Bractwo nieśmiertelnych - Vladimir Wolff - ebook + książka

Bractwo nieśmiertelnych ebook

Vladimir Wolff

4,2
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Królewskie skarby, tajemnice i trupy. Dużo trupów.


Co łączy zabójczy obłęd kolumbijskich partyzantów, średniowieczny spiski zamek i trzy pokolenia polskich uczonych?
Malownicze krajobrazy Małopolski spłyną krwią nowego ukrzyżowania i rajdu morderców – nieobliczalnych i nieśmiertelnych.
W zacieśniającej się pętli zbrodniczej ambicji, naukowej pasji i narkotykowego szaleństwa kwestią życia i śmierci stanie się odpowiedź na pytania, co zawierała kopia kopii kilku sznurków i czy istniał oryginał zaginionego odpisu.
Losy Rzeczypospolitej będą zależeć od przygotowania BOR-u na atak zombie, a przyszłość co najmniej jednego kontynentu od klątwy Inków.
Agent specjalny Matt Pulaski powraca. Przed wami najgorętsze lato w historii Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 389

Oceny
4,2 (79 ocen)
32
33
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




VLADIMIR WOLFF

Bractwo nieśmiertelnych

© 2015 Vladimir Wolff

© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Okładka: HEVI

ISBN 978-83-64523-32-8

Ustroń 2014

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń,

Bractwo nieśmiertelnych

– Słu­chaj, mło­dy, niech ci się nie wy­da­je, że zja­dłeś wszyst­kie ro­zu­my. Za­po­mnij, co ci po­wie­dzie­li na szko­le­niu. Oni gów­no wie­dzą. Mają in­struk­cje i te, no... pro­ce­du­ry, ale wszyst­ko o kant dupy roz­bić. Po­znasz praw­dzi­we ży­cie i paru bu­ców, ja­kich nie chciał­byś spo­tkać w ciem­nej ulicz­ce.

– Nie strasz mło­de­go.

W szat­ni po­ste­run­ku przy Sze­ro­kiej kil­ku funk­cjo­na­riu­szy przy­go­to­wu­ją­cych się do pa­tro­li ma nie­zły ubaw. Wszy­scy prócz jed­ne­go, do­pie­ro co po wstęp­nym prze­szko­le­niu, to sta­rzy wy­ja­da­cze. Ob­cho­dząc re­wi­ry, zdar­li ze­lów­ki nie­jed­nych bu­tów, nie­jed­no wi­dzie­li i nie­jed­no prze­ży­li, to­też spo­glą­da­ją z góry na ko­goś, kto pierw­szy raz ma przejść się po dziel­ni­cy w roli stró­ża po­rząd­ku.

– Ja się tam nie boję.

„Mło­dy”, czy­li Jo­achim Ja­ki­mow­ski, jest pe­wien, że wie, co mówi. Ma pra­wie dwa me­try wzro­stu i sto kilo ży­wej wagi, w do­dat­ku wciąż jest czem­pio­nem jed­ne­go z kra­kow­skich klu­bów bok­ser­skich. Wal­czył w mi­strzo­stwach kra­ju i nie zdo­był ty­tu­łu tyl­ko dla­te­go, że prze­ciw­ni­ko­wi do­po­mógł sę­dzia. Mógł więc uwa­żać się za naj­lep­sze­go. Z obec­nych w po­miesz­cze­niu może je­den ustał­by z nim na rin­gu peł­ne trzy mi­nu­ty. O resz­cie szko­da mó­wić – moc­ni w gę­bach, ich prze­chwa­łek nie było co brać so­bie do ser­ca.

– A po­wi­nie­neś. – Po­ste­run­ko­wy Adam Ka­liń­ski, któ­re­mu w udzia­le przy­pa­dło wpro­wa­dze­nie Ja­ki­mow­skie­go w ar­ka­na służ­by, po raz ostat­ni spraw­dził po­li­cyj­ne­go Wal­the­ra P99 i wsu­nął broń do ka­bu­ry. Ton­fa i gaz pie­przo­wy na swo­im miej­scu. Kaj­dan­ki z tyłu na pa­sie. Ra­dio spraw­ne. – Ej, Ju­ras, kie­dy to było, jak pasy lały się z tymi z War­sza­wy?

– Ze trzy ty­go­dnie temu – od­po­wie­dział za­gad­nię­ty, za­kła­da­jąc na gło­wę czar­ną bejs­bo­lów­kę z go­dłem pań­stwo­wym nad dasz­kiem.

– Wła­śnie. W ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­ne­go. Jak psy, tfu... – Szyb­ko zo­rien­to­wał się, że użył nie naj­lep­sze­go po­rów­na­nia. – Pa­mię­ta­cie, co­śmy za­re­kwi­ro­wa­li?

Nie­któ­rzy po­ki­wa­li gło­wa­mi.

Ja­ki­mow­ski skoń­czył się prze­bie­rać i cze­kał na dal­sze po­le­ce­nia.

– Go­to­wy? – za­py­tał Ka­liń­ski.

– Tak.

– To idzie­my.

Po­li­cyj­ny fiat du­ca­to roz­wiózł po­szcze­gól­ne pa­tro­le w wy­zna­czo­ne miej­sca. Im w udzia­le przy­pa­dła cał­kiem przy­zwo­ita oko­li­ca mię­dzy ale­ją Zyg­mun­ta Kra­siń­skie­go a ryn­kiem Sta­re­go Mia­sta.

Wy­sie­dli, gdy tyl­ko wóz się za­trzy­mał. Było już po dwu­dzie­stej dru­giej, lecz upał wciąż do­ku­czał. Mo­men­tal­nie za­czę­li po­cić się pod czar­ny­mi mun­du­ra­mi od­dzia­łów pre­wen­cji. Naj­bliż­sze parę go­dzin spę­dzą na no­gach, szli­fu­jąc bru­ki i mo­zol­nie na­bi­ja­jąc ko­lej­ne ki­lo­me­try. Nie spo­dzie­wa­li się wie­lu in­ter­wen­cji, choć ni­g­dy nie wia­do­mo, kie­dy jed­ne­mu z dru­gim coś strze­li do łba.

Zro­bi­li rund­kę po Plan­tach i we­szli we Fran­cisz­kań­ską. Na uli­cach wciąż jesz­cze pa­no­wał spo­ry tłok, jak­by ze swo­ich nor wy­leź­li wszy­scy, któ­rym za dnia do­skwie­ra­ła dusz­na aura i któ­rzy ocze­ki­wa­li ochło­dy. Co się dzi­wić, to już pią­ty ty­dzień bez kro­pli desz­czu. Tem­pe­ra­tu­ra w dzień prze­kra­cza­ła trzy­dzie­ści stop­ni Cel­sju­sza – w cie­niu, bo w słoń­cu było nie do wy­trzy­ma­nia. Fale go­rą­ce­go sub­sa­ha­ryj­skie­go po­wie­trza wciąż za­le­wa­ły po­łu­dnio­wą Pol­skę i nie za­no­si­ło się na zmia­nę tego sta­nu rze­czy. W ra­diu i te­le­wi­zji wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne i go­spo­dar­cze scho­dzi­ły na plan dal­szy – naj­go­ręt­szym no­men omen te­ma­tem sta­wa­ła się pro­gno­za po­go­dy. Za­po­wie­dzi nad­cho­dzą­cych burz ja­koś nie chcia­ły się spraw­dzić. Dzień po dniu, dru­gi mie­siąc z rzę­du słoń­ce na peł­ny re­gu­la­tor i bez­chmur­ne nie­bo, wiatr sła­by i umiar­ko­wa­ny. Cho­le­ry moż­na do­stać. Wszy­scy byli wy­koń­cze­ni. Po­dob­no na prze­ło­mie lip­ca i sierp­nia wszyst­ko się zmie­ni.

Ka­liń­ski przy­sta­nął, zdjął czap­kę i przed­ra­mie­niem wy­tarł spo­co­ne czo­ło. Po­dob­no jak pa­nu­je taki go­rąc, lu­dziom naj­bar­dziej od­bi­ja. Stwier­dzo­no to na­uko­wo: mózg się la­su­je i nie wy­trzy­mu­je pre­sji. Słab­si osob­ni­cy są wów­czas po­bu­dze­ni i nie­prze­wi­dy­wal­ni. Do­brze, że wo­kół sami tu­ry­ści, mię­dzy­na­ro­do­wa me­na­że­ria cu­da­ków, któ­rzy na wi­dok po­li­cyj­ne­go mun­du­ru prze­sta­ją się wy­dur­niać, zła­żą z po­mni­ków i ogól­nie za­cho­wu­ją się le­piej niż ki­bi­ce Wi­sły czy Cra­co­vii.

– Pić mi się chce. – Wa­chlo­wa­nie czap­ką nie­wie­le po­ma­ga­ło.

– Mnie też. – Ja­ki­mow­ski zgo­dził się z ko­le­gą, cze­ka­jąc, co ten za­pro­po­nu­je.

Po­ste­run­ko­wy ro­zej­rzał się w pra­wo i w lewo. Gdzie jest bli­żej: na Świę­tej Anny do go­ścin­nej pani Eli czy do Wa­sy­la nie­da­le­ko Urzę­du Mia­sta? Osta­tecz­nie pa­dło na pa­nią Elę. Wa­syl ma czyn­ne o wie­le dłu­żej, jesz­cze zdą­żą do nie­go zaj­rzeć.

Nie­śpiesz­nie prze­bie­ra­jąc no­ga­mi, do­tar­li do lo­ka­lu miesz­czą­ce­go się na par­te­rze dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ka­mie­ni­cy. Sze­fo­wa do­strze­gła ich od razu.

– Mu­szę do... no wiesz gdzie – po­wie­dział „Mło­dy”.

– Do­bra, będę gdzieś tu­taj – od­parł Ka­liń­ski. – Ca­łu­ję rącz­ki.

Wła­ści­ciel­ka przy­byt­ku już daw­no mia­ła za sobą pięć­dzie­sią­tą wio­snę ży­cia, ale fi­gu­ry mo­gły jej po­zaz­dro­ścić o wie­le młod­sze ko­bie­ty. Jak sama twier­dzi­ła, cały se­kret to od­po­wied­nia die­ta i ćwi­cze­nia fi­zycz­ne. Jed­no i dru­gie przy­cho­dzi­ło jej bez pro­ble­mu.

– Nie wzy­wa­łam pa­tro­lu – przy­wi­ta­ła go z uśmie­chem.

– My tyl­ko tak, przy­sią­dzie­my na chwi­lę i za­raz idzie­my da­lej. – Po­ste­run­ko­we­mu w jej to­wa­rzy­stwie róż­ne głu­pie my­śli przy­cho­dzi­ły do gło­wy. Oczy­wi­ście ni­g­dy nie po­zwo­lił­by so­bie na ja­kąś nie­sto­sow­ną uwa­gę, ale... Co tu dużo mó­wić – każ­dy ma swo­je sła­bo­ści, a pani Ela po­ru­sza­ła w nim ja­kąś czu­łą stru­nę. Nie po­tra­fił so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Prze­cież była star­sza od nie­go o co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć lat. Z po­wo­dze­niem mo­gła­by być jego mat­ką.

Wszyst­ko przez ten go­rąc.

– Pro­szę się nie tłu­ma­czyć, za­wsze je­stem rada wi­dzieć pa­nów.

Za­ję­li sto­lik w głę­bi, gdzie nie rzu­ca­li się w oczy i gdzie pani Ela za­wia­dy­wa­ła ca­łym lo­ka­lem.

Z ulgą opadł na krze­sło. Po go­dzin­nym spa­ce­rze sto­py w cięż­kich bu­cio­rach pul­so­wa­ły ryt­micz­nie.

– Mam świe­żut­kie ra­vio­li, ku­charz do­pie­ro co przy­rzą­dził.

– Nie chcę ro­bić kło­po­tu, ta­kie me­cy­je... Szklan­ka wody w zu­peł­no­ści wy­star­czy.

– Pa­nie Ada­mie, pro­szę nie od­ma­wiać.

– No cóż... – Jak ona to ro­bi­ła, że mimo tem­pe­ra­tu­ry wy­glą­da­ła kwit­ną­co? On roz­ła­ził się w szwach.

– Ni­cze­go moc­niej­sze­go nie pro­po­nu­ję. – Ko­bie­ta ski­nę­ła na kel­ne­ra. – W koń­cu jest pan na służ­bie, ale jeść trze­ba.

Tym­cza­sem przy sto­li­ku po­ja­wił się „Mło­dy”.

– Pana wcze­śniej nie wi­dzia­łam.

– Jo­achim – przed­sta­wił się chło­pak.

– Wpro­wa­dzam funk­cjo­na­riu­sza Ja­ki­mow­skie­go w ar­ka­na za­wo­du. Za­czął dziś i jak ni­cze­go nie spar­to­li, do­cią­gnie do eme­ry­tu­ry – do­po­wie­dział Ka­liń­ski.

– Miło mi. – Wła­ści­ciel­ka po­da­ła smu­kłą dłoń onie­śmie­lo­ne­mu drą­ga­lo­wi. – Pro­szę się nie gnie­wać, zo­ba­czę, co w kuch­ni.

Gdy od­cho­dzi­ła, star­szy z dwój­ki po­li­cjan­tów od­pro­wa­dził ją za­chwy­co­nym wzro­kiem. Na młod­sze­go po­wab pani Eli nie dzia­łał zu­peł­nie. Kie­dy tyl­ko do­star­czo­no pie­roż­ki, za­jął się je­dze­niem, a po­tem wy­su­szył szklan­kę her­ba­ty i bu­tel­kę wody mi­ne­ral­nej na do­kład­kę.

Z lo­ka­lu wy­szli oko­ło pierw­szej. W koń­cu zro­bi­ło się zno­śnie. Ła­god­ny wia­te­rek owie­wał zmę­czo­ne twa­rze. Czu­li się na­je­dze­ni i usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni. Jesz­cze parę go­dzin szwen­da­nia się i ko­niec. Pierw­szy dzień służ­by za­li­czo­ny. Nic istot­ne­go nie za­szło.

Kwa­drans póź­niej od­kle­ili kom­plet­nie pi­ja­ne­go an­giel­skie­go mi­ło­śni­ka za­byt­ków Kra­ko­wa od pło­tu oka­la­ją­ce­go ko­ściół pod we­zwa­niem świę­tych apo­sto­łów Pio­tra i Paw­ła, we­zwa­li ra­dio­wóz i ode­sła­li de­li­kwen­ta na izbę wy­trzeź­wień. Przy­bysz z da­le­kie­go Al­bio­nu na dłu­go za­pa­mię­ta tę noc­kę, a zwłasz­cza po­ra­nek i ra­chu­nek.

Ko­le­dzy tro­chę ma­ru­dzi­li, że Bry­tol za­rzy­ga im sa­mo­chód, ale co zro­bić – taka pra­ca. Jak się ko­muś nie po­do­ba, za­wsze może za­trud­nić się w bi­blio­te­ce.

Ze­szli z Grodz­kiej i za­głę­bi­li się w Ka­no­ni­czą. Tu Ka­liń­ski wy­si­kał się pod pło­tem oka­la­ją­cym jed­ną z ka­mie­nic prze­zna­czo­nych do re­no­wa­cji. Per­spek­ty­wa to­a­le­ty na ko­mi­sa­ria­cie była dość od­le­gła. Wła­śnie koń­czył, gdy upior­ny jęk od­bił się od wie­ko­wych mu­rów.

– O kur... – Su­wa­kiem spodni o mało nie przy­ciął in­te­re­su. – Co to było?

Mło­dy ner­wo­wo roz­glą­dał się po uli­cy.

– Gdzieś tam. – Nie­pew­nie po­ka­zał kie­ru­nek.

Po­ste­run­ko­wy do­pro­wa­dził gar­de­ro­bę do po­rząd­ku i się­gnął po czar­ną ton­fę, ner­wo­wo ob­li­zu­jąc przy tym usta.

– Da­waj.

Ru­szy­li bie­giem środ­kiem jezd­ni, nie­zbyt pew­ni tego, co cze­ka na nich za ro­giem uli­cy. Za­trzy­ma­li się po ja­kichś stu me­trach. W erze You Tube’a ni­cze­go nie moż­na być pew­nym. Je­że­li to żart, to udał się ko­muś nad­zwy­czaj­nie.

– Nogi z dupy po­wy­ry­wam. – Twarz po­ste­run­ko­we­go ocie­ka­ła po­tem. – Ża­ło­sny chu...

Nie do­koń­czył. Sko­wyt roz­legł się po­now­nie. Ofia­ra dar­ła się opę­tań­czo, jak­by jej znę­ka­ną du­szę dia­bli wle­kli do pie­kła. Ktoś jesz­cze prócz nich mu­siał usły­szeć ten wrzask, lecz jak na złość w po­bli­żu nie było ni­ko­go. Przy­naj­mniej uda­ło się zlo­ka­li­zo­wać miej­sce: pię­tro bu­dyn­ku dzie­sięć me­trów przed nimi. Świa­tło w miesz­ka­niu i okna otwar­te na oścież. Po­pę­dzi­li kłu­sem. Przez otwar­tą bra­mę wpa­dli na drew­nie scho­dy. Ka­liń­ski z przo­du ska­kał po dwa stop­nie na­raz, Ja­ki­mow­ski dy­szał tuż za nim.

Na pię­trze tro­je drzwi. Po­ste­run­ko­wy szarp­nął za klam­kę tych na wprost. Za­mknię­te.

– Nie te...

– Wi­dzę. – Zwrot i cięż­ka mo­sięż­na rącz­ka po­wę­dro­wa­ła w dół.

Wie­rze­je otwo­rzy­ły się bez pro­ble­mu. Przed nimi dłu­gi ko­ry­tarz i sa­lon na koń­cu.

– Halo, po­li­cja! – Ka­liń­ski wy­cią­gnął przed sie­bie ton­fę. – Jest tu kto?

Na pew­no był. Sły­sze­li kro­ki, lecz ni­ko­go nie do­strze­gli.

– Pro­szę się ode­zwać. – Ka­liń­ski, nie­pew­ny, co ro­bić, ostroż­nie prze­stą­pił próg. Cho­ciaż z ta­kim osił­kiem u boku jak „Mło­dy” nie oba­wiał się ni­ko­go. Prze­szli przez ko­ry­tarz i zaj­rzał do sa­lo­nu. Spo­dzie­wał się li­ba­cji, a uj­rzał trój­kę po­nu­rych fa­ce­tów, któ­rzy in­ten­syw­nie wpa­try­wa­li się we wcho­dzą­cych po­li­cjan­tów, i czwar­te­go – roz­cią­gnię­te­go na pod­ło­dze.

Ka­liń­ski przyj­rzał się mu uważ­nie. Le­żą­cy wca­le nie był pi­ja­ny, tyl­ko ukrzy­żo­wa­ny. Ręce i nogi, każ­dą z osob­na, przy­bi­to do par­kie­tu dłu­gi­mi bret­na­la­mi, a ich o wie­le za dłu­gie koń­ców­ki ster­cza­ły do góry.

Ofie­rze pod­cię­to gar­dło. Mu­sia­ło to na­stą­pić przed chwi­lą, bo ser­ce wciąż pom­po­wa­ło krew. Na wą­tłej pier­si le­żą­ce­go ko­lej­ne na­cię­cie. Co się tu, do cho­le­ry, wy­ra­bia? Spoj­rzał na ka­tów. Co za mor­dy, zwy­rod­nial­cy, co do jed­ne­go.

– Zo­stań­cie tam, gdzie je­ste­ście.

Na­wet nie doj­rzał noża, któ­ry ci­snął je­den z nich. Po­czuł ude­rze­nie i ból. Zer­k­nąw­szy w dół, zo­ba­czył tyl­ko ozdob­ną rę­ko­jeść o eg­zo­tycz­nym kształ­cie. W koń­cu nogi pod nim się ugię­ły i ru­nął na pod­ło­gę.

Sto­ją­cy krok za nim Ja­ki­mow­ski ogar­nął całą sy­tu­ację jed­nym spoj­rze­niem. W tych oko­licz­no­ściach ton­fa się nie przy­da. Się­gnął po pi­sto­let, sta­ra­jąc się wy­szarp­nąć broń z ka­bu­ry. Od­chy­lił się w ostat­nim mo­men­cie, bo krysz­ta­ło­wa ka­raf­ka już zmie­rza­ła w kie­run­ku jego gło­wy.

Mózg pię­ścia­rza od razu do­ko­nał se­lek­cji ce­lów. Na po­czą­tek ten naj­bliż­szy, po­dob­ny do Dan­ny’ego Tre­jo z fil­mu Ma­cze­ta. Ta­kie same dłu­gie pro­ste wło­sy, czar­ne wąsy i sma­gła skó­ra. Spod bia­łej spry­ska­nej krwią ko­szu­li wy­zie­rał zło­ty łań­cuch. W tej chwi­li był bez­bron­ny, no­żem już ci­snął, a żad­nej in­nej bro­ni Ja­ki­mow­ski u nie­go nie ostrzegł.

Ten obok przy­kuc­nął, go­tu­jąc się do sko­ku. Nie­wie­le róż­nił się od to­wa­rzy­sza, tyle że wci­snął na sie­bie ob­ci­sły czar­ny pod­ko­szu­lek bez rę­kaw­ków pod­kre­śla­ją­cy im­po­nu­ją­cą mu­sku­la­tu­rę. Szer­szy niż wyż­szy, o iście mał­pim za­się­gu ra­mion. Spo­koj­nie, nie ta­kich roz­kła­dał. Bez tech­ni­ki sama siła była na nic.

– Stój, bo strze­lam! – Już pra­wie wy­ce­lo­wał, gdy roz­legł się głu­chy huk.

Zro­bił błąd, nie in­te­re­su­jąc się sto­ją­cym na sa­mym koń­cu po­miesz­cze­nia męż­czy­zną w śred­nim wie­ku, w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych ubra­nym w ja­sny lnia­ny gar­ni­tur.

Świa­do­mość Ja­ki­mow­skie­go za­czę­ła wy­czy­niać har­ce, a sa­lon wy­dłu­żył się na kształt ko­ry­ta­rza. Umarł, nim upadł obok ko­le­gi. Je­dy­na myśl, jaka go tra­pi­ła w tej ostat­niej se­kun­dzie, do­ty­czy­ła nie­uda­ne­go pierw­sze­go dnia w pra­cy. Był do­bry, a tak się skom­pro­mi­to­wał... Co za ob­ciach... ■

Rozdział 1

Nad­ko­mi­sarz Nor­bert Saja bar­dzo uwa­żał, by nie wdep­nąć w któ­rąś z licz­nych ka­łu­ży po­kry­wa­ją­cych par­kiet. Co praw­da wszyst­ko już zdą­ży­ło za­schnąć i sczer­nieć, ale bądź co bądź to wciąż była krew. Jak się przy­klei do po­de­szwy, trud­no usu­nąć. Myć pod kra­nem czy po­cze­kać, aż samo od­pad­nie? No i gdzie sza­cu­nek do bliź­nie­go?

Do­oko­ła wciąż krę­ci­li się tech­ni­cy za­bez­pie­cza­ją­cy śla­dy, lecz z grub­sza wszyst­ko było ja­sne – je­den za­strze­lo­ny, je­den za­dźga­ny i je­den roz­kro­jo­ny. Co też się z tym spo­łe­czeń­stwem wy­pra­wia. Kie­dyś po­ra­chun­ki za­ła­twia­no ga­zrur­ka­mi, ewen­tu­al­nie ży­let­ką czy in­nym ostrzem, a te­raz baj­zel na ca­łe­go.

Saja – męż­czy­zna po czter­dzie­st­ce, dość wy­so­ki i szczu­pły, z ciem­ny­mi wło­sa­mi moc­no prze­ty­ka­ny­mi srebr­ny­mi nit­ka­mi – przez dzie­sięć lat pra­cy w wy­dzia­le kry­mi­nal­nym kra­kow­skiej ko­men­dy na­oglą­dał się spo­ro po­dob­nych ob­raz­ków. Uwa­żał, że ludz­ka po­my­sło­wość pod tym wzglę­dem nie ma gra­nic, a ko­lej­ne miej­sca zbrod­ni tyl­ko utwier­dza­ły go w tym prze­ko­na­niu. Mimo to był po­ru­szo­ny wi­do­kiem ukrzy­żo­wa­ne­go w jego wła­snym miesz­ka­niu.

Gdy usły­szał za sobą kro­ki, nie mu­siał się od­wra­cać, by wie­dzieć, kto tym ra­zem bę­dzie go drę­czyć.

– Dzień do­bry, pani pro­ku­ra­tor.

Je­dy­ne, co do­bre­go da­wa­ło się po­wie­dzieć o Mi­le­nie Zim­nic­kiej, to że sta­ro­pa­nień­stwo nie ode­bra­ło jej zdol­no­ści lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Umysł mia­ła ostry jak brzy­twa, nie­ste­ty kop­ci­ła jak smok, piła jak Ru­ski i klę­ła jak szewc. Uro­dą też nie grze­szy­ła, przy­po­mi­na­jąc z wy­glą­du nie­miec­ką kanc­lerz, stąd zresz­tą wzię­ła się po­wszech­nie uży­wa­na ksyw­ka „An­ge­la”, któ­ra pa­so­wa­ła do niej zna­ko­mi­cie. Mó­wio­no, że idzie po tru­pach do celu. Sko­ro tak, to dla­cze­go na­dal pra­co­wa­ła w pro­ku­ra­tu­rze re­jo­no­wej, a nie pró­bo­wa­ła za­cze­pić się gdzieś wy­żej? Może za­bra­kło jej szczę­ścia lub ko­nek­sji. A w ogó­le, do cho­le­ry, co to za po­mysł, by pro­ku­ra­tor nad­zo­ro­wał śledz­two, a nie zaj­mo­wał się czyn­no­ścia­mi pro­ce­so­wy­mi!

– Jaki tam, kur­wa, do­bry. – Zgrzyt ryl­ca po szkle był­by przy­jem­niej­szy od gło­su przed­sta­wi­ciel­ki re­sor­tu spra­wie­dli­wo­ści.

Saja do­strzegł, jak tech­ni­cy uśmie­cha­ją się ukrad­kiem. Oni też uwiel­bia­li „An­ge­lę”.

– Pro­szę uwa­żać.

Gdy­by nie w porę wy­cią­gnię­ta ręka, Zim­nic­ka nie­chyb­nie we­szła­by w za­schnię­tą po­so­kę.

Do­pie­ro te­raz przyj­rzał się jej obrzę­kłej twa­rzy. Ani chy­bi ba­lo­wa­ła całą noc, tyl­ko cie­ka­we z kim, bo chy­ba nie z pre­zy­den­tem tego pięk­ne­go gro­du.

– Ależ z cie­bie upier­dli­wiec, ko­mi­sa­rzu.

– Do­wo­dy.

– Chuj z nimi. 

Mimo wszyst­ko dała krok nad czar­ną pla­mą i nie py­ta­jąc ni­ko­go o zgo­dę, od­su­nę­ła cięż­kie drew­nia­ne krze­sło, na któ­re za­raz opa­dła. Me­bel stęk­nął pod jej cię­ża­rem.

– Saja, bądź tak do­bry i po­ślij ko­goś do skle­pu. Pić mi się chce jak ja­sna cho­le­ra.

Czym za­wi­nił, że aku­rat jemu przy­pa­dło to­wa­rzy­stwo tego po­two­ra? Oprócz Zim­nic­kiej w pro­ku­ra­tu­rze na Mo­sięż­ni­czej pra­co­wa­li prze­cież i inni. Taki Kol­ski czy No­coń – też świet­ni praw­ni­cy i nie tak mę­czą­cy.

– Tyle je­że­li cho­dzi o wstęp, przejdź­my do szcze­gó­łów. – Zim­nic­ka za­ło­ży­ła nogę na nogę. Przy jej gru­bych koń­czy­nach ro­bi­ło to fa­tal­ne wra­że­nie. Saja w du­chu jęk­nął. Za­chcia­ło się ba­bie no­sić spód­ni­cę i te­raz wszem i wo­bec pre­zen­to­wa­ła łyd­ki po­kry­te ży­la­ka­mi i ni­tecz­ka­mi pęk­nięć.

– Ofia­ra... – nad­ko­mi­sarz wska­zał dłu­go­pi­sem po­stać przy­kry­tą prze­ście­ra­dłem le­żą­cą naj­da­lej od nich – Waw­rzy­niec Abra­mo­wicz, lat osiem­dzie­siąt osiem, eme­ryt. Ci tu to po­ste­run­ko­wi Adam Ka­liń­ski i Jo­achim Ja­ki­mow­ski, sek­cja pa­tro­lo­wo-in­ter­wen­cyj­na. Je­den zgi­nął od pchnię­cia no­żem, dru­gie­go za­strze­lo­no. Znaj­do­wa­li się w re­wi­rze.

– Aha.

– Pierw­sze zgło­sze­nie do­sta­li­śmy o pierw­szej czter­dzie­ści czte­ry. Cho­dzi­ło o za­kłó­ca­nie ci­szy noc­nej. Po­now­nie we­zwa­no pa­trol pół go­dzi­ny póź­niej. Ra­dio­wóz przy­je­chał o dru­giej sie­dem­na­ście i za­stał wła­śnie to.

– Dla­cze­go z przy­jaz­dem zwle­ka­no tak dłu­go?

– Na ryn­ku do­szło do szar­pa­ni­ny. Wszyst­kie siły skie­ro­wa­no wła­śnie tam.

Jak się do­wie­dział, po­szło o kel­ner­kę pra­cu­ją­cą w jed­nym z ogród­ków piw­nych. Po­dob­no na­sko­czy­ła na na­chal­ne­go klien­ta, a gdy ten się wku­rzył, ochro­na w mało ele­ganc­ki spo­sób po­ra­dzi­ła so­bie z na­trę­tem. Wy­rzu­co­ny wró­cił w to­wa­rzy­stwie ko­le­gów. Tro­chę cza­su upły­nę­ło, za­nim sie­dem osób wy­lą­do­wa­ło w aresz­cie. Do zda­rze­nia do­szło w tym sa­mym cza­sie, gdy tu za­mor­do­wa­no tę trój­kę. Kto to mógł wie­dzieć?

– Ko­mi­sa­rzu, do rze­czy, nie będę tu sie­dzieć do usra­nej śmier­ci.

– Jak uda­ło się nam usta­lić – wy­po­wia­dał sło­wa sta­ran­nie i bez­oso­bo­wo – mor­der­stwo nie mia­ło cha­rak­te­ru ra­bun­ko­we­go.

– Nie? To zna­czy jaki?

Zro­bił krok i od­sło­nił cia­ło Abra­mo­wi­cza.

– Może ry­tu­al­ny.

Oczy Zim­nic­kiej zro­bi­ły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia. Je­że­li jesz­cze przed chwi­lą mę­czył ją kac, to już o nim za­po­mnia­ła.

– O kur­wa.

– Zga­dzam się z pa­nią pro­ku­ra­tor w ca­łej roz­cią­gło­ści.

Aku­rat w polu wi­dze­nia po­ja­wi­li się lu­dzie z za­kła­du me­dy­cy­ny są­do­wej z no­sza­mi. Naj­pierw for­mal­no­ści. For­mu­la­rze i pod­pi­sy, po­tem wor­ki. Tro­chę ze­szło, za­nim cia­ła zo­sta­ły wy­nie­sio­ne.

W tym cza­sie Zim­nic­ka wy­pi­ła po­ło­wę z pół­to­ra­li­tro­wej bu­tel­ki wody źró­dla­nej, jaką jej do­star­czo­no. Fak­tycz­nie, moc­no ją su­szy­ło.

– Pra­sa bę­dzie wę­szyć – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie trzeź­wo.

– O, bez wąt­pie­nia. – Saja przy­glą­dał się gwoź­dziom wy­ję­tym z rąk i nóg wła­ści­cie­la miesz­ka­nia. Nie­li­cho się na­mę­czy­li, nim wy­cią­gnę­li je z cia­ła i de­sek. Ten, kto je wbił, miał nie­li­chą krze­pę, choć po praw­dzie przy­bi­ja­nie za­wsze idzie ła­twiej niż wy­cią­ga­nie.

– Śmierć na­stą­pi­ła przed czy po, jak... eee... – Zim­nic­ka wy­glą­da­ła tak, jak­by chcia­ła zwy­mio­to­wać.

– Był tor­tu­ro­wa­ny.

– Wła­śnie.

– Moim zda­niem po – od­po­wie­dział Saja, od­kła­da­jąc za­bez­pie­czo­ne przed­mio­ty do pla­sti­ko­wych wo­recz­ków. – Je­że­li cho­dzi o funk­cjo­na­riu­szy z pa­ro­lu, to spra­wa jest ja­sna: usły­sze­li we­zwa­nie o po­moc, pod­ję­li pró­bę za­po­bie­że­nia zda­rze­niu i zgi­nę­li.

– Mó­wi­my o spraw­cy czy spraw­cach? – przy­tom­nie do­py­ty­wa­ła się pro­ku­ra­tor. – Ktoś za­ła­twił trzy oso­by i dał dyla? Ta­kie przy­pad­ki nie zda­rza­ją się czę­sto.

– Co naj­mniej dwóch, może trzech – zgo­dził się z nią nad­ko­mi­sarz. – Oczy­wi­ście uru­cho­mi­my in­for­ma­to­rów we wszyst­kich sek­tach i sub­kul­tu­rach, ale nie są­dzę, by przy­nio­sło to sku­tek.

– O ile pa­mię­tam, a kur­wa, pa­mię­tam do­brze, sam pan mó­wił o zbrod­ni ry­tu­al­nej. Do­bie­rze­cie się do dupy wszyst­kim po­pa­prań­com, a wy­ni­ki po­ja­wią się same.

– Pani się wy­da­je, że za wszyst­kim sto­ją ja­cyś sa­ta­ni­ści czy coś ta­kie­go? – Zer­k­nął na nią z uko­sa.

– Ja­sne jak słoń­ce.

– Czy­li że kil­ku sza­leń­ców za­ła­twi­ło trój­kę lu­dzi, w tym dwóch po­li­cjan­tów? – Po­krę­cił gło­wą. – Mało praw­do­po­dob­ne. Poza tym nie wi­dzę ni­g­dzie czar­nych świec, wy­ma­lo­wa­nych sym­bo­li i cze­go ci idio­ci tam jesz­cze po­trze­bu­ją. Zresz­tą, cze­go sek­ta mo­gła chcieć od Abra­mo­wi­cza, a prze­cież od razu wi­dać, że ofia­ra nie zo­sta­ła wy­bra­na przy­pad­ko­wo.

Zim­nic­ka mil­cza­ła przez chwi­lę, marsz­cząc przy tym czo­ło.

– Ze wszyst­kich spraw, ja­kie pro­wa­dzę, ta wy­glą­da na naj­bar­dziej po­pie­przo­ną.

Saja za­miast od­po­wie­dzieć, ro­zej­rzał się po sa­lo­nie. Ład­nie i gu­stow­nie. Tego wszyst­kie­go nie da­ło­by się zgro­ma­dzić z prze­cięt­nej pen­sji cięż­ko pra­cu­ją­ce­go na utrzy­ma­nie Po­la­ka.

So­lid­ne, prze­waż­nie dzie­więt­na­sto­wiecz­ne me­ble, a nie ze­sta­wy do sa­mo­dziel­ne­go mon­ta­żu ro­dem z Ikei. Spo­ro ksią­żek. Musi im się bli­żej przyj­rzeć. No i ja­kieś bi­be­lo­ty, fi­gur­ki, też chy­ba sta­re. Do­bra, na wszyst­ko przyj­dzie pora. Na po­czą­tek naj­le­piej bę­dzie po­zbyć się Zim­nic­kiej. Roz­mo­wa z nią to bi­cie pia­ny.

– Hm...

W tym „hm” za­warł całą pew­ność sie­bie, na jaką obec­nie było go stać. Wła­ści­wie było to coś po­śred­nie­go po­mię­dzy „hm” a kaszl­nię­ciem. Zim­nic­ka w mig od­czy­ty­wa­ła ta­kie niu­an­se. Tyle że chy­ba mia­ła je kom­plet­nie gdzieś.

– Parę lat temu mie­li­śmy po­dob­ną spra­wę. – Nie wy­pusz­cza­ła z ręki bu­tel­ki z wodą. – Pa­mię­ta pan, po­trój­ne za­bój­stwo z za­zdro­ści.

– Mło­da ko­bie­ta i jej ro­dzi­ce – przy­tak­nął Saja. Nie pro­wa­dził do­cho­dze­nia, ale spra­wa była gło­śna. – Zwło­ki dziew­czy­ny były po­twor­nie zma­sa­kro­wa­ne. Ro­dzi­ce to tyl­ko nie­win­ni świad­ko­wie.

– Ile on wte­dy do­stał?

– Dwa­dzie­ścia pięć, choć moim zda­niem...

– Za­raz ura­czy mnie pan ja­kąś ra­dy­kal­ną opi­nią w ro­dza­ju „na pal ze su­kin­sy­nem”. Pro­szę się nie krę­po­wać, ni­ko­mu nie po­wtó­rzę.

Nad­ko­mi­sa­rzo­wi z iry­ta­cji pod­nio­sły się wło­ski na kar­ku.

– Jed­nak nie? Szko­da.

Te dwie spra­wy nie­wie­le łą­czy­ło. Zim­nic­kiej mu­sia­ło cho­dzić o coś in­ne­go.

– Za­ata­ku­ją po­now­nie?

– Wszyst­ko za­le­ży od tego, co wy­cią­gnę­li od Abra­mo­wi­cza, pani pro­ku­ra­tor.

– Pro­szę mnie nie stra­szyć. – Zim­nic­ka wsta­ła. Przez jej ra­mio­na prze­biegł dreszcz.

– Mnie też za­le­ży na jak naj­szyb­szym do­rwa­niu tych dra­ni.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, żeby była ja­sność: bar­dzo bym nie chcia­ła, aby w toku pro­wa­dzo­nych czyn­no­ści prze­kro­czo­ne zo­sta­ły gra­ni­ce pra­wo­rząd­no­ści. Ja wie­le ro­zu­miem, nikt nie bę­dzie bez­kar­nie mor­do­wał gli­nia­rzy, ale na Boga – niech to nie bę­dzie ze­msta. Tyl­ko sa­mo­są­dów nam jesz­cze bra­ku­je.

– Do­pil­nu­ję wszyst­kie­go – od­rzekł z prze­ko­na­niem.

– Le­piej, żeby tak było. – Uśmiech Zim­nic­kiej był iście wam­pi­rzy.

***

Ro­ze­słał lu­dzi po pię­trach. Do­cho­dzi­ła szó­sta rano, więc i tak czas na po­bud­kę. Niech prze­py­ta­ją są­sia­dów, może coś z tego wy­nik­nie. Na pew­no aż ro­iło się od śla­dów. Na­le­ża­ło wy­ty­po­wać te na­le­żą­ce do ofiar i te, któ­re zo­sta­wi­li spraw­cy. DNA, od­ci­ski pal­ców – przy ta­kim ba­ła­ga­nie musi się udać.

Wy­szedł z miesz­ka­nia, żeby nie prze­szka­dzać. Swo­je zro­bił. Przez te kil­ka go­dzin do­kład­nie ro­zej­rzał się po miesz­ka­niu. Miał zwy­czaj wy­peł­niać pa­pie­ry od razu na miej­scu zda­rze­nia, je­śli tyl­ko była ku temu spo­sob­ność, żeby nie prze­oczyć ni­cze­go, co znaj­do­wa­li tech­ni­cy. Tym ra­zem pró­bo­wał też po­wią­zać kil­ka my­śli, któ­re przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy, ale bez skut­ku. Był zbyt zmę­czo­ny. To trze­cia noc­na szych­ta w ty­go­dniu. Miał do­syć. Po­wi­nien te­raz wró­cić do sie­bie, na Sie­mi­radz­kie­go, lecz nie był w sta­nie. Wsiadł do sa­mo­cho­du i po­je­chał do naj­bliż­sze­go ke­ba­bu. Za­mó­wił pierw­szy ze­staw z li­sty, wsiadł z po­wro­tem do auta i za­snął, za­nim zdą­żył ugryźć choć je­den kęs.

Kie­dy się obu­dził, do­cho­dzi­ła ósma rano. Już ro­bi­ło się nie­zno­śnie go­rą­co. Kro­pel­ki potu na szyi i czo­le draż­ni­ły nie do wy­trzy­ma­nia. Starł je nie­cier­pli­wym ru­chem. Wy­koń­czyć się moż­na. W du­chu po­dzię­ko­wał Naj­wyż­sze­mu, że Kra­ków mimo wszyst­ko le­żał na pół­no­cy kon­ty­nen­tu. W wie­czor­nych wia­do­mo­ściach wi­dział, że gdzie in­dziej jest o wie­le go­rzej. W ta­kim Pa­ry­żu już od­no­to­wa­no zgo­ny co naj­mniej dwu­dzie­stu ty­się­cy osób, głów­nie star­szych, któ­re nie były w sta­nie we­zwać po­mo­cy lub gdy ta nad­cho­dzi­ła zbyt póź­no. Po­dob­nie w Rzy­mie i Ma­dry­cie. Su­che jak pieprz i go­rą­ce jak żar z pie­kar­ni­ka po­wie­trze dzie­siąt­ko­wa­ło oby­wa­te­li Unii Eu­ro­pej­skiej. Już mó­wi­ło się o wy­jąt­ko­wym roku. Co dziw­ne, nic tego nie za­po­wia­da­ło. Zima, z tem­pe­ra­tu­rą w gra­ni­cach dzie­się­ciu stop­ni po­ni­żej zera i z nie­wiel­ki­mi opa­da­mi śnie­gu na prze­mian z desz­czem, prze­szła pra­wie nie­zau­wa­żo­na. Teo­ria o bez­na­dziej­nej zi­mie i ta­kim sa­mym le­cie zu­peł­nie się nie spraw­dzi­ła. Obe­rwa­ło się na­wet Skan­dy­na­wom, dla któ­rych, co tu dużo mó­wić, tem­pe­ra­tu­ra po­wy­żej trzy­dzie­stu stop­ni sta­no­wi­ła spo­re za­sko­cze­nie.

W Pol­sce spło­nę­ły ty­sią­ce hek­ta­rów la­sów, łąk i upraw. Ogło­szo­no su­szę ty­siąc­le­cia i tyl­ko nie­śmia­łe uwa­gi syn­op­ty­ków o nad­cho­dzą­cych desz­czach trzy­ma­ły wszyst­kich przy ży­ciu.

Ko­mi­sarz się­gnął po zim­ne­go ke­ba­ba, ale za­nim za­czął jeść, w jego kie­sze­ni za­wi­bro­wał te­le­fon. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Wy­dział kadr ko­men­dy miej­skiej. Nic dziw­ne­go, w koń­cu na służ­bie po­le­gli po­li­cjan­ci. Co z tego, że je­den był pierw­szy raz na pa­tro­lu. Z uło­że­nia cia­ła wy­ni­ka­ło, że pod­jął dzia­ła­nie. Ten dru­gi dał się za­szlach­to­wać jak ba­ran, nie­mniej obu na­le­żał się pań­stwo­wy po­chó­wek, asy­sta kom­pa­nii ho­no­ro­wej, po­śmiert­ne krzy­że za­słu­gi i prze­mó­wie­nia. Byli mło­dzi, ro­dzin nie za­ło­ży­li. Oso­bi­ście nie zno­sił ta­kich uro­czy­sto­ści. Po­grzeb naj­szyb­ciej w przy­szłym ty­go­dniu, co do resz­ty niech sami de­cy­du­ją. Jak nie mogą so­bie po­ra­dzić, niech po­pro­szą pierw­sze­go za­stęp­cę ko­men­dan­ta, któ­ry był w tych spra­wach ob­la­ta­ny jak mało kto.

Za­koń­czył roz­mo­wę i ode­tchnął. Przez mo­ment po­my­ślał o tym, co cze­ka jego – spo­koj­na eme­ry­tu­ra i zej­ście z tego pa­do­łu łez w za­awan­so­wa­nym wie­ku czy też wy­pa­dek przy pra­cy. Ta­kie rze­czy się zda­rza­ły. Ostat­nio czę­ściej niż zwy­kle. Świat scho­dził na psy. Do­słow­nie.

Wy­szedł z wozu, wrzu­cił nie­za­czę­ty po­si­łek do ko­sza, po czym wsiadł z po­wro­tem i po­je­chał do ko­men­dy. Do­bra, pa­nie Abra­mo­wicz, pora przyj­rzeć się panu bli­żej.

***

Gło­wa cią­ży­ła mu jak ołów. Był sen­ny i znie­chę­co­ny. Ko­lej­ne kawy po­bu­dza­ły tyl­ko na chwi­lę, a po­tem za­mu­la­ły żo­łą­dek. Mimo otwar­tych okien naj­mniej­szy prze­ciąg nie po­ru­szał fi­ran­ka­mi. Po­wie­trze do­słow­nie sta­ło w miej­scu. Cięż­ko się od­dy­cha­ło i rów­nie cięż­ko my­śla­ło. Na po­czą­tek Abra­mo­wicz: miły star­szy pan, eme­ry­to­wa­ny wy­kła­dow­ca wciąż udzie­la­ją­cy się za­wo­do­wo.

Czym tam się zaj­mo­wał – o, już zna­lazł: kul­tu­ra spo­łe­czeństw pre­ko­lum­bij­skich. Ory­gi­nał, nie ma co, lecz po­dob­no spec, ja­kich mało.

Sam o tym te­ma­cie miał je­dy­nie mgli­ste wy­obra­że­nie. Raz oglą­dał Apo­ca­lyp­to Mela Gib­so­na i wy­star­czy. Trud­no o bar­dziej od­le­gły od Kra­ko­wa re­jon świa­ta. In­dia­nie, Abo­ry­ge­ni czy Ma­ory­si… Zda­niem nad­ko­mi­sa­rza łą­czy­ło ich jed­no: we­ge­to­wa­li gdzieś na obrze­żach cy­wi­li­za­cji, nie in­te­re­su­jąc się świa­tem, a świat nie in­te­re­so­wał się nimi.

Sta­ru­szek nie wcho­dził ni­ko­mu w dro­gę, przy­naj­mniej nic o tym nie wia­do­mo. Wdo­wiec od dzie­się­ciu lat. Je­dy­na cór­ka po­dob­nie jak oj­ciec pra­co­wa­ła na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim.

Mo­tyw, któ­ry na­su­wał się sam, to ra­bu­nek. Ko­muś wy­da­wa­ło się, że w miesz­ka­niu są nie­zmie­rzo­ne skar­by, wy­ro­by ze zło­ta, szla­chet­ne ka­mie­nie lub też eks­po­na­ty o spo­rej war­to­ści ko­lek­cjo­ner­skiej. Wie­le kra­kow­skich miesz­kań w isto­cie było ma­ły­mi mu­ze­ami, gdzie zda­rza­ły się cen­ne ob­ra­zy czy sta­ro­dru­ki.

Ja­kieś pa­miąt­ki Abra­mo­wicz na pew­no prze­cho­wy­wał, ale czy war­to było dla nich za­bić? Musi to spraw­dzić. Może ju­tro? Ta cór­ka, jak jej tam – Do­mi­ni­ka – naj­le­piej bę­dzie wie­dzieć, co zgi­nę­ło.

Na kart­ce zna­lazł jej ad­res i nu­mer te­le­fo­nu. Za­wa­hał się przed wy­bra­niem nu­me­ru. Le­piej po­cze­kać, dziś to chy­ba tro­chę za szyb­ko. Wia­do­mość o mor­der­stwie za­pew­ne spa­dła na nią jak grom z ja­sne­go nie­ba. Może nie być go­to­wa do udzie­le­nia wy­czer­pu­ją­cych od­po­wie­dzi.

Odło­żył kart­kę i się­gnął po na­stęp­ną. In­for­ma­cje są­sia­dów o tym gdzie, kto, jak i dla­cze­go po­ma­ga­ły roz­wi­kłać naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne ła­mi­głów­ki, a po­nad­to były bar­dziej pre­cy­zyj­ne od da­nych urzę­du skar­bo­we­go.

Abra­mo­wicz miesz­kał pod szóst­ką. Miesz­ka­nie obok było pu­ste. Wła­ści­ciel wy­je­chał i od cza­su do cza­su wy­naj­mo­wał je za so­lid­ną opła­tą. Na­prze­ciw­ko, pod czwór­ką, za­miesz­ki­wa­ła osiem­dzie­się­cio­let­nia Ire­na Kwie­cień. Na wpół głu­cha, wzrok jed­nak po­sia­da­ła zna­ko­mi­ty. Jak twier­dzi­ła, od paru dni Abra­mo­wi­cza na­cho­dzi­li Cy­ga­nie.

Saja przy­mknął oczy, otwo­rzył je i prze­czy­tał tekst po­now­nie, kon­cen­tru­jąc się szcze­gól­nie na ostat­nim zda­niu. Nie my­lił się: sta­ło wy­raź­nie „Cy­ga­nie”. Nie Ro­mo­wie, tyl­ko Cy­ga­nie. Wi­dać po­praw­ność po­li­tycz­na nie była naj­moc­niej­szą stro­ną pani Ire­ny.

O na­cho­dze­niu pro­fe­so­ra przez ob­cych wspo­mi­na­ła jesz­cze jed­na oso­ba, tym ra­zem z dołu. Pięć­dzie­się­cio­let­nia Ste­fa­nia Ro­wiń­ska, opie­ku­ją­ca się wnu­kiem w miesz­ka­niu nu­mer dwa, rów­nież wska­za­ła na oso­by o ciem­nej kar­na­cji i czar­nych wło­sach. Męż­czyź­ni – raz było ich dwóch, in­nym ra­zem trzech. W koń­cu ja­kiś kon­kret.

I tu na­su­wa­ło się py­ta­nie – cze­go oso­by po­cho­dze­nia rom­skie­go mo­gły chcieć od uni­wer­sy­tec­kie­go wy­kła­dow­cy?

Je­że­li uznać ze­zna­nia są­sia­dek za w peł­ni wia­ry­god­ne, Cy­ga­nie od­wie­dzi­li Abra­mo­wi­cza trzy razy. Gdy zja­wi­li się po raz czwar­ty, prze­szli do kon­kre­tów. Jak nie do­sta­li po do­bro­ci, to wzię­li siłą.

Zda­je się, że klu­czem były te wcze­śniej­sze wi­zy­ty.

Pod­parł gło­wę, wpa­tru­jąc się w no­tat­ki. W koń­cu się­gnął po kla­wia­tu­rę i wy­go­oglo­wał ofia­rę. Mniej wię­cej tego się spo­dzie­wał. Abra­mo­wicz nie po­sia­dał kon­ta na Fa­ce­bo­oku czy Twe­ete­rze, lecz do koń­ca ano­ni­mo­wy nie był.

Saja za­czął prze­glą­da­nie od po­cząt­ku li­sty od­po­wie­dzi. Na stro­nie jed­ne­go z wy­daw­nictw na­uko­wych re­kla­mo­wa­no kil­ka ksią­żek pana Waw­rzyń­ca. Po­li­czył je do­kład­nie. Osiem ty­tu­łów, od so­lid­nych aka­de­mic­kich mo­no­gra­fii po wy­daw­nic­twa bar­dziej po­pu­lar­ne. Na pierw­szym miej­scu: Dzie­je pań­stwa In­ków.

Wąt­pił, czy dał­by radę prze­brnąć przez te osiem­set stron, czy choć­by wy­dać 89 zło­tych, by po­sta­wić dzie­ło na pół­ce. Za taką Ar­che­olo­gię kul­tu­ry Cu­pi­sni­que chcia­no już tyl­ko 30 zło­tych, a za Kul­tu­rę In­dian środ­ko­wo­an­dyj­skich wcze­sne­go okre­su je­dy­ne 19 zło­tych. Nie wi­dział w tym żad­nej lo­gi­ki, ale to nie on pro­wa­dził wy­daw­nic­two z tak ni­szo­wy­mi książ­ka­mi. Osta­tecz­nie biz­nes mógł się opła­cać. Każ­dy na­uko­wiec musi pu­bli­ko­wać, a stu­dent za­li­czać. Ile jest wy­dzia­łów na uni­wer­sy­te­cie? Spo­ro. W efek­cie uzy­sku­je­my per­pe­tu­um mo­bi­le. Zło­ty in­te­res. Żyć nie umie­rać.

Za­mknął stro­nę wy­daw­nic­twa i wró­cił do wy­ni­ków wy­szu­ki­wa­nia w Go­ogle. Ja­kieś sym­po­zjum na­uko­we i pa­ne­le dys­ku­syj­ne, Abra­mo­wicz jako gość ho­no­ro­wy, te­mat „Piś­mien­nic­two w okre­sie póź­ne­go pań­stwa”.

Po­now­nie książ­ki, tym ra­zem na Al­le­gro, i to w za­sa­dzie tyle. Ro­ma­mi w swo­ich ba­da­niach się nie zaj­mo­wał. Saja wró­cił do punk­tu wyj­ścia. Jed­no z dru­gim nie ma nic wspól­ne­go. Dzi­siaj już mu się nie chcia­ło, ale ju­tro ko­niecz­nie za­dzwo­ni do cór­ki zmar­łe­go.

***

Okna po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na sza­rą i po­kry­tą od­pa­da­ją­cym tyn­kiem ścia­nę są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Kom­plet­na ma­sa­kra. Na­wet oka nie było na czym za­wie­sić. Je­dy­ny ka­wa­łek nie­ba, jaki dało się do­strzec mię­dzy kra­wę­dzią da­chu a ryn­ną, wy­glą­dał jak z oło­wiu. Słoń­ce wy­pa­li­ło wszel­kie ko­lo­ry.

Oli­wia Szcze­pań­ska, pra­cow­ni­ca kra­kow­skiej de­le­ga­tu­ry ABW, za­mknię­ta od paru go­dzin w bez­na­dziej­nym biu­ro­wym po­ko­ju za­czy­na­ła wa­rio­wać. Zbli­ża­ło się po­łu­dnie, a jej mrocz­ki la­ta­ły przed ocza­mi. Wy­star­czy­ło zer­k­nąć w lu­ster­ko, by wie­dzieć, że coś jest z nią nie tak. Twarz mia­ła czer­wo­ną i spo­co­ną, roz­chy­lo­ne usta spa­zma­tycz­nie ła­pa­ły po­wie­trze, a do­peł­nie­niem wszyst­kie­go były oczy za­czer­wie­nio­ne i spuch­nię­te jak po ca­ło­noc­nej ba­lan­dze.

Czu­jąc ła­sko­ta­nie w no­sie, od­wró­ci­ła gło­wę i wy­cią­gnę­ła w ostat­niej chwi­li chu­s­tecz­kę z pacz­ki le­żą­cej na biur­ku. Kich­nę­ła kil­ka razy z rzę­du. Prze­zię­bie­nie przy ta­kich upa­łach wy­da­wa­ło się mało praw­do­po­dob­ne, nie­mniej do­pa­dło ją i nie chcia­ło od­pu­ścić.

Zmię­ta w kul­kę chu­s­tecz­ka wy­lą­do­wa­ła w ko­szu. Musi wyjść i prze­spa­ce­ro­wać się, ina­czej osza­le­je.

Się­gnę­ła po klu­cze do po­ko­ju i wsta­ła. Wa­ka­cyj­na pora mia­ła i do­bre stro­ny. Współ­pra­cow­nik, z któ­rym dzie­li­ła po­miesz­cze­nie, wy­je­chał na peł­ne trzy ty­go­dnie i nikt jej nie za­wra­cał gło­wy dur­ny­mi ko­men­ta­rza­mi i opo­wie­ścia­mi, jak trud­no utrzy­mać żonę i dziec­ko z jed­nej pen­sji, któ­re do­pro­wa­dza­ły ją do wście­kło­ści.

Czy ten du­pek nie do­my­ślał się, że ją rani? Niech po­śle swo­ją ślub­ną do ro­bo­ty, od razu zro­bi się lżej w bu­dże­cie. Poza tym, co ją mo­gły ob­cho­dzić ich pro­ble­my? Wła­snych mia­ła dość.

Mi­nął rok, od kie­dy jej były szef oka­zał się dra­niem ja­kich mało. Co tam drań, po pro­stu gni­da i ka­rie­ro­wicz, a w kon­se­kwen­cji zdraj­ca.

Ze śledz­twem upo­ra­no się wy­jąt­ko­wo szyb­ko jak na tego typu spra­wę. Cały ze­spół się roz­sy­pał, a ją ze­sła­no do Kra­ko­wa i jak­by za­po­mnia­no o niej, zo­sta­wia­jąc na tym bocz­nym to­rze. Z agent­ki te­re­no­wej sta­ła się pra­cow­ni­cą biu­ro­wą. Nie ba­wi­ły jej do­cin­ki, jaka to jest su­mien­na... Jesz­cze raz ktoś tak za­żar­tu­je, a oczy wy­dłu­bie i zje na su­ro­wo. Mo­gła odejść, nikt jej nie trzy­mał na siłę, lecz wciąż nie po­tra­fi­ła zdo­być się na ten krok. Zresz­tą, co by ją cze­ka­ło? Pra­ca na ka­sie w Te­sco czy Bie­dron­ce, czy też może pry­wat­na agen­cja de­tek­ty­wi­stycz­na? Nie­wier­ny mąż, nie­wier­na żona, wspól­nik kan­tu­ją­cy na boku. I tak do eme­ry­tu­ry. Szyb­ciej osza­le­je. Tu przy­naj­mniej mia­ła wra­że­nie, że wy­ko­nu­je kon­kret­ną ro­bo­tę.

Na ko­ry­ta­rzu pust­ki. Gmach ro­bił przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. We­szła do to­a­le­ty i za­mknę­ła za sobą drzwi. Twarz spry­ska­ła zim­ną wodą. Od razu zro­bi­ło się przy­jem­niej.

Ode­tchnę­ła.

Przyj­rza­ła się so­bie. W du­żym lu­strze nad umy­wal­ką jej wa­lo­ry pre­zen­to­wa­ły się znacz­nie le­piej niż w ma­łym lu­ste­recz­ku na biur­ku. Spod krót­kich szor­tów wy­ła­nia­ły się opa­lo­ne na brąz nogi. Blu­zecz­ka na ra­miącz­kach wię­cej od­sła­nia­ła, niż za­sła­nia­ła. Twarz też ni­cze­go so­bie, więc co z nią jest nie tak? Fa­ce­ci w jej to­wa­rzy­stwie albo ro­bi­li z sie­bie dur­niów, albo trzy­ma­li się na dy­stans. Z mało któ­rym uda­wa­ło się po­ga­dać od ser­ca, a już dłuż­sza zna­jo­mość ura­sta­ła do ran­gi pro­ble­mu.

Jest na­pro­mie­nio­wa­na czy co? A może to ta spra­wa z Bart­cza­kiem cią­gnie się za nią aż tu­taj?

Jak tak da­lej pój­dzie, bę­dzie mu­sia­ła po­go­dzić się z lo­sem. Mło­da, ład­na i zdol­na, a i tak bez wi­do­ków na przy­szłość. Trud­no, co zro­bić, ta­kie prze­zna­cze­nie. Nikt nie obie­cy­wał, że bę­dzie miło, ła­two i przy­jem­nie.

Wró­ci­ła do sie­bie wol­nym kro­kiem. Jak dłu­żej po­obi­ja się po tym dusz­nym bu­dyn­ku, nie­chyb­nie ko­goś wy­koń­czy lub wy­sko­czy przez okno.

Po po­now­nym za­lo­go­wa­niu się do sys­te­mu zna­la­zła kil­ka no­wych wia­do­mo­ści. Pierw­szą z nich było ostrze­że­nie bry­tyj­skich służb przed prze­nik­nię­ciem na te­ren Unii Eu­ro­pej­skiej wy­szko­lo­nych is­lam­skich bo­jow­ni­ków. We­dług in­for­ma­to­rów ulo­ko­wa­nych w struk­tu­rach fun­da­men­ta­li­stów na cel mo­gły zo­stać wzię­te duże aglo­me­ra­cje i lot­ni­ska. Dal­sze in­for­ma­cje w tej spra­wie będą prze­ka­zy­wa­ne na bie­żą­co.

W su­mie nic no­we­go, co parę mie­się­cy alar­mo­wa­no o po­dob­nych wy­da­rze­niach. Naj­czę­ściej spra­wa do­ty­czy­ła kra­jów o spo­rej mniej­szo­ści mu­zuł­mań­skiej. Czy to dziw­ne, że ci we­te­ra­ni dżi­ha­du chcą wró­cić do domu z nie­ko­niecz­nie po­ko­jo­wy­mi za­mia­ra­mi?

Oprócz tego w skrzyn­ce zna­la­zła okól­ni­ki i proś­bę o wy­peł­nie­nie an­kie­ty, czy­li same biu­ro­we bzde­ty, ja­ki­mi nie­któ­rzy urzęd­ni­cy udo­wad­nia­li wła­sną przy­dat­ność. W koń­cu za coś bra­li pie­nią­dze, a trud­no przez te osiem go­dzin dzien­nie bez koń­ca ukła­dać pa­sjan­sa czy prze­glą­dać ga­ze­tę. Szko­da, że wy­bra­ła cały urlop na po­cząt­ku czerw­ca. Mo­gła zo­sta­wić parę dni na póź­niej, ale nie – jak już, to już. Co praw­da ta­trzań­skich szla­ków nie opa­no­wa­ły jesz­cze wte­dy żąd­ne wra­żeń hor­dy wcza­so­wi­czów, a wszę­dzie da­wa­ło wejść i zejść bez cią­głe­go „cześć”, „dzień do­bry” czy „sie­ma”, choć aku­rat ten zwy­czaj po­wi­ta­nia po­wo­li od­cho­dził w za­po­mnie­nie, ale też nie była zu­peł­nie sama. Do­pie­ro po sło­wac­kiej stro­nie po­czu­ła się bar­dziej ano­ni­mo­wo. W koń­cu na parę dni za­szy­ła się w Le­wo­czy, uro­kli­wym mia­stecz­ku nie­da­le­ko Po­pra­du. Przy­naj­mniej tam nie oba­wia­ła się na­po­tka­nia zna­jo­mych z ich wiecz­ną tro­ską o stan jej du­cha.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła czter­na­sta. Za mniej wię­cej go­dzi­nę skoń­czy służ­bę. Nie mia­ła szcze­gól­nych pla­nów co do dzi­siej­sze­go dnia. Co naj­wy­żej za­ku­py i małe pra­nie. Może wie­czo­rem wy­bie­rze się na dłuż­szy spa­cer. Bie­gi czy inne for­my ak­tyw­no­ści w obec­nych wa­run­kach ja­koś jej nie po­cią­ga­ły. Do spor­tu wró­ci, jak zro­bi się chłod­niej.

Bar­dziej z nu­dów niż z ko­niecz­no­ści spraw­dzi­ła, co dzie­je się w mie­ście. Już pierw­szy rzut oka na por­tal in­ter­ne­to­wy pod­no­sił ci­śnie­nie. Uważ­nie za­po­zna­ła się z ma­te­ria­łem. Jej to nie do­ty­czy­ło – spra­wa ty­po­wo kry­mi­nal­na. War­to jed­nak trzy­mać rękę na pul­sie. Prze­cież nikt nie lubi, jak bez­kar­nie za­bi­ja­ni są przed­sta­wi­cie­le pra­wa. ■

Rozdział 2

Nad­ko­mi­sarz Nor­bert Saja był w za­sa­dzie go­to­wy. Dłu­żej już nie mógł zwle­kać. Wci­snął kciu­kiem ciąg cyfr, a na­stęp­nie spraw­dził w no­tat­kach, czy przy­pad­kiem się nie po­my­lił. Wszyst­ko gra­ło. Do­bra, jaz­da.

Je­den sy­gnał, dru­gi, trze­ci. Nic. Przy szó­stym był bli­ski roz­łą­cze­nia. No, jesz­cze raz. Już chciał za­koń­czyć, gdy usły­szał twar­de:

– Słu­cham?

– Dzień do­bry, nad­ko­mi­sarz Nor­bert Saja, skła­dam wy­ra­zy współ­czu­cia.

Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Po dru­giej stro­nie pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza.

– Halo? – po­wie­dział z nie­po­ko­jem.

– Pro­szę mó­wić, ja pana słu­cham.

– Nad­ko­mi­sarz Nor­bert Saja. Kie­ru­ję śledz­twem w spra­wie śmier­ci pani ojca. Wszel­kie in­for­ma­cje, ja­kie bę­dzie pani skłon­na prze­ka­zać, po­mo­gą w roz­wią­za­niu tej spra­wy, więc gdy­by...

– Ma­cie już po­dej­rza­nych?

– Pani wy­ba­czy, ale na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie nie od­po­wiem.

– Tak czy nie?

– Ze wzglę­du na do­bro śledz­twa...

– Więc nie.

Wcią­gnął po­wie­trze przez za­ci­śnię­te zęby. Jak on nie zno­sił ta­kich prze­mą­drza­łych idio­tek. Nie zdą­żył na­wet jej zo­ba­czyć, a już wzbu­dzi­ła jego nie­chęć.

– Pro­szę mnie zro­zu­mieć, na­wet gdy­bym chciał, nic nie po­wiem, bo nie mogę. To może za­szko­dzić pro­wa­dzo­ne­mu do­cho­dze­niu. Czy pani się wy­da­je, że tak po pro­stu przez te­le­fon oso­bie, któ­rej na­wet nie znam, zdra­dzę, na ja­kim eta­pie po­stę­po­wa­nia je­ste­śmy? – Po­wo­li przy­stę­po­wał do ata­ku. – Pani obo­wiąz­kiem jest sta­wie­nie się na każ­de we­zwa­nie. Uchy­la­nie się od tego gro­zi kon­se­kwen­cja­mi.

– Pan mi gro­zi?

Saja wpa­try­wał się w prze­strzeń przed sobą, czu­jąc, że za­raz za­le­je go krew. Szu­kał w gło­wie od­po­wied­niej ri­po­sty, ale zo­stał uprze­dzo­ny.

– Do­brze, już do­brze. Pro­szę się nie gnie­wać. Spo­dzie­wa­łam się tego te­le­fo­nu już wczo­raj. Ja­koś się pan nie śpie­szył.

– Oprócz pani ojca śmierć po­nio­sło jesz­cze dwóch na­szych lu­dzi – wy­ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby. – To, z kim i kie­dy się kon­tak­tu­ję, jest wy­łącz­nie moją i tyl­ko moją spra­wą. Nie będę się tłu­ma­czył, pro­ce­du­ry są za­cho­wa­ne. Je­że­li ma pani za­strze­że­nia, pro­szę zło­żyć skar­gę. Ko­men­dant jest szcze­gól­nie wy­czu­lo­ny na gło­sy spo­łe­czeń­stwa. Przyj­mu­je w każ­dy pierw­szy po­nie­dzia­łek mie­sią­ca mię­dzy trzy­na­stą a pięt­na­stą, o ile nie ma pil­nej na­ra­dy.

– Zro­zu­mia­łam.

– Cie­szę się.

– W ta­kim ra­zie kie­dy?

Za szyb­ko ska­pi­tu­lo­wa­ła. Spo­dzie­wał się dłuż­szej py­sków­ki lub cze­goś w ro­dza­ju „czy pan wie, kim ja je­stem?” albo „pan nie wie, kogo ja znam? – pro­szę po­że­gnać się ze stoł­kiem, bo pana dni są po­li­czo­ne”. Je­że­li był za ostry, to nie po­czu­wał się do winy.

– Za go­dzi­nę.

– Je­śli to nie pro­blem, to wo­la­ła­bym za dwie.

– Jak so­bie pani ży­czy – od­parł chłod­no.

Po­po­łu­dnie za­po­wia­da­ło się ja­koś nie­szcze­gól­nie.

***

Do­mi­ni­ka Abra­mo­wicz otwo­rzy­ła drzwi wła­snym klu­czem. Saja nie zdą­żył do koń­ca przej­rzeć bi­blio­tecz­ki, gdy usły­szał zgrzyt zam­ka, a na­stęp­nie od­głos kro­ków z ko­ry­ta­rza. Nie ru­szył się z miej­sca.

– Halo, jest tu ktoś?

– Je­stem w sa­lo­nie – od­po­wie­dział, wsu­wa­jąc po­mię­dzy książ­ki ja­kąś bro­szu­rę, praw­do­po­dob­nie do­ty­czą­cą in­ka­skich ob­rzę­dów. Nie­wie­le zro­zu­miał, bo ca­łość na­pi­sa­no po hisz­pań­sku.

– Tu się pan scho­wał.

Abra­mo­wicz rów­nie do­brze mo­gła mieć czter­dziest­kę, jak i prze­kro­czyć pięć­dzie­siąt­kę. Po­zo­wa­ła na ko­goś z wyż­szej kla­sy śred­niej. Gu­stow­nie ubra­na, roz­ta­cza­ła wo­kół sie­bie za­pach do­brych per­fum. Na pew­no nie ta­kich ku­pio­nych za parę zło­tych w dro­ge­rii na rogu, lecz w mar­ko­wym skle­pie. Przy oka­zji zmie­rzy­ła Saję wzro­kiem ba­zy­lisz­ka. Od­wza­jem­nił się tym sa­mym.

– Spo­dzie­wa­łam się ko­goś star­sze­go – po­wie­dzia­ła, po­da­jąc nad­ko­mi­sa­rzo­wi dłoń.

– Dzię­ku­ję za kom­ple­ment.

– To nie kom­ple­ment.

– Wiem.

Ką­ci­ki ust drgnę­ły w uśmie­chu i rów­nie szyb­ko wró­ci­ły na miej­sce, gdy do­strze­gła na pod­ło­dze czar­ne za­krze­płe pla­my.

– Cier­piał?

A co on niby ma od­po­wie­dzieć na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie?

– Na ra­zie po­ru­sza­my się w krę­gu przy­pusz­czeń.

Do­mi­ni­ka Abra­mo­wicz zro­bi­ła parę kro­ków, przy­klę­kła i opusz­ka­mi pal­ców do­tknę­ła za­schnię­tej krwi. Nad­ko­mi­sa­rzo­wi sko­ja­rzy­ła się z wiedź­mą lub sza­man­ką. W koń­cu bez sło­wa wsta­ła i usia­dła na po­bli­skim fo­te­lu, starł­szy dło­nią pro­szek do dak­ty­lo­sko­pii z po­rę­czy me­bla.

– Mu­szę za­py­tać, czym się pani zaj­mu­je.

– Na­wet tego pan nie wie?

– Od cza­su zbrod­ni upły­nę­ło za­le­d­wie pół­to­ra dnia. Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale do­pie­ro gro­ma­dzi­my fak­ty.

– Je­stem wy­kła­dow­cą aka­de­mic­kim. Spe­cja­li­zu­ję się, jak oj­ciec, w pre­ko­lum­bij­skich kul­tu­rach In­dian.

– Skąd ta zbież­ność za­in­te­re­so­wań?

– A jak pan my­śli?

– No nie wiem. – Ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Wła­ści­wie wszyst­ko jest pod ręką.

– Moż­na i tak do tego po­dejść. Ja bym jed­nak po­wie­dzia­ła, że pa­sja jest za­raź­li­wa, zwłasz­cza dla ko­goś ta­kie­go jak ja. Szyb­ko nu­dzę się bła­host­ka­mi. Moje ko­le­żan­ki nie mo­gły zro­zu­mieć, dla­cze­go wolę ślę­czeć nad pod­ręcz­ni­kiem, niż iść z nimi na po­tań­ców­kę.

– Ta­kie spo­łecz­ne nie­przy­sto­so­wa­nie.

– Pro­szę to na­zy­wać, jak pan chce.

Może na­le­ża­ło po­pro­sić Zim­nic­ką do roz­mo­wy? Te dwie były sie­bie war­te.

– Co ro­bi­ła pani wczo­raj po­mię­dzy dwu­dzie­stą dru­gą a trze­cią rano?

W koń­cu do­tar­ło do niej, że to nie ja­kaś po­nu­ra far­sa. Wy­pro­sto­wa­ła się, zmarsz­czy­ła czo­ło.

– Pra­co­wa­łam.

– Gdzie?

– W domu. Przy­go­to­wu­ję do wy­da­nia swo­ją nową książ­kę. Ro­bi­łam ko­rek­tę.

– Ktoś to może po­twier­dzić?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Miesz­kam sama. W ze­szłym ty­go­dniu wró­ci­łam z Chi­le. By­łam tam trzy ty­go­dnie, stąd ta pre­sja cza­su. Wy­daw­ca się nie­cier­pli­wi.

– Po po­wro­cie wi­dzia­ła się pani z oj­cem?

– Oczy­wi­ście.

– Kie­dy to było?

– W ze­szły czwar­tek i póź­niej w nie­dzie­lę wie­czo­rem.

– Wy­da­wał się zde­ner­wo­wa­ny czy cho­ciaż­by za­nie­po­ko­jo­ny?

Nie od­po­wie­dzia­ła od razu.

– A wie pan, kie­dy te­raz o tym my­ślę... mam wra­że­nie...

– Ma pani wra­że­nie czy ja­kiś kon­kret?

– Po­wie­dzia­ła­bym, że był pod­eks­cy­to­wa­ny.

Jak po­bę­dzie w jej to­wa­rzy­stwie dłu­żej, to osza­le­je. Wy­cią­ga­nie z niej ko­lej­nych zdań do­pro­wa­dza­ło go do roz­pa­czy. Nie tak daw­no pro­wa­dził prze­słu­cha­nie jed­ne­go z bos­sów kra­kow­skie­go świat­ka prze­stęp­cze­go zwa­ne­go „Sal­ce­so­nem”. Wszyst­ko wy­glą­da­ło po­dob­nie. Krok w przód i dwa w tył. Może to, a może tam­to. W przy­pad­ku „Sal­ce­so­na” było to zro­zu­mia­łe – gro­zi­ło mu pięt­na­ście lat, ale Abra­mo­wicz? Taka była czy pro­wa­dzi­ła z nim ja­kąś grę?

– Może to pani roz­wi­nąć?

– Hm... – Za­sta­no­wi­ła się przez mo­ment. – Tata mało czym się in­te­re­so­wał. Wie pan: pił­ka noż­na, po­li­ty­ka, ta­kie spra­wy zu­peł­nie go nie ob­cho­dzi­ły. Pew­nie le­d­wo za­uwa­żył, że zmie­nił się ustrój. Jego je­dy­ną pa­sją była pra­ca.

– Czy­li?

– Był wy­bit­nym spe­cja­li­stą. Jeź­dził do Peru, ko­re­spon­do­wał z eks­per­ta­mi z Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, Sta­nów i Eu­ro­py, jego książ­ki tłu­ma­czo­no na hisz­pań­ski.

– To za­pew­ne spo­re osią­gnię­cie.

– Żeby pan wie­dział.

– A do­my­śla się pani, co wpły­nę­ło na jego za­cho­wa­nie?

– Py­ta­łam, ale nie chciał po­wie­dzieć.

Saja wstał i prze­spa­ce­ro­wał się po sa­lo­nie. Czuł, że je­śli po­sie­dzi jesz­cze chwi­lę dłu­żej, to do­sta­nie ja­kie­goś skur­czu.

– Mam proś­bę.

– Słu­cham.

– Pro­szę się ro­zej­rzeć i po­wie­dzieć, czy wszyst­ko jest na miej­scu.

– Po­dej­rze­wa pan, że przy oka­zji do­ko­na­no kra­dzie­ży?

– I taką ewen­tu­al­ność bie­rze­my pod uwa­gę.

Zro­bi­ła to, o co po­pro­sił, lecz bez en­tu­zja­zmu.

– Je­dy­ny ma­ją­tek w tym domu to książ­ki. Wo­lał wy­dać ostat­ni grosz na ko­lej­ną, niż ku­pić nowe buty. Mat­ka nie­raz ro­bi­ła o to awan­tu­ry. Na szczę­ście spo­ro li­te­ra­tu­ry otrzy­my­wał od zna­jo­mych.

– Ja­kieś szcze­gól­nie cen­ne po­zy­cje?

– Skąd­że, same współ­cze­sne wy­daw­nic­twa. Może wy­jąt­ko­wo jed­no–dwa przed­wo­jen­ne, nie wię­cej. Je­że­li spo­dzie­wał się pan bia­łych kru­ków, to jest w błę­dzie. Oj­ciec nie był ko­lek­cjo­ne­rem, dla nie­go li­czy­ła się treść.

Zda­je się, że mo­tyw ra­bun­ko­wy od­pa­dał, więc w ta­kim ra­zie co zo­sta­wa­ło?

– Miał wro­gów?

– Oj­ciec? Rów­nie do­brze może pan za­py­tać, czy Świę­ty Mi­ko­łaj ma prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych.

– Ską­d­inąd wia­do­mo, że ma.

– Pro­szę mnie nie ła­pać za sło­wa. – Skoń­czyw­szy prze­glą­da­nie sza­fy i re­ga­łu, prze­szła do po­ko­ju obok. Saja, chcąc nie chcąc, po­dą­żył za nią.

Ga­bi­net wy­glą­dał jak punkt sku­pu ma­ku­la­tu­ry. Tyl­ko biur­ko wy­da­wa­ło się w mia­rę upo­rząd­ko­wa­ne. Nad­ko­mi­sarz był tu raz, na sa­mym po­cząt­ku, i nic nie przy­cią­gnę­ło jego uwa­gi.

Do­mi­ni­ka czu­ła się tu­taj jak u sie­bie. Usia­dła w fo­te­lu za biur­kiem i prze­trzą­sa­ła szu­fla­dy.

– Wszyst­ko jest? – za­py­tał dla świę­te­go spo­ko­ju.

– No wła­śnie nie.

Pod­szedł bli­żej i sta­nął tuż przy niej. W gór­nej szu­fla­dzie do­strzegł czy­ste kart­ki pa­pie­ru, ołów­ki i kil­ka dłu­go­pi­sów. Cór­ka pro­fe­so­ra przej­rza­ła za­war­tość, a na ko­niec ją za­trza­snę­ła. Ni­żej le­ża­ły wy­łącz­nie bro­szu­ry, książ­ki i inne za­dru­ko­wa­ne szpar­ga­ły.

– Cze­go kon­kret­nie bra­ku­je?

– Ze­szy­tu. – Za­miast do­tych­cza­so­we­go chłod­ne­go szy­der­stwa usły­szał na­głe po­iry­to­wa­nie. – Kie­dy oj­ciec nad czymś pra­co­wał, naj­pierw ro­bił no­tat­ki. Cza­sa­mi za­pi­sy­wał cały bru­lion.

– Może nie tym ra­zem?

– Wi­dzia­łam go w nie­dzie­lę, le­żał tu, na wierz­chu. Na­wet chcia­łam zaj­rzeć do nie­go, ale mi nie po­zwo­lił. Śmiał się, że to cał­ko­wi­cie od­mie­ni moje po­strze­ga­nie tam­tej rze­czy­wi­sto­ści.

– Na­praw­dę tak po­wie­dział?

– Ma pan ja­kieś wąt­pli­wo­ści?

– Same, taką mam pra­cę – od­po­wie­dział, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie od­gad­nąć, co sym­bo­li­zu­je ka­mien­na fi­gur­ka le­żą­ca na bla­cie. Na do­brą spra­wę mógł to być po pro­stu ka­wa­łek pia­skow­ca. – Jaką miał okład­kę?

– Zda­je się, że zie­lo­ną.

„Zda­je się”. Uwiel­biał ta­kie stwier­dze­nia. Pa­nie wła­dzo, ja nic ta­kie­go nie zro­bi­łem, prze­cho­dzi­łem obok, tam­ten le­żał pi­ja­ny. Za­bra­łem ze­ga­rek? I tak by zgi­nął. Le­piej ja niż obcy.

– Mały, duży, z ob­raz­kiem czy bez?

– Zwy­czaj­ny.

Przej­rzał pół­kę z po­dob­nym skut­kiem jak wcze­śniej szu­fla­dy.

– Może jest w dru­gim po­ko­ju – za­su­ge­ro­wał.

– Na pew­no bym go do­strze­gła.

– Albo spadł za tap­czan.

– Oj­ciec może i był roz­tar­gnio­ny, ale na pew­no nie był idio­tą.

– Nic ta­kie­go nie po­wie­dzia­łem. Z do­świad­cze­nia wiem, że na­wet naj­mą­drzej­szym zda­rza­ją się naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne sy­tu­acje.

– Sko­ro pan jest taki mą­dry, to pro­szę spraw­dzić.

Wy­szedł do sy­pial­ni i zaj­rzał pod łóż­ko. Oczy­wi­ście, ni­cze­go tam nie zna­lazł. Ży­cie nie cha­dza tak pro­sty­mi dro­ga­mi. Wró­cił do ga­bi­ne­tu.

– I co?

– Pu­dło.

– Nie je­stem za­sko­czo­na.

Je­że­li za­pi­ski pro­fe­so­ra fak­tycz­nie ist­nia­ły, a nie były wy­two­rem fan­ta­zji jego cór­ki, i je­że­li – jak mó­wi­ła – za­gi­nę­ły, spraw­cy kra­dzie­ży na­su­wa­li się sami. Tyl­ko po co Ro­mom no­tat­ki aka­de­mic­kie­go wy­kła­dow­cy do­ty­czą­ce hi­sto­rii tak od­le­głe­go re­jo­nu świa­ta?

Zer­k­nął na ze­ga­rek. Zro­bi­ło się póź­no, a paru spraw nie mógł dłu­żej od­wle­kać.

***

– Pani Ro­wiń­ska, pani oczy­wi­ście zda­je so­bie spra­wę, że wszyst­ko, co pani po­wie, może mieć istot­ne zna­cze­nie dla po­stę­pów śledz­twa.

Nad­ko­mi­sarz bar­dzo sta­rał się nie zie­wać. Przy­naj­mniej nie w cza­sie prze­słu­chi­wa­nia świad­ka. W nocy spał źle. Ścia­ny jego blo­ku w dzień chło­nę­ły żar słoń­ca, a w nocy po­zby­wa­ły się cie­pła, za­mie­nia­jąc sy­pial­nię w pie­kar­nik. Gdy już w koń­cu za­snął, przy­śnił mu się kosz­mar, któ­ry o mało nie przy­pra­wił go o za­wał. Wszyst­ko jak po ha­lu­cy­no­ge­nach. Tań­czą­ce po­sta­cie w ma­skach, krwa­we ry­tu­ały, wid­ma z za­świa­tów i Do­mi­ni­ka Abra­mo­wicz pod­cho­dzą­ca do nie­go z ob­sy­dia­no­wym ostrzem. Nic dziw­ne­go, że rano był zu­peł­nie wy­żę­ty i na­wet pod­sta­wo­we czyn­no­ści przy­cho­dzi­ły mu z tru­dem.

Ste­fa­nia Ro­wiń­ska wpa­try­wa­ła się w nie­go z re­zer­wą, choć może le­piej pa­so­wa­ło­by tu okre­śle­nie „z oba­wą”.

Coś za moc­no eks­po­no­wa­ła lewy pro­fil. Do tego zbyt gru­ba war­stwa pod­kła­du na nie­brzyd­kiej twa­rzy blon­dyn­ki ostrzy­żo­nej na pa­zia... Roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­ła uda­wać cwa­ną, a wca­le jej to nie wy­cho­dzi­ło.

– Pro­szę py­tać. Nie mam nic do ukry­cia. – Się­gnę­ła do to­reb­ki i wy­cią­gnę­ła pa­pie­ro­sy. W jej oczach po­ja­wi­ło się py­ta­nie.

– Moż­na. – Ski­nął gło­wą.

Prak­tycz­nie każ­dy z prze­słu­chi­wa­nych, i to obo­jęt­nie w ja­kim cha­rak­te­rze – świad­ka czy oskar­żo­ne­go – pro­sił o szlu­ga. Tu pa­li­li na­wet nie­pa­lą­cy. Prze­słu­cha­nie bez cy­ga­re­tów po pro­stu nie mie­ści­ło się w gło­wie.

Pod­su­nął jej ogień, po­chy­la­jąc się głę­bo­ko w przód. Przy oka­zji po­twier­dził wcze­śniej­sze spo­strze­że­nie. W du­chu wes­tchnął. Nie ma wnio­sku, nie ma spra­wy. Na pew­no usły­szał­by wy­kręt w ro­dza­ju: mo­tor­ni­czy gwał­tow­nie za­ha­mo­wał czy też drzwicz­ki szaf­ki były otwar­te. Nie mój cyrk, nie moje mał­py.

Przej­rzał pi­sem­ne oświad­cze­nie, aż do­tarł do frag­men­tu, któ­re­go szu­kał.

– Zda­je się, że jest pani jed­ną z nie­wie­lu osób, któ­re wi­dzia­ły za­bój­ców pro­fe­so­ra.

Drgnę­ła, jak­by była pod­łą­czo­na do prą­du.

– Spo­rzą­dzi­my por­tre­ty pa­mię­cio­we. Pro­szę się nie mar­twić, dys­po­nu­je­my praw­dzi­wy­mi spe­cja­li­sta­mi w tym za­kre­sie.

– To ko­niecz­ne?

– Pani się boi?

– No wie pan... W mo­jej sy­tu­acji... Prze­cież wie­dzą, gdzie miesz­kam – do­da­ła po­śpiesz­nie. – Mam ro­dzi­nę. Jak zro­bią krzyw­dę moim bli­skim, ni­g­dy so­bie tego nie da­ru­ję. Pan prze­cież wie, do cze­go są zdol­ni.

Już chciał za­py­tać, czy cho­dzi o całą ro­dzi­nę, czy też są wy­jąt­ki.

– Pani obo­wiąz­kiem jest udzie­le­nie po­mo­cy or­ga­nom ści­ga­nia – tłu­ma­czył cier­pli­wie. – Od­stępstw nie prze­wi­du­je­my.

– To psy­cho­pa­ci.

– A pani po­mo­że nam ich zła­pać.

Za­mru­ga­ła za­kło­po­ta­na. Pew­nie pierw­szy raz zna­la­zła się w po­dob­nej sy­tu­acji. Szczę­ścia­ra. Znał wie­lu, któ­rzy tra­fia­li tu no­to­rycz­nie.

– Po­kój osiem­na­ście, pierw­sze pię­tro. Ko­le­dzy wie­dzą, o co cho­dzi.

Cie­ka­we, co z tego wyj­dzie. Być może tra­fią w dzie­siąt­kę. Por­tre­ty do­trą do dziel­ni­co­wych i wy­wia­dow­ców i któ­re­muś z nich za­pa­li się lamp­ka w gło­wie. Je­że­li nie, to nie – po­zo­sta­wa­li jesz­cze skru­sze­ni prze­stęp­cy i in­for­ma­to­rzy. Ro­wiń­ska, jak też po­zo­sta­li świad­ko­wie, stwier­dzi­ła, że ban­dy­tów było trzech, a to już mała kon­spi­ra­cja. Nie ma siły, by któ­ryś cze­goś nie chlap­nął, no chy­ba że są wy­jąt­ko­wo zdy­scy­pli­no­wa­ni. Całe dnie sie­dzą ci­cho, a na ro­bo­tę wy­cho­dzą po zmierz­chu jak wam­pi­ry.

Swo­ją dro­gą to do­bre okre­śle­nie: wam­pi­ry. Od razu ko­ja­rzy­li się z czymś mrocz­nym i nie­bez­piecz­nym. Tu na­wet nie cho­dzi­ło o sta­re­go Abra­mo­wi­cza. Ze sta­rusz­kiem po­ra­dził­by so­bie na­wet gim­na­zja­li­sta, ale z dwo­ma wy­szko­lo­ny­mi po­li­cjan­ta­mi? Zgi­nę­li bez pró­by obro­ny. Zwłasz­cza ten... jak mu tam... Ja­ki­mow­ski. Ka­wał chło­pa. Mało kto w ogó­le zdo­był­by się na od­wa­gę, żeby mu pod­sko­czyć, a tu pro­szę – raz-dwa i po nim.

Na ra­zie wie­dział nie­wie­le, a mo­tyw wciąż nie był ja­sny. Znik­nął ze­szyt z za­pi­ska­mi pro­fe­so­ra. Idąc tym tro­pem, moż­na po­my­śleć, że do­rwa­ła go kon­ku­ren­cja, bar­dzo zde­ter­mi­no­wa­na, sko­ro nie wa­ha­ła się usu­nąć in­ter­we­niu­ją­cych chło­pa­ków z pa­tro­lu. Do tego po­trze­ba jaj. Co in­ne­go zmal­tre­to­wać eme­ry­ta, a co in­ne­go roz­wa­lić gli­nia­rzy. Zresz­tą śmierć Abra­mo­wi­cza też nie była nor­mal­na. Prze­moc przy­cho­dzi­ła spraw­com nad wy­raz ła­two, a to już było nie­po­ko­ją­ce. Nim ich do­rwie, może po­pły­nąć jesz­cze wie­le krwi. Po­dob­ne okru­cień­stwo zda­rza­ło się rzad­ko. Je­den wie­czór, a sta­ty­sty­ka za­bójstw jak za kwar­tał. Cią­gle błą­dził po omac­ku. Nie dys­po­no­wał wła­ści­wie ni­czym. Był jak dziec­ko we mgle. In­dia­nie, Cy­ga­nie... – gdzie to go za­pro­wa­dzi?

***

Małe espres­so do­brze jej zro­bi. Oli­wia przy­sia­dła w jed­nej z ka­wiar­ni opo­dal Sta­re­go Mia­sta i z ulgą wy­cią­gnę­ła nogi, kła­dąc przed sobą nowy nu­mer an­glo­ję­zycz­ne­go „New­swe­eka”.

Już od daw­na nie ku­po­wa­ła ga­zet, lecz tym ra­zem uczy­ni­ła wy­ją­tek. Za­in­te­re­so­wał ją szcze­gól­nie je­den ar­ty­kuł, po­nie­kąd do­ty­czą­cy jej dział­ki. Zło­ży­ła za­mó­wie­nie i za­głę­bi­ła się w lek­tu­rze.

Na­zwi­sko au­to­ra, Nor­to­na She­par­da, nic jej nie mó­wi­ło. Naj­wy­żej póź­niej spraw­dzi, co to za je­den. Parę stron tek­stu i licz­ne zdję­cia. Wpro­wa­dze­nie opi­sy­wa­ło po­krót­ce hi­sto­rię or­ga­ni­za­cji FARC. Fu­erzas Ar­ma­das Re­vo­lu­cio­na­rias de Co­lom­bia, czy­li Re­wo­lu­cyj­ne Siły Zbroj­ne Ko­lum­bii, sta­no­wi­ły ewe­ne­ment na tle wie­lu or­ga­ni­za­cji mark­si­stow­skich i ma­oistycz­nych, ja­kie po­ja­wi­ły się w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej w burz­li­wych la­tach sześć­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku. Już prze­szło pięć­dzie­siąt lat pro­wa­dzi­ły wal­kę zbroj­ną prze­ciw wła­dzom w Bo­go­cie. W okre­sie świet­no­ści przy­wód­cy Pe­dro An­to­nio Ma­rín i León Sáenz dys­po­no­wa­li prze­szło osiem­na­sto­ma ty­sią­ca­mi bo­jow­ni­ków. To nie była ja­kaś tam bo­jów­ka ukry­wa­ją­ca się w dżun­gli czy gó­rach, tyl­ko par­ty­zanc­ka ar­mia re­al­nie za­gra­ża­ją­ca struk­tu­rom pań­stwa.

Chcąc pod­re­pe­ro­wać fi­nan­se, FARC za­brał się za han­del koką, z po­cząt­ku opo­dat­ko­wu­jąc han­dla­rzy, a w koń­cu przej­mu­jąc ich biz­nes. Do­pro­wa­dze­ni do osta­tecz­no­ści wła­ści­cie­le ziem­scy w 1997 roku po­wo­ła­li do ży­cia siły sa­mo­obro­ny, czy­li AUC – Au­to­de­fen­sas Uni­das de Co­lom­bia. W woj­nie, jaka wy­bu­chła, nikt nie da­wał ni­ko­mu par­do­nu. Po 11 wrze­śnia FARC wpi­sa­no na li­stę or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych, jan­ke­si wy­ło­ży­li pie­nią­dze, a siły rzą­do­we przy­stą­pi­ły do kontr­ata­ku. Wy­da­wa­ło się, że dni mark­si­stow­skich bo­jow­ni­ków są po­li­czo­ne.

Nic bar­dziej myl­ne­go. Ze­pchnię­ci w nie­do­stęp­ne re­gio­ny dżun­gli par­ty­zan­ci przy­cza­ili się, kon­cen­tru­jąc na nar­ko­ty­kach i ich dys­try­bu­cji. Jak zwy­kle w ta­kich przy­pad­kach de­cy­du­ją­ca była de­ter­mi­na­cja. Wola sił bez­pie­czeń­stwa w koń­cu osła­bła, ak­cje woj­sko­we sta­ły się co­raz rzad­sze, a na­wet do­szło do tego, że część poj­ma­nych wcze­śniej bo­jow­ni­ków zwol­nio­no z wię­zień. Za­pa­no­wał względ­ny spo­kój. Przy­naj­mniej taki, któ­ry nie przy­cią­gał uwa­gi me­diów spek­ta­ku­lar­ny­mi star­cia­mi.

Do no­wej od­sło­ny tej bra­to­bój­czej woj­ny do­szło nie­daw­no, na po­cząt­ku roku. Sły­sza­ła coś o tym, ale nie zwró­ci­ła więk­szej uwa­gi, po­chło­nię­ta wła­sny­mi spra­wa­mi. Otóż 12 stycz­nia od­dział FARC wkro­czył do Caño Gu­ay­abo w po­bli­żu gra­ni­cy z We­ne­zu­elą. O tym, co sta­ło się póź­niej, nie­wie­le wia­do­mo. W mia­stecz­ku od­by­wał się fe­styn. Miej­sco­wa po­li­cja ulot­ni­ła się na pierw­szą wieść o nad­cho­dzą­cym od­dzia­le. W pew­nym mo­men­cie par­ty­zan­ci naj­wy­raź­niej wpa­dli w szał. Roz­po­czę­ła się ma­sa­kra. Szczę­ście mie­li ci, któ­rych do­się­gła kula. Wie­lu za­bi­to, szlach­tu­jąc ma­cze­ta­mi. Księ­dza ukrzy­żo­wa­no, a jego pa­ra­fia­nom po­ob­ci­na­no koń­czy­ny i wy­rwa­no ser­ca. Nie oszczę­dzo­no ni­ko­go.

Gdy na­stęp­ne­go dnia na miej­scu zja­wi­ły się siły spe­cjal­ne, za­har­to­wa­ni w bo­jach żoł­nie­rze po­dob­no pła­ka­li jak dzie­ci. Wszę­dzie wa­la­ły się oka­le­czo­ne cia­ła. Spo­ro ofiar po­ćwiar­to­wa­no. Wła­dze po­da­ły, że zi­den­ty­fi­ko­wa­no pra­wie czte­ry­stu za­bi­tych. Wy­bi­to wszyst­ko, co żyło i się ru­sza­ło, nie wy­łą­cza­jąc zwie­rząt do­mo­wych. Ni­g­dy wcze­śniej na te­re­nie Ko­lum­bii nie do­szło do cze­goś po­dob­ne­go. Do tej pory FARC wal­czył o wol­ność ludu. Dwa ty­go­dnie póź­niej ko­lej­na ma­sa­kra zda­rzy­ła się w in­nym miej­scu. Tym ra­zem do­li­czo­no się dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ofiar.

Od tego cza­su po­dob­ne zda­rze­nia za­czę­ły się po­wta­rzać. Rzad­ko ko­muś uda­wa­ło się uciec w za­mie­sza­niu lub prze­żyć, uda­jąc za­bi­te­go. Prze­trzą­sa­ją­cy pod­zwrot­ni­ko­we lasy ko­man­do­si po­czę­li na­tra­fiać na pu­ste osa­dy In­dian czy drwa­li. W ośmiu przy­pad­kach na dzie­sięć miesz­kań­ców wy­bi­to lub sami ucie­kli. Jak się szyb­ko oka­za­ło, okru­cień­stwo FARC mia­ło da­le­ko idą­ce kon­se­kwen­cje. Zwy­kli po­li­cjan­ci czy żoł­nie­rze uni­ka­li ja­kich­kol­wiek starć tak da­le­ce, że od­dzia­ły szły w roz­syp­kę na pierw­szą wieść o nad­cho­dzą­cym prze­ciw­ni­ku. Nikt nie chciał do­stać się do nie­wo­li i skoń­czyć w mę­czar­niach. Szyb­ko ob­ło­żo­no cen­zu­rą wszyst­kie wia­do­mo­ści po­cho­dzą­ce ze stre­fy walk, co oczy­wi­ście od razu wy­wo­ła­ło la­wi­nę ko­men­ta­rzy. Or­ga­ni­za­cja, któ­ra – jak się wy­da­wa­ło – zo­sta­ła ze­pchnię­ta do głę­bo­kiej de­fen­sy­wy, nie­spo­dzie­wa­nie od­zy­ska­ła siły i zna­cze­nie. Jak oce­nia­no, pod jej kon­tro­lą znaj­do­wa­ła się już jed­na trze­cia Ko­lum­bii.

Po­wo­li prze­sta­wał być to pro­blem tyl­ko tego pań­stwa. W Peru re­ak­ty­wo­wał się Świe­tli­sty Szlak, a w Uru­gwa­ju Tu­pa­ma­ros. Wszy­scy dzia­ła­li z tą samą bru­tal­ną gwał­tow­no­ścią, a spe­cja­li­ści nie po­tra­fi­li wy­ja­śnić, co się tak na­praw­dę sta­ło.

Odło­ży­ła ga­ze­tę i upi­ła łyk espres­so. Nie wie­dzia­ła, co o tym my­śleć. Co praw­da par­ty­zant­ka, jaka by ona nie była, ni­g­dy nie prze­bie­ra w środ­kach, ale to, co się tam wy­ra­bia, prze­cho­dzi wszel­kie wy­obra­że­nia. Au­tor nie na­pi­sał wprost, że te rze­zie mia­ły cha­rak­ter ob­rzę­dów, jed­nak­że od­nio­sła ta­kie wra­że­nie. Nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć, co spra­wia, że lu­dzie zmie­nia­ją się w krwa­we be­stie.

Po­pa­prań­ców ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło. Wy­star­czy­ło za­po­znać się z tym, co wy­ra­bia­li dżi­ha­dy­ści Pań­stwa Is­lam­skie­go. Czyż­by mark­si­ści po­sta­no­wi­li pójść tą samą dro­gą?

***

Na por­tre­tach pa­mię­cio­wych za­zwy­czaj twa­rze są ja­kieś sztucz­ne, szcze­gó­ły nie­pre­cy­zyj­ne, a po­do­bień­stwo do osób bę­dą­cych pier­wo­wzo­ra­mi, de­li­kat­nie mó­wiąc, na­cią­ga­ne. Tym ra­zem nie było ina­czej. Je­że­li Ro­wiń­ska tak za­pa­mię­ta­ła mor­der­ców Abra­mo­wi­cza, to już te­raz mógł odło­żyć spra­wę do akt.

Pierw­szy z ry­sun­ków nie­chyb­nie przed­sta­wiał gwiaz­dę kina bol­ly­wo­odz­kie­go. Saja po­tra­fił go so­bie wy­obra­zić, jak prze­cha­dza się nad brze­giem Gan­ge­su, rwąc pa­nien­ki i po­pi­ja­jąc drin­ki.

Dru­gi to za­ka­pior o spoj­rze­niu de­bi­la. Z tymi kru­czo­czar­ny­mi, pro­sty­mi, dłu­gi­mi wło­sa­mi i wą­sa­mi w kształ­cie pod­ko­wy mu­siał rzu­cać się w oczy z da­le­ka.

Ob­li­cze na trze­cim por­tre­cie było ni­ja­kie. Ta­kich jak ten spo­ty­kał co­dzien­nie ty­sią­ca­mi, wy­star­czy­ło wyjść na uli­cę: łysy lub pra­wie łysy, sze­ro­kie czo­ło i ka­la­fio­ro­wa­te uszy. Ze wszyst­kich przed­sta­wio­nych przez Ro­wiń­ską ten był naj­mniej cha­rak­te­ry­stycz­ny, lecz to wła­śnie on wy­dał się nad­ko­mi­sa­rzo­wi naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cy, jako że przy­naj­mniej ko­ja­rzył mu się z pa­ro­ma zna­jo­my­mi oso­ba­mi.

Saja wy­no­to­wał so­bie wszyst­kie te oso­by na kart­ce. Sześć na­zwisk. War­to spraw­dzić. Być może to jest ja­kiś punkt za­cze­pie­nia. ■

Rozdział 3

– Za dwa dni w No­vo­te­lu Cen­trum od­bę­dzie się spo­tka­nie przed­sta­wi­cie­li Or­le­nu i fran­cu­skiej gru­py To­tal. Nie mu­szę chy­ba tłu­ma­czyć, że od tego może za­le­żeć przy­szłość pań­stwo­we­go kon­cer­nu. Rząd po­kła­da w tej na­ra­dzie spo­re na­dzie­je. Tak... – Ma­jor Kwie­cień, męż­czy­zna w sile wie­ku i o po­stu­rze za­pa­śni­ka, któ­ry za­pu­ścił się w tre­nin­gach, wy­gła­szał kwe­stię mo­no­ton­nym gło­sem. Zresz­tą ni­g­dy się nie śpie­szył. To, w jaki spo­sób do­chra­pał się sta­no­wi­ska sze­fa kra­kow­skiej de­le­ga­tu­ry ABW, sta­no­wi­ło dla Oli­wii za­gad­kę. – Na­sza rola spro­wa­dza się do wstęp­ne­go za­bez­pie­cze­nia te­re­nu. Resz­tą zaj­mą się ko­le­dzy z War­sza­wy.

Wśród kil­ku funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy zgro­ma­dzi­li się na spo­tka­niu, dało się od­czuć wy­raź­ną ulgę. Jak się coś po­sy­pie, nie ich wina. Zresz­tą, co niby mo­gło pójść nie tak? To spo­tka­nie pre­ze­sów i wi­ce­pre­ze­sów, lu­dzi, któ­rzy w za­ci­szu ga­bi­ne­tów uzgad­nia­li wie­lo­mi­liar­do­we kon­trak­ty, a nie uro­dzi­ny gwiaz­dy roc­ka.

– Oli­wia.

– Tak, pa­nie ma­jo­rze?

– Tech­ni­cy już tam są. Po­go­nisz ich do ro­bo­ty. Niech spraw­dzą, co i jak.

– Oczy­wi­ście.

– Po­ga­daj z per­so­ne­lem, czy przy­pad­kiem nie mają tam ja­kie­goś świ­ra.

– My­śli pan, że ja­kiś psy­chol przy­cza­ił się wła­śnie w No­vo­te­lu?

– Tacy są zdol­ni do wszyst­kie­go. – Kwie­cień po­dra­pał się kciu­kiem po skro­ni. – Wie­cie, co się wy­ra­bia na mie­ście. Po­li­cja chy­ba wciąż drep­cze w miej­scu.

– Mo­że­my im ja­koś po­móc? – za­py­tał je­den z ofi­ce­rów sie­dzą­cy obok Oli­wii.

– Jak na ra­zie nie zwra­ca­li się do nas z taką proś­bą.

– Fa­tal­na spra­wa, i to aku­rat na na­szym te­re­nie.

– Ktoś coś sły­szał o tym ca­łym Abra­mo­wi­czu?

Po­mruk za­prze­cze­nia roz­legł się wśród zgro­ma­dzo­nych.

– Pro­po­nu­ję, że­by­ście mie­li oczy i uszy otwar­te, a nuż na coś tra­fi­cie – pod­su­mo­wał ma­jor. – A ty, Oli­wia, ru­szaj, już i tak jest póź­no.

***

Służ­bo­wą vec­trę zo­sta­wi­ła na par­kin­gu obok ho­te­lu. Nie­opo­dal sta­ła fur­go­net­ka tech­ni­ków, zaś parę me­trów da­lej – nie­prze­pi­so­wo, za to w cie­niu – ra­dio­wóz po­li­cji z funk­cjo­na­riu­sza­mi, któ­rzy chy­ba pil­no­wa­li, żeby nikt nie skradł nie­ozna­ko­wa­nych wo­zów taj­nych służb. We­szła do holu i skie­ro­wa­ła się w stro­nę re­cep­cji.

Kli­ma dzia­ła­ła na ful. Od razu po­czu­ła się rześ­ko.

– Ma pani re­zer­wa­cję? – Ko­bie­ta w uni­for­mie przy­wi­ta­ła ją wy­uczo­nym uśmie­chem.

– Nie, ale mam to. – Mach­nę­ła le­gi­ty­ma­cją.

– Pani ko­le­dzy już roz­po­czę­li pra­cę.

– Świet­nie, gdzie ich znaj­dę?

– Trze­cie pię­tro, po­ko­je od nu­me­ru trzy­sta do trzy­sta trzy­dzie­ści.

Wje­cha­ła do góry i ro­zej­rza­ła się po ko­ry­ta­rzu. Od­gło­sy roz­mów do­bie­ga­ły z le­wej. Nie­śpiesz­nie po­de­szła bli­żej. Drzwi nu­me­ru trzy­sta dwa­dzie­ścia pięć były uchy­lo­ne, pchnę­ła je i śmia­ło we­szła do środ­ka.

Gru­pa tech­ni­ków roz­wa­lo­na na fo­te­lach ga­wę­dzi­ła we­so­ło. Bra­ko­wa­ło tyl­ko wódy i pa­nie­nek.

– Pa­no­wie, li­to­ści. Ter­mi­ny nas go­nią.

– Ob­sko­czy­li­śmy już dwa po­ko­je – oświad­czył ich szef.

– Czy­sto?

– Jak na ra­zie.

– Kie­dy skoń­czy­cie?

– Do wie­czo­ra bę­dzie po za­ba­wie.

– Do­bra, na ra­zie ro­zej­rzę się sama.

Jak po­wie­dzia­ła, tak zro­bi­ła. Wszę­dzie pa­no­wał wzo­ro­wy po­rzą­dek. Świad­czo­ne tu­taj usłu­gi sta­ły na wy­so­kim po­zio­mie. Oczy­wi­ście mo­gło się zda­rzyć, że za­in­sta­lo­wa­no mi­kro­fo­ny w na­dziei, iż po ofi­cjal­nych per­trak­ta­cjach ja­cyś człon­ko­wie de­le­ga­cji coś sko­men­tu­ją. Sła­be punk­ty za­raz wy­ko­rzy­sta kon­ku­ren­cja i nie mu­sia­ło tu cho­dzić wca­le o kon­kret­ny kon­trakt. Zdo­by­wa­no w ten spo­sób prze­wa­gę na przy­szłość. De­le­ga­cje mają wła­sne ochro­ny. Lada mo­ment na­le­ża­ło spo­dzie­wać się Fran­cu­zów z DGSE. Ci do­pie­ro po­tra­fi­li być upier­dli­wi. Na­wet dziw­ne, że ich tu jesz­cze nie ma. A może są?

Zje­cha­ła na par­ter i po­szu­ka­ła ho­te­lo­wych ochro­nia­rzy. Na służ­bie za­sta­ła jed­ne­go z nich – star­sze­go, kor­pu­lent­ne­go męż­czy­znę w ko­szu­li nie pierw­szej świe­żo­ści i w po­mię­tej ma­ry­nar­ce. Wy­ja­śni­ła, kim jest i co tu robi. Były gli­niarz, do­ra­bia­ją­cy do eme­ry­tu­ry, przy­jął wszyst­ko do wia­do­mo­ści ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

– Czy w ostat­nich dniach dzia­ło się tu coś, co zwró­ci­ło wa­szą uwa­gę?

– Zszedł nam gość spod sto sie­dem­dzie­siąt.

– Gdzie zszedł? – Nie zro­zu­mia­ła w pierw­szej chwi­li.

– Tam. – Pa­lec ochro­nia­rza wska­zał na ze­wnątrz.

– Wy­sko­czył przez okno?

– Nie o to cho­dzi. – Męż­czy­zna spoj­rzał na nią po­iry­to­wa­ny. – Chciał, żeby go obu­dzić o szó­stej trzy­dzie­ści, po­dob­no śpie­szył się na sa­mo­lot. Nie od­bie­rał te­le­fo­nu z re­cep­cji, wy­sła­no więc ko­goś z ob­słu­gi. Pu­ka­no, stu­ka­no – da­lej nic. W koń­cu we­zwa­no mo­je­go za­stęp­cę i kie­row­ni­ka zmia­ny. Gdy we­szli, tam­ten już nie żył. Mło­dy chłop, a tak go tra­fi­ło. Po­dob­no ser­ce.

– Ser­ce? Był cho­ry czy na­ćpa­ny?

– Sły­sza­łem, że nie, nic z tych rze­czy. Tak po pro­stu.

– Kie­dy to było?

– Nie­ca­ły ty­dzień temu. O resz­tę pro­szę py­tać sze­fo­stwo, bę­dzie wie­dzieć naj­le­piej.

– Nie omiesz­kam.

– Wie pani, jak wy­ki­tu­je któ­ryś z go­ści, robi się nie­przy­jem­nie. Ka­ret­ka przed wej­ściem wzbu­dza nie­zdro­wą sen­sa­cję. Je­śli ktoś za­cho­ru­je, to jesz­cze, róż­ne rze­czy się prze­cież zda­rza­ją – za­wa­ły i wy­le­wy – ale jak zgon na­stę­pu­je w po­ko­ju, to same kło­po­ty. Am­bu­lans prze­cież nie za­bie­rze tru­po­sza. Ro­bią to lu­dzie z za­kła­du po­grze­bo­we­go. Ka­ra­wan przed fron­tem – wie pani, co ozna­cza? Rów­nie do­brze moż­na wy­wie­sić czar­ną fla­gę. Do kitu z tym wszyst­kim. – Za­koń­czył mach­nię­ciem ręką.

– Pa­mię­ta pan, jak się na­zy­wał?

– Nie, ale to moż­na ła­two spraw­dzić. Ja­kiś Hisz­pan – tak mi się przy­naj­mniej zda­je.

– Może pan to dla mnie zro­bić?

– W re­cep­cji będą wie­dzie­li.

Kie­row­nik zmia­ny oka­zał się nad wy­raz po­moc­nym mło­dym czło­wie­kiem. Wy­szu­ka­nie da­nych w kom­pu­te­rze za­ję­ło mu nie­speł­na mi­nu­tę.

– Mam: Lo­uis Ro­drígu­ez Vásqu­ez, lat dwa­dzie­ścia sie­dem, uro­dzo­ny w Oaxa­ca de Ju­árez albo ja­koś tak, przy­je­chał do nas pią­te­go sierp­nia.

– Oaxa­ca to chy­ba nie w Hisz­pa­nii?

– Nie, pro­szę pani. Pasz­port był mek­sy­kań­ski.

Ochro­niarz i kie­row­nik wpa­try­wa­li się w nią z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Czę­sto zda­rza­ją się ta­kie wy­pad­ki?

– W ze­szłym roku raz. Tu­ry­sta z Nor­we­gii – od­po­wie­dział młod­szy z męż­czyzn.

– Miał dzie­więć­dzie­siąt­kę i brał via­grę. Przy­je­chał na pa­nien­ki – mruk­nął ochro­niarz. – Wcze­śniej tak ze czte­ry lata był spo­kój.

Cie­ka­we, ilu dwu­dzie­sto­sied­mio­lat­ków do­sta­je za­wa­łu pod­czas wy­ciecz­ki, i to nie ła­żąc po gó­rach z ple­ca­kiem, tyl­ko w eks­klu­zyw­nym ho­te­lu pod­czas snu? W do­dat­ku zdro­wych i trzeź­wych? Sta­ty­styk nie zna­ła, ale nie może ich być wie­lu.

– Kto go zna­lazł?

– Nasi zmien­ni­cy i sprzą­tacz­ka.

– Są tu może?

– Ma­rek bę­dzie po po­łu­dniu, a pani Re­na­ty mu­si­my po­szu­kać na pierw­szym. Po­win­na koń­czyć ro­bo­tę.

Jak szyb­ko się oka­za­ło, per­so­nel po­moc­ni­czy miał aku­rat prze­rwę. Na wi­dok zbli­ża­ją­cej się gru­py ko­bie­ty po­de­rwa­ły się na nogi, po­śpiesz­nie za­wi­ja­jąc ka­nap­ki w pa­pier śnia­da­nio­wy.

– Pani Re­na­to, po­pro­szę pa­nią na chwi­lę.

Wy­so­ka dziew­czy­na, mniej wię­cej w jej wie­ku, prze­łknę­ła ostat­ni kęs i po­szła za nimi.

– Mamy kil­ka py­tań. – Tyle ty­tu­łem wstę­pu.

– W czym mogę po­móc?

– Cho­dzi nam o Lo­uisa Vásqu­eza, tego sztyw­ni­ka z ze­szłe­go ty­go­dnia – ob­ce­so­wo za­ko­mu­ni­ko­wał ochro­niarz.

– Tak?

– Pa­mię­ta pani ja­kieś szcze­gó­ły? – do­py­ta­ła Oli­wia.

– Niby ja­kie?

– Co­kol­wiek.

– Nie­wie­le wi­dzia­łam, pan Ma­jew­ski za­raz wy­słał mnie na dół po po­moc.

Zda­je się, że nic z tego. Trze­ba bę­dzie po­cze­kać na tam­tych zmien­ni­ków. Być może oni wie­dzą wię­cej.

– Szko­da. Gdy­by jed­nak coś so­bie pani przy­po­mnia­ła, choć­by szcze­gół...

– Miał ta­tu­aże.

Oli­wia spoj­rza­ła uważ­nie na sprzą­tacz­kę. Dziew­czy­ny nie trze­ba było za­chę­cać do dal­szych zwie­rzeń.

– We­szłam tyl­ko parę kro­ków, ale cia­ło zo­ba­czy­łam. Le­żał tak ja­koś dziw­nie, jak­by się­gał po te­le­fon i siły go opu­ści­ły.

– Czy­li jak?

– Na brzu­chu. Część cia­ła zwi­sa­ła bez­wład­nie z łóż­ka. Całe ple­cy i ra­mio­na były od­sło­nię­te.

– A te ta­tu­aże to ja­kieś kon­kret­ne wzo­ry?

– Wcze­śniej ta­kich nie wi­dzia­łam. Lu­dzie z gło­wa­mi pta­ków i zwie­rząt jak w egip­skiej mi­to­lo­gii. Spo­ro tego było. Wiem, co mó­wię. Mój chło­pak pro­wa­dzi taki sa­lon na Grodz­kiej. Za­raz po­tem wy­szłam, a wszyst­kim za­ję­li się inni.

Cie­ka­we, gdzie te­raz jest to cia­ło? Prze­cież nie wrzu­ci­li go do dołu i nie za­sy­pa­li wap­nem. Je­że­li zmar­ły był cu­dzo­ziem­cem, obo­wią­zy­wa­ły od­po­wied­nie pro­ce­du­ry. Wy­wóz za gra­ni­cę może po­trwać. Nie­wy­klu­czo­ne, że zwło­ki wciąż znaj­do­wa­ły się w Kra­ko­wie. Je­że­li tak, to praw­do­po­dob­nie w Za­kła­dzie Me­dy­cy­ny Są­do­wej UJ na Grze­gó­rzec­kiej. Mu­sia­ła się tego jak naj­szyb­ciej do­wie­dzieć.

Przy ja­kiejś oka­zji po­zna­ła jed­ne­go z pra­cow­ni­ków pla­ców­ki, tyl­ko czy jego nu­mer wciąż jest w ko­mór­ce? Przej­rza­ła li­stę kon­tak­tów. Im bli­żej dołu, tym więk­sze roz­cza­ro­wa­nie. Nie po­win­na była wte­dy być taka im­pul­syw­na. Spraw­dzi­ła po­łą­cze­nia. Strasz­nie wol­no to szło, ale chy­ba w koń­cu zna­la­zła.

– Cześć... Adam. – W ostat­nim mo­men­cie przy­po­mnia­ła so­bie imię.

– Oli­wia? Nie spo­dzie­wa­łem się.

Głu­pio tak od razu prze­cho­dzić do kon­kre­tów. Może naj­pierw ja­kaś zmył­ka. Co go może in­te­re­so­wać oprócz tru­pów? Nim zdą­ży­ła po­wie­dzieć choć sło­wo, zo­sta­ła uprze­dzo­na.

– Do­my­ślam się, że dzwo­nisz w służ­bo­wej spra­wie.

– No tak – od­par­ła skon­ster­no­wa­na do­myśl­no­ścią ko­le­gi. – Słu­chaj, ma­cie tam u sie­bie nie­ja­kie­go Lo­uisa Vásqu­eza, oby­wa­te­la Mek­sy­ku. Tra­fił do was z po­dej­rze­niem za­wa­łu ser­ca.

– Mie­li­śmy, skar­bie, mie­li­śmy. Przed­sta­wi­ciel am­ba­sa­dy za­brał cia­ło na dru­gi dzień.

– Żar­tu­jesz?

– Nie w ta­kiej spra­wie.

– Zdą­ży­li­ście zro­bić sek­cję?

– Od tego go­rą­ca lu­dzie pa­da­ją jak mu­chy. Mamy peł­ne chłod­nie. Na cmen­ta­rzach nie na­dą­ża­ją z po­chów­ka­mi. Do­licz wy­pad­ki, te wszyst­kie uto­nię­cia i krak­sy po pi­ja­ku. Mó­wię ci, obłęd, czy­sty obłęd.

– Adam...

– Mów, ja cię cały czas słu­cham.

– Wi­dzia­łeś go?

– Kogo?

– Vásqu­eza, prze­cież wiesz.

– Aaa, tego. Pew­nie, że wi­dzia­łem.

– Mo­żesz coś o nim po­wie­dzieć? – drą­ży­ła te­mat.

– To waż­ne?

– Bar­dzo.

W te­le­fo­nie za­pa­dła ci­sza. Pew­nie za­sta­na­wiał się, co ta­kie­go ją za­in­te­re­su­je.

– Wiel­ki chłop – po­wie­dział w koń­cu. – Po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt. Bary jak u kul­tu­ry­sty. W trak­cie oglę­dzin do­strze­żo­no licz­ne otar­cia na dło­niach i si­nia­ki.

– Świe­że?

– Ra­czej ta­kie sprzed ty­go­dni. In­nych ran brak. Zresz­tą nie­zły był z nie­go ory­gi­nał...

– Wszę­dzie dzia­ry.

– O tym wiesz? My­śla­łem, że cię za­sko­czę.

– Po­wiedz o nich wię­cej.

– Ko­cha­nie, ja się na tym zu­peł­nie nie znam. Ko­le­ga strze­lił fot­kę. Chce so­bie zro­bić ta­kie same.

Ser­ce za­bi­ło jej moc­niej.

– Adaś...

– Te­raz to Adaś, a ostat­nim ra­zem...

– Nie bądź taki ma­łost­ko­wy.

– Ja? Żyły so­bie wy­pru­wam...

– So­bie? Nie­waż­ne – zre­flek­to­wa­ła się. – Przy­ślij mi to na ko­mór­kę. Ozło­cę cię.

– Aku­rat uwie­rzę.

Parę mi­nut póź­niej do­kład­nie obej­rza­ła zdję­cie. Nie­wie­le było wi­dać. Jak wró­ci do biu­ra, wy­dru­ku­je fotę w du­żej roz­dziel­czo­ści. To, co mia­ła, na ra­zie mu­sia­ło wy­star­czyć.

Upie­rzo­ny wąż spo­zie­rał na nią czer­wo­ny­mi śle­pia­mi, a po­stać z ra­mie­nia po­że­ra­ła wła­śnie ja­kie­goś nie­szczę­śni­ka. Wszyst­ko w oto­cze­niu cza­szek i ko­ścio­tru­pów. Nie­zła jaz­da. Kto ta­kie obrzy­dli­stwo chciał­by no­sić na skó­rze? Lo­uisie Vásqu­ez – kim by­łeś, co tu ro­bi­łeś i co cię za­bi­ło?

Gdy­by nie prze­czy­ta­ny dzień wcze­śniej ar­ty­kuł w „News­we­eku”, pew­nie nie zwró­ci­ła­by uwa­gi na ta­kie szcze­gó­ły. Sama nic wię­cej nie usta­li, musi o tym po­ga­dać z kimś wy­żej. Ma­jor wy­da­wał się od­po­wied­nią oso­bą. Do­cho­dzi­ła czter­na­sta. Je­śli chce go jesz­cze za­stać w biu­rze, musi się zbie­rać.

***

Mar­cin Igna­cik, uro­dzo­ny w 1978 roku w No­wej Hu­cie, ka­ra­ny za kra­dzie­że i roz­bój, po­bi­cie oraz sta­wia­nie opo­ru po­li­cji, w mam­rze prze­sie­dział łącz­nie osiem lat. Na li­ście nad­ko­mi­sa­rza fi­gu­ro­wał pod nu­me­rem trze­cim. Z dwóch pierw­szych, jak się moż­na było spo­dzie­wać, je­den zmarł od cio­su no­żem w ban­dyc­kich po­ra­chun­kach, a dru­gi znaj­do­wał się w aresz­cie śled­czym przy Czar­niec­kie­go, za­tem in­te­re­su­ją­ce­go Saję dnia nie mógł prze­by­wać w miesz­ka­niu Abra­mo­wi­cza. Nic nie szko­dzi, to nie był ko­niec li­sty.

Igna­ci­ka pa­mię­tał do­sko­na­le. Po­dwór­ko­wy roz­ra­bia­ka, któ­ry wy­rósł na ban­dy­tę. Mat­ka pró­bo­wa­ła trzy­mać dzie­ci twar­dą ręką, lecz nic z tego nie wy­szło. Mar­cin był z nich naj­gor­szy. Po­tra­fił ot tak, bez przy­czy­ny po­dejść i sko­pać du­cha win­ne­go prze­chod­nia tyl­ko dla­te­go, że tam­ten był le­piej ubra­ny niż on. Wszyst­kie­mu win­ne śro­do­wi­sko i oko­licz­no­ści. Jak od ma­łe­go prze­by­wa się wśród zło­dziei i pro­sty­tu­tek, strasz­nie cięż­ko wy­ro­snąć na po­rząd­ne­go czło­wie­ka. Im­po­nu­ją lu­dzie z mia­sta, a nie wła­sna cięż­ko pra­cu­ją­ca ro­dzi­ciel­ka.

Saja z dziel­ni­co­wym sta­nę­li przed odra­pa­ną bra­mą ka­mie­ni­cy przy Rze­szow­skiej. Ze środ­ka za­la­ty­wa­ło mo­czem. Fa­tal­ne miej­sce. Tu wszy­scy się zna­li, a ob­cych nie to­le­ro­wa­no. Ła­two do­stać w mor­dę na­wet w bia­ły dzień.

Nad­ko­mi­sarz nie na­le­żał do tchó­rzy. Miej­sco­we wy­cie­ru­chy mo­gły mu co naj­wy­żej na­sko­czyć. Bar­dziej oba­wiał się tego, że Igna­cik, zo­ba­czyw­szy po­li­cję, ulot­ni się jak zdmuch­nię­ty wia­trem liść, dla­te­go też dwóch wy­wia­dow­ców po cy­wil­ne­mu mia­ło ob­sta­wić ewen­tu­al­ne dro­gi uciecz­ki.

Od­cze­kał, aż wszy­scy znaj­dą się na sta­no­wi­skach, i za­czął wspi­nacz­kę po trzesz­czą­cych scho­dach. Nie­mal wszyst­ko le­pi­ło się od bru­du. Już daw­no po­win­ni wy­sie­dlić stąd lo­ka­to­rów, a bu­dy­nek od­dać do ge­ne­ral­ne­go re­mon­tu.

Zgod­nie z in­for­ma­cja­mi dziel­ni­co­we­go Igna­cik prze­by­wał w me­li­nie pod osiem­nast­ką. Świet­ne miej­sce dla ta­kie­go typa. Po­li­cjan­ci przy­sta­nę­li na klat­ce scho­do­wej. Saja bez­sku­tecz­nie wy­pa­try­wał ta­bli­czek z na­zwi­ska­mi lub choć­by cy­fe­rek z nu­me­ra­mi.

– To te. – Sto­ją­cy na pół­pię­trze dziel­ni­co­wy wska­zał miesz­ka­nie po pra­wej.

– By­łeś tam kie­dyś?

– Raz czy dwa. – Mun­du­ro­wy wzru­szył ra­mio­na­mi. – Jest ich co naj­mniej trzech, a jak mają im­prez­kę, to i wię­cej.

Na ra­zie w miesz­ka­niu pa­no­wa­ła mar­twa ci­sza. To się pew­nie nie­dłu­go zmie­ni.

Wej­ścia do tej ob­skur­nej nory nie bro­nił ża­den za­mek. Już od pro­gu dało się wy­czuć mało przy­jem­ny za­pa­szek. Kot im zdechł czy co?

W przed­po­ko­ju ni­ko­go nie za­sta­li. Zer­k­nął do znaj­du­ją­cej się po le­wej stro­nie kuch­ni. Praw­dzi­wy ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy. Stół za­sta­wio­ny pu­stym szkłem, a w zle­wie ster­ta po­kry­tych ple­śnią garn­ków. Okien nikt tu nie otwie­rał od wie­ków.

W mniej­szym po­ko­ju spał ja­kiś typ. Jak się oka­za­ło, nie ten, któ­re­go szu­ka­li.

– Co jest, kur­wa... w dup...

– Śpij – wark­nął Saja, idąc da­lej, lecz roz­bu­dzo­ny męż­czy­zna roz­darł się na całe gar­dło.

– W mor­dę ko­pa­ne, men­tow­nia w lo­ka­lu!

– Za­mknij dziób.