi­my, jak ja­kiś czar­nuch przy­sta­wia się do na­szych ko­biet.

To mo­gło się sko­ńczyć tyl­ko w je­den spo­sób. Tam­tych było sze­ściu, z cze­go do bit­ki przy­stąpi naj­wy­żej czte­rech. Mo­żna po­wie­dzieć, że szan­se były wy­rów­na­ne.

Rol­son tym­cza­sem, za­chęco­ny okrzy­ka­mi to­wa­rzy­szy, sta­nął tuż przy sto­li­ku i po­chy­lił się, opie­ra­jąc dło­nie o blat. Bied­ny skur­wiel. Nie wie­dział, że ma prze­sra­ne i noc spędzi w szpi­ta­lu.

Noc albo i dłu­żej.

– Bo­isz się mnie?

– Nie mam po­wo­du.

– Je­ba­ny szpi­cel. Wi­dzia­łem, jak wy­cho­dzisz z po­ste­run­ku.

To dziw­ne, bo on nic po­dej­rza­ne­go nie za­uwa­żył, a był w tym na­praw­dę do­bry. Tam­ci to przy nim ama­to­rzy. A za­tem to któ­ryś z po­li­cjan­tów mu­siał na nie­go na­ka­blo­wać. Tu­tej­szy ko­men­dant ma nie­li­chy pro­blem, sko­ro nie może li­czyć na wszyst­kich swo­ich lu­dzi.

– Za­sła­niasz mi wi­dok – burk­nął znu­dzo­ny.

– Na co?

Wska­zał na ga­blo­tę. Wci­ąż czuł głód.

– My­ślisz, że je­steś za­baw­ny?

– Ani tro­chę.

Kie­dy pi­ęść Rol­so­na wy­strze­li­ła w po­wie­trze, za­blo­ko­wał ude­rze­nie, uchwy­cił zwo­len­ni­ka bia­łej su­pre­ma­cji za kark i moc­no po­ci­ągnął, tak że typ stra­cił pod­par­cie i wy­rżnął twa­rzą o sto­lik, ła­mi­ąc nos i przy oka­zji dwa gór­ne sie­ka­cze. Łow­ca chwy­cił jego gło­wę i rąb­nął nią jesz­cze dwa razy o blat. Upew­nił się w ten spo­sób, że ta men­da przy­naj­mniej dziś już ni­ko­mu nic nie zro­bi.

Za­sko­cze­ni kum­ple znie­ru­cho­mie­li. Naj­od­wa­żniej­szy z nich, gru­bas o na­la­nej twa­rzy, pod­sko­czył jako pierw­szy. Za nim na­stęp­ni.

Roz­pra­wa z nimi była ła­twa ni­czym szcza­nie do ki­bla. Tłu­ścioch do­stał kopa mi­ędzy nogi i spo­czął na par­kie­cie zwi­ni­ęty w kłębek, co resz­cie ode­bra­ło ocho­tę na bi­ja­ty­kę. Naj­wy­ra­źniej przy­wy­kli do po­kor­niej­szych prze­ciw­ni­ków.

– Wy­jazd. – Wska­zał na drzwi. – Na ra­zie nie jest za pó­źno.

Wy­szli, choć uczy­ni­li to nie­chęt­nie.

Zja­wił się wła­ści­ciel ho­te­lu, star­szy je­go­mo­ść z wia­nusz­kiem si­wych wło­sów na ły­sym cze­re­pie. Wi­dok po­bi­tych nie zro­bił na nim wra­że­nia, naj­wy­ra­źniej to­le­ro­wał ich u sie­bie, ale nie po­dzie­lał po­glądów.

Stra­ty oka­za­ły się nie­wiel­kie. Wy­star­czy­ło za­mie­ść sko­ru­py stłu­czo­ne­go ta­le­rza i po­usta­wiać prze­wró­co­ne krze­sła, co też uczy­nio­no bez zwło­ki.

– Mogę za­dać jed­no py­ta­nie? – spy­tał ho­te­larz.

– Pro­szę.

– Dłu­go pan u nas za­ba­wi?

– Wy­je­żdżam z sa­me­go rana.

– W ta­kim ra­zie ży­czę przy­jem­nej pod­ró­ży. – Sta­ru­szek ukło­nił się sztyw­no i wy­sze­dł, naj­wy­ra­źniej uzna­jąc spra­wę za za­ła­twio­ną. Fak­tu za­jścia nikt nie zgło­si. Rol­son obe­rwał i przez na­stęp­ne dni będzie do­cho­dził do sie­bie. Dru­gi z na­past­ni­ków przez trzy dni nie wsta­nie z łó­żka, jak się już do nie­go do­wle­cze. Tak więc wszyst­ko po­zo­sta­ło w ro­dzi­nie.

Po­sze­dł do po­ko­ju, gdzie sko­rzy­stał z prysz­ni­ca i za­le­gł na koju. Na wszel­ki wy­pa­dek na szaf­ce po­ło­żył pi­sto­let. Jak to mó­wią – strze­żo­ne­go Pan Bóg strze­że. Nie spo­dzie­wał się kło­po­tów, ale czuj­nym na­le­ża­ło być za­wsze.

Jes­sie zja­wi­ła się tuż po pó­łno­cy. Roz­po­znał jej kro­ki na scho­dach, a pó­źniej na ko­ry­ta­rzu, gdy skra­da­ła się do jego po­ko­ju.

Wy­je­chał tuż po siód­mej, jesz­cze bar­dziej zmęczo­ny, niż kie­dy się kła­dł. Przed przy­jęciem na­stęp­ne­go zle­ce­nia ko­niecz­nie musi wy­po­cząć, ina­czej się wy­ko­ńczy.

3

Do­ta­rł do Sand Springs na przed­mie­ściach Tul­sy, za­nim nie­bo prze­ta­rło się po desz­czu, któ­ry spu­ścił li­to­ści­wą sza­rą kur­ty­nę na nędzę tej oko­li­cy. Od daw­na nikt tu nie sprzątał, na po­bo­czach za­le­ga­ły wra­ki sa­mo­cho­dów, a fla­gi zwi­sa­jące z masz­tów przy­po­mi­na­ły mo­kre szma­ty. Ci, któ­rzy je wy­wie­si­li, naj­wy­ra­źniej jesz­cze nie stra­ci­li złu­dzeń co do swo­jej wiel­kiej oj­czy­zny – w prze­ci­wie­ństwie do ca­łej resz­ty. To kie­dyś była po­rząd­na dziel­ni­ca, lecz ze­szła na psy. Wi­dział to ka­żdy, kto wy­ściu­biał nos poza wła­sne czte­ry ścia­ny.

Co tu mó­wić o oko­li­cy, sko­ro źle dzia­ło się z ca­łym pa­ństwem. Po­dob­no wci­ąż było naj­po­tężniej­sze na pla­ne­cie, jed­nak symp­to­my upad­ku sta­ły się tak po­wszech­ne, że tyl­ko śle­pi mo­gli ich nie za­uwa­żać. Co komu po lot­ni­skow­cach, sko­ro nie ma co wło­żyć do garn­ka? Całe ro­dzi­ny utrzy­my­wa­ły się z bo­nów żyw­no­ścio­wych, któ­re, o zgro­zo, były po­my­słem Lyn­do­na John­so­na, chy­ba naj­mniej po­pu­lar­ne­go pre­zy­den­ta w hi­sto­rii. Pod tym względem rów­nać się z nim mógł je­dy­nie Ni­xon i, być może, Do­nald Trump, choć ten ostat­ni nie po­wie­dział jesz­cze ostat­nie­go sło­wa.

Czar­ny ford crown vic­to­ria z dwo­ma fa­ce­ta­mi w środ­ku rzu­cił mu się w oczy, gdy tyl­ko skręcił w uli­cę, przy któ­rej miesz­kał. Sta­nęli le­d­wie dwa­dzie­ścia jar­dów od jego domu i wca­le się nie kry­li, że nań cze­ka­ją. Ra­czej za­tem nie chcie­li go od­strze­lić, już szyb­ciej po­ga­dać.

Za­par­ko­wał na pod­je­ździe do ga­ra­żu i skie­ro­wał się do drzwi. Tam­ci ani drgnęli. Jak miło z ich stro­ny. Nie prze­jął się nimi i wsze­dł do środ­ka.

Par­te­ro­wy dom na­le­żał do naj­mniej­szych w dziel­ni­cy, a i tak był nie­co za duży jak na jego po­trze­by, z kil­ku po­ko­jów w ogó­le nie ko­rzy­stał. Przy jego try­bie ży­cia cha­łu­pa spra­wia­ła na­wet pe­wien kło­pot, nie­mniej przy­zwy­cza­ił się do niej, a wręcz lu­bił to miej­sce. Na­dal było tu ca­łkiem przy­jem­nie. La­tem sia­dał na we­ran­dzie i ga­pił się przed sie­bie, po­pi­ja­jąc piwo. Kie­dyś znał wszyst­kich sąsia­dów, na­wet dal­szych, obec­nie tyl­ko kil­ku. Kwar­tał da­lej po­li­cja zli­kwi­do­wa­ła spo­rą wy­twór­nię mety. To było w grud­niu, a w stycz­niu na­pad­ni­ęto na po­bli­ską sta­cję ben­zy­no­wą i zra­bo­wa­no dzien­ny utarg. Spraw­cy zbie­gli. Przy­kra spra­wa.

Zaj­rzał do lo­dów­ki. Zu­pe­łnie za­po­mniał o pro­wian­cie. Po po­łud­niu wy­bie­rze się do mar­ke­tu i uzu­pe­łni za­pa­sy. Na ra­zie za­pa­rzył so­bie kawę i włączył kom­pu­ter. Ko­le­sie z for­da wci­ąż się nie po­ja­wia­li. Ich spra­wa, on miał czas.

Prze­lew już przy­sze­dł. Całe pi­ęćdzie­si­ąt ka­wa­łków uzu­pe­łni­ło jego kon­to. Mógł za to spo­koj­nie prze­trwać rok, je­śli nie będzie sza­stał for­są na lewo i pra­wo.

Wyj­rzał przez ża­lu­zje. Wóz wci­ąż tkwił w tym sa­mym miej­scu. Naj­wy­ra­źniej na coś lub na ko­goś jesz­cze cze­ka­li.

Przej­rzał ra­chun­ki i do­ko­nał naj­pil­niej­szych prze­le­wów. Po dzie­si­ęciu mi­nu­tach po­czuł znu­że­nie całą tą biu­ro­kra­cją. Prze­ci­ągnął się i po­sze­dł zro­bić so­bie do­lew­kę.

Wła­śnie uzu­pe­łniał wodę w eks­pre­sie, gdy od stro­ny uli­cy dał się sły­szeć nad­je­żdża­jący sa­mo­chód. Przy­je­chał ten, na któ­re­go cze­ka­li. I on, i ci dwaj w for­dzie. Był na­wet cie­kaw, kto za­dał so­bie tyle tru­du.

Usły­szaw­szy pu­ka­nie, od­cze­kał chwi­lę i po­sze­dł otwo­rzyć. Na gan­ku stał dys­tyn­go­wa­ny mężczy­zna w dro­gim ciem­nym gar­ni­tu­rze. Na bank praw­nik. Za nim cza­ili się ochro­nia­rze.

– Pan Chris Carl­son? – spy­tał gość.

– We wła­snej oso­bie.

– Czy mogę panu za­jąć parę mi­nut?

– Pro­szę.

Praw­nik prze­kro­czył próg. Go­ry­le na­wet nie pró­bo­wa­li pchać się do środ­ka. I tak by ich nie wpu­ścił, ale przy­naj­mniej po­sia­da­li wy­czu­cie.

– W sa­lo­nie będzie nam wy­god­nie. – Wska­zał kie­ru­nek. – Kawy?

– Dzi­ęku­ję. Ra­czej nie za­ba­wię dłu­go.

Usie­dli. On na ka­na­pie, gość sztyw­no na skra­ju fo­te­la. Roz­glądał się przy tym uwa­żnie, lu­stru­jąc po­miesz­cze­nie. Je­że­li li­czył na wi­szące na ścia­nie ob­ra­zy Edwar­da Hop­pe­ra, to sro­dze się za­wió­dł.

– Co pana spro­wa­dza? – Carl­son za­ło­żył nogę na nogę, ani na chwi­lę nie spusz­cza­jąc wzro­ku z twa­rzy ko­lej­ne­go, jak się zda­wa­ło, zle­ce­nio­daw­cy. Fa­cet prze­kro­czył sze­śćdzie­si­ąt­kę, był chu­dy i pe­łen god­no­ści jak kla­sy­cy­stycz­na rze­źba.

– Na­zy­wam się Sinc­la­ir i re­pre­zen­tu­ję pana Ja­me­sa Ro­ber­ta Atwo­oda.

Je­że­li na­zwi­sko wła­ści­cie­la North Te­xas Gas & Oil Com­pa­ny mia­ło po­wa­lić Carl­so­na na obie ło­pat­ki, to Sinc­la­ira spo­tka­ło ko­lej­ne roz­cza­ro­wa­nie.

– Pan Atwo­od nie mógł po­fa­ty­go­wać się oso­bi­ście?

– Nie. – Sinc­la­ir wes­tchnął ci­ężko ni­czym oso­ba sto­jąca nad gro­bem. – Ale mo­je­mu sze­fo­wi bar­dzo za­le­ży na spo­tka­niu z pa­nem i roz­mo­wie w czte­ry oczy.

– Za­tem nic nie stoi na prze­szko­dzie, tyl­ko…

– Ro­zu­miem, że pana czas jest cen­ny. – Me­ce­nas si­ęgnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, skąd wy­ci­ągnął gru­bą ko­per­tę. – Pięć ty­si­ęcy go­tów­ką.

– Za co? – za­py­tał łow­ca, nie wy­ko­nu­jąc naj­mniej­sze­go ru­chu.

– Po­wiedz­my, że cho­dzi o kon­sul­ta­cje.

– Mam wol­ny przy­szły czwar­tek.

Sinc­la­ir za­ka­słał, kry­jąc za­sko­cze­nie. Wi­docz­nie spo­dzie­wał się wi­ęk­sze­go en­tu­zja­zmu.

– No tak, ale sa­mo­lot cze­ka.

– Na kogo?

– Na mnie, na pana. Jesz­cze dziś od­sta­wi­my pana z po­wro­tem.

Zer­k­nął na ko­per­tę. Pięć ty­si­ęcy za dzień pra­cy? Taka staw­ka nie zda­rza­ła się często. Bau­man to wy­jątek. Z dru­giej jed­nak stro­ny spra­wa śmier­dzia­ła na ki­lo­metr. Spo­ro tru­du so­bie za­da­li ci lu­dzie. Na­mie­rzy­li, od­cze­ka­li, wa­ro­wa­li pod drzwia­mi może na­wet przez te czte­ry dni jego nie­obec­no­ści, żeby nie­zwłocz­nie po po­wro­cie zja­wił się Sinc­la­ir i wy­ci­ągnął z kie­sze­ni kil­ka pa­to­li na za­chętę. Dla­cze­go tak im za­le­ży?

Atwo­od był dość bo­ga­ty, by za­trud­nić ka­żde­go spe­cja­li­stę, ja­kie­go chciał. Wia­do­mo było, że sta­ruch pra­wie wca­le nie kon­tak­tu­je się ze świa­tem ze­wnętrz­nym, ukry­ty w jed­nej z licz­nych re­zy­den­cji. Fama gło­si­ła, że na sta­ro­ść zu­pe­łnie zdzi­wa­czał, jak, nie przy­mie­rza­jąc, Ho­ward Hu­ghes. Je­że­li to istot­nie on wy­słał Sin­cla­ira, to cze­go chce od skrom­ne­go he­adhun­te­ra ży­jące­go na gra­ni­cy pra­wa?

Carl­son nie­daw­no prze­kro­czył czter­dziest­kę. Po­dob­no to data gra­nicz­na. On tego nie czuł. Ro­bił swo­je. Szczu­pły i ra­czej nie­wy­so­ki, ci­ężko pra­co­wał, pró­bu­jąc utrzy­mać się na po­wierzch­ni.

Po­dra­pał się po bro­dzie, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji.

– Kon­sul­ta­cje?

– Ni mniej, ni wi­ęcej. – Sinc­la­ir ener­gicz­nie po­ki­wał gło­wą. – Wy­łącz­nie. Nie po­no­si pan naj­mniej­sze­go ry­zy­ka, nie ma czym się nie­po­ko­ić.

– Od­no­szę wra­że­nie, że samo za­pro­sze­nie do pana Atwo­oda może nie­po­ko­ić, a na pew­no dzi­wić, czyż nie?

Praw­nik chrząk­nął, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.

– I nie zo­sta­wi­cie mnie na po­bo­czu dro­gi, że­bym sam wra­cał do domu? – spy­tał z głu­pia frant, jak­by taka de­kla­ra­cja mia­ła ja­kąś war­to­ść.

– Za­pew­niam, że tak się nie sta­nie.

– Do­brze. W ta­kim ra­zie spraw­dźmy, cze­go pan Atwo­od ode mnie chce.

4

Po star­cie z lot­ni­ska w Tul­sie pry­wat­ny od­rzu­to­wiec po­le­ciał na za­chód. Wi­ęk­szą część pod­ró­ży Carl­son prze­spał, co było tym ła­twiej­sze, że Sinc­la­ir nic nie mó­wił, a dwaj ochro­nia­rze w ogó­le nie wsie­dli do sa­mo­lo­tu. Obu­dził się do­pie­ro, gdy scho­dzi­li do lądo­wa­nia. Przez okien­ko wi­dział pa­stwi­ska, lasy i góry. Je­że­li mia­łby zga­dy­wać, to zna­la­zł się w Ko­lo­ra­do.

Gul­fstre­am G550 gład­ko przy­zie­mił i wy­ha­mo­wał tuż przed ko­ńcem do­syć krót­kie­go pasa. Za­raz pod­je­chał sa­mo­chód. Po­zo­stał im ostat­ni od­ci­nek do po­ko­na­nia.

– Wie­le sły­sza­łem o panu Atwo­odzie – za­ga­ił roz­mo­wę Carl­son.

– Co mia­no­wi­cie?

– Że jest eks­cen­try­kiem – ujął to najła­god­niej, jak po­tra­fił.

– Nie bar­dziej niż ka­żdy z nas.

– Tyl­ko że for­sy ma jak lodu.

– Do for­tu­ny do­sze­dł uczci­wą pra­cą.

– Czy ja twier­dzę, że jest ina­czej?

Ran­czo znaj­do­wa­ło się u kra­ńca roz­le­głej do­li­ny. Dom i ota­cza­jące go za­bu­do­wa­nia, choć duże, gu­bi­ły się w prze­strze­ni. Obok wy­bie­gu dla koni sta­ło parę sa­mo­cho­dów, prze­wa­żnie SUV-ów i pick-upów. Z pra­wej stro­ny, tuż za staj­nią, do­strze­gł śmi­gło­wiec. Nie do­strze­gł za to ani jed­ne­go czło­wie­ka.

Sinc­la­ir od­był krót­ką roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną, cze­muś tam przy­tak­nął i za­pro­wa­dził go do bi­blio­te­ki, ka­żąc po­cze­kać.

Chris roz­sia­dł się swo­bod­nie na ka­na­pie opo­dal re­ga­łów i wbił wzrok w su­fit.

Co tu ro­bił?

Czuł się wy­nie­sio­ny z kom­plet­nej ni­co­ści na pie­de­stał, a nie­po­kój wal­czył w nim z czy­stą cie­ka­wo­ścią. To ocze­ki­wa­nie za­pew­ne nie po­trwa dłu­go, sko­ro za­da­no so­bie tyle tru­du, by go tu spro­wa­dzić. Do­cho­dzi­ła osiem­na­sta. Przy­naj­mniej nie był głod­ny. W sa­mo­lo­cie, nim za­snął, zja­dł so­lid­ny po­si­łek.

– Prze­pra­szam, że mu­siał pan cze­kać.

Czło­wiek, któ­ry po­ja­wił się w bi­blio­te­ce, mu­siał być JRA we włas­nej oso­bie. Nie tak go so­bie wy­obra­żał. Atwo­od na pew­no prze­kro­czył sie­dem­dzie­si­ąt­kę, ale wie­ku po nim nie było wi­dać. Ciem­ne wło­sy tyl­ko na skro­niach przy­pró­szy­ła si­wi­zna, twarz miał po­ci­ągłą i szczu­płą. Moc­no opa­lo­ne dło­nie kon­tra­sto­wa­ły z bia­łą ko­szu­lą. Uścisk dło­ni też był ni­cze­go so­bie. To dziw­ne, ale po raz pierw­szy od bar­dzo dłu­gie­go cza­su do­pa­dło Chri­sa po­de­ner­wo­wa­nie.

Przez mo­ment przy­gląda­li się so­bie na­wza­jem, po­rów­nu­jąc ocze­ki­wa­nia z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Nic się nie sta­ło – od­pa­rł Carl­son, sia­da­jąc tym ra­zem w bar­dziej przy­zwo­itej po­zy­cji.

– Na­sze spo­tka­nie nie jest przy­pad­ko­we. Od daw­na po­szu­ki­wa­łem ko­goś ta­kie­go jak pan – za­czął Atwo­od lek­ko ochry­płym gło­sem. – Po­py­ta­łem tu i tam. Wszy­scy byli zgod­ni…

– Wszy­scy?

– Ma pan wie­lu fa­nów, że tak po­wiem. To ra­czej nie­zwyk­łe w dzi­siej­szych cza­sach. Sam wi­ce­dy­rek­tor wy­po­wia­dał się o panu w sa­mych su­per­la­ty­wach. Och, za­nu­dzam… Coś moc­niej­sze­go?

– Kro­pel­kę – przy­tak­nął.

Do­stał so­lid­ną por­cję ir­landz­kiej whi­skey. Atwo­od pił to samo.

– Naj­lep­szy agent te­re­no­wy, ja­kie­go biu­ro mia­ło od lat. Wy­kry­wal­no­ść prze­stępstw pra­wie sto pro­cent. Dok­to­ra­ty z psy­cho­lo­gii be­ha­wio­ral­nej i so­cjo­lo­gii. – Go­spo­darz re­cy­to­wał do­ssier Carl­so­na bez za­jąk­ni­ęcia. – God­ne po­dzi­wu. Do­sta­wał pan naj­trud­niej­sze spra­wy i do­pro­wa­dzał prze­stęp­ców przed sąd.

– A na ko­niec wy­rzu­co­no mnie z biu­ra na zbi­ty pysk. Tur­ner, któ­ry rze­ko­mo tak mnie ceni, uczy­nił to z dzi­ką roz­ko­szą.

– Nie mógł po­stąpić ina­czej.

– Za sta­ry je­stem na ta­kie baj­ki.

– Po pro­stu nie wszyst­ko jest ta­kie, jak się panu wy­da­je. – At­wood umo­czył usta w kie­lisz­ku, mru­żąc przy tym oczy.

– Pa­ński praw­nik wspo­mniał o kon­sul­ta­cjach – spró­bo­wał prze­jść do sed­na.

– To praw­da. Mia­łbym dla pana pra­cę.

– Mia­no­wi­cie?

– Chcia­łbym wie­dzieć, kto nam to zro­bił. – Sta­rzec spo­sęp­niał.

– Ale co ta­kie­go?

– To. To wszyst­ko, prze­cież pan wie.

Prze­sta­ło być za­baw­nie. Wła­ści­wie to na­brał ocho­ty, by wstać i wy­jść. Mógł się cze­goś po­dob­ne­go spo­dzie­wać.

– Miło było.

– Ależ pan w go­rącej wo­dzie kąpa­ny.

– Tu jest for­sa, któ­rą do­sta­łem. Nic nie bra­ku­je. – Wy­jął ko­per­tę z kie­sze­ni i po­ło­żył na sto­li­ku. – Le­piej będzie, jak się po­że­gna­my.

Wo­lał sa­mot­ny marsz przez te pust­ko­wia niż spędze­nie tu ko­lej­nej go­dzi­ny.

– Je­stem sta­rym czło­wie­kiem i nie­wie­le ży­cia mi po­zo­sta­ło. – Atwo­od przy­jął wy­buch Chri­sa z obo­jęt­no­ścią. – Ci­ężko pra­co­wa­łem, od­pro­wa­dza­łem po­dat­ki i na­dal ko­cham swój kraj. My­ślę, że to nas łączy. My nie ole­wa­my rze­czy­wi­sto­ści, w ja­kiej przy­szło nam żyć.

– A co?

– My ją kszta­łtu­je­my. Le­piej, go­rzej, ale podąża­my na­przód, rzad­ko ogląda­jąc się za sie­bie. Wi­dział pan tę do­li­nę. Czym by­ła­by bez nas?

– Re­zer­wa­tem przy­ro­dy – od­rze­kł bez za­sta­no­wie­nia.

– Być może. Albo też cwa­ny de­we­lo­per wy­ku­pi­łby ją na włas­ność i po­sta­wił ho­tel.

– Wte­dy mo­gły­by ją po­dzi­wiać tłu­my, a nie jed­na oso­ba.

– Ma pan wy­jąt­ko­we po­czu­cie hu­mo­ru.

– A pan do ma­jąt­ku do­sze­dł przez wy­jąt­ko­we zbie­gi oko­licz­no­ści.

Atwo­od do­pił drin­ka i za­raz na­lał so­bie ko­lej­ne­go.

– W na­szym ży­ciu nie li­czy­my na przy­pa­dek.

– Te się jed­nak zda­rza­ją – od­pa­rł Chris, nie bar­dzo wie­dząc, do cze­go ta cała roz­mo­wa zmie­rza.

Miał po­pro­wa­dzić do­cho­dze­nie prze­ciw­ko ca­łe­mu świa­tu? Ab­surd.

– Wi­dzi pan ten ob­raz?

Nad ko­min­kiem w rogu bi­blio­te­ki wi­siał por­tret mło­dej ko­bie­ty. Wcze­śniej nie zwró­cił na nie­go uwa­gi.

– To moja wnucz­ka. Ro­xa­ne. My­śla­łem, że zo­sta­wię jej wszyst­ko, co mam. Sta­ry głu­piec ze mnie.

– Co się z nią sta­ło? – za­py­tał Chris ostro­żnie.

– To samo co z całą masą in­nych, któ­rzy zmar­li pod­czas pan­de­mii. – Atwo­od wzru­szył ra­mio­na­mi. – Jej grób jest dwie­ście jar­dów stąd. Przy­naj­mniej tyle mo­głem dla niej zro­bić. Cho­dzę tam co­dzien­nie i za­sta­na­wiam się, jak do tego do­szło. Za­ka­zi­ły się mi­lio­ny. Pew­nie ni­g­dy się nie do­wie­my, ilu było ich do­kład­nie, tak samo jak tych, któ­rzy od nas ode­szli. Set­ki ty­si­ęcy cho­rych po­zo­sta­ło z po­wi­kła­nia­mi może na całe ży­cie. Jak do tej pory nie zna­le­zio­no win­nych. Nie wku­rza to pana?

– Pan­de­mii nikt nie mógł prze­wi­dzieć.

– Po­wta­rza pan ar­gu­men­ty, któ­re nie­wie­le mają wspól­ne­go z praw­dą. Ktoś ten wi­rus wy­my­ślił, stwo­rzył, tak twier­dzą spe­cja­li­ści: za­pro­gra­mo­wał, a pó­źniej sze­ro­ko otwo­rzył drzwi la­bo­ra­to­rium i wy­pu­ścił to cho­ler­stwo na ze­wnątrz.

– Przy­pa­dek.

– Wąt­pię. Ale je­śli na­wet, to chcę się upew­nić. Chcę po­znać praw­dę.

– Je­że­li tak, to pro­szę mi wy­ba­czyć okre­śle­nie, ale jest pan idio­tą. – Mu­siał to po­wie­dzieć, ina­czej się nie dało. – To do­me­na rządu. Agen­cji wy­wia­dow­czych mamy od cho­le­ry. Może coś mają, ale wąt­pię, by chcie­li po­dzie­lić się swo­ją wie­dzą aku­rat ze mną. Już prędzej z pa­nem.

Atwo­od, gdy mu się uwa­żnie przyj­rzał, nie wy­glądał na zra­żo­ne­go od­mo­wą. Chwi­lę po­mil­czał, wpa­tru­jąc się w okno.

– Czy to ozna­cza, że zbrod­nia ma zo­stać nie­uka­ra­na?

– Nie bar­dzo ro­zu­miem, kogo chce pan po­sta­wić przed sądem. Na­ukow­ców? La­bo­ran­tów? Le­ka­rzy?

– Ka­żde­go, kto ma­czał w tym pal­ce.

– Nie­re­al­ne. To na­wet pana prze­ra­sta, i to o parę dłu­go­ści.

– Gdy­by tak w isto­cie było, nie za­wra­ca­łbym ni­ko­mu gło­wy.

– Win­nym, na­wet je­że­li tacy są, nie spad­nie włos z gło­wy. Mogę to za­gwa­ran­to­wać.

Kie­dyś czas dzie­lił się na ten przed woj­ną i po niej, te­raz ‒ na przed po­ja­wie­niem się wi­ru­sa i po wy­bu­chu epi­de­mii. Za­ostrzy­ła się woj­na go­spo­dar­cza po­mi­ędzy Sta­na­mi, Azją i Eu­ro­pą. Kry­zys wci­ąż się po­głębiał. Za­nim wyj­dą na pro­stą, upły­ną lata, tyl­ko czy wte­dy wci­ąż będą po­tęgą, z któ­rą trze­ba się li­czyć?

– Moja pro­po­zy­cja jest na­stępu­jąca. – Atwo­od mó­wił ci­cho i spo­koj­nie. – Wy­tro­pi pan oso­by od­po­wie­dzial­ne za za­ist­nia­łe nie­do­ci­ągni­ęcia i spo­rządzi ra­port.

– U nas, w kra­ju?

– U nas, w Chi­nach. Gdzie tyl­ko znaj­dą się win­ni. Nie ob­cho­dzi mnie, kim są ani ja­kie sta­no­wi­ska zaj­mu­ją. Je­że­li prze­wod­ni­czący Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Chin był w to za­mie­sza­ny, to nie na­le­ży tego ukry­wać.

– Śledz­two w Chi­nach to ab­surd. A u nas? Pra­wie pew­nym oska­rżo­nym by­łby De­par­ta­ment Zdro­wia albo i pre­zy­dent. Chce pan pod­wa­żyć fun­da­men­ty, na któ­rych opie­ra się nasz sys­tem? Ni­ko­mu się to jesz­cze nie uda­ło.

– Dla­cze­go?

Chris uznał py­ta­nie za głu­pie.

– Bo to za­la­tu­je re­wo­lu­cją.

– Może tego wła­śnie nam trze­ba.

Na ta­kie stwier­dze­nie nic nie od­rze­kł. Do­pie­ro po chwi­li pod­jął:

– Mam to zro­bić sam? Bez po­mo­cy? Ze swo­je­go biu­ra w Sand Springs? Do tego po­trze­ba ze­spo­łu lu­dzi, agen­tów, szpie­gów, tech­ni­ki ope­ra­cyj­nej, dia­bli wie­dzą cze­go jesz­cze.

– Pro­szę do­brać so­bie lu­dzi. Kosz­ty nie mają zna­cze­nia. Wła­sną gażę usta­li pan sam.

– Chy­ba pan nie zro­zu­miał. – Chris szy­ko­wał się do wy­jścia. – Wszyst­kie pie­ni­ądze świa­ta ni­cze­go tu nie zmie­nią. Za­da­nie jest nie­wy­ko­nal­ne. Mogę przed­sta­wić ab­sur­dal­ne dane, któ­re i tak będą nie do spraw­dze­nia. Przy oka­zji na­ba­wi­my się kło­po­tów. I to gi­gan­tycz­nych. Oni nam tego nie da­ru­ją, kim­kol­wiek są.

– Boi się pan?

– Nie o to cho­dzi. Pro­ble­my, z ja­ki­mi przyj­dzie nam się zmie­rzyć, będą ogrom­ne, a ko­niec… – po­szu­kał od­po­wied­nie­go sło­wa – …nie­pew­ny.

– Mimo wszyst­ko chcia­łbym, żeby pan spró­bo­wał. We wszyst­kich dzia­ła­niach ma pan wol­ną rękę. Do ni­cze­go nie będę się wtrącał i przyj­mę ka­żdy wy­nik, ja­ki­kol­wiek by on nie był.

– Pi­ęk­nie. Ale nie zo­sta­wię pana z ni­czym. Znaj­dę parę osób, któ­re po­dej­mą się tej ro­bo­ty – po­wie­dział Chris znu­żo­nym gło­sem. – Mogę przed­sta­wić li­stę jesz­cze dziś. Z tym nie będzie pro­ble­mu. Gra­tis.

Atwo­od pod­pa­rł gło­wę. Wi­dać było, że ar­gu­men­ty Carl­so­na do nie­go nie tra­fia­ją.

– Jak się panu wy­da­je, czym zaj­mo­wa­łem się przez osta­nie mie­si­ące?

– Po­jęcia nie mam.

– Przy­go­to­wa­łem so­bie taką li­stę już wcze­śniej. Oprócz pana znaj­do­wa­ło się tam dzie­wi­ęcio­ro in­nych kan­dy­da­tów, ich re­fe­ren­cje były nie­na­gan­ne. I wie pan co? Od­pa­dli. Naj­lep­szy z nich nie był na­wet w po­ło­wie tak sku­tecz­ny jak pan.

Chris wstał. Wy­słu­chał, co miał wy­słu­chać, i na tym ko­niec. Dal­sza roz­mo­wa do ni­cze­go nie pro­wa­dzi­ła. Nie zgo­dzi się na ofer­tę Atwo­oda.

– Ży­czę po­wo­dze­nia.

Zda­je się, że znów nie po­ło­ży się spać we wła­snym łó­żku. Ile mil mo­gło dzie­lić go od cy­wi­li­za­cji? Dzie­si­ęć? Pi­ęt­na­ście? Na pew­no obe­trze nogi, za­nim tam do­trze. Do­brze, jak wró­ci do domu za trzy dni.

Kie­dy już stał w pro­gu, usły­szał głos mi­liar­de­ra:

– Spra­wię, by Har­pe­ra do­si­ęgła spra­wie­dli­wo­ść. Do­sta­nie go pan na tacy. Obie­cu­ję. Wiem, gdzie prze­by­wa i kto się z nim kon­tak­tu­je.

– Tyle to i ja wiem. – Carl­son się od­wró­cił.

– Ale nie może go pan tknąć. A ja mogę. Mam taką mo­żli­wo­ść.

– To by­dlę już daw­no po­win­no zdech­nąć. – Sło­wa z tru­dem prze­ci­ska­ły się przez gar­dło Chri­sa.

– To te­raz pan wie, jak ja się czu­ję.

Przez Sa­mu­ela Har­pe­ra wy­le­ciał z ro­bo­ty. Oka­zał się za krót­ki na afe­rę, któ­ra się szy­ko­wa­ła. Spra­wa z Har­pe­rem mia­ła być ostat­nią przed awan­sem na sze­fa biu­ra te­re­no­we­go. Zło wcie­lo­ne w cza­ru­jące­go le­ka­rza nie po­zwa­la­ło Chri­so­wi za­snąć, dręcząc go co noc.

Wszyst­ko za­częło się od zna­le­zie­nia nad brze­giem Po­to­ma­cu zwłok dwu­na­sto­let­niej Ann Wil­son. Trup jak trup. Wi­dział nie­jed­ne­go, z tą ró­żni­cą, że tym ra­zem z cia­ła usu­ni­ęto or­ga­ny we­wnętrz­ne – płu­ca, ser­ce, wątro­bę, ner­ki – sło­wem to, co da­wa­ło się wy­ko­rzy­stać. Od po­cząt­ku wie­dział, że na jed­nym dziec­ku się nie sko­ńczy.

W ci­ągu dwóch i pół roku w trzech sta­nach, Ma­ry­land, Pen­syl­wa­nii i Wir­gi­nii, za­gi­nęło łącz­nie czter­dzie­ści dzie­wi­ęć na­sto­la­tek. Od­na­le­zio­no cia­ła po­ło­wy z nich. W nie­któ­rych przy­pad­kach były to je­dy­nie frag­men­ty, jak noga czy dłoń. Dziew­czy­ny gi­nęły, a śledz­two ugrzęzło w miej­scu. Co gor­sza, już na sa­mym jego po­cząt­ku Chris na­brał prze­ko­na­nia, że ktoś pró­bu­je kryć spraw­cę i jest to oso­ba z sa­mej góry jego fir­my. W ta­jem­ni­cy za­czął prze­świe­tlać sze­fów biu­ra, grze­bi­ąc nie tyl­ko w ogól­nie do­stęp­nych ma­te­ria­łach. Gdy nic nie zna­la­zł, roz­sze­rzył krąg po­dej­rza­nych i szyb­ko wy­szło na jaw, że je­den z ku­zy­nów pro­ku­ra­to­ra ge­ne­ral­ne­go ma śmier­tel­nie cho­rą cór­kę. Szan­se na wy­zdro­wie­nie były mi­ni­mal­ne, lecz oto na­stąpił cud: dziec­ko wy­zdro­wia­ło. Spraw­cą owe­go fe­no­me­nu oka­zał się bły­sko­tli­wy dok­tor me­dy­cy­ny Sa­muel Har­per.

Bez­na­dziej­nych przy­pad­ków, któ­re z suk­ce­sem wy­le­czył cza­ru­jący, elo­kwent­ny i co­raz bo­gat­szy le­karz, było kil­ka­dzie­si­ąt, i to tych po­twier­dzo­nych. Za to kli­ni­ka, któ­rą za­rządzał, oka­za­ła się nie do prze­świe­tle­nia. Wszel­kie do­ku­men­ty do­ty­czące dzia­łal­no­ści utaj­nio­no. Sa­me­go Har­pe­ra re­pre­zen­to­wa­ła naj­lep­sza kan­ce­la­ria praw­na na za­chod­nim wy­brze­żu. Za dzień ci aro­gan­ci bra­li tyle, ile Carl­son za­ra­biał przez rok.

Im bar­dziej in­te­re­so­wał się te­ma­tem, tym bar­dziej at­mos­fe­ra wo­kół nie­go gęst­nia­ła. Na­po­tkał nie­wi­dzial­ny mur, któ­re­go nie po­tra­fił sfor­so­wać. Po­ja­wi­ły się na­ci­ski i su­ge­stie, że ma so­bie od­pu­ścić. Z po­cząt­ku nic ofi­cjal­ne­go, ta­kie tam nie­do­po­wie­dze­nia, pó­źniej jaw­ne gro­źby. Wkur­wił się, gdy pod­su­ni­ęty myl­ny trop do­pro­wa­dził do oso­by, któ­ra nie­wie­le mia­ła wspól­ne­go z tym wszyst­kim, ide­al­nie pa­su­jącej opi­nii pu­blicz­nej, ty­po­we­go ko­zła ofiar­ne­go, oczy­wi­ście za­strze­lo­ne­go pod­czas pró­by za­trzy­ma­nia.

Nie dał się wma­new­ro­wać w ten wątek. Do­szło wów­czas do ma­łe­go spi­ęcia z Ala­nem Tur­ne­rem i nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a trza­snąłby sa­me­go za­stęp­cę dy­rek­to­ra w pysk. Po za­jściu wie­dział, że nie ma cze­go da­lej szu­kać w biu­rze. Zwol­nił się. Jak się oka­za­ło, w samą porę. Parę ty­go­dni pó­źniej wszyst­ko za­częło się sy­pać.

Atwo­od wstał i pod­sze­dł do ozdob­nej ko­mo­dy. Otwo­rzył jed­ną z sza­fek i wy­jął pla­sti­ko­wą tecz­kę.

– Pro­szę przej­rzeć.

Nie cier­piał, gdy z nim tak po­gry­wa­no. Me­to­da kija i mar­chew­ki sła­bo na nie­go dzia­ła­ła. To była mar­chew­ka. Co oka­że się pa­łką?

Cie­ka­wo­ść zwy­ci­ęży­ła. Do­rwał się do ma­te­ria­łów z za­pa­łem, ja­kie­go u sie­bie nie po­dej­rze­wał.

– Skąd pan to ma? – za­py­tał, prze­rzu­ca­jąc po­szcze­gól­ne do­ku­men­ty, prze­wa­żnie ko­pie kart pa­cjen­tów.

– Ze­bra­łem.

– W jaki spo­sób?

– Gdy­bym to panu po­wie­dział, mu­sia­łbym pana za­bić – par­sk­nął Atwo­od mi­ęk­ko.

– Bar­dzo za­baw­ne. – Chri­so­wi nie było do śmie­chu. Czy­tał właś­nie li­stę scho­rzeń pi­ęćdzie­si­ęcio­let­nie­go po­ten­ta­ta fi­nan­so­we­go z Wall Stre­et. Ci­ągnęła się w nie­sko­ńczo­no­ść. Mar­sko­ść wątro­by to naj­mniej­szy z pro­ble­mów. Pra­wie zde­chł. A jed­nak wy­zdro­wiał. Nowa wątro­ba to ist­ny dar losu. Ale ten kon­kret­ny los miał na­zwi­sko… Naj­wi­docz­niej Har­per lu­bił ba­wić się w Boga. Prze­szcze­pu nie daje się za­ła­twić od ręki, a tu pro­szę, cuda się zda­rza­ją.

– Prze­ku­pi­łem jed­ne­go z pra­cow­ni­ków kli­ni­ki. Nie musi pan wie­dzieć któ­re­go – wy­ja­wił naf­ciarz już po­wa­żnym to­nem.

– Dla­cze­go… cia­ła nie są uty­li­zo­wa­ne? Nie ma ciał, nie ma do­wo­dów – po­wie­dział Chris bar­dziej do sie­bie niż do Atwo­oda.

– To, zda­je się, bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne. Har­per jest, jak by to po­wie­dzieć, so­cjo­pa­tą? Krążą słu­chy, że dręczy daw­ców przed śmier­cią.

Daw­cy? Do­szło do tego, że o wy­pa­tro­szo­nych na­sto­lat­kach mówi się daw­cy? Ja­kich podłych cza­sów do­cze­ka­li.

– Na­wet z tym, co tu jest – wska­zał na tecz­kę – a są to je­dy­nie po­szla­ki, nic nie wskó­ra­my. Sąd od­rzu­ci ka­żdy wnio­sek.

– A kto każe iść panu z tym do sądu? – Mina Atwo­oda się wy­dłu­ży­ła. – Sądy są dla ma­lucz­kich. Czyż nie tak? Mnie się wy­da­je, że to, co pan przed sobą ma, to je­dy­nie po­twier­dze­nie wcze­śniej­szych do­my­słów. Har­per jest ostro­żny. W do­ku­men­tach me­dycz­nych nie znaj­dzie­my nic, co mo­gło­by świad­czyć prze­ciw­ko nie­mu.

– W ta­kim ra­zie co mam z tym zro­bić?

– Nie mu­szę chy­ba wy­ja­śniać?

Od kie­dy zo­stał łow­cą, wy­zbył się skru­pu­łów. Czy­stą przy­jem­no­ścią było czysz­cze­nie świa­ta z ta­kich skur­wie­li.

I tu zna­la­zł się ha­czyk albo pa­łka, jak kto woli. Atwo­od będzie wie­dział, kto roz­pra­wił się z Har­pe­rem.

Dys­tyn­go­wa­ny star­szy pan, jak­by od­czy­tu­jąc jego my­śli, uś­miech­nął się pó­łgęb­kiem.

– Nasz sza­now­ny dok­tor wy­je­chał z kra­ju.

– Gdzie te­raz kroi lu­dzi?

– W Mek­sy­ku. Nie bra­ku­je tam osób chcących pod­re­pe­ro­wać wła­sne zdro­wie.

Jed­na myśl nie da­wa­ła mu spo­ko­ju – sam prze­szczep, wy­ko­na­ny le­gal­nie czy też nie, to tyl­ko prze­szczep. Mo­żna wy­je­chać do ja­kie­goś bied­ne­go kra­ju i tam za­ła­twić spra­wę od ręki. Daw­ców, tych świa­do­mych, chcących za­ro­bić parę do­lców, i tych nie­świa­do­mych, jak to się dzia­ło za spra­wą dok­tor­ka, nie bra­ko­wa­ło. Co więc spra­wia­ło, że Har­per cie­szył się taką po­pu­lar­no­ścią?

Wska­źnik wy­zdro­wień? Ten był bar­dzo wy­so­ki, si­ęgał nie­mal stu pro­cent. W ca­łej tej afe­rze mu­sia­ło kryć się dru­gie dno. Nie wie­dział jesz­cze ja­kie, ale się do­wie.

– To jak z moją pro­po­zy­cją? – Atwo­od nie na­ci­skał, jak­by po pro­stu chciał znać za­mia­ry Chri­sa.

– Ile mam cza­su do na­my­słu?

– Tyle, ile pan chce. – Go­spo­darz wstał. – Mam tu do­mek go­ścin­ny. Słu­żba pana za­pro­wa­dzi. Na ra­zie ży­czę do­brej nocy – po­wie­dział i wy­sze­dł.

Carl­son zo­stał sam. Po raz pierw­szy od daw­na nie wie­dział, co ro­bić. ■

Rozdział drugi

1

O’AHU, HAWAJE – USA

4 marca 202…

Elek­tro­nicz­na mapa po­ka­zu­jąca Azja­tyc­ki Te­atr Dzia­łań Wo­jen­nych pul­so­wa­ła wie­lo­ko­lo­ro­wy­mi punk­ci­ka­mi i ka­żdy z nich coś ozna­czał. Cze­go tu nie było – lot­ni­skow­co­we gru­py ude­rze­nio­we, skrzy­dła sa­mo­lo­tów bom­bo­wych i eska­dry my­śliw­ców, ato­mo­we okręty pod­wod­ne z ra­kie­ta­mi ba­li­stycz­ny­mi, la­ta­jące cy­ster­ny i huby prze­ła­dun­ko­we. Mimo tego bo­gac­twa skrzące­go się jak na cho­in­ce bo­żo­na­ro­dze­nio­wej pu­łkow­nik Ro­bert Mac­ken­zie wie­dział, że jest ska­za­ny na klęskę.

– Bob, nie śpij. Twój ruch. – Ad­mi­rał Greg Eber­shoff przy­glądał się do­wód­cy 1 Mor­skie­go Pu­łku Nad­brze­żne­go ma­ri­nes wzro­kiem wy­głod­nia­łej be­stii. Wy­gry­wał, wie­dział o tym do­sko­na­le. Wie­dzie­li o tym wszy­scy zgro­ma­dze­ni.

– Co mi po­zo­sta­je? – od­pa­rł Mac­ken­zie, gdy ma­sa­kro­wa­no jego od­dzia­ły. Strasz­ny wi­dok, na­wet je­że­li wy­ge­ne­ro­wał go pro­gram kom­pu­te­ro­wy.

– Wy­wieś bia­łą fla­gę. – Ad­mi­rał wy­szcze­rzył zęby.

Eber­shoff za­pędził go w kozi róg, umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stu­jąc wszyst­kie atu­ty, i ograł go. Pu­łkow­nik w swo­im fa­chu na­le­żał do naj­lep­szych, ale Ma­cAr­thu­rem nie jest. Jak się wy­da­wa­ło, od po­cząt­ku stał na prze­gra­nych po­zy­cjach. Żad­ne­go pola ma­new­ru, jego mo­żli­wo­ści spro­wa­dza­ły się do szar­pa­nia wro­ga, co w ża­den spo­sób nie mo­gło zmie­nić osta­tecz­ne­go wy­ni­ku gry. Ma­ry­nar­ka i lot­nic­two już i tak po­nio­sły gi­gan­tycz­ne stra­ty. Dal­sze pró­by utrzy­ma­nia po­zy­cji rów­na­ły się ca­łko­wi­tej za­gła­dzie.

– Pod­da­jesz się?

Mac­ken­zie opa­rł dło­nie o stół i po­chy­lił się nad mapą. Sym­bo­le ozna­cza­jące 1 Pułk jak grot włócz­ni wbi­ja­ły się w cia­ło prze­ciw­ni­ka na ar­chi­pe­la­gu wysp Spra­tly. Pi­ęk­nie. I co z tego? Nie mo­żna trwać wiecz­nie na stra­co­nym sza­ńcu. Ba­te­rie prze­ciw­lot­ni­cze od­pa­rły wi­ęk­szo­ść ata­ków wro­ga, ze­strze­li­wu­jąc po­ci­ski ma­new­ru­jące ca­ły­mi set­ka­mi. Na­wet je­że­li było w tym tro­chę prze­sa­dy, to nie­wie­le. W ko­ńcu sta­ło się to, co mu­sia­ło się stać – ich za­so­by ule­gły wy­czer­pa­niu.

Wy­cho­dzi­ło na to, że od po­cząt­ku zo­sta­li spi­sa­ni na stra­ty, mie­li tyl­ko ku­pić czas dla tych, któ­rzy do­trą na front do­pie­ro w ko­lej­nej fa­zie woj­ny. Mac­ken­zie­mu nie po­do­ba­ło się to ani tro­chę. Wspie­ra­jący ich lot­ni­sko­wiec zo­stał wy­co­fa­ny, a ak­tyw­no­ść lot­nic­twa spa­dła o po­ło­wę. W tej sy­tu­acji na­wet ewa­ku­acja sta­wa­ła pod zna­kiem za­py­ta­nia.

– Nic nie mo­żesz zro­bić.

Aro­gan­cja Eber­shof­fa za­czy­na­ła go dra­żnić. Sie­dzie­li w tej cho­ler­nej piw­ni­cy ko­lej­ną dobę z rzędu i ka­żdy już miał do­syć. Mac­ken­zie do­sko­na­le wie­dział, dla­cze­go ad­mi­rał na­ci­ska. Wy­gra­na, na­wet je­że­li cho­dzi­ło o zwy­kłą grę wo­jen­ną, za­wsze nio­sła ze sobą ko­rzy­ści, po­czy­na­jąc od zwy­kłe­go wpi­su do akt, po uwzględ­nie­nie przy awan­sie.

Dziś prze­grał. Cze­kał na olśnie­nie po­zwa­la­jące od­wró­cić losy kam­pa­nii, lecz wci­ąż bez­sku­tecz­nie. Wszyst­kie wa­rian­ty i tak ko­ńczy­ły się klęską.

Ge­ne­rał Pe­ter Pe­ter­sen, szef szta­bu 1 Dy­wi­zji, nic nie mó­wił. Stał i ob­ser­wo­wał. Po tym, jak w wy­ni­ku ze­strze­le­nia trans­por­to­wych Her­cu­le­sów na pó­łnoc od Oki­na­wy utra­co­no cały ba­ta­lion z 2 Pu­łku, zna­le­źli się w de­fen­sy­wie, co w kon­se­kwen­cji ozna­cza­ło, że prze­gra­li z kre­te­sem.

– Wnio­ski? – ode­zwał się czło­wiek z NGW Cen­ter od­po­wie­dzial­ny za sy­mu­la­cje.

– Nie mo­że­my z tym po­cze­kać? Prze­cież i tak wszyst­ko ja­sne.

Wy­szli wresz­cie z ciem­ne­go po­miesz­cze­nia, któ­re za­czy­na­ło przy­pra­wiać Mac­ken­zie­go o klau­stro­fo­bię.

– Eber­shoff nas orżnął – za­uwa­żył Pe­ter­sen.

– Będzie się tym te­raz che­łpił, zo­ba­czysz. Ja go znam. Nie prze­pu­ści ta­kiej oka­zji – od­pa­rł pu­łkow­nik, mru­żąc oczy przed nad­mia­rem świa­tła.

Za okna­mi żo­łnie­rze i ma­ry­na­rze krząta­li się przy wy­zna­czo­nych czyn­no­ściach. Sza­ry ka­dłub lot­ni­skow­ca USS „Ge­rald R. Ford” przy­ci­ągał uwa­gę swo­im ogro­mem. Za parę dni wyj­dzie w mo­rze i po­pły­nie tam, gdzie oni przed chwi­lą pró­bo­wa­li prze­mie­nić nie­mo­żli­we w re­al­ne. Może i był to naj­po­tężniej­szy okręt świa­ta, ale jak wszyst­ko po­sia­dał swo­je ogra­ni­cze­nia.

– Co te­raz zro­bisz?

– Za­bio­rę Liz i dzie­cia­ki na urlop, coś im się na­le­ży od ży­cia. Ja zresz­tą też mu­szę od­po­cząć.

– Na­sze siły i kom­pe­ten­cje oka­za­ły się nic nie­war­te.

– Być może będzie­my zmu­sze­ni cof­nąć się na śro­dek Pa­cy­fi­ku.

– I od­dać wal­ko­we­rem całą za­chod­nią część? Nikt się na to nie zgo­dzi, Bob. – Pe­ter­sen wci­ąż nie od­zy­skał hu­mo­ru.

– Po­wiedz mi, któ­ra to już sy­mu­la­cja w tym roku? Trze­cia czy czwar­ta? Ja się gu­bię. Za ka­żdym ra­zem jest po­dob­nie. Je­ste­śmy bici, aż wió­ry lecą. Tyl­ko ta gra ze stycz­nia wy­szła jako tako. Prze­gry­wa­my, bo my­śli­my sche­ma­ta­mi.

– Czy­li że zga­dzasz się ze mną?

– Od­wrót już na sa­mym po­cząt­ku źle wy­gląda i nie po­pra­wia na­szej sy­tu­acji. Mu­si­my zna­le­źć spo­sób, by ukręcić Chi­ńczy­kom łeb, i to przy sa­mej du­pie, za­nim oni zro­bią to nam. Prze­cież wiesz, ile oni mają okrętów.

– Do­bi­ja­ją do trzy­stu du­żych jed­no­stek.

– A my?

– Tak o sto mniej. I to roz­rzu­co­nych na trzech oce­anach, a oni dzia­ła­ją ge­ne­ral­nie na jed­nym ma­łym akwe­nie, co ozna­cza prze­wa­gę w pierw­szych i de­cy­du­jących go­dzi­nach. Trud­no nam będzie ją zni­we­lo­wać.

– Jest pe­wien spo­sób.

Za­trzy­ma­li się, prze­pusz­cza­jąc przo­dem po­zo­sta­łych uczest­ni­ków sy­mu­la­cji. Jed­ni po­szli na pa­pie­ro­sa, dru­dzy na­pić się cze­goś. Ka­żdy pra­gnął od­po­czyn­ku. Pra­ca pra­cą, ale ile mo­żna.

– Olśnij mnie.

– Kon­fron­ta­cja pro­wa­dzo­na na ich wa­run­kach to gwó­źdź do trum­ny i ty o tym wiesz. My wy­strze­li­my ra­kie­ty, oni wy­strze­lą, tyle że mają ich wi­ęcej, dużo wi­ęcej. Na­sze sys­te­my nie prze­chwy­cą wszyst­kich. Po­nie­sie­my stra­ty. Gra wy­ra­źnie na to wska­zy­wa­ła.

– Od dwu­dzie­stu do trzy­dzie­stu pi­ęciu pro­cent – przy­tak­nął Pe­ter­sen.

– I to na sa­mym po­cząt­ku! Z ka­żdą na­stęp­ną falą będzie­my słab­nąć. Kie­dy na­sze stra­ty prze­kro­czą pi­ęćdzie­si­ąt, to, jak do­brze wiesz, będzie ko­niec złu­dzeń. Nic z nas nie zo­sta­nie. Swo­ich lu­dzi za­pro­wa­dzę do nie­wo­li. Te skur­wy­sy­ny zro­bią im taką wodę z mó­zgu, jak w Ko­rei sie­dem­dzie­si­ąt lat temu. Są w tym do­brzy. Mają środ­ki i do­świad­cze­nie. Po po­wro­cie, a zwol­nie­ni zo­sta­ną oczy­wi­ście w ge­ście do­brej woli, będą sła­wić Chi­ńską Re­pu­bli­kę Lu­do­wą i par­tię ko­mu­ni­stycz­ną na wie­ki.

Ge­ne­rał nie ko­men­to­wał, po­zwa­la­jąc Mac­ken­zie­mu się wy­ga­dać.

– Parę razy już to prze­ra­bia­li­śmy.

– Nie mu­sisz mi przy­po­mi­nać.

– Chcąc z nimi wy­grać, na­le­ży zgro­ma­dzić o wie­le wi­ęk­sze siły.

– I to jest twój ge­nial­ny plan? Mam iść i po­wie­dzieć: daj­cie nam kil­ka lot­ni­skow­ców wi­ęcej? To tak nie dzia­ła.

– Prze­cież wiem.

– Są pil­niej­sze wy­dat­ki. Nie mu­szę chy­ba mó­wić ja­kie.

– W ta­kim ra­zie to, co ro­bi­my, nie ma naj­mniej­sze­go sen­su. Na­sza prze­wa­ga top­nie­je jak śnieg w lip­cu. Te małe żó­łte wy­pierd­ki zwo­do­wa­ły wła­śnie ko­lej­ny nisz­czy­ciel ra­kie­to­wy…

– Nie za­po­mi­naj, że my też.

– …oraz parę mniej­szych jed­no­stek. Czy ci w Wa­szyng­to­nie tego nie wie­dzą? Ostat­nia szan­sa na zwy­ci­ęstwo prze­cho­dzi nam wła­śnie koło nosa.

W Mac­ken­ziem na­ra­sta­ło roz­go­ry­cze­nie. Wy­ni­ki sy­mu­la­cji były ja­snym i wy­ra­źnym sy­gna­łem, że w ob­li­czu re­al­nej kon­fron­ta­cji z Chi­na­mi zo­sta­ną po­bi­ci i wy­ko­pa­ni na wschod­nią część Pa­cy­fi­ku.

Już pa­ro­krot­nie zna­le­źli się o krok od kon­fron­ta­cji i za ka­żdym ra­zem sły­sze­li, że pre­zy­dent wy­cze­ku­je od­po­wied­niej spo­sob­no­ści. Mi­ja­ły ty­go­dnie, pó­źniej mie­si­ące i de­cy­zje nie za­pa­da­ły. Sama woj­na han­dlo­wa z Chi­na­mi nie wy­star­czy. Pe­kin nie spo­cznie, za­nim ich nie upo­ko­rzy. I z wza­jem­no­ścią.

– Co więc pro­po­nu­jesz?

– Spro­wo­kuj­my ich – ci­cho po­wie­dział Mac­ken­zie, ob­ser­wu­jąc twarz ge­ne­ra­ła.

– Kto mia­łby tego do­ko­nać?

– Prze­cież nie my. Może CIA? To nie będzie dla nich no­wo­ść.

– To­bie się ma­rzy taki in­cy­dent jak ten z USS „Mad­dox”.

– Coś w tym ro­dza­ju – przy­znał pu­łkow­nik z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

W sierp­niu ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sze­śćdzie­si­ąte­go czwar­te­go roku USS „Mad­dox” wdał się w wy­mia­nę ognia z trze­ma pó­łnoc­no­wiet­nam­ski­mi ku­tra­mi tor­pe­do­wy­mi, co sta­ło się ofi­cjal­nym po­wo­dem przy­stąpie­nia USA do in­ter­wen­cji w Wiet­na­mie. Po la­tach in­cy­dent oka­zał się zwy­kłą ma­ni­pu­la­cją, a żad­ne­go ata­ku na ame­ry­ka­ński nisz­czy­ciel nie było.

– To­bie się wy­da­je, że w Lan­gley o tym nie my­śla­no?

– Wiesz coś o tym?

Na czo­le Pe­ter­se­na po­ja­wi­ła się bruz­da. Nikt nie znał od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia i nikt nie wie­dział, jak da­lej po­to­czy się hi­sto­ria. W śro­do­wi­sku wy­ższych ofi­ce­rów prze­bąki­wa­no o tym i o owym. Teo­ria ude­rze­nia wy­prze­dza­jące­go nie była ni­czym no­wym. Tyle że teo­ria jed­no, a prak­ty­ka dru­gie. Sce­na­riusz wci­ąg­ni­ęcia Chin do bi­twy po­wietrz­no-mor­skiej na Mo­rzu Wschod­nio- i Po­łu­dnio­wo­chi­ńskim zo­stał wy­my­ślo­ny już daw­no i z ka­żdym ro­kiem do­da­wa­no do nie­go nowe ele­men­ty. Za­cho­dzi­ła oba­wa, że po la­tach nie­kwe­stio­no­wa­ne­go pry­ma­tu USA zo­sta­nie on za­chwia­ny, a pó­źniej, kto wie, może zła­ma­ny.

W hi­sto­rii już się tak zda­rza­ło. Za­miast roz­trząsać, jak bar­dzo to jest złe, na­le­ża­ło po­sta­wić o wie­le wa­żniej­sze py­ta­nie: czy je­ste­śmy go­to­wi funk­cjo­no­wać w świe­cie, gdzie pa­nu­ją nowe za­sa­dy? Od prze­bie­gu woj­ny za­le­żeć będą ko­lej­ne stu­le­cia.

– Na­wet gdy­bym chciał, nie mogę ci po­wie­dzieć. Do­sko­na­le zda­jesz so­bie spra­wę, że te­mat jest nad wy­raz de­li­kat­ny. Jed­ni chcą tej woj­ny, inni nie. Z tym że my za­czy­na­my dys­po­no­wać co­raz mniej­szą ilo­ścią ar­gu­men­tów.

– Zu­pe­łnie jak po Wiet­na­mie.

– Nie martw się. – Pe­ter­sen przy­ja­ciel­sko klep­nął pu­łkow­ni­ka w ra­mię. – Ćwicz swo­ich lu­dzi. Nie­wy­klu­czo­ne, że nie­dłu­go będę coś dla was miał.

Brwi Mac­ken­zie­go po­wędro­wa­ły do góry.

– Na kie­dy mam być go­to­wy?

– To jesz­cze nic pew­ne­go. Po pro­stu wy­ko­nu­je­my pew­ne ru­chy. Le­piej, jak będzie­my trzy­mać Pe­kin w nie­pew­no­ści co do na­szych za­mia­rów.

– W ko­ńcu…

– Po­wo­li. Na po­czątek ma­new­ry. Har­mo­no­gram zo­stał już przy­go­to­wa­ny. Ru­sza­my nie­dłu­go. I nie chcę sły­szeć o ta­kiej wpad­ce, ja­kiej by­łem świad­kiem. Bob, ogar­nij się. Je­że­li so­bie nie ra­dzisz, na two­je miej­sce jest trzech in­nych chęt­nych. Ja nie żar­tu­ję.

– Do­my­ślam się.

– Wra­cam do sie­bie. Będzie­my w kon­tak­cie.

Pe­ter­sen od­sze­dł, a pu­łkow­ni­ko­wi przy­po­mnia­ła się trium­fu­jąca mina Eber­shof­fa. Naj­chęt­niej zga­si­łby ten wred­ny uśmiech raz na za­wsze. Skąd w ad­mi­ra­le to prze­ko­na­nie o wła­snej wy­ższo­ści? Dziś wy­grał, ju­tro prze­gra. Wnio­ski z gry były jed­no­znacz­ne – w obec­nych wa­run­kach utrzy­ma­nie się na wy­su­ni­ętych po­zy­cjach będzie nie­zmier­nie trud­ne, je­śli nie wręcz nie­mo­żli­we, a jego pod­wład­ni, bez wspar­cia flo­ty i lot­nic­twa, nie­wie­le zdzia­ła­ją. To nie wina nie­udol­no­ści Mac­ken­zie­go, tyl­ko re­al­nej po­tęgi Chi­ńczy­ków.

Fi­li­pi­ny, Oki­na­wa, na­wet Taj­wan – cały ten ob­szar, nie­gdyś przy­ja­zny, po­wo­li zmie­niał się we wro­gie śro­do­wi­sko zdo­mi­no­wa­ne przez ko­mu­ni­stów. Dla my­ślących tak jak on to po­li­czek. Nie chciał… praw­dę mó­wi­ąc, nie po­tra­fił się z tym po­go­dzić. Był ma­ri­ne, a to do cze­goś zo­bo­wi­ązu­je.

2

Kan­ce­la­ria w ba­ra­ku ko­sza­ro­wym 1 Pu­łku na­le­ża­ła do stan­dar­do­wych. Wi­dział już ta­kich wie­le. Biur­ka, krze­sła, szaf­ki na akta wy­pe­łnia­ły prze­strzeń nie­mal w ide­al­nej har­mo­nii, tyl­ko czło­wiek sie­dzący przy kom­pu­te­rze zda­wał się być tu nie na miej­scu. „Staff ser­ge­ant McQu­een”, jak gło­si­ła na­szyw­ka nad lewą górą kie­sze­nią jego blu­zy, był ma­łym czło­wie­kiem w du­żych oku­la­rach, z ostrzy­żo­nym na pałę ru­dym za­ro­stem odzie­dzi­czo­nym po przod­kach.

Sto­jący przed nim La­ty­nos w stop­niu ka­pra­la cze­kał. To nie były jego pierw­sze prze­no­si­ny. Znał pro­ce­du­ry. W ko­ńcu pa­ra­do­wał w mun­du­rze już pi­ąty rok.

– W wa­szych ak­tach, Go­mez, jest na­pi­sa­ne, że je­ste­ście spe­cja­li­stą w dzie­dzi­nie za­bez­pie­czeń.

McQu­een prze­su­nął kur­sor w dół, prze­la­tu­jąc przez ko­lej­ne stro­ny na mo­ni­to­rze.

– Yes, sir – wy­szcze­kał prze­pi­so­wo ka­pral.

– Nie­na­gan­ny prze­bieg słu­żby. Wi­dzę, że by­li­ście w Eu­ro­pie w ra­mach ro­ta­cji.

– Całe pół roku.

– Czym się zaj­mo­wa­li­ście?

– Nie mogę po­wie­dzieć.

– Czy­li pró­bo­wa­li­ście zaj­rzeć ru­skim do ko­ry­ta.

– To taj­ne.

– Ja o nic nie py­tam, Go­mez, tyl­ko stwier­dzam fakt. – Sie­rżant szta­bo­wy prze­stał wpa­try­wać się w ekran i prze­nió­sł spoj­rze­nie na nowo przy­by­łe­go. – Niech się wam nie wy­da­je, że tra­fi­li­ście na urlop. Nasz prze­ciw­nik jest rów­nie wy­ma­ga­jący i nie wy­ba­cza błędów.

Żo­łnierz mil­czał w pe­łnym sku­pie­niu.

– Zgło­si­cie cię do cho­rąże­go Finy. Znaj­dzie­cie go w sąsied­nim ba­ra­ku. On wam wska­że miej­sce. Mo­że­cie od­ma­sze­ro­wać.

Go­mez stuk­nął ob­ca­sa­mi i wy­sze­dł z kan­ce­la­rii. Fina to po hisz­pa­ńsku ‘szla­chet­ny’ i ‘uprzej­my’; zo­ba­czy­my, jak będzie. W po­miesz­cze­niu obok parę osób ca­łko­wi­cie po­chło­ni­ętych pra­cą stu­ka­ło w kla­wia­tu­ry. Nikt nie zwró­cił na nie­go uwa­gi. Czuł się nie­co za­gu­bio­ny, ale wie­dział, że to szyb­ko mi­nie. Naj­gor­szy za­wsze jest pierw­szy dzień. Tym ra­zem w ko­sza­rach było wi­ęcej jemu po­dob­nych. Jed­nost­ka znaj­do­wa­ła się w fa­zie or­ga­ni­za­cji, a to ozna­cza pe­wien cha­os, na­wet je­śli tyl­ko nie­znacz­ny.

Przez za­la­ny sło­ńcem plac prze­bie­gał plu­ton, tu­pi­ąc ryt­micz­nie. Tem­po nada­wał czar­no­skó­ry pod­ofi­cer. Go­mez od­su­nął się na bok, żeby ich prze­pu­ścić. Nim do­ta­rł do ba­ra­ku, zo­stał też wy­mi­ni­ęty przez kil­ka no­wiut­kich L-ATV, po­jaz­dów, któ­re za­stępo­wa­ły pocz­ciwe Hu­mvee.

– Szu­kam cho­rąże­go Finy – za­cze­pił star­sze­go sze­re­go­we­go wy­cho­dzące­go wła­śnie z ba­ra­ku, do któ­re­go Go­mez się kie­ro­wał.

– Dru­gie drzwi na lewo.

Wo­lał so­bie nie wy­obra­żać, jak wy­gląda jego przy­szły do­wód­ca. Wkrót­ce się prze­ko­na, z kim przyj­dzie mu słu­żyć.

Za­pu­kał, wcze­śniej po­pra­wiw­szy mun­dur.

– We­jść.

Na­ci­snął klam­kę i zro­bił parę kro­ków w przód.

– Ka­pral Lo­uis Go­mez…

– Wiem. McQu­een przy­słał mi wa­sze akta.

Cho­rąży oka­zał się ko­ści­stym fa­ce­tem po trzy­dzie­st­ce, z sil­nie za­ry­so­wa­ną szczęką i wy­dat­nym no­sem. Spra­wiał sym­pa­tycz­ne wra­że­nie, choć jak za­wsze w ta­kich przy­pad­kach po­zo­ry mo­gły my­lić.

– Wie­cie, czym zaj­mu­je się na­sza kom­pa­nia?

– Woj­ną w spek­trum elek­tro­ma­gne­tycz­nym – od­pa­rł ka­pral bez za­jąk­ni­ęcia.

– Wła­śnie. Dla wie­lu to zu­pe­łna no­wo­ść. Nie­któ­rym wy­da­je się, że będzie­my wal­czyć jak w Wiet­na­mie czy Ira­ku, a to nie­po­ro­zu­mie­nie. Nowe cza­sy sta­wia­ją przed nami nowe wy­zwa­nia. – Fina wstał, si­ęgnął po po­lów­kę i ski­nął na ka­pra­la. – Cho­dźmy. Przed­sta­wię cię ko­le­gom. W pi­ątek chło­pa­ki or­ga­ni­zu­ją ogni­sko. Czuj się za­pro­szo­ny.

Kwa­te­ry plu­to­nu Go­me­za znaj­do­wa­ły się nie­da­le­ko. Sale były trzy- i czte­ro­oso­bo­we. On zna­la­zł się w jed­nej z dwój­ką star­szych sze­re­go­wych. Czwar­ty tap­czan po­zo­stał wol­ny.

– To Bone. – Cho­rąży wska­zał na chło­pa­ka o in­dia­ńskich ry­sach twa­rzy. – I Alex. – Dru­gi z ma­ri­nes oka­zał się chu­dym wy­rost­kiem, chy­ba le­d­wie pe­łno­let­nim, na któ­rym mun­dur wi­siał jak wór po­kut­ny. – Niech cię nie zmy­li jego wy­gląd. To ge­niusz.

– Wszy­scy to wie­dzą. – Alex wy­szcze­rzył zęby. – Na­wet te ćwo­ki ze szta­bu.

– Ma­cie na my­śli na­sze­go pu­łkow­ni­ka, sze­re­go­wy?

– A ko­góż by in­ne­go. Dziw­ne, że mnie jesz­cze nie awan­so­wa­li.

– Szko­le­nie pod­sta­wo­we sko­ńczy­łeś za­le­d­wie mie­si­ąc temu.

– Ale mam za­dat­ki na ge­ne­ra­ła.

Bone prze­wró­cił ocza­mi.

– Go­mez, od­po­wia­dasz za tych dwóch.

– Ro­zu­miem.

– Z resz­tą po­znasz się pó­źniej. Na ra­zie je­ste­śmy w fa­zie zgry­wa­nia się i or­ga­ni­za­cji – wy­ja­śnił Fina. – Wi­dzi­my się w kan­ty­nie o osiem­na­stej.

Go­mez przy­tak­nął, a na­stęp­nie rzu­cił ple­cak na podło­gę i spo­czął na łó­żku, któ­re so­bie wcze­śniej upa­trzył.

– Cze­pial­ski?

– Nie bar­dzo – z wy­ja­śnie­nia­mi po­spie­szył Alex. – W su­mie spo­ko gość. Po­rucz­nik Wa­ta­na­be, ten jest do­pie­ro upier­dli­wy.

– Ki­ta­jec?

– Ja­po­niec. Nie mam po­jęcia, dla­cze­go słu­ży w kor­pu­sie. Jego dziad­ka za­ła­twi­li­śmy na Iwo Ji­mie.

– Pier­do­lisz. – Bone włączył się do roz­mo­wy.

– Sam sły­sza­łem.

– Od kogo?

– Nie po­wiem. – Alex za­pe­rzył się jak oso­ba przy­ła­pa­na na kłam­stwie.

– Jest wy­ma­ga­jący, to fakt.

Lo­uis nie do­wie­dział się, co się sta­ło z dziad­kiem po­rucz­ni­ka. Ale czy mia­ło to ja­kieś zna­cze­nie? Pod­czas słu­żby spo­tkał się z naj­ró­żniej­szy­mi ofi­ce­ra­mi. Zda­rza­li się wśród nich zwy­kli dra­nie, ka­rie­ro­wi­cze, jak i osob­ni­cy, któ­rzy w ogó­le nie po­win­ni tra­fić do ar­mii, a w szcze­gól­no­ści do kor­pu­su. Wa­ta­na­be­go na ra­zie nie wi­dział. Oce­ni, kie­dy już go zo­ba­czy i będzie miał dłu­żej z nim do czy­nie­nia. Opi­nia Alek­sa nic dla nie­go nie zna­czy­ła. To szczyl. Pro­chu nie wąchał. Je­że­li resz­ta od­dzia­łu skła­da się z rów­nie mało do­świad­czo­nych żo­łnie­rzy, mają prze­rąba­ne. Wróg zro­bi so­bie z nich tar­cze strzel­ni­cze. Bone wy­wa­rł bar­dziej ko­rzyst­ne wra­że­nie, choć to nic jesz­cze nie zna­czy­ło. Mo­żna być moc­nym w gębie, a pod­czas wal­ki dać cia­ła.

Go­mez przy­mknął oczy, pró­bu­jąc od­ci­ąć się od oto­cze­nia. Uda­ło mu się bar­dziej, ni­żby chciał – z mro­ku wy­pe­łzły nie­chcia­ne wspo­mnie­nia. Spró­bo­wał je wy­pchnąć z po­wro­tem poza ob­szar świa­do­mo­ści, lecz im usil­niej się sta­rał, tym moc­niej ata­ko­wa­ły go tru­jące mac­ki lęku.

Ob­ró­cił się ple­ca­mi do izby, szyb­ko od­dy­cha­jąc przez nos. Cier­piał na ze­spół stre­su po­ura­zo­we­go. Pod­czas wy­pad­ku, do ja­kie­go do­szło pod­czas ma­new­rów w Es­to­nii, co praw­da nie on pi­lo­to­wał Black Haw­ka, był tyl­ko bier­nym uczest­ni­kiem wy­da­rzeń, ale ich wspo­mnie­nie szło za nim krok w krok. Ru­nęli na zie­mię z wy­so­ko­ści stu pi­ęćdzie­si­ęciu jar­dów. Zgi­nęła cała sek­cja Go­me­za i je­den z pi­lo­tów. Oca­lał tyl­ko on.

Wci­ąż trwa­jące­mu śledz­twu ma­jące­mu usta­lić przy­czy­ny ka­ta­stro­fy nada­no naj­wy­ższy prio­ry­tet. Nie bez przy­czy­ny. Śmi­gło­wiec spa­dł za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od ro­syj­skiej gra­ni­cy. Se­kun­dę przed zda­rze­niem Go­mez od­nió­sł wra­że­nie, że na po­kła­dzie ma­szy­ny do­szło do po­wa­żnej awa­rii, jak­by wy­sia­dła cała elek­try­ka, lecz wszyst­ko dzia­ło się zbyt szyb­ko, by zdążył sku­pić się na tej my­śli. Je­że­li tak było w isto­cie, to Ro­sja­nie uży­li wo­bec nich zu­pe­łnie no­we­go ro­dza­ju bro­ni. Je­den z eks­per­tów ba­da­jących wrak prze­bąki­wał coś o mi­kro­fa­lach. Gdy­by do­cho­dze­nie po­twier­dzi­ło te przy­pusz­cze­nia, taki atak mó­głby sta­no­wić ca­sus bel­li, choć z oczy­wi­stych po­wo­dów nie wy­po­wie­dzą woj­ny Ro­sji. Zresz­tą, cho­ciaż na ra­zie bra­ko­wa­ło jed­no­znacz­nych do­wo­dów na jej dzia­ła­nie, je­den wnio­sek wy­da­wał się oczy­wi­sty: tra­ci­li prze­wa­gę. Wróg ich do­go­nił, a na­wet wy­prze­dził w nie­któ­rych dzie­dzi­nach. Po­trak­to­wać wro­gi śmi­gło­wiec wi­ąz­ką ener­gii to jed­no, ale nie po­zo­sta­wić po so­bie śla­dów, to już wy­ższa szko­ła jaz­dy.

Zwa­riu­je, jak da­lej będzie o tym my­ślał.

3

Ko­lej­ny dzień za­czął się dla nich jak zwy­kle po­ran­ną za­pra­wą, pó­źniej prysz­nic i śnia­da­nie. Go­mez lu­bił tę co­dzien­ną ru­ty­nę. Po­zwa­la­ła za­po­mnieć. Ktoś inny my­ślał za nie­go. Na taki luk­sus nie­wie­lu było stać.

Eki­pa, do któ­rej tra­fił, oka­za­ła się ca­łkiem w po­rząd­ku, chło­pa­kom bra­ko­wa­ło je­dy­nie do­świad­cze­nia. Nie spo­dzie­wał się, że tak szyb­ko zaj­mie po­zy­cję we­te­ra­na. Tro­chę go to śmie­szy­ło, a tro­chę uwie­ra­ło, bo wi­ąza­ły się z tym do­dat­ko­we obo­wi­ąz­ki, ja­kie spad­ną na nie­go i cho­rąże­go Finę.

Ośro­dek, do któ­re­go tra­fił na dal­sze za­jęcia, znaj­do­wał się na skra­ju bazy. Nie było w nim okien, a je­dy­nych drzwi pil­no­wał war­tow­nik. Do­stał prze­pust­kę i wy­lądo­wał w ław­ce przed mo­ni­to­rem. Oto jego świat, bo­wiem Go­mez nie wal­czył ka­ra­bi­nem, a przy uży­ciu kla­wia­tu­ry.

Wpi­sał ha­sło i się za­lo­go­wał. Zna­jo­my in­ter­fejs uspo­ka­jał. Wła­ści­wie po­wi­nien no­sić na mun­du­rze ozna­cze­nia od­dzia­łów łącz­no­ści, w ko­ńcu bez­pie­cze­ństwo te­le­in­for­ma­tycz­ne to jego pod­sta­wo­we za­da­nie. Wro­go­wie nie usta­ją w pró­bach zła­ma­nia za­bez­pie­czeń, prze­chwy­ce­nia da­nych czy na­wet za­blo­ko­wa­nia ich prze­pły­wu po­mi­ędzy jed­nost­ka­mi. To, że woj­sko nie jest podłączo­ne do cy­wil­ne­go In­ter­ne­tu, nie ma nic do rze­czy. Ka­żde za­bez­pie­cze­nie mo­żna zła­mać, do ka­żdej sie­ci się do­stać, cze­go naj­lep­szym przy­kła­dem był Stu­xnet, ro­bak wpusz­czo­ny do kom­pu­te­rów, z któ­rych ko­rzy­sta­li Ira­ńczy­cy przy pra­cach nad bro­nią jądro­wą. Po­my­sł mó­zgow­ców z Na­ro­do­wej Agen­cji Bez­pie­cze­ństwa, CIA oraz izra­el­skiej Jed­nost­ki 8200 na dłu­go za­ha­mo­wał po­stęp prac dzi­ęki uszko­dze­niu wi­ró­wek do wzbo­ga­ca­nia ura­nu. Ak­cja się uda­ła, ale ten suk­ces nie wszyst­kim wy­star­czył, więc, jak to bywa, ostro­żno­ść ze­szła na dru­gi plan i w ko­ńcu Ira­ńczy­cy kap­nęli się, że za ko­lej­ny­mi awa­ria­mi stoi Wiel­ki Sza­tan oraz mały, upier­dli­wy sąsiad, któ­re­go świerz­bią pa­lusz­ki, by po­słać pa­ństwo aja­tol­la­hów w nie­byt.

Z tego, co Go­mez wie­dział, sa­bo­ta­żu do­ko­na­no przez smart­fo­ny i pen­dri­ve’y osób zaj­mu­jących się bez­pie­cze­ństwem prze­ciw­po­ża­ro­wym w ira­ńskich kom­plek­sach nu­kle­ar­nych. Ci lu­dzie na­wet nie wie­dzie­li, że opro­gra­mo­wa­nie, ja­kim się po­słu­gi­wa­li, jest tref­ne. Smart­fon to prze­cież nic ta­kie­go. Co tam jest? Zdjęcia ro­dzi­ny i przy­ja­ciół, za­pi­sa­ne kon­tak­ty, gry i parę apli­ka­cji uła­twia­jących ży­cie. Tyle że nie wszyst­ko znaj­du­je się tam za wie­dzą wła­ści­cie­la. Dla­te­go Lo­uis zo­sta­wił te­le­fon w swo­im po­ko­ju. Bez­pie­cze­ństwo przede wszyst­kim.

To jed­nak nie ko­niec.

W ostat­nim okre­sie Kor­pu­so­wi Pie­cho­ty Mor­skiej wy­zna­czo­no nowe za­da­nia, co wi­ąza­ło się z częścio­wym prze­zbro­je­niem pu­łku, któ­ry na­dal dys­po­no­wał spo­rą siłą ognia, acz in­ne­go ro­dza­ju niż do tej pory. Za wy­co­fa­ne Abram­sy wpro­wa­dzo­no wy­rzut­nie M142 HI­MARS. Dy­stans, na jaki ma­ri­nes mo­gli ra­zić prze­ciw­ni­ka ra­kie­ta­mi ba­li­stycz­ny­mi, wzró­sł do trzy­stu ki­lo­me­trów. Zda­niem Go­me­za ofi­cjal­ne pa­ra­me­try to tyl­ko za­sło­na dym­na. Naj­now­sze po­ci­ski mo­gły la­tać na­praw­dę da­le­ko, jed­nak by tra­fić, na­le­ża­ło wro­ga wpierw zna­le­źć na bez­kre­snych prze­strze­niach Pa­cy­fi­ku. Na szczęście i tu mo­żli­wo­ści było wie­le: sa­te­li­ty, sa­mo­lo­ty zwia­dow­cze, sen­so­ry na F-35 czy F-22 lub dro­ny. Naj­wa­żniej­sze to wy­prze­dzić prze­ciw­ni­ka i ude­rzyć pierw­sze­mu. Tym ocze­ki­wa­niom ka­pral rów­nież po­tra­fił spro­stać. Nie było to jego głów­ne za­da­nie, jed­nak ra­dził so­bie z nim ca­łkiem spraw­nie. Od daw­na for­so­wa­no wie­lo­funk­cyj­no­ść żo­łnie­rzy, na­wet tych o za­awan­so­wa­nych spe­cjal­no­ściach. W boju de­cy­do­wa­ło to o prze­ży­ciu.

Tech­no­lo­gia da­wa­ła prze­wa­gę. Mimo że wróg dep­tał im po pi­ętach, wci­ąż ciut od nich od­sta­wał. Przy­naj­mniej tak twier­dzi­ły ofi­cjal­ne czyn­ni­ki. Ale to mo­gło się szyb­ko zmie­nić. Pod­czas kon­fron­ta­cji oka­że się, kto ma lep­sze za­baw­ki. Dla Go­me­za i jego kum­pli to kwe­stia prze­trwa­nia. Kie­dy zmie­nią się w po­piół, już nie prze­spa­ce­ru­je się Sun­set Bo­ule­vard, nie pój­dzie do kina ani nie prze­je­dzie się wy­pa­sio­ną furą i nie za­ko­ńczy ży­cia we włas­nym łó­żku, w swo­im domu gdzieś na do­stat­nich przed­mie­ściach jako strasz­nie sta­ry sta­rzec – jak to za­pla­no­wał daw­no temu.

Sko­ńczy­li przed dwu­na­stą. Po prze­rwie spo­tka­ją się po­now­nie i omó­wią parę spraw, o ile wcze­śniej nie wy­nik­nie coś pil­niej­sze­go.

Lo­uisa od sie­dze­nia roz­bo­la­ły ple­cy. Od wiecz­ne­go po­chy­la­nia się nad kla­wia­tu­rą do­ro­bi się w ko­ńcu zwy­rod­nie­nia kręgów. Wo­la­łby jed­nak być spraw­nym star­cem. Niech to szlag… To, czym się zaj­mo­wał, nie ko­ja­rzy­ło się z ar­mią ani tro­chę.