Czas odkupienia - Vladimir Wolff - ebook + audiobook

Czas odkupienia ebook

Vladimir Wolff

4,1
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Berlin 2039, miasto z przeszłością...

ale bez przyszłości...

Kiedyś stolica Europy, dziś radioaktywny trup. Gdy na Unter den Linden i Alexanderplatz polują mutanty, tylko nielicznym starcza odwagi, by przemierzać ulice tej jednej z największych metropolii.

Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w podziemiach. Istnieją ludzie, których nie opuszczają sny o potędze. Chcąc dopiąć swego, idą po trupach innych. Są gorsi od krwiożerczych bestii, bo dla nich liczy się tylko jeden cel – władza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 428

Oceny
4,1 (51 ocen)
21
19
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pmuzalewski

Całkiem niezła

W klimacie metra, perspektywa suprbohatera, który walczy bez wytchnienia ze złem nie do końca mnie przekonuje, ale mimo to klimat post apo utrzymany, czytając książkę nie straciłem czasu.
00



VLADIMIR WOLFF

Czas odkupienia

 

 

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Vladimir Wolff

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Emilia Grzeszczak

 

Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: HEVI

Ilustracja: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-645-2360-1

Ustroń 2016

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział I

Siła wyższa

U stóp Mat­thia­sa le­żał bóg. I nie była to ja­kaś abs­trak­cyj­na isto­ta, o któ­rej nie­raz sły­szał. Ten bóg był kon­kret­ny. Mdłe świa­tło la­tar­ki wy­do­by­wa­ło z pół­mro­ku za­rys tre­fio­nej bro­dy, cia­ło be­stii, skrzy­dła i pa­zu­ry. W su­mie nic nad­zwy­czaj­ne­go.

Mat­thias spo­ty­kał groź­niej­sze stwo­ry. W ze­szłym ty­go­dniu nad ki­ku­tem wie­ży na Ale­xan­der­platz krą­żył praw­dzi­wy smok. Mat­thias wi­dział go tyl­ko przez chwi­lę, gdy prze­my­kał w stro­nę daw­ne­go ra­tu­sza, pró­bu­jąc ujść sfo­rze zdzi­cza­łych psów. Wy­strze­lał cały ma­ga­zy­nek w trzy prę­go­wa­ne by­dla­ki, a one wciąż kła­pa­ły zę­ba­mi i dar­ły be­ton pa­zu­ra­mi, za­nim w koń­cu zde­chły. Jesz­cze je­den taki po­je­dy­nek i zo­stał­by bez amu­ni­cji. Wła­śnie wte­dy doj­rzał smo­ka, jak go na­zy­wa­li po­mię­dzy sobą. Ga­dzi­na była wy­jąt­ko­wo wy­ro­śnię­ta. Mie­rzy­ła do­brze po­nad pięć me­trów od łba do po­kry­te­go łu­ska­mi i zwień­czo­ne­go gro­tem ogo­na. Bło­nia­ste skrzy­dła roz­pi­na­ła na co naj­mniej czte­ry me­try. Ist­ny kosz­mar. Sły­szał o ta­kich w dzie­ciń­stwie, ale na pew­no ni­g­dy nie spo­dzie­wał się zo­ba­czyć go na wła­sne oczy. Tym ra­zem miał szczę­ście, że do­strzegł po­two­ra, za­nim ten za­uwa­żył jego, a może smok wo­lał wy­pa­try­wać zdo­by­czy na otwar­tej prze­strze­ni, nie wśród ruin, gdzie jego roz­mia­ry ra­czej prze­szka­dza­ły w po­lo­wa­niu.

Nie­mniej za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy obu stwo­ra­mi spro­wa­dza­ła się do jed­ne­go: tam­ten był żywy, a ten tu­taj mar­twy, no i z ka­mie­nia.

Mat­thias kop­nął po­kru­szo­ną rzeź­bę, zu­peł­nie ir­ra­cjo­nal­nie, ot tak, dla wła­snej sa­tys­fak­cji. Wie­dział, że to kom­plet­nie bez sen­su, ale nie po­tra­fił od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści, na­wet ta­kiej nie­wiel­kiej i nic nie­zna­czą­cej.

Zro­bił to bez szcze­gól­nej zło­ści, lecz i tak głu­che echo ro­ze­szło się po sali i dud­niąc, wró­ci­ło z ko­ry­ta­rza. Za­nie­po­ko­jo­ny ro­zej­rzał się do­oko­ła. Wszę­dzie pa­no­wa­ła taka sama ci­sza jak wcze­śniej, lecz po­czuł wy­raź­nie, że w sa­lach peł­nych po­kru­szo­nych an­tycz­nych dzieł sztu­ki obu­dził ja­kieś zło, któ­re bę­dzie go prze­śla­do­wać. Po­ża­ło­wał nie­for­tun­ne­go kop­nia­ka. W ogó­le nie­po­trzeb­nie tu przy­szedł. Musi ru­szać da­lej. Czas ucie­kał, a on nie mógł so­bie po­zwo­lić na zbyt dłu­gie prze­by­wa­nie w jed­nym miej­scu.

Ru­szył przed sie­bie, ostroż­nie sta­wia­jąc kro­ki, na­pię­ty – i omal nie strze­lił, gdy na wprost nie­go z ciem­no­ści wy­sko­czy­ło kosz­mar­nie wy­krzy­wio­ne ob­li­cze. Opa­no­wał się ol­brzy­mim wy­sił­kiem woli. To nie be­stia cza­ją­ca się, by go po­żreć, tyl­ko na­stęp­na rzeź­ba, na któ­rej czas za­tarł już nie­któ­re szcze­gó­ły i trud­no było dojść, ja­kie­go to czwo­ro­no­ga przed­sta­wia­ła. Mat­thias nie miał po­ję­cia, kogo lub co czci­li sta­ro­żyt­ni. Może oni sami też nie wie­dzie­li, a te fan­ta­sma­go­rie mia­ły im je­dy­nie ubar­wić nud­ne ży­cie. Cie­ka­we, czy za­do­wo­li­ła­by ich ta me­na­że­ria, któ­ra obec­nie pu­sto­szy jego mia­sto.

Nie­po­trzeb­nie za­pusz­czał się tak da­le­ko. Od bez­piecz­ne­go schro­nie­nia na dwor­cu Frie­drich­stra­ße dzie­lił Mat­thia­sa ład­ny ka­wa­łek dro­gi. Po­wi­nien się po­spie­szyć, bo ina­czej zo­sta­nie w Per­ga­mon Mu­seum na za­wsze. Czas dzia­ła­nia fil­trów już się koń­czył.

Kom­bi­ne­zon prze­ciw­che­micz­ny krę­po­wał ru­chy. Nie cier­piał się w nim po­ru­szać. Po paru mi­nu­tach ubra­nie ro­bi­ło się wil­got­ne, a wiel­kie pla­my potu na ple­cach, w kro­ku i pod pa­cha­mi draż­ni­ły skó­rę. To jesz­cze nie było naj­gor­sze. Do­pie­ro kie­dy struż­ki potu za­czę­ły spły­wać po twa­rzy, a on nie mógł się po­dra­pać z po­wo­du ma­ski prze­ciw­ga­zo­wej – do­sta­wał sza­łu. Na­wet zmia­na fil­tra na nowy nie­wie­le po­ma­ga­ła. Zresz­tą fil­trów i po­chła­nia­czy było nie­wie­le. Daw­ne za­pa­sy roz­cho­dzi­ły się na­tych­miast wśród do­świad­czo­nych stal­ke­rów, a on był w sta­nie zdo­być tyl­ko nędz­ne reszt­ki, naj­czę­ściej fil­try re­ge­ne­ro­wa­ne w pod­ziem­nych warsz­ta­tach. Wy­star­cza­ły naj­wy­żej na po­ło­wę tego cza­su co nowe, a ja­kość ich dzia­ła­nia po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. Z po­chła­nia­czy mu­siał zre­zy­gno­wać i po pro­stu nie za­pusz­czał się w zbyt nie­bez­piecz­ne miej­sca.

Trze­ba to po­wie­dzieć otwar­cie – nie chciał tu być. Wy­cho­dze­nie na ze­wnątrz, do tego świa­ta, któ­re­go wciąż nie znał i nie ro­zu­miał, przy­pra­wia­ło Mat­thia­sa o trwo­gę. Nie chciał na­wet my­śleć, co go może tu cze­kać. Wie­dział, że któ­re­goś dnia pew­nie nie wró­ci, a mimo to…

Ock­nął się z za­my­śle­nia i ru­szył przed sie­bie, nie zdej­mu­jąc pal­ca ze spu­stu au­to­ma­tu.

Ob­chód sal nie przy­niósł ni­cze­go oprócz bólu nóg i grzbie­tu. W koń­cu do­brnął do wiel­kiej sali, gdzie ka­mien­ne scho­dy pro­wa­dzi­ły do nie­ba. Po obu stro­nach pła­sko­rzeź­by, na któ­rych czas za­tarł pre­cy­zyj­ny ryt ar­ty­sty. Pod sto­pa­mi chrzę­ści­ło szkło. Szkla­ny su­fit roz­padł się na ty­sią­ce ka­wał­ków. Przez dziu­ry wi­dział oło­wia­ne nie­bo i prze­ta­cza­ją­ce się bu­rzo­we chmu­ry.

Naj­chęt­niej splu­nął­by na to wszyst­ko, lecz ma­ska unie­moż­li­wia­ła na­wet taki od­ruch.

Spraw­dził czas. Po­zo­sta­ło mu czter­dzie­ści mi­nut i co naj­mniej trzy prze­czni­ce do przej­ścia. Zdą­ży, o ile nie na­tknie się na żad­ną prze­szko­dę. W nie­któ­rych miej­scach, gdzie gruz unie­moż­li­wiał przej­ście, na­le­ża­ło nad­ro­bić dro­gi. To aku­rat nie pro­blem. Go­rzej, jak przy­plą­cze się ja­kiś po­twór.

Zo­stał mu w za­pa­sie ostat­ni ma­ga­zy­nek, trzy­dzie­ści na­bo­jów, i to, co miał na so­bie. To cały jego ma­ją­tek, nie miał nic wię­cej.

Ru­szył zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stro­nę wyj­ścia. Po­wi­nien za­ra­biać, a nie mar­no­wać czas na sen­ty­men­tal­ne wy­ciecz­ki. Ta tkli­wość była prze­kleń­stwem Mat­thia­sa. Po­tra­fił roz­czu­lić się w naj­mniej od­po­wied­niej chwi­li, wy­star­czy­ło, by ktoś za­czął opo­wia­dać hi­sto­rię z daw­nych lat, a jemu łzy cie­kły po po­licz­kach. Nie tak za­cho­wu­je się stal­ker.

Uważ­nie ro­zej­rzał się po wiel­kim holu. W głę­bo­kich cie­niach i za­ka­mar­kach lu­bi­ły się kryć fe­ni­dy – stwo­ry nie­wiel­kie, lecz o ostrych kłach, któ­ry­mi roz­ry­wa­ły pa­dli­nę. Lu­dzi ra­czej nie ata­ko­wa­ły, choć głod­ne, w sta­dzie i przy­par­te do muru na pew­no będą ką­sać. Ich miau­cze­nie po­dob­ne do pła­czu dziec­ka ła­two mo­gło zwieść, a wte­dy mar­ny los wę­drow­cy, któ­ry zszedł z wy­zna­czo­ne­go szla­ku i za­głę­bił się w nie­zna­ne.

Wie­lu utrzy­my­wa­ło, że fe­ni­dy po­cho­dzą od do­mo­wych ko­tów, ulu­bień­ców daw­nych ber­liń­czy­ków. Mat­thia­so­wi nie chcia­ło się w to wie­rzyć. Z ewen­tu­al­ny­mi przod­ka­mi łą­czy­ła je tyl­ko mięk­ka pło­wa sierść i dłu­gi ogon. Pysk na­to­miast mia­ły wy­dłu­żo­ny, zu­peł­nie psi. Lata przy­spie­szo­nej ewo­lu­cji w opu­sto­sza­łym świe­cie po za­gła­dzie wy­ostrzy­ły im jesz­cze wzrok i węch. Na szczę­ście po­zo­sta­ły na tyle małe, że nie za­gra­ża­ły lu­dziom. Co in­ne­go więk­sze od nich ca­ni­dy, któ­rych sfo­ry włó­czy­ły się po opu­sto­sza­łych uli­cach.

Tym ra­zem nie do­strzegł ni­cze­go po­dej­rza­ne­go. Już śmie­lej po­dą­żył przed sie­bie. Ostroż­nie prze­kro­czył reszt­ki wy­wa­lo­nych do środ­ka drzwi, uwa­ża­jąc przy tym, aby ostre ka­wał­ki szkła nie prze­bi­ły kom­bi­ne­zo­nu. Te­raz na­oko­ło, tuż przy mu­rze, byle nie wy­cho­dzić bez ko­niecz­no­ści na otwar­tą prze­strzeń, gdzie wie­le par oczu przy­glą­da się wszyst­kie­mu, co żywe, i za­wsze, bez wy­jąt­ku, są to wro­gie spoj­rze­nia.

Ode­tchnął głę­biej. Po­su­wał się po­wo­li, roz­glą­da­jąc się uważ­nie w pra­wo i w lewo, aż do­kład­nie przyj­rzał się naj­bliż­sze­mu oto­cze­niu. W dal­szym cią­gu nic po­dej­rza­ne­go. Już śmie­lej po­dą­żył za­pla­no­wa­ną tra­są. Nie chciał biec – ta­kie za­cho­wa­nie ścią­ga kło­po­ty. Każ­dy dra­pież­nik do­strze­że w nim po­ten­cjal­ną ofia­rę, a Mat­thias nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go chciał żyć. Co praw­da, nędz­na to była eg­zy­sten­cja, jed­nak in­nej nie znał.

Prze­szedł skra­jem nie­wiel­kie­go skwe­ru, te­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ją­ce­go dżun­glę, i zna­lazł się w be­to­no­wo-ka­mien­nym ka­nio­nie uli­cy. Jej na­zwy nie pa­mię­tał. Wio­dła pro­sto, a na jej koń­cu znaj­do­wa­ło się bez­piecz­ne schro­nie­nie, i to było naj­waż­niej­sze. Tym ra­zem wiel­kie ka­wa­ły gru­zu ta­ra­so­wa­ły przej­ście i nie po­zwa­la­ły iść przy ścia­nie, zo­sta­wiw­szy je­dy­nie śro­dek jezd­ni. Kal­ku­lo­wał ry­zy­ko. Mi­nu­ty upły­wa­ły, a on wciąż nie wie­dział, co ma zro­bić. W koń­cu się zde­cy­do­wał, za­klął i już nie na­my­śla­jąc się dłu­żej, za­czął skra­dać.

W uszach wy­raź­nie sły­szał wła­sny od­dech, świst fil­tro­wa­ne­go po­wie­trza nie przy­po­mi­nał ni­cze­go ludz­kie­go.

Ża­ło­wał dnia, w któ­rym dał się na­mó­wić na pierw­sze wyj­ście na po­wierzch­nię, cho­ciaż obec­nie było to już bez więk­sze­go zna­cze­nia. Świat był taki, jaki był, tak­że bez jego udzia­łu, a pew­nych de­cy­zji się nie cof­nie.

Pod twar­dy­mi po­de­szwa­mi woj­sko­wych ka­ma­szy za­chrzę­ści­ła tra­wa. Srebr­no po­ły­sku­ją­ce źdźbła roz­sa­dza­ły prze­strzeń po­mię­dzy pły­ta­mi chod­ni­ko­wy­mi i w nie­któ­rych miej­scach wy­bu­ja­ły już na pół me­tra wzwyż, a na­wet wy­żej. Cała lewa stro­na uli­cy wy­da­wa­ła się po­ro­śnię­ta ży­wym ko­bier­cem. Nie przy­po­mi­nał so­bie, by ro­sły tu wcze­śniej. Może po­je­dyn­cze pędy, ale nie całe kępy, łą­czą­ce się w za­dzi­wia­ją­ce, szem­rzą­ce łany. Gdy sta­nął, do­biegł go szum trą­ca­nych me­ta­lo­wych bla­szek. Sre­brzy­sty ko­bie­rzec po­ru­szał się, przy­zy­wał i wo­łał o piesz­czo­tę. Na wszel­ki wy­pa­dek Mat­thias ob­szedł go łu­kiem. Co­kol­wiek to było, sta­no­wi­ło za­gro­że­nie.

Po­pra­wił ta­śmy ple­ca­ka, wrzy­na­ją­ce mu się w ra­mio­na, i zer­k­nął za sie­bie. Nie­je­den z mniej do­świad­czo­nych zwia­dow­ców sku­piał się na tym, co przed nim, za­po­mi­na­jąc o osło­nie wła­snych ple­ców – i zgi­nął w tak idio­tycz­ny spo­sób.

W po­rząd­ku, na ra­zie wszyst­ko gra­ło. Przy­śpie­szył. Zo­stał kwa­drans, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia mi­nut.

Do­tarł do pierw­szej prze­czni­cy. Ro­zej­rzał się w pra­wo i w lewo. Lufa G36 wo­dzi­ła za jego wzro­kiem. Na­gle za­uwa­żył ja­kiś ruch w pod­cie­niach bu­dyn­ku u zbie­gu ulic prze­czni­cę da­lej. Zło­żył się do strza­łu i po­szu­kał tego miej­sca przez ce­low­nik ko­li­ma­to­ro­wy. Na szczę­ście to tyl­ko ja­kiś ka­wa­łek płach­ty ło­po­tał na wie­trze.

Na wi­zje­rze ma­ski osiadł sza­ry pła­tek śnie­gu, po­tem dru­gi, trze­ci i na­stęp­ne. Starł je nie­cier­pli­wym ru­chem. Po­zo­sta­ły draż­nią­ce smu­gi. Może to nie śnieg, tyl­ko pył albo ja­kieś inne pa­skudz­two? Kli­mat i pory roku nie mia­ły z tym nic wspól­ne­go. Po­dob­no był li­piec, wsze­la­ko na ze­wnątrz przez więk­szość roku pa­no­wa­ła jed­na aura – pa­skud­na, po­chmur­na, wietrz­na i bu­rzo­wa. Mó­wio­no o tym nu­kle­ar­na zima i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że kie­dy­kol­wiek mi­nie.

On się nad tym nie za­sta­na­wiał. Wy­cho­dził, bo mu­siał. W in­nym przy­pad­ku resz­tę ży­cia spę­dził­by w tu­ne­lach pod mia­stem.

Wła­śnie od­wra­cał gło­wę od od­le­głe­go celu, gdy ką­tem oka doj­rzał nie­wy­raź­ny błysk. Przez jed­no ude­rze­nie ser­ca stał nie­ru­cho­mo jak słup soli. Do­pie­ro wy­ćwi­czo­ne na­wy­ki spra­wi­ły, że po­now­nie przy­brał po­zy­cje strze­lec­ką: lewa noga z przo­du, kol­ba moc­no przy ra­mie­niu i mak­sy­mal­na kon­cen­tra­cja.

Świa­teł­ko jak na złość zni­kło.

Prze­su­nął lufę bar­dziej w lewo, ob­li­zu­jąc ję­zy­kiem spierzch­nię­te usta. Nic. Te­raz na pra­wo. Góra, dół. Do­stał zwi­dów? W mro­ku nie do­strzegł ni­cze­go.

Ostroż­ne zro­bił krok do przo­du, jak do­brze nie spraw­dzi, a od­wró­ci się ple­ca­mi, może być po nim.

Gdzie się cho­wasz, by­dla­ku? Już ja cię znaj­dę, a wte­dy…

Wła­śnie, co?

Nie po­wi­nien za­pusz­czać się tu sam. W to­wa­rzy­stwie za­wsze raź­niej żyć i umie­rać. Wła­ści­wie nic nie sta­ło na prze­szko­dzie, by po­wo­lut­ku się wy­co­fać. Już był go­tów to zro­bić, gdy…

Za­mknął oczy i otwo­rzył je po­now­nie. Zu­peł­nie nie­da­le­ko po­kru­szo­ny be­ton i as­falt ja­śnia­ły nie­ziem­skim bla­skiem. Może na­le­ża­ło po­wie­dzieć, że pod­ło­że fos­fo­ry­zo­wa­ło zie­lon­ka­wą po­świa­tą. Ob­raz zu­peł­nie ma­gicz­ny. Cze­goś po­dob­ne­go w ży­ciu nie wi­dział.

Prze­stał ce­lo­wać i już zu­peł­nie śmia­ło po­szedł do przo­du. Naj­pierw ma­gicz­na tra­wa, a te­raz to.

Gdy był już cał­kiem bli­sko, przy­kuc­nął. To nic in­ne­go jak mech i tro­chę po­ro­stów, a może i pleśń. Nic nie­zwy­kłe­go – oprócz tej fos­fo­ry­zu­ją­cej zie­le­ni.

Nie był tak głu­pi, żeby w to wcho­dzić. Cho­le­ra wie, co to jest. Sły­szał już nie­jed­ną hi­sto­rię o dzi­wach zmu­to­wa­nej przy­ro­dy na po­wierzch­ni i na­zbyt pew­nych sie­bie lu­dziach. Wo­lał przyj­rzeć się z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, więc sta­nął kil­ka cen­ty­me­trów od ro­ślin.

W koń­cu zwy­cię­żył w nim roz­są­dek przy­na­gla­ją­cy do dal­sze­go mar­szu. Wstał i prze­su­nął do tyłu prze­rzu­co­ną przez szy­ję ta­śmę au­to­ma­tu. Jak oce­niał, ziel­sko po­ra­sta­ło co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych te­re­nu i praw­do­po­dob­nie nie było to wszyst­ko, bo­wiem scho­dy i od­sło­nię­te czę­ści piw­nic zruj­no­wa­nej ka­mie­ni­cy zda­wa­ły się pul­so­wać tym sa­mym nie­zdro­wym ko­lo­rem. Cały ten kwar­tał był ja­kiś dziw­ny. Bu­dził fa­scy­na­cję, a za­ra­zem prze­ra­żał.

Od­głos z pra­wej spra­wił, że Mat­thias za­marł z prze­ra­że­nia. Dłoń za­ci­snę­ła się na rę­ko­je­ści bro­ni. Wra­ki sa­mo­cho­dów za­sła­nia­ły wi­dok, nie­mniej wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać.

Hie­no­po­dob­ny ca­nid szcze­rzył kły nie da­lej jak dwa­dzie­ścia me­trów od nie­go. Mat­thias był pe­wien, że to prze­wod­nik sta­da. Szpi­cza­ste uszy i na­stro­szo­na sierść na grzbie­cie, ster­czą­ce że­bra, dłu­gi ogon bi­ją­cy nie­spo­koj­nie na obie stro­ny. To by­dlę było wiel­kie, od py­ska do koń­ca ogo­na ja­kieś dwa me­try. Ca­ni­dy prze­miesz­cza­ły się bły­ska­wicz­nie, a do tego po­lo­wa­ły w sta­dzie. Ten wła­śnie zwo­ły­wał sfo­rę.

Te­raz albo ni­g­dy.

Mat­thias na­brał po­wie­trza do płuc i po­wo­li je wy­pu­ścił, le­d­wo pa­nu­jąc nad ner­wa­mi. Pod­niósł ka­ra­bi­nek po­wo­li i omal się nie spóź­nił. Po­twór wy­czuł nie­bez­pie­czeń­stwo i już szy­ko­wał się do sko­ku. Tyl­ne łapy na­pię­ły się, a ciel­sko wy­gię­ło w iście cyr­ko­wym łuku.

Spust był le­d­wo wy­czu­wal­ny pod pal­cem, choć Mat­thias już daw­no od­pi­ło­wał ka­błąk, bo­wiem nie­raz prze­szka­dzał strze­lać w rę­ka­wi­cach, co mo­gło kosz­to­wać ży­cie.

Trzy strza­ły prze­szy­ły po­wie­trze. Tra­fił raz, choć nie śmier­tel­nie. Po­cisk strza­skał pra­wą przed­nią łapę. Gdy­by nie to, przy ko­lej­nym su­sie ca­nid zna­la­zł­by się tuż przy nim. Przy po­praw­ce pra­wie spa­ni­ko­wał. Dał krok do tyłu i wlazł w to prze­klę­te świń­stwo, ale już nic na to nie mógł po­ra­dzić. Może go nie ze­żre.

Tym ra­zem se­ria do­szła celu. Pierw­szy po­cisk ugo­dził w klat­kę pier­sio­wą, dru­gi w gar­dło, a trze­ci roz­trza­skał łeb. Nim mu­tant sko­nał, czoł­gał się jesz­cze chwi­lę, pa­zu­ra­mi drąc be­ton, aż za­legł dwa me­try od czło­wie­ka.

Mat­thias ze stra­chu po­now­nie się cof­nął. Pod sto­pa­mi coś za­chrzę­ści­ło. Spoj­rzał w dół. Stał w świe­cą­cym ziel­sku, z któ­re­go pył po­kry­wał co naj­mniej do ko­stek tka­ni­nę opi­na­ją­cą buty. Prze­stra­szył się tak samo jak wte­dy, gdy ca­nid wpa­try­wał się w nie­go wście­kłym wzro­kiem.

Nie­po­trzeb­nie w ogó­le się za­trzy­mał, zmar­no­wał cen­ne mi­nu­ty, a na do­da­tek wy­sta­wił się na śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Je­dy­ne, co mu po­zo­sta­ło, to dy­na­micz­ny od­wrót.

Za­czął biec, co chwi­la oglą­da­jąc się do tyłu. Od sta­cji Frie­drich­stra­ße dzie­li­ło go ja­kieś czte­ry­sta me­trów. Wy­star­czy, by zgi­nąć.

Pot szyb­ko za­czął za­le­wać mu oczy i zno­wu nie mógł go ze­trzeć. Ro­sła w nim bez­sil­na wście­kłość.

Stop.

Zwrot i przej­rze­nie sy­tu­acji. Dwa ko­lej­ne ca­ni­dy wy­ło­ni­ły się z mro­ku. Nie tak wiel­kie jak przy­wód­ca sfo­ry, ale też duże. Naj­pierw ten bli­żej. Su­chy dźwięk wy­strza­łu wsiąkł w ci­szę oko­li­cy. Zwierz prze­le­ciał przez grzbiet i znie­ru­cho­miał. Te­raz dru­gi. Już wi­dział sza­re ciel­sko w ce­low­ni­ku. Pa­lec mu­snął spust, gdy be­stia wie­dzio­na szó­stym zmy­słem na­gle zmie­ni­ła kie­ru­nek bie­gu. Po­ru­sza­ła się tak szyb­ko, że Mat­thias nie był w sta­nie do­kład­nie wy­ce­lo­wać. Niech to szlag! Dy­stans zmniej­szał się bły­ska­wicz­nie.

Wy­strze­lił trzy razy z rzę­du, za każ­dym ra­zem chy­bia­jąc. Za­czął się co­fać. Ca­nid gnał z le­wej stro­ny, prze­sko­czył przez ja­kąś ster­tę gru­zu i po­now­nie zna­lazł się na otwar­tej prze­strze­ni.

Tym ra­zem strzel­co­wi się uda­ło. Kula od­bi­ła się od czasz­ki, ury­wa­jąc ucho z ko­sma­te­go łba.

Szczę­ka kłap­nę­ła w po­wie­trzu, a ca­łym ciel­skiem za­chwia­ło.

Wy­ce­lo­wał i tym ra­zem tra­fił w krę­go­słup. Jesz­cze nie za­bił, choć rana pew­nie była śmier­tel­na. Prze­ni­kli­wy sko­wyt nie­mal ode­brał mu zmy­sły. Wy­tę­żył wszyst­kie siły, zmie­nił ma­ga­zy­nek i rzu­cił się do uciecz­ki. Nie do­bi­jał ca­ni­da, mu­siał oszczę­dzać amu­ni­cję.

Po­dob­no kie­dyś lu­dzie bie­ga­li dla przy­jem­no­ści. Nie wi­dział w tym więk­sze­go sen­su. Po co tak się mę­czyć? Każ­dą, na­wet naj­mniej­szą por­cję ener­gii na­le­ży prze­zna­czać na prze­trwa­nie, a nie mar­no­wać na ja­kieś fa­na­be­rie.

Po oko­ło pięć­dzie­się­ciu me­trach za­trzy­mał się i ob­ró­cił, cięż­ko dy­sząc. Pra­wo czy­sto, lewo czy­sto. Zwrot i ko­lej­ne kil­ka­dzie­siąt me­trów wal­ki z wła­sną sła­bo­ścią. Wie­dział, że po­two­ry już go osa­cza­ją. Mógł ich nie wi­dzieć, ale one tu były, pod­kra­da­ły się co­raz bli­żej. Cza­iły na gra­ni­cy świa­tła i mro­ku w ocze­ki­wa­niu oka­zji do ata­ku. Szu­mią­ca w uszach krew oraz kap­tur na gło­wie spra­wia­ły, że nie­wie­le sły­szał. Mu­siał zdać się cał­ko­wi­cie na in­stynkt i do­świad­cze­nie.

Przez mo­ment w gło­wie za­świ­tał mu po­mysł, by gdzieś w po­bli­żu po­szu­kać bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Za­szyć się w ja­kiś kąt i prze­cze­kać naj­gor­sze.

Już le­d­wie dy­szał, za­raz upad­nie, a wte­dy… Spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie. Jak za­cznie pa­ni­ko­wać, to po nim.

Ciem­ność wo­kół za­czę­ła gęst­nieć. Przy­śpie­szył, sa­dził te­raz ogrom­ny­mi su­sa­mi. Mu­siał uwa­żać nie tyl­ko na mu­tan­ty, ale i żeby nie ro­ze­drzeć kom­bi­ne­zo­nu o wy­sta­ją­ce gdzie­nie­gdzie ka­wał­ki po­rdze­wia­łych prę­tów.

Gdy mi­nął roz­sy­pa­ny na­roż­ny gmach przy daw­nej Do­ro­the­en­stra­ße, wy­rósł przed nim bu­dy­nek dwor­ca Frie­drich­stra­ße. Sa­mot­na po­stać zda­wa­ła się peł­nić war­tę tuż przy wej­ściu.

Strze­la­nie w bie­gu to kiep­ski po­mysł, wła­ści­wie je­dy­nie spo­sób na mar­no­wa­nie amu­ni­cji, choć nie­raz nie ma in­ne­go wyj­ścia. Sza­ry stwór stał nie­ru­cho­mo. Ta­kie­go za­cho­wa­nia Mat­thias nie po­tra­fił wy­ja­śnić, do­pie­ro po se­kun­dzie zo­rien­to­wał się, że to nie po­twór, tyl­ko dru­gi stal­ker.

Tam­ten w koń­cu drgnął, wy­da­wa­ło się, że au­to­mat mie­rzy wprost w Mat­thia­sa. Echo ka­ra­bi­no­wych strza­łów od­bi­ło się od ruin. Mat­thias nie zwol­nił na­wet na mo­ment. Te­raz, gdy wie­dział, że jest osła­nia­ny, po­czuł się raź­niej, po­zwo­lił so­bie na­wet na odro­bi­nę na­dziei.

Chy­ba się po­śpie­szył. Nie­spo­dzie­wa­nie na jego gło­wę padł cień. Mat­thia­sa sku­lił się mi­mo­wol­nie i to go ura­to­wa­ło. Szpo­ny za­ci­snę­ły się w po­wie­trzu, chy­bia­jąc o włos.

Upadł. Już nie zwa­żał na to, czy kom­bi­ne­zon jest cały. Prze­tur­lał się, sta­ra­jąc nie na­dziać na wła­sny ka­ra­bi­nek. Szyb­ki ob­rót i tuż nad sobą zo­ba­czył roz­po­star­te bło­nia­ste skrzy­dła, a mię­dzy nimi po­tęż­ny dziób z rzę­dem ostrych jak szty­le­ty zę­bów. Stwór wła­śnie za­mie­rzał za­ci­snąć pasz­czę­kę na jego gło­wie. Gdy pasz­cza się roz­war­ła, sko­rzy­stał z oka­zji, by wy­wa­lić w jej śro­dek od razu po­ło­wę ma­ga­zyn­ka. Mu­tan­ta rzu­ci­ło do tyłu, ale i tak zdą­żył jesz­cze za­ha­czyć ofia­rę jed­nym ze skrzy­deł.

Ude­rze­nie w cie­mię było tak sil­ne, że Mat­thias zo­ba­czył gwiaz­dy, za­chwiał się i upadł na ko­la­no. Za­cho­wał jed­nak przy­tom­ność i zdą­żył po­de­przeć się dło­nią. Ter­kot ka­ra­bi­nu nie cichł te­raz na­wet na chwi­lę. Na do­da­tek stwór nad nim wy­dał z sie­bie przy­pra­wia­ją­cy o dreszcz ryk bólu. Mat­thias naj­chęt­niej za­tkał­by so­bie uszy.

Do­syć tego opier­da­la­nia się, albo się zmo­bi­li­zu­je, albo zo­sta­nie po­żar­ty. Nie­znacz­nie ob­ró­cił gło­wę, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się, gdzie po­dzia­ło się mon­strum, i naj­szyb­ciej, jak był w sta­nie, ru­szył przed sie­bie osła­nia­ny przez sa­mot­ne­go strzel­ca.

Ja­kiś in­te­li­gent­niej­szy od po­zo­sta­łych, a może bar­dziej głod­ny ca­nid po­czął za­cho­dzić go z pra­wej. Jesz­cze chwi­la i ode­tnie Mat­thia­sa od bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Stal­ker wy­pa­lił w jego kie­run­ku, lecz bez wi­docz­ne­go efek­tu.

Tak to my się ba­wić nie bę­dzie­my. Mat­thias za­trzy­mał się nie­mal w miej­scu. Tym ra­zem bez skła­da­nia się i ce­lo­wa­nia strze­lił z bio­dra. Może i tra­fił, bo zwie­rzę zni­kło z pola wi­dze­nia. Całe szczę­ście, gdyż wy­strze­lał resz­tę ma­ga­zyn­ku. Był te­raz zu­peł­nie bez­bron­ny.

Za­czął pę­dzić tak, jak­by go­ni­ło go całe pie­kło. Po­nie­kąd tak było.

Czło­wiek, któ­ry osła­niał Mat­thia­sa, prze­stał strze­lać, wi­dać jemu rów­nież za­bra­kło amu­ni­cji.

Trzy­dzie­ści me­trów fi­ni­szu stal­ker po­ko­nał kom­plet­nie bez sił. Nie oglą­dał się za sie­bie, tyl­ko z roz­pę­du wpadł w ciem­ny tu­nel wio­dą­cy w dół. Po jed­nej i dru­giej stro­nie pię­trzy­ły się ar­ku­sze bla­chy i ka­wa­ły be­to­no­wych płyt. Część z nich wa­la­ła się tu od daw­na, po­zo­sta­łe zo­sta­ły uło­żo­ne w ten spo­sób, by przej­ście zwę­ża­ło się, wio­dąc do pierw­szej ze śluz. Peł­nią­cy tam war­tę czło­wiek już otwie­rał sta­lo­we drzwi. Mat­thias wpadł w uchy­lo­ne skrzy­dło i omal nie wy­wa­lił się jak dłu­gi. Od­bił się od ścia­ny i w koń­cu wy­tra­cił pręd­kość. Dru­gi ze stal­ke­rów dep­tał Mat­thia­so­wi po pię­tach. Głu­chy ło­mot ob­wie­ścił, że zo­sta­li od­cię­ci od świa­ta ze­wnętrz­ne­go, choć wciąż jesz­cze nie byli cał­kiem bez­piecz­ni.

Był tak wy­czer­pa­ny, że po­trze­bo­wał po­mo­cy to­wa­rzy­sza, by zejść scho­da­mi na po­ziom pe­ro­nów.

Dru­gie drzwi wy­da­wa­ły się so­lid­niej­sze, wręcz pan­cer­ne. Za­ło­mo­ta­li w nie usta­lo­nym ko­dem: je­den dłu­gi, dwa szyb­kie i jesz­cze raz na ko­niec – do­pie­ro te­raz zo­sta­li wpusz­cze­ni.

Cały pro­blem z ber­liń­skim me­trem był taki, że da­wa­ło schro­nie­nie pod­czas zwy­kłe­go lot­ni­cze­go bom­bar­do­wa­nia, ale co zro­bić, gdy na mia­sto spad­nie nu­kle­ar­na po­żo­ga?

Wy­bu­do­wa­nie od­po­wied­nich za­bez­pie­czeń wy­ma­ga­ło ogrom­ne­go wy­sił­ku. Więk­szo­ści ma­te­ria­łów do­star­czy­ło samo me­tro – przy­da­ła się bla­cha i kształ­tow­ni­ki z wa­go­nów, któ­re już nie jeź­dzi­ły, ka­mien­ne i be­to­no­we pły­ty, któ­ry­mi wy­ło­żo­ne były sta­cje. Do­pro­wa­dze­nie wszyst­kie­go do ja­kie­go ta­kie­go sta­nu za­ję­ło lata.

Wy­si­łek opła­cił się. Od daw­na żad­ne by­dlę nie ze­szło w dół na dar­mo­wą prze­ką­skę. Mat­thias na­wet nie chciał my­śleć, ile to lu­dzi wcze­śniej przy­pła­ci­ło ży­ciem nie­fra­so­bli­wość in­ży­nie­rów, któ­rzy pro­jek­tu­jąc ten pod­ziem­ny świat, nie po­my­śle­li o woj­nie ato­mo­wej, mu­tan­tach i tak da­lej. Za­miast schro­nów zo­sta­wi­li po­tom­no­ści zie­mian­ki. Nie było po­tęż­nych wrót od­ci­na­ją­cych me­tro od po­wierzch­ni, nie było ma­ga­zy­nów żyw­no­ści, le­ków i pa­li­wa, była tyl­ko pro­wi­zor­ka.

Do­brze, że tam­ten okres mają już za sobą. ■

Rozdział II

Jorge

Mat­thias od­rzu­cił kap­tur do tyłu i ode­tchnął peł­ną pier­sią. Gdy­by nie to, że wło­sy miał ścię­te na de­li­kat­ne­go je­ży­ka, na gło­wie stro­szył­by się je­den wiel­ki koł­tun.

Swe­ter i ko­szu­lę mógł­by wy­ży­mać. Upły­nę­ła mi­nu­ta, nim zdo­łał wy­chry­pieć pierw­sze sło­wo.

– Dzię­ki.

– Nie ma za co. – Jor­ge był tyl­ko kil­ka lat od nie­go star­szy, lecz po­sia­dał wszyst­kie te ce­chy, któ­rych brak Mat­thias bo­le­śnie od­czu­wał.

Wy­so­ki i bar­czy­sty, przy­cią­gał wzrok za­rów­no ko­biet, jak i męż­czyzn. Re­gu­lar­ne rysy twa­rzy psu­ła bli­zna za­czy­na­ją­ca się przy le­wym uchu i idą­ca łu­kiem w stro­nę nosa. A może wręcz prze­ciw­nie – do­da­wa­ła nie­po­wta­rzal­ne­go uro­ku, ja­kiejś za­wzię­to­ści, któ­rej on na pew­no nie po­sia­dał?

Przy nim Mat­thias czuł się jak nie­zbyt uda­na ko­pia – niż­szy, lżej­szy, o ni­ja­kiej twa­rzy, i, co tu dużo mó­wić, w prze­ci­wień­stwie do Jor­ge­go ni­g­dy nie był du­szą to­wa­rzy­stwa. Jor­ge po­tra­fił zna­leźć się w każ­dej sy­tu­acji, na­to­miast Mat­thias uni­kał lu­dzi, czu­jąc się w ich to­wa­rzy­stwie obco i nie­pew­nie.

To, że żył i funk­cjo­no­wał, za­wdzię­czał wła­śnie Jor­ge­mu, któ­ry go wy­szko­lił i wziął na wspól­ni­ka. Do tej pory Mat­thias nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak do tego do­szło – za­bra­kło kan­dy­da­tów czy też Jor­ge­go zdję­ła li­tość na wi­dok przy­błę­dy, ja­kim Mat­thias do nie­daw­na był? A może kie­ro­wa­ły nim ja­kieś inne wzglę­dy? Tego nie wie­dział, wsze­la­ko po któ­rejś z ko­lei bez­owoc­nej roz­mo­wie prze­stał drą­żyć.

Mimo swo­ich sta­rań nie za­wsze po­tra­fił spro­stać wy­ma­ga­niom men­to­ra. Czuł się wte­dy jak pią­te koło u wozu. W ogó­le naj­czę­ściej nur­to­wa­ło go py­ta­nie, jak dłu­go Jor­ge z nim wy­trzy­ma, za­nim nie kop­nie go w ty­łek i nie po­śle do dia­bła.

W skład ich ze­spo­łu wcho­dził jesz­cze je­den czło­nek – Nerd, ner­wo­wy dwu­na­sto­la­tek o na­stro­szo­nych wło­sach ko­lo­ru po­pio­łu i wiecz­nie wy­trzesz­czo­nych oczach. Mło­dy nie wy­cho­dził na po­wierzch­nię, peł­nił za to funk­cje po­ma­gie­ra, no­sił za nimi sprzęt, przy­go­to­wy­wał le­go­wi­sko i pil­no­wał do­byt­ku, kie­dy oni wy­cho­dzi­li na górę.

Przy­gar­nę­li go parę mie­się­cy temu na jed­nej ze sta­cji znaj­du­ją­cych się pod rzą­da­mi bru­nat­nych. Ro­bił u nich za nie­wol­ni­ka. Słu­żył tam już tak dłu­go, że za­po­mniał, jak się na­zy­wa i jak to się sta­ło, że zo­stał nie­wol­ni­kiem. Jor­ge od­ku­pił go za wszyst­ko, co zdo­by­li pod­czas tam­tej wy­pra­wy. Ta do­broć, po­dob­nie jak i w jego przy­pad­ku, wciąż zdu­mie­wa­ła Mat­thia­sa, uświa­da­mia­jąc mu, że Jor­ge nie jest taki jak resz­ta. Jor­ge był po pro­stu inny.

Nerd już na nich cze­kał, ode­brał broń i po­zo­sta­ły ekwi­pu­nek.

– Jak było?

Mat­thias łyk­nął z po­da­nej ma­nier­ki i prze­płu­kał usta.

– Nic cie­ka­we­go. Ca­ni­dy o mało nie od­gry­zły mi tył­ka – mruk­nął.

– Na­praw­dę?

– A jak my­śla­łeś? – wark­nął.

Nie po­wi­nien tak się za­cho­wy­wać, ale nie był w hu­mo­rze. Praw­dę mó­wiąc, ni­g­dy nie był.

War­tow­ni­cy nie spusz­cza­li z nich wzro­ku. W ręku ka­ra­bin­ki, za pa­sem noże i kin­dża­ły, łyse łby i dłu­gie bro­dy. Wi­taj­cie w miej­scu, gdzie peł­ną i je­dy­ną wła­dzę spra­wu­je Liga Mu­zuł­mań­ska.

Z głę­bi sta­cji do­biegł ich śpiew mu­ezi­na zwo­łu­ją­ce­go na mo­dli­twę. Mi­na­ret nie był po­trzeb­ny, dźwięk po ko­ry­ta­rzach roz­cho­dził się do­sko­na­le. Nie prze­szka­dza­ły licz­ne dy­wa­ny, ma­ka­ty i ki­li­my.

Do Ligi na­le­ża­ła część li­nii U6 od Stadt­mit­te aż po Na­tur­kun­de­mu­seum i zda­niem Mat­thia­sa sta­cje te były naj­barw­niej­sze w ca­łej sie­ci. Kup­cy wę­dro­wa­li w obu kie­run­kach i da­lej, han­del od­cho­dził na ca­łe­go. Przy­cho­dzi­li tu lu­dzie z naj­bar­dziej od­le­głych re­jo­nów, by po­dzi­wiać cuda lub po­słu­chać opo­wie­ści. Za Na­tur­kun­de­mu­seum było nie­co go­rzej, dwor­ce od Schwartz­kopf­fstra­ße po Se­estra­ße znaj­do­wa­ły się we wła­da­niu is­lam­skich ra­dy­ka­łów. Obo­wią­zy­wa­ło tam pra­wo sza­ria­tu, a każ­dy obcy na­tych­miast tra­fiał do bry­gad ro­bo­czych fe­dru­ją­cych tu­nel na wschód, w stro­nę mi­tycz­nej No­wej Mek­ki. Tak Mat­thias sły­szał, bo­wiem sami ni­g­dy tam się nie za­pusz­cza­li. Pra­cy było pod do­stat­kiem na bar­dziej przy­ja­znych sta­cjach.

Czy­ści­ciel, od­po­wie­dzial­ny za de­kon­ta­mi­na­cję na­my­dlo­nych kom­bi­ne­zo­nów w ka­bi­nie prysz­ni­co­wej, za­mknął na­trysk i ski­nął ogo­lo­ną gło­wą na znak, że mogą już iść.

– Po­śpiesz­cie się.

Jor­ge po­zbył się kom­bi­ne­zo­nu i te­raz stał w sa­mej ko­szu­li. Nikt nie lubi, jak się go po­pę­dza, a już stal­ker wra­ca­ją­cy z po­wierzch­ni na ta­kie za­czep­ki był wy­jąt­ko­wo czu­ły, nie­mniej klient pła­cił i wy­ma­gał. Nie na­le­ża­ło się ocią­gać. Mat­thias rów­nież po­zbył się kom­bi­ne­zo­nu naj­szyb­ciej, jak po­tra­fił, i po­dą­żył za od­da­la­ją­cym się Jor­gem, prze­rzu­ciw­szy tor­bę z łu­pa­mi przez ra­mię. Nerd zo­stał, by wy­su­szyć i spa­ko­wać kom­bi­ne­zo­ny.

Za­głę­bi­li się w ba­zar. Tra­fi­li aku­rat na porę mo­dli­twy, więc nie mu­sie­li się prze­py­chać mię­dzy tar­gu­ją­cy­mi. Stra­ga­nia­rze klę­cze­li przy swo­ich sto­iskach, przy oka­zji pew­nie ich pil­nu­jąc, a resz­ta męż­czyzn sku­pi­ła się na pu­stej prze­strze­ni w prze­ciw­le­głym koń­cu pe­ro­nu i tam biła ry­tu­al­ne po­kło­ny.

Każ­dą ze sta­cji po­zo­sta­ją­cą we wła­da­niu Ligi za­rzą­dzał osob­ny emir. Ten z Frie­drich­stra­ße do­bie­gał sześć­dzie­siąt­ki i na­zy­wał się Ashan. Nie­gdyś po­tęż­ne chło­pi­sko, obec­nie wy­glą­dał jak dęt­ka, z któ­rej wy­pusz­czo­no po­wie­trze. Nad­ra­biał miną i su­mia­sty­mi wą­sa­mi. Tak dłu­gich Mat­thias nie wi­dział jesz­cze u ni­ko­go. Re­zy­do­wał w osob­nym bre­zen­to­wym na­mio­cie, wy­ło­żo­nym dy­wa­nem i po­dusz­ka­mi. Wska­zał im miej­sce i usie­dli po tu­rec­ku, czę­stu­jąc się sła­bą her­ba­tą. Mat­thia­so­wi na­tych­miast zro­bi­ło się wstyd dziu­ra­wych skar­pet.

– Opo­wia­daj­cie.

Jor­ge wes­tchnął. Zda­wa­nie re­la­cji z wy­pra­wy nie było ni­czym nie­zwy­kłym, ale za­wsze go nu­ży­ło. Spo­śród wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych naj­bar­dziej spra­gnie­ni wie­ści byli ci, któ­rzy pa­mię­ta­li czas sprzed za­gła­dy.

– Było… – za­czął ostroż­nie Jor­ge.

– No…

– Jak za­wsze – do­koń­czył zwięź­le.

Tak la­ko­nicz­na od­po­wiedź po­ru­szy­ła emi­ra. Już otwie­rał usta, by udzie­lić re­pry­men­dy, lecz się po­wstrzy­mał. Był pa­nem ży­cia i śmier­ci mu­zuł­ma­nów, a nie wol­nych lu­dzi. W sto­sun­ku do nich mu­siał się ha­mo­wać.

– Przy uni­wer­sy­te­cie wzro­sło pro­mie­nio­wa­nie, nie mam po­ję­cia dla­cze­go. Na­le­ża­ło­by to jesz­cze spraw­dzić – do­dał Jor­ge.

– Ja­kieś po­dej­rze­nia?

– Może na­nio­sło cho­ler­stwa ście­kiem. – O Szpre­wie nikt nie mó­wił ina­czej jak „ściek”. Nie po tym, co nią te­raz pły­nę­ło. – Po­miar po­wtó­rzy­my… może za mie­siąc? – za­su­ge­ro­wał.

Ashan wol­no kiw­nął gło­wą.

– W po­bli­żu wi­dzia­łem śla­dy mu­tan­tów.

– Mało ich tu… – prych­nął na­czel­nik sta­cji.

– Znam wszyst­ko, co znaj­du­je się nad nami. – Pa­lec Jor­ge­go wska­zał na bre­zen­to­wy su­fit, choć oczy­wi­ście miał na my­śli be­to­no­wy strop. – Łażę tam od lat i jak mó­wię, że po­ja­wi­ło się coś no­we­go, to tak jest – kon­ty­nu­ował stal­ker po­wo­li i do­bit­nie.

Ashan za­sę­pił się i to nie dla­te­go, że nie wie­rzył Jor­ge­mu, wprost prze­ciw­nie – miał do nie­go peł­ne za­ufa­nie. Je­że­li stal­ker twier­dził, że zna­lazł nowe śla­dy, to mo­gło wró­żyć kło­po­ty.

– Pój­dziesz?

– Po­wie­dzia­łem: nie te­raz.

– Do­brze za­pła­cę – ku­sił Ashan.

– Spo­tkaj­my się za… trzy ty­go­dnie.

Prze­my­śle­nie pro­po­zy­cji za­ję­ło emi­ro­wi krót­ką chwi­lę. Po­dra­pał się przy tym po bro­dzie i przy­gła­dził wąsy.

– Jak chcesz – przy­stał w koń­cu Ashan. – A te­raz po­każ, co tam zna­la­złeś.

Łu­pów nie było wie­le. Po pierw­sze, te­re­ny w cen­trum były już moc­no prze­trzą­śnię­te i zna­le­zie­nie war­to­ścio­wych przed­mio­tów gra­ni­czy­ło z cu­dem. Po dru­gie, tym ra­zem nie wy­cho­dzi­li je­dy­nie na po­szu­ki­wa­nia, przy oka­zji wy­ko­na­li parę in­nych ro­bó­tek.

Ostat­nio w ce­nie było zło­to. Ża­den ze stal­ke­rów nie po­tra­fił tego zro­zu­mieć, bo po co komu zło­to w me­trze? Nie­mniej ich też py­ta­no o nie przy każ­dej oka­zji, czę­ściej na­wet niż o wie­ści z bar­dziej od­le­głych stron, więc usi­ło­wa­li spro­stać za­po­trze­bo­wa­niu. W po­szu­ki­wa­niu krusz­cu Mat­thias wy­brał się aż do Per­ga­mo­nu, lecz nie dość, że ni­cze­go nie zna­lazł, to na do­da­tek o mało nie przy­pła­cił wy­pra­wy ży­ciem.

Jor­ge­mu bar­dziej się po­szczę­ści­ło. Kil­ka srebr­nych wi­del­ców i ły­że­czek po prze­to­pie­niu znaj­dzie nowe za­sto­so­wa­nie. Kal­ku­la­tor z ba­te­rią sło­necz­ną był tyl­ko cie­ka­wost­ką, tak samo jak po­ob­tłu­ki­wa­ny ta­lerz z ma­lun­kiem tan­cer­ki po­środ­ku.

Emir przyj­rzał się wszyst­kie­mu, nie ukry­wa­jąc roz­cza­ro­wa­nia. Nie­wie­le po­mo­gło, gdy Mat­thias do­rzu­cił wie­lo­funk­cyj­ny scy­zo­ryk.

– To wszyst­ko?

Jor­ge wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie chcesz, to nie bierz.

Ashan wy­brał sre­bra, nóż, a po na­my­śle do­ło­żył kal­ku­la­tor. Ta­lerz odło­żył na bok.

– Dam trzy­dzie­ści na­bo­jów – po­wie­dział po za­sta­no­wie­niu.

– Sześć­dzie­siąt.

– Żar­tu­jesz.

– Idź sam albo wy­ślij któ­re­goś ze swo­ich. – Wszy­scy wie­dzie­li, że to był żart. Mu­zuł­ma­nie nie cho­dzi­li na po­wierzch­nię, prze­szka­dza­ły im w tym bro­dy. Dla żar­li­we­go wy­znaw­cy Pro­ro­ka bro­da li­czy­ła się bar­dziej od ży­cia. Nie utnie jej tyl­ko po to, żeby wcią­gnąć na twarz ma­skę prze­ciw­ga­zo­wą.

– Trzy­dzie­ści pięć.

Jor­ge wstał, zgar­nia­jąc wszyst­ko.

– Jak nie chcesz, opchnie­my wszyst­ko na Spit­tel­markt, mają tam nie­zły kan­tor, praw­da, Mat­thias?

– Pew­nie, że tak.

– Daj­cie spo­kój.

– Umo­wa to umo­wa i, o ile mnie pa­mięć nie myli, da­wa­łeś mi­ni­mum sześć­dzie­siąt za zwiad, a nie trzy­dzie­ści. Nie wie­dzia­łem, że je­steś ta­kim skne­rą.

– Do­bra, niech bę­dzie moja stra­ta. Czter­dzie­ści.

– Wiesz co… a zresz­tą… – Jor­ge mach­nął ręką. – Mat­thias, mam proś­bę: je­że­li jesz­cze raz wpad­nę na po­mysł, by przy­tar­gać tu swój ty­łek, to wcze­śniej mnie za­strzel, bo z tym szczu­rem wię­cej in­te­re­sów ro­bić nie będę.

– Masz ra­cję, bę­dzie­my ich omi­jać sze­ro­kim łu­kiem.

– Po­cze­kaj­cie.

– Na co?

– Do­ga­da­my się.

– Pięć­dzie­siąt pięć. I ani na­bo­ju mniej.

– Pięć­dzie­siąt.

– Niech ci bę­dzie.

Już bez dal­szych ce­re­gie­li na­bo­je wy­lą­do­wa­ły na dy­wa­nie. Mat­thias wo­lał je prze­li­czyć. W ta­kich spra­wach nie na­le­ża­ło ufać Asha­no­wi.

– Jest czter­dzie­ści sie­dem – oznaj­mił po chwi­li.

– Na­praw­dę? – Sta­ry kan­ciarz ro­bił wra­że­nie za­sko­czo­ne­go, wsze­la­ko wes­tchnął i do­rzu­cił bra­ku­ją­ce trzy po­ci­ski ka­li­bru 5,56 mm w mo­sięż­nych łu­skach. – Mu­sia­łem się po­my­lić. Oczy już nie te co daw­niej. Zło­ta przy­pad­kiem nie ma­cie?

– Ashan, po co ci zło­to? – za­py­tał Jor­ge. – Chcesz się tym ob­wie­sić?

– Nie ja. – Emir splótł dło­nie na brzu­chu i od­chy­lił się do tyłu. – Ka­lif ma nową ko­bie­tę.

No tak, te­raz wszyst­ko się wy­ja­śni­ło. Ka­lif, zwierzch­nik ca­łej mu­zuł­mań­skiej spo­łecz­no­ści, pla­no­wał ko­lej­ny ślub. Każ­dy z na­czel­ni­ków szy­ko­wał pre­zent, a cóż bar­dziej ucie­szy ko­bie­tę od świe­ci­de­łek?

– To ci no­wi­na. – Jor­ge roz­ba­wio­ny klep­nął się w uda.

– Nie żar­tuj­cie. Same przez to kło­po­ty. Skąd ja we­zmę do­dat­ko­we trzy kozy?

– Po­dob­no two­ja sta­cja jest jed­ną z naj­bo­gat­szych.

– Chciał­bym, żeby tak było.

Na pro­ble­my Asha­na nie­wie­le mo­gli po­ra­dzić. On miał swo­ją ro­bo­tę, a oni swo­ją. Mu­zuł­ma­nie w me­trze nie gar­dzi­li wie­przo­wi­ną, coś w koń­cu trze­ba jeść. W paru miej­scach me­tra uczy­nio­no z tego cał­kiem do­cho­do­wy pro­ce­der, nie­mniej z ko­za­mi był pro­blem. Ich ho­dow­lą zaj­mo­wa­li się je­dy­nie or­to­dok­syj­ni wy­znaw­cy Al­la­ha na dwóch czy trzech sta­cjach. Po­dob­nie jak pro­się ta­kie by­dlę ze­żre wszyst­ko, a jego od­cho­dy mogą użyź­nić plan­ta­cje grzy­bów – dru­gi z pod­sta­wo­wych pro­duk­tów spo­żyw­czych miesz­kań­ców pod­zie­mi. Je­dy­ny kło­pot ze świ­nia­mi to smród. Dla mu­zuł­ma­ni­na był on nie do wy­trzy­ma­nia. Nie­czy­ste zwie­rzę ka­la­ło pra­wo­wier­ne­go. Praw­dę mó­wiąc i Mat­thia­so­wi w po­bli­żu ferm ro­bi­ło się nie­do­brze. Z mię­sem na ta­le­rzu nikt nie miał ta­kich pro­ble­mów.

– Pora na nas – za­de­cy­do­wał Jor­ge.

– Już idzie­cie? Zo­stań­cie jesz­cze tro­chę – za­chę­cił emir kur­tu­azyj­nie, by­naj­mniej nie na­le­ga­jąc. Zro­bi­li swo­je i jaz­da. Zo­ba­czą się za mie­siąc, jak Al­lah po­zwo­li.

Do­pi­li na­par i ze­bra­li się do wyj­ścia.

– We­zyr o was py­tał – oznaj­mił na­czel­nik na od­chod­nym.

– Ma ro­bo­tę?

– Pew­nie tak.

– Do­brze.

Jor­ge nie wni­kał w szcze­gó­ły. Nie mu­siał. Ktoś o nich py­tał, wi­dać po­trze­bo­wał sko­rzy­stać z usług.

Cze­ka­ła ich za­tem mała wy­pra­wa. We­zyr rzą­dził na Stadt­mit­te. Niby nie­da­le­ko, ale tak na­praw­dę trud­no po­wie­dzieć, ile cza­su spę­dzą w tu­ne­lach po­mię­dzy dwor­ca­mi.

– Ma­cie glejt. – Ashan na­ba­zgrał coś na kar­tecz­ce. Na­stęp­nie wy­do­był z kie­sze­ni kur­ty oso­bi­stą pie­częć i pu­deł­ko z tu­szem i opa­trzył do­ku­ment swo­im zna­kiem. Mi­ster­ny gra­we­ru­nek stem­pla, wy­ko­na­ny jesz­cze na gó­rze, po­świad­czał ory­gi­nal­ność do­ku­men­tu.

Jor­ge rzu­cił okiem, od­cze­kał mo­ment, aż tusz wy­schnie, i scho­wał glejt do swo­jej kurt­ki. Niby mie­li po­ru­szać się wciąż po te­ry­to­rium Ligi, ale mie­li do przej­ścia dwie sta­cje, z któ­rych każ­da mia­ła swo­je­go emi­ra z am­bi­cja­mi i wła­sną po­li­ty­ką, nie za­wa­dzi więc pi­smo, że oka­zi­ciel spie­szy na we­zwa­nie sa­me­go we­zy­ra. Im to może po­móc, Ashan przy­słu­ży się we­zy­ro­wi, wszy­scy będą za­do­wo­le­ni.

Nerd jak wier­ny pies cze­kał na ze­wnątrz. Cały ich do­by­tek zo­stał po­rząd­nie spa­ko­wa­ny, wraz z czy­sty­mi już kom­bi­ne­zo­na­mi. Ple­ca­ki opa­trzo­ne zo­sta­ły spe­cjal­ny­mi za­wiesz­ka­mi, gwa­ran­tu­ją­cy­mi, że nie sta­no­wią źró­dła pro­mie­nio­wa­nia. Nie­waż­ne, jak dłu­go prze­by­wa­li na po­wierzch­ni, pew­ne pro­ce­du­ry obo­wią­zy­wa­ły za­wsze i wszyst­kich stal­ke­rów.

Po praw­dzie, ra­dia­cja była już o wie­le niż­sza niż kie­dyś, na po­cząt­ku. Wte­dy, tuż po za­gła­dzie, w cią­gu paru mi­nut ła­pa­ło się taką daw­kę pro­mie­nio­wa­nia, że po paru dniach ko­na­ło się, wy­rzy­gu­jąc wła­sne płu­ca. Wła­śnie wów­czas na nie­za­bez­pie­czo­nych sta­cjach zmar­ło naj­wię­cej ber­liń­czy­ków. Jak mó­wio­no, fe­de­ral­ne wła­dze prze­trwa­ły w schro­nach pod Re­ich­sta­giem, pod­czas gdy zwy­kli oby­wa­te­le pa­da­li jak mu­chy. Me­tro oka­za­ło się zwy­kłym sys­te­mem ko­mu­ni­ka­cyj­nym, a nie cu­dow­nym miej­scem, azy­lem gwa­ran­tu­ją­cym oca­le­nie. Lu­dzie ko­tło­wa­li się jak w ty­glu z wrząt­kiem. Każ­dy po­szu­ki­wał swo­je­go miej­sca.

Mimo roz­bu­do­wa­nej sie­ci tu­ne­li głów­nych i tech­nicz­nych, przejść i doj­śció­wek, nie było tu tak wie­le miej­sca, jak­by się mo­gło wy­da­wać. A wszyst­ko przez układ, w ja­kim za­pro­jek­to­wa­no me­tro. Część tras idą­cych pod zie­mią nie­spo­dzie­wa­nie wy­cho­dzi­ła na po­wierzch­nię, by po kil­ku­set me­trach po­now­nie zejść do tu­ne­li. Do tego me­tro w roz­ma­ity spo­sób prze­ci­na­ło się i łą­czy­ło z ko­lej­ką na­ziem­ną. Po­nad­to wie­le dwor­ców ob­słu­gu­ją­cych tyl­ko me­tro było bar­dzo płyt­ko po­ło­żo­nych, a każ­dy z masą otwar­tych na oścież wejść, wind i in­nych uła­twień, któ­re na­gle sta­ły się prze­kleń­stwem. Część z nich za­wa­lo­no, inne po­za­ty­ka­no tak jak na Frie­drich­stra­ße. Każ­dy in­ży­nier, tech­nik czy maj­ster bu­dow­la­ny był na wagę zło­ta. Bez tych ci­chych bo­ha­te­rów me­tro w ogó­le by nie prze­trwa­ło.

Mat­thias mało co pa­mię­tał. Zda­je się, że umysł wy­parł tam­te po­twor­ne zda­rze­nia. Ojca w ogó­le so­bie nie przy­po­mi­nał, wę­dro­wał z mat­ką i sio­strą. Któ­re­goś dnia Liz­zy znik­nę­ła, mat­ka po­szła jej szu­kać i już nie wró­ci­ła. Pró­bo­wał je zna­leźć. Nada­rem­nie. Miał wów­czas pięć lat, może sie­dem…

Ode­brał au­to­mat od mło­de­go i za­rzu­cił cię­żar na ra­mio­na. Ner­do­wi przy­szło w udzia­le dźwi­ga­nie kom­bi­ne­zo­nów. Ru­szy­li. Oni z przo­du, chło­pak za nimi.

Dwo­rzec nie na­le­żał do szcze­gól­nie wiel­kich, pe­ron i to­ro­wi­ska były za­ję­te przez rzę­dy na­mio­tów, po­mię­dzy któ­ry­mi su­szy­ło się pra­nie. Środ­ki bez­pie­czeń­stwa ogra­ni­czo­no do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum.

Mało kto pró­bo­wał za­dzie­rać z Ligą Mu­zuł­mań­ską. W kon­flik­tach to­czo­nych w me­trze sta­no­wi­ła po­kaź­ną siłę, a że jej lu­dzie nie wy­cho­dzi­li na po­wierzch­nię, ob­cho­dzi­ło nie­licz­nych. Do ta­kich spraw za­trud­nia­ła na­jem­ni­ków. Całą resz­tę za­ła­twia­ła we wła­snym za­kre­sie.

Zresz­tą z nią przy­naj­mniej moż­na było się do­ga­dać. Od en­klaw opa­no­wa­nych przez RAF, bru­nat­nych czy anar­chi­stów le­piej było trzy­mać się z da­le­ka.

Klu­cząc po pe­ro­nie, ze­szli w koń­cu na daw­ne to­ro­wi­sko. Przed nimi otwie­ra­ła się ciem­ność. Ile­kroć Mat­thias wcho­dził do tu­ne­lu, od­no­sił wra­że­nie, że za­głę­bia się w trze­wia ol­brzy­mie­go po­two­ra chcą­ce­go ich ze­żreć i prze­żuć tak do­kład­nie, że nie po­zo­sta­nie po nich naj­mniej­szy ślad.

Na­miast­ka cy­wi­li­za­cji po­zo­sta­ła za nimi. Przed nimi po­nad ki­lo­metr dro­gi, po­dzie­lo­ny sta­cja­mi mniej wię­cej rów­no na trzy czę­ści. Już nie oglą­dał się za sie­bie, mrok przy­zy­wał. ■

Rozdział III

Mrok

Ta­kie przej­ście ze sta­cji na sta­cję to niby nic trud­ne­go, wy­star­czy­ło prze­sta­wiać nogi i wy­pa­try­wać za­gro­że­nia od przo­du – dla wy­trwa­łych wę­drow­ców to ru­ty­na. Naj­waż­niej­sze to nie za­my­ślać się, wciąż być czuj­nym.

A prze­cież by­wa­ło, że lu­dzie gi­nę­li po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi dwor­ca­mi, na pro­stej dro­dze. Nikt nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć, co się sta­ło. Co praw­da ta­kie­go jed­ne­go, co już my­śle­li, że prze­padł na za­wsze, zna­leź­li dużo póź­niej na dru­gim koń­cu li­nii. Jak się oka­za­ło, zwiał od żony, jej gde­ra­nia i wiecz­ne­go czar­no­widz­twa. Chłop ode­tchnął w koń­cu peł­ną pier­sią, od­żył, zna­lazł nową ko­bie­tę, za­ło­żył ro­dzi­nę, taa… me­tro zna ta­kie przy­pad­ki.

Z dru­giej stro­ny jed­nak in­nym ra­zem eki­pa ślu­sa­rzy pró­bo­wa­ła po­ko­nać pięć­set­me­tro­wy od­ci­nek, bo­daj przed Ora­nien­bur­ger Tor, na któ­rym nie znaj­do­wa­ły się żad­ne bocz­ne przej­ścia. I prze­pa­dli. Szu­ka­no ich póź­niej ca­ły­mi ty­go­dnia­mi, do­kład­nie spraw­dza­jąc każ­dy cen­ty­metr tu­ne­lu. I nic. Ka­mień w wodę. Trzech lu­dzi to nie je­den. I co?

Zda­rza­li się i tacy, któ­rzy sły­sze­li do­bie­ga­ją­cy zza ścian od­głos prze­jeż­dża­ją­cych po­cią­gów, zu­peł­nie jak­by tuż obok ist­nia­ła lep­sza wer­sja tej rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra sta­ła się ich udzia­łem.

Mat­thias nie­raz za­sta­na­wiał się, czy jest to moż­li­we – skła­dy, któ­re na­dal prze­wo­żą lu­dzi, czy­sta woda ka­pią­ca z kra­nów, świa­tło i za­pa­sy żyw­no­ści tak ogrom­ne, że wy­star­czą dla wszyst­kich na ko­lej­ne sto lat.

On sam, nie raz i nie dwa, od­czu­wał de­li­kat­ne drże­nie, któ­re­go w ża­den spo­sób nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć. Wi­bra­cje roz­cho­dzi­ły się po ko­ry­ta­rzach ni­czym mu­śnię­cia skrzy­deł mo­ty­la. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, skąd się wzię­ły, wsze­la­ko ni­ko­go o to nie py­tał. Z ta­ki­mi, co za dużo mó­wią, za­wsze są kło­po­ty. Mie­lą ozo­rem i ni­g­dy nie wia­do­mo, czym to się skoń­czy.

Jor­ge rów­nież o ni­czym nie wie­dział. Go­tów po­my­śleć, że Mat­thias po­stra­dał zmy­sły, ner­wy ma w strzę­pach, a ta­kie­go wspól­ni­ka nie po­trze­bo­wał. W koń­cu pro­wa­dził so­lid­ną spół­kę. Jak za­cznie bre­dzić, stra­cą do sie­bie za­ufa­nie. Jor­ge pój­dzie po ro­zum do gło­wy i Mat­thias zo­sta­nie sam ze swo­imi pro­ble­ma­mi.

Za­tem mil­czał, co nie zna­czy­ło, że nie słu­chał in­nych. A lu­dzie ga­da­li – o zło­tym po­cią­gu, o po­two­rach wy­cho­dzą­cych ze ścian, o umar­łych, któ­rzy na­wie­dza­li prze­klę­te miej­sca, i o mie­ście, któ­re­go miesz­kań­cy nie do­świad­czy­li tego co oni.

Ta ostat­nia opo­wieść po­do­ba­ła się Mat­thia­so­wi naj­bar­dziej ze wszyst­kich. Nie tyl­ko zresz­tą jemu. Tak to już jest, że lu­bi­my słu­chać nie tyl­ko o nie­szczę­ściach in­nych, ale i o cu­dach znaj­du­ją­cych się na wy­cią­gnię­cie ręki.

La­tar­ka da­wa­ła tyle świa­tła co nic. Za­miast bia­łej lub żół­tej smu­gi mrok roz­pra­sza­ła sła­ba ża­rów­ka za­si­la­na jesz­cze słab­szą ba­te­rią. Do­brze, że w ogó­le dzia­ła­ła. Przy na­stęp­nej wy­pra­wie na po­wierzch­nię na­le­ża­ło ro­zej­rzeć się za no­wym za­si­la­niem. Bez tego ani rusz.

– Ashan był ja­kiś nie­spo­koj­ny. – Kro­ki Jor­ge­go wy­da­wa­ły się bar­dziej sprę­ży­ste od szu­ra­nia Mat­thia­sa i Ner­da.

– Zda­je ci się.

– Wiem, co mó­wię.

– To pew­nie przez ten ślub – ziew­nął Mat­thias. – Sły­sza­łeś, co po­wie­dział, ka­lif się żeni.

– A bo to pierw­szy raz.

– Pfff…

– Mó­wię ci, że za tym coś się kry­je. – Jor­ge nie­chęt­nie zmie­niał zda­nie.

– Niby co?

– Po­ży­je­my, zo­ba­czy­my.

Uwa­ga to­wa­rzy­sza po­now­nie przy­po­mnia­ła zda­rze­nia dzi­siej­sze­go dnia. Aż dreszcz prze­szedł Mat­thia­so­wi po ple­cach.

– By­łem w Per­ga­mo­nie – przy­znał nie­spo­dzie­wa­nie.

– Co? Po cho­le­rę tam ła­zi­łeś?!

– Ashan wspo­mi­nał o zło­cie – pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć się Mat­thias, zmie­sza­ny tym nie­spo­dzie­wa­nym wy­bu­chem.

– A to­bie wy­da­wa­ło się, że tam w ga­blo­tach znaj­dziesz od­po­wied­ni to­war? Nie­któ­rym kom­plet­nie od­bi­ja. Zło­to! Na­żrą się nim czy jak?

– Nie­po­trzeb­nie się wście­kasz.

Za­pa­dło nie­zręcz­ne mil­cze­nie. Może fak­tycz­nie Jor­ge miał ra­cję, a on ła­ził nie tam, gdzie trze­ba, i szu­kał cał­ko­wi­cie zbęd­nych rze­czy.

– Był­bym za­po­mniał. – Po­szpe­rał w tor­bie i z jej dna wy­ło­wił ża­rów­kę. Od­krę­cił ją z lam­py biu­ro­wej usta­wio­nej w po­miesz­cze­niu ma­ga­zy­no­wym.

– Co to?

– Sześć­dzie­się­cio­wa­to­wa. U we­zy­ra wkup­ne jak zna­lazł.

Jor­ge le­d­wo po­wstrzy­mał uśmiech.

– Będą z cie­bie lu­dzie.

Zna­leź­li się w miej­scu, gdzie nie do­cho­dzi­ło świa­tło z Frie­drich­stra­ße, a lamp Unter den Lin­den jesz­cze nie dało się do­strzec. Nerd po­sa­py­wał z wy­sił­ku za ich ple­ca­mi. Gdy­by nie to, spo­wi­ja­ła­by ich ide­al­na ci­sza, no może nie­zu­peł­nie ide­al­na – gdzieś po ścia­nach ciur­ka­ła woda. Przy­sta­nę­li. Wą­tłe świa­teł­ko la­tar­ki wy­do­by­ło z ciem­no­ści dłu­gą ka­łu­żę wzdłuż to­rów. Nie­mal nie­do­strze­gal­ny stru­my­czek brał swój po­czą­tek ze szcze­li­ny na łą­cze­niu dwóch be­to­no­wych blo­ków obu­do­wy tu­ne­lu. Sys­tem od­pro­wa­dza­nia nie dzia­łał już tak spraw­nie jak kie­dyś. Wie­lu kra­ka­ło, że z cza­sem wszyst­ko się za­wa­li, grze­biąc miesz­kań­ców pod ru­ina­mi. Te pęk­nię­cia to pierw­szy zwia­stun nad­cho­dzą­ce­go nie­szczę­ścia. Mat­thias w za­sa­dzie się z nimi zga­dzał – me­tro bez grun­tow­nych na­praw w koń­cu za­cznie się sy­pać. Na­tu­ra upo­mni się o swo­je. Ko­lej­ne po­ko­le­nia nie do­sta­ną na­wet tej szan­sy, jaką oni mie­li.

Po­de­tknął licz­nik Ge­ige­ra do ta­fli wody. Prak­tycz­nie czy­sto.

Wy­pro­sto­wał się i za­czął po­pra­wiać ple­cak, żeby rów­no­mier­nie roz­ło­żyć cię­żar na ple­cach… i wte­dy usły­szał szum. Nie ja­kiś tam szum, lecz od­głos tar­cia, jak­by mo­kre szu­ra­nie.

Ro­zej­rzał się zdez­o­rien­to­wa­ny. Coś po­dob­ne­go zda­rzy­ło się Mat­thia­so­wi po raz pierw­szy. Dźwięk do­la­ty­wał gdzieś z przo­du, z miej­sca, w któ­rym roz­pły­nę­ła się syl­wet­ka Jor­ge­go.

Wy­trzesz­czył oczy, pró­bu­jąc prze­bić nie­prze­nik­nio­ną za­sło­nę mro­ku. Zro­bił krok i przy­sta­nął. Miał na­dzie­ję, że się prze­sły­szał, ale nie… Zno­wu usły­szał to samo.

Ra­cjo­nal­na część jego umy­słu na­tych­miast pod­su­nę­ła roz­wią­za­nie – na­stą­pił ko­lej­ny prze­ciek lub po­więk­szał się do­tych­cza­so­wy. Woda za­czy­na wy­płu­ki­wać pia­sek, ot i cała ta­jem­ni­ca. Za bar­dzo się przej­mu­je. Umysł pła­ta mu fi­gle i tyle.

Wła­ści­wie już w to uwie­rzył, gdy uj­rzał gru­be, wę­żo­wa­te ciel­sko. Wi­dok był tak nie­spo­dzie­wa­ny, że omal nie prze­wró­cił się z wra­że­nia. Oko­ło dwu­dzie­stu me­trów przed nim ze ścia­ny wy­su­wa­ły się ja­kieś mię­si­ste splo­ty, prze­su­wa­ły w po­przek ko­ry­ta­rza i ni­kły po prze­ciw­le­głej stro­nie.

Mat­thias za­mknął oczy. Nie chciał tego oglą­dać. Nikt nor­mal­ny by nie chciał.

Raz, dwa, trzy… Prze­łknął śli­nę, ode­tchnął. Do­bra, nie ma co się ma­zga­ić. Spo­dzie­wał się, że wszyst­ko po­wró­ci­ło do nor­my.

My­lił się, i to bar­dzo. Ogrom­ny wąż wciąż tam był, jego ciel­sko prze­su­wa­ło się w tym sa­mym ryt­mie.

Osza­la­łem, po­my­ślał Mat­thias.

Zbyt dłu­go prze­by­wał na po­wierzch­ni i oto skut­ki ra­dia­cji. Pro­mie­nio­wa­nie prze­pa­li­ło ja­kiś ob­wód czy bez­piecz­nik w mó­zgu i masz. Albo ja­kiś guz mu na coś uci­ska. A może wca­le nie osza­lał i ten po­twór był tak samo re­al­ny jak on, Nerd czy Jor­ge?

Wła­śnie, gdzie się po­dzie­wa Jor­ge? Chciał krzy­czeć, lecz nie po­tra­fił się zdo­być na tak de­spe­rac­ki wy­si­łek. Kosz­mar trwał i trwał. Ni­g­dy by nie przy­pusz­czał, że coś po­dob­ne­go sta­nie się jego udzia­łem.

W koń­cu wi­zja za­czę­ła bled­nąć, a przed nim sta­nął Jor­ge.

– Co z tobą? – za­py­tał star­szy stal­ker po­dejrz­li­wie i uło­żył au­to­mat z przo­du na skrzy­żo­wa­nych ra­mio­nach.

Mat­thias szyb­ko za­mru­gał ocza­mi.

– Wi­dzia­łeś?

Jor­ge czuj­nie ro­zej­rzał się na boki.

– Niby co?

– Nie, nic… – Ser­ce w pier­si biło nie­rów­nym ryt­mem. Był tak prze­stra­szo­ny jak ran­kiem pod­czas po­tycz­ki z mu­tan­ta­mi.

Ko­lej­ne py­ta­nie nie pa­dło, to­wa­rzysz po pro­stu od­wró­cił się na pię­cie i po­ma­sze­ro­wał przed sie­bie. Mat­thias zbie­rał się w so­bie jesz­cze przez chwi­lę, tak że na­wet Nerd wy­mi­nął go bo­kiem i po­czła­pał za Jor­gem.

Oma­mu nie da­wa­ło się zrzu­cić na karb stre­su. W nie­bez­pie­czeń­stwie znaj­do­wał się nie raz i nie dwa, a póź­niej i sen miał do­bry, i ape­tyt zna­ko­mi­ty. Myśl o Asha­nie do­rzu­ca­ją­cym kwa­su do her­ba­ty od­rzu­cił jako nie­do­rzecz­ną. Na­czel­nik nie po­su­nął­by się do cze­goś po­dob­ne­go. Co więc za­szło?

Pe­łen obaw pod­szedł do ścia­ny i do­tknął szorst­kiej po­wierzch­ni. Jak okiem się­gnąć, ca­łość to je­den wiel­ki mo­no­lit, bez naj­mniej­szych pęk­nięć, tak samo z jed­nej, jak i z dru­giej stro­ny to­ro­wi­ska. Nie da­ło­by się tu we­tknąć ostrza noża, nie mó­wiąc o ga­dzie wy­peł­za­ją­cym z bocz­ne­go otwo­ru.

Być może na po­wierzch­ni pa­no­wa­ło wyż­sze pro­mie­nio­wa­nie, sam sły­szał, jak Jor­ge wspo­mi­nał o tym Asha­no­wi, prze­ni­ka­ło do me­tra i od­dzia­ły­wa­ło na psy­chi­kę. Ina­czej nie po­tra­fił so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Jemu przy­wi­dział się wąż, cie­ka­we, co do­strze­gą inni.

– Idziesz w koń­cu? – z od­da­li do­biegł go po­na­gla­ją­cy głos Jor­ge­go.

Po­biegł truch­tem. Chciał jak naj­szyb­ciej opu­ścić to miej­sce.

Co i rusz oglą­dał się za sie­bie. Pa­ra­liż, jaki go wcze­śniej opa­no­wał, miał też swo­je do­bre stro­ny, przy­naj­mniej nie za­czął strze­lać na oślep. Ry­ko­sze­ty mo­gły po­ra­nić lu­dzi.

Wi­zja, jaką prze­żył, na­le­ża­ła do naj­mniej przy­jem­nych. Niby nic ta­kie­go się nie sta­ło, ale je­śli za­cznie po­wąt­pie­wać w swo­je zmy­sły, stra­ci pra­cę. A nic in­ne­go nie po­tra­fił ro­bić.

Tu nikt nie od­cho­dził na eme­ry­tu­rę, jak po­noć było kie­dyś, co naj­wy­żej do­sta­wał lżej­sze za­ję­cie.

Co praw­da na wie­lu sta­cjach po­szu­ki­wa­no ta­kich jak on, a wśród stal­ke­rów byli lep­si i gor­si, lecz za­wsze trzy­ma­li ja­kiś po­ziom.

Trud­no, nie każ­dy spraw­dzał się w tej ro­bo­cie. On naj­wy­raź­niej do­cho­dził do koń­ca. Gdy­by po­ćwi­czył czy­ta­nie, mógł­by prze­kła­dać pa­pier­ki na biur­ku, i to pod wa­run­kiem że za­trud­ni się u bru­nat­nych, a tak wraz z wie­lo­ma in­ny­mi nie­do­łę­ga­mi bę­dzie pil­no­wał świń albo plan­ta­cji grzy­bów w któ­rejś z nie­za­leż­nych sta­cji. Obo­jęt­nie, co wy­bie­rze, bę­dzie nie­szczę­śli­wy.

Ze zło­ści wal­nął pię­ścią w be­to­no­wą ścia­nę. Czuł, że pech bę­dzie go prze­śla­do­wał do koń­ca ży­cia. ■

Rozdział IV

Elementy

Przez Unter den Lin­den prze­szli, nie za­trzy­mu­jąc się. Jor­ge sko­rzy­stał z glej­tu od Asha­na. Dwóch znu­dzo­nych straż­ni­ków na pe­ro­nie kiw­nę­ło tyl­ko gło­wa­mi i stal­ke­rzy po­szli da­lej. Mat­thias na­wet tro­chę ża­ło­wał, bo­wiem ani razu jesz­cze nie uda­ło mu się za­trzy­mać na tej sta­cji, choć prze­cho­dził tędy dzie­siąt­ki razy, za to spo­ro sły­szał o jej dol­nym po­zio­mie. Może kie­dyś.

Po­dob­nie było na Fran­zösi­sche Stra­ße, z tym że tu już zwol­ni­li, wi­dząc przed sobą ciż­bę lu­dzi w tu­ne­lu za sta­cją. Mie­li za­tem czas przyj­rzeć się tu­tej­sze­mu ba­za­ro­wi, dość po­dob­ne­mu do tego na Frie­drich­stra­ße, acz­kol­wiek tu­taj bar­dziej rzu­ca­ła się w oczy broń, za­rów­no pal­na, jak i bia­ła. Pięk­nej ro­bo­ty sza­bla kosz­to­wa­ła pe­łen ma­ga­zy­nek do G36 – przy­naj­mniej tak in­for­mo­wał spo­ry na­pis nad sto­iskiem, do tego to­por­ki i ostrza do rzu­ca­nia, noże i ba­gne­ty, wy­bór taki, że każ­dy znaj­dzie coś na wła­sną kie­szeń.

War­ty prze­pu­ści­ły ich bez ce­re­gie­li, wy­mie­ni­li tyl­ko zwy­cza­jo­we po­zdro­wie­nia i od­po­wie­dzi. Gdy we­szli w ko­lej­ny tu­nel, mu­sie­li zwol­nić. Tym ra­zem nie szli sami, przy­szło im wlec się w ogo­nie więk­szej ka­ra­wa­ny. Mo­gli co praw­da pró­bo­wać się prze­pchnąć, sko­ro jed­nak Jor­ge­mu ta­kie tem­po nie prze­szka­dza­ło, to jemu tym bar­dziej.

Tuż przed nimi zro­bił się za­tor, a to z po­wo­du rdze­wie­ją­ce­go skła­du, któ­ry za­gła­da do­pa­dła w tym wła­śnie miej­scu. Lu­dzie nim ja­dą­cy już daw­no ro­ze­szli się na wszyst­kie stro­ny, część pew­nie nie żyła, a wa­go­ny na­dal sta­ły, prze­szka­dza­jąc w swo­bod­nej ko­mu­ni­ka­cji. Dla­cze­go nikt ich nie ro­ze­brał, sta­no­wi­ło dla Mat­thia­sa za­gad­kę.

Chcąc przejść da­lej, na­le­ża­ło wspiąć się po schod­kach, przejść przez cały po­ciąg i wy­siąść po dru­giej stro­nie. Niby nie­wie­le, lecz gdy się ma co naj­mniej dwie peł­ne tor­by to­wa­ru, nie jest to już ta­kie ła­twe. Do uszu Mat­thia­sa do­bie­ga­ły prze­kleń­stwa, po­sa­py­wa­nia i zło­śli­we do­cin­ki. Han­dla­rze zde­cy­do­wa­nie nie po­cho­dzi­li ze sta­cji Ligi Mu­zuł­mań­skiej.

– To jak?

– Na raz… Na dwa…

– Gdzie mnie ła­piesz, gno­ju! – Star­sza han­dlar­ka o cał­kiem spo­rej tu­szy naj­wy­raź­niej nie po­tra­fi­ła unieść nogi tak wy­so­ko, by oprzeć but o pierw­szy sto­pień. – Łapy po­prze­trą­cam!

Po­ma­gie­rzy po­kła­da­li się ze śmie­chu. Ten, któ­ry pró­bo­wał ją pod­sa­dzić, do­stał w pysk. Nie prze­jął się tym wca­le. Do­pin­go­wa­ny przez ko­le­gów za­brał się do po­mo­cy.

– Dro­ga Ilse, noga wy­żej…

– Już ja cię od­uczę ob­ma­cy­wać przy­zwo­itą ko­bie­tę. – Jej obu­rze­nie nie mia­ło gra­nic.

– …a rękę tu­taj.

– Nie do­ty­kaj mnie, zbo­czeń­cu.

Sło­wa sło­wa­mi, lecz na górę ja­koś trze­ba się było wdra­pać. Kie­ru­jąc się ra­da­mi, zro­bi­ła w koń­cu, co jej ka­za­no.

– A te­raz w górę… jaz­da.

Kum­ple po­mo­gli, nie oby­ło się bez pi­sków i zło­rze­czeń.

– Łaj­da­cy.

– Z nami pani nie zgi­nie.

We­so­ła trój­ka kup­ców wy­glą­da­ła na sta­rych wy­ja­da­czy. Ich ba­ga­żem da­ło­by się ob­dzie­lić co naj­mniej pięć­dzie­siąt osób.

– Ilse, bez kie­li­cha się nie obej­dzie. – Po­wią­za­ne sznur­kiem pa­kun­ki, a na­wet jed­na cał­kiem jesz­cze po­rząd­na wa­liz­ka, zni­ka­ły w gar­dzie­li po­cią­gu.

– Pa­no­wie z nami? – za­py­tał ten, któ­ry pod­sa­dzał ko­bie­tę.

– Tak wy­pa­dło. – Jor­ge spraw­nie wdra­pał się na schod­ki. Mat­thias prze­pu­ścił przo­dem Ner­da i spoj­rzał za sie­bie. Nie żeby cze­goś się oba­wiał, ale tak na wszel­ki wy­pa­dek, z na­wy­ku.

W środ­ku po­ciąg był kom­plet­nie wy­be­be­szo­ny. Za­bra­no sie­dze­nia, po­rę­cze i ścian­ki dzia­ło­we. Kto chciał, mógł od­po­cząć na pod­ło­dze. Lep­sze to niż sie­dze­nie na zim­nym be­to­nie.

– A do­kąd to idzie­cie?

– Na Stadt­mit­te, po­tem się zo­ba­czy. – Wro­dzo­na nie­chęć do udzie­la­nia in­for­ma­cji nie­raz się przy­da­wa­ła. A bo to wia­do­mo, kto pyta? Fa­cet niby wie­ko­wy, pięć­dzie­siąt­ka na kar­ku, za­pad­nię­te oczy i strą­ki nie­my­tych wło­sów oka­la­ją­ce twarz, na oko ste­ra­ny ży­ciem dzia­dek. A jak oka­że się szpie­giem wro­ga? Bru­nat­ni, jak i RAF, w za­sa­dzie nie lu­bi­li ni­ko­go. Jed­nym ma­rzy­ła się Nowa Rze­sza, dru­gim spo­łecz­na rów­ność i w imię tych ide­ałów po­tra­fi­li to­czyć woj­ny nie mniej krwa­we od tych, któ­re kie­dyś wy­nisz­cza­ły ludz­kość.

– W in­te­re­sach?

– Nie wa­sza spra­wa, dziad­ku.

– Może i nie. – Han­dlarz nie wy­da­wał się ura­żo­ny. – Za­py­tać tyl­ko chcia­łem.

– O co?

– Na Bay­eri­scher Platz bez­piecz­nie doj­dzie­my? Może ochro­nę wy­na­jąć?

– Stać was?

– W kil­ku idzie­my, to się zło­ży­my – od­po­wie­dział tam­ten. – Dwa­dzie­ścia na­bo­jów na gło­wę. To jak?

Pro­po­zy­cji, choć była ku­szą­ca, nie przy­ję­li, wy­krę­ca­jąc się pil­niej­szą ro­bo­tą, za to pod­łej ja­ko­ści skrę­ta Mat­thias nie od­mó­wił. Co praw­da w kop­ciu­chu han­dla­rza wię­cej było sia­na niż ziel­ska, ale dym gryzł w gar­dle aż miło. Jor­ge nie pa­lił.

– W ze­szłą nie­dzie­lę na Wit­ten­berg­platz to do­pie­ro zro­bił się cyrk. – Jak zwy­kle przy tego typu oka­zjach za­czę­ły się po­ga­dusz­ki. – Po­szli­śmy tam z Hel­mu­tem. – Rze­czo­ny kiw­nął gło­wą. Z po­stu­ry i wy­glą­du wy­da­wał się klo­nem ko­le­gi.

– Po­dob­no mają tam mał­pę w klat­ce? – za­py­tał Nerd.

– A mają, mają. Kto chce, może obej­rzeć.

– Praw­dzi­wa?

– A jak­że! – Męż­czy­zna wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny z za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie wzbu­dził. – Jak dasz jej ba­na­na, to tań­czy i ska­cze. – Han­dla­rze za­śmia­li się z wła­sne­go dow­ci­pu.

– Nerd, nie słu­chaj go. – Mat­thia­so­wi zro­bi­ło się żal chło­pa­ka, któ­ry owo­ce wi­dział je­dy­nie na zdję­ciach, jak on sam zresz­tą.

– Mó­wię do Hel­mu­ta, że­by­śmy po­szli do baru, mają tam taki, na­zy­wa się Pod Czer­wo­nym Klo­nem, sze­fem jest tam Stef­fi, świet­ny ku­charz, jak po­pro­sisz, to zro­bi ci taką go­lon­kę, że pal­ce li­zać. – Fa­cet traj­ko­tał jak na­krę­co­ny. – I piwo mają tam cał­kiem nie­złe, bo te szczy­ny, co po­da­ją gdzie in­dziej, zu­peł­nie nie na­da­ją się do pi­cia. Idzie­my więc, a tu jak nie…

– Gra­nat?

– Jaki tam gra­nat – żach­nął się han­dlarz. – Przy­je­cha­ła ban­da tych dzi­wa­ków z RAF-u.

– Da­le­ko ich za­nio­sło.

– A da­le­ko, da­le­ko – przy­tak­nął męż­czy­zna. – Ale tym ra­zem nie wsz­czy­na­li burd. Za to opo­wia­da­li nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie.

Mat­thia­sa po skrę­cie ogar­nę­ła bło­gość, po­wie­ki za­czę­ły cią­żyć, ziew­nął, wpy­cha­jąc pięść do ust. Dym przy­naj­mniej za­głu­szył lek­kie ssa­nie w żo­łąd­ku.

– Jak mó­wi­li, na Pan­kow po­ja­wi­ły się dziw­ne mu­tan­ty, a co naj­gor­sze, nie da­wa­ło się ich za­bić.

– Jak to? – za­py­tał ktoś cie­ka­wie.

Cała sen­ność ule­cia­ła z Mat­thia­sa mo­men­tal­nie. Każ­da nowa in­for­ma­cja o stwo­rach za­miesz­ku­ją­cych po­wierzch­nię była nie­zwy­kle cen­na. Obok Jor­ge po­ru­szył się za­cie­ka­wio­ny.

– Co mó­wi­li do­kład­nie?

– Że do­sta­li cynk o peł­nych ma­ga­zy­nach, a jak zja­wi­li się na miej­scu, wpa­dli w za­sadz­kę. Le­d­wie wy­szli na górę i już… – Dłoń opo­wia­da­ją­ce­go prze­cię­ła po­wie­trze na wy­so­ko­ści gar­dła. – Prze­wod­nik wy­sa­dził się, jak tyl­ko zo­ba­czył, z czym mają do czy­nie­nia. Kil­ku pró­bo­wa­ło strze­lać, ale to nic nie po­mo­gło. Kule ich nie się­ga­ły. Resz­ta ucie­kła.

– Mu­tan­ty zom­bi.

At­mos­fe­ra w wa­go­nie zgęst­nia­ła. Każ­dy czuł, że to może być ich ko­niec. Wal­ka z po­two­rem, któ­re­go nie da się za­bić, jest bez­ce­lo­wa.

– Ga­da­nie. – Pierw­sza z przy­gnę­bie­nia otrzą­snę­ła się Ilse.

– Przy­się­ga­li, że to praw­da.

– A na co oni mogą przy­się­gać? – Ko­bie­ta po­pra­wi­ła płaszcz i się­gnę­ła po pa­ku­nek owi­nię­ty sznur­kiem. – A to­bie, An­dre­as, ra­dzę nie opo­wia­dać wię­cej ta­kich bzdur. Dzie­ci tyl­ko stra­szysz… – Po­gła­ska­ła Ner­da po gło­wie w od­ru­chu tro­ski i ru­szy­ła w dro­gę. – Zom­bi, też coś… Szko­da, że nie sły­szy­cie, co wy­ga­du­je­cie.

An­dre­as, Hel­mut i resz­ta to­wa­rzy­stwa nie ocią­ga­ła się dłu­żej. Przed nimi szmat dro­gi. Dziś już pew­nie nie doj­dą, prze­no­cu­ją na któ­rejś z nie­za­leż­nych sta­cji, a ran­kiem po­wę­dru­ją da­lej.

***

– Jor­ge…

– Pro­szę, Mati, nie te­raz.

– Jed­no py­ta­nie.

– Je­że­li mu­sisz. – Stal­ker po­cze­kał, aż Mat­thias doń doj­dzie.

– Pa­mię­tasz, co mó­wił ten fa­cet?

– Każ­de sło­wo.

– I?

– Co „i”, czło­wie­ku, co „i”?

– Sam wspo­mi­na­łeś o no­wych mu­tan­tach – cią­gnął Mat­thias nie­zra­żo­ny, choć po­iry­to­wa­nie Jor­ge­go za­czę­ło go nie­po­ko­ić. Wcze­śniej taki nie był. – Wi­dzia­łeś je czy nie? Bo je­że­li to taka baj­ka, by wy­cią­gnąć do­dat­ko­wą za­pła­tę od Asha­na, to nie mam za­strze­żeń. Sta­ry dał się na­brać. Na­stęp­nym ra­zem za­żą­da­my wię­cej.

– Ja nie żar­to­wa­łem. – Jor­ge wy­tarł dło­nie o dre­li­cho­we spodnie. – No, nie wy­trzesz­czaj tak oczu. To jesz­cze ni­cze­go nie prze­są­dza.

– Tak my­ślisz?

– Na ra­zie mamy opo­wieść tego fa­ce­ta. Zresz­tą on sam nic nie wie, tyl­ko sły­szał z dru­giej ręki. Jak dla mnie to ża­den do­wód. Sam wiesz. Czer­wo­ny coś od ko­goś usły­szał, po­dał da­lej, ale po­ło­wę prze­krę­cił. Po­tem ten han­dlarz to samo. To ile praw­dy zo­sta­ło? Trze­ba być fra­je­rem, żeby wie­rzyć we wszyst­ko, co mó­wią. – To chy­ba było wszyst­ko, co Jor­ge chciał po­wie­dzieć, bo od­wró­cił się i ru­szył w stro­nę nie­od­le­głej sta­cji.

Mat­thia­so­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak po­dą­żyć jego śla­dem. Może fak­tycz­nie za bar­dzo się przej­mo­wał, a po­ran­na przy­go­da wy­trą­ci­ła go z rów­no­wa­gi bar­dziej, niż do tej pory przy­pusz­czał. Wszę­dzie wy­pa­try­wał za­gro­żeń, któ­rych nie było. Za­cznie po­pa­dać w pa­ra­no­ję.

Po­tarł czo­ło. Po­czuł nie­przy­jem­ny skurcz gdzieś w trze­wiach. Za­ci­snął zęby i opa­no­wał mdło­ści. Od rana nie­wie­le jadł. Mi­ska wod­ni­stej zupy, her­ba­ta i skręt to wszyst­ko, co miał dziś w gę­bie. Nic dziw­ne­go, że do­sta­je oma­mów.

Kaszl­nął raz i dru­gi. Na nic to się zda­ło.

Ist­nia­ła jesz­cze dru­ga moż­li­wość: za­cho­ro­wał. Li­czył się z taką ewen­tu­al­no­ścią od po­cząt­ku, to ry­zy­ko wkal­ku­lo­wa­ne w za­ję­cie stal­ke­ra, ale tak na­praw­dę nie brał tego po­waż­nie pod uwa­gę.

I tak wio­dło mu się le­piej od po­zo­sta­łych. Już choć­by to, że wi­dział prze­strze­nie nie­do­stęp­ne dla tych, któ­rzy gnieź­dzi­li się na dole, czy­ni­ło z Mat­thia­sa ko­goś wy­jąt­ko­we­go. Ci uro­dze­ni przed za­gła­dą wie­dzie­li, o czym mówi. Ci, któ­rzy przy­szli na świat już w me­trze, nie po­tra­fi­li so­bie tego na­wet wy­obra­zić.

Po­dob­no czło­wiek jest w sta­nie wy­trzy­mać w każ­dych wa­run­kach. Prze­ży­je na­wet tam, gdzie szczu­ry wy­zdy­cha­ją. Po­nie­kąd tak wła­śnie się dzia­ło. Ber­liń­czy­cy zo­sta­li ta­ki­mi szczu­ra­mi tu­ne­lo­wy­mi. Dwa­dzie­ścia lat w nę­dzy i cia­sno­cie, gdzie naj­dzik­sze idee znaj­do­wa­ły swo­ją po­żyw­kę. Ilu z nich jest w sta­nie po­zo­stać przy zdro­wych zmy­słach, nie­mal co­dzien­nie ocie­ra­jąc się o śmierć? Na­wet w tak skraj­nych wa­run­kach lu­dzie nie po­tra­fi­li dzia­łać jak wspól­no­ta i wy­pra­co­wać wspól­ne­go sys­te­mu obron­ne­go. Każ­dy pil­no­wał swo­je­go, przy oka­zji pró­bu­jąc uszczk­nąć coś po­zo­sta­łym.

Przed woj­ną ber­liń­skie me­tro li­czy­ło po­nad sto trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów dłu­go­ści na dzie­się­ciu li­niach i sto sie­dem­dzie­siąt trzy sta­cje. Od­li­cza­jąc od­cin­ki, gdzie to­ro­wi­sko wio­dło po po­wierzch­ni, a więc obec­nie nie nada­wa­ło się do użyt­ku, oraz od­se­pa­ro­wa­ne wsku­tek przy­pad­ko­wych i ce­lo­wych za­wa­łów, zo­sta­ło ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów tu­ne­li, w któ­rych żyło tro­chę po­nad trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi. Tyle po­zo­sta­ło z trzy­ipół­mi­lio­no­wej aglo­me­ra­cji. Szan­se, że na po­wierzch­ni na­dal ktoś żyje, to zna­czy ktoś, kogo moż­na na­zwać czło­wie­kiem, były żad­ne. Mat­thias ni­g­dy nie sły­szał, by ja­ki­kol­wiek stal­ker spo­tkał ko­goś na gó­rze. Moż­li­we, że oca­le­li też ja­cyś lu­dzie w in­nych mia­stach Nie­miec, gdzie ist­nia­ło me­tro, lecz nie było jak się o tym prze­ko­nać. Nie oca­lał ża­den sprzęt do ko­mu­ni­ka­cji, nikt też nie pró­bo­wał tam się wy­brać, zresz­tą po co? Żeby na miej­scu prze­ko­nać się o ludz­kiej bez­sil­no­ści? Naj­wy­tr­wal­szy stal­ker nie prze­trzy­ma na po­wierzch­ni kil­ku­na­stu go­dzin. Je­śli nie umrze na sku­tek cho­ro­by po­pro­mien­nej, to tyl­ko dla­te­go, że wcze­śniej mu­tan­ty ro­ze­rwą go na strzę­py.

Na­brał do płuc wil­got­ne­go po­wie­trza. Au­to­mat cią­żył, lecz prze­cież nie odda bro­ni mło­de­mu sto­ją­ce­mu tuż obok.

– Ja im wie­rzę. – Sło­wa Ner­da za­brzmia­ły jak dźwięk pil­ni­ka na szkle.

– Co mó­wi­łeś?

– Wie­rzę we wszyst­ko, co mó­wi­li.

– Nie po­wi­nie­neś się tak przej­mo­wać.

– A co, je­że­li oni mają ra­cję?

Na tak za­da­ne py­ta­nie Mat­thias nie zna­lazł od­po­wie­dzi.

– Nie wiem – po­wie­dział po pro­stu. – Są mą­drzej­si ode mnie.

– Jor­ge?

– Ow­szem, Jor­ge też, lecz nie jego mia­łem na my­śli. Tu nie­da­le­ko miesz­ka­ją praw­dzi­wi mę­dr­cy. Kie­dyś wy­kła­da­li na uni­wer­sy­te­tach.

– A co to ta­kie­go?

– Szko­ła dla wy­bit­nie zdol­nych. – Przy­po­mniał so­bie daw­no za­sły­sza­ne okre­śle­nie.

Nerd wy­glą­dał na roz­cza­ro­wa­ne­go, trud­no po­wie­dzieć czym, jego opi­nią o Jor­gem czy też in­for­ma­cją o uni­wer­sy­te­cie, a może wia­do­mo­ścią o szko­le, do któ­rej on ni­g­dy nie pój­dzie.

– Mu­szą być bar­dzo sta­rzy.

– Kto?

– Mę­dr­cy.

– O, tak – przy­tak­nął Mat­thias. – Sami nie wie­dzą, ile mają lat – do­dał sar­ka­stycz­nie.

Wy­py­ty­wa­nie mło­de­go było mę­czą­ce. Za­da­wał py­ta­nia, na któ­re nie było od­po­wie­dzi. Po­tra­fił wpra­wić w za­kło­po­ta­nie na­wet Jor­ge­go. Jak już Nerd za­czął drą­żyć te­mat, to do upa­dłe­go. Na szczę­ście nie zda­rza­ło się to zbyt czę­sto.

Mat­thias wca­le mu się nie dzi­wił. Gdzie chło­pak zdo­bę­dzie choć tro­chę ogła­dy i wie­dzy jak nie przy nich? Na ra­zie pró­by na­ucze­nia mło­de­go li­ter skoń­czy­ły się fia­skiem. Dla Ner­da pi­smo sta­no­wi­ło cał­ko­wi­tą abs­trak­cję. Z ca­łej ich trój­ki je­dy­nie Jor­ge płyn­nie czy­tał i pi­sał. Mat­thia­so­wi wy­cho­dzi­ło to nie­szcze­gól­nie. Cza­sa­mi mie­wał trud­no­ści z przy­po­mnie­niem so­bie po­szcze­gól­nych li­ter. Li­cze­nie szło mu jesz­cze go­rzej. W gra­ni­cach stu po­ru­szał się swo­bod­nie, ale też wię­cej nie było mu po­trzeb­ne. Do­da­wa­nie i odej­mo­wa­nie uj­dzie, mno­że­nie to już wy­li­cza­nie dro­gi w prze­strze­ni ko­smicz­nej.

Zresz­tą, po­cie­szał się, jak tu czy­tać, sko­ro sta­cje były oświe­tlo­ne tyl­ko nie­licz­ny­mi le­da­mi da­ją­cy­mi tyl­ko tyle świa­tła, by na sie­bie nie po­wpa­dać. Re­flek­to­rów i moc­niej­szych lamp uży­wa­no w osta­tecz­no­ści, w przy­pad­ku za­gro­że­nia ca­łej spo­łecz­no­ści, jak atak z ze­wnątrz, czy do­nio­słe­go wy­da­rze­nia – a ta­kim z pew­no­ścią bę­dzie ślub ka­li­fa.

Do­brze bę­dzie zo­ba­czyć cały dwo­rzec rzę­si­ście oświe­tlo­ny. Ta­kie chwi­le prze­cho­dzą do hi­sto­rii. ■

Rozdział V

Wybór celów

Są­dząc po licz­bie ru­pie­ci za­le­ga­ją­cych w sie­dzi­bie we­zy­ra, był on co naj­mniej dwa razy bo­gat­szy od Asha­na. Ten nie­wy­so­ki, ru­chli­wy męż­czy­zna o asce­tycz­nych ry­sach twa­rzy wy­peł­niał sobą całą prze­strzeń. Na wi­dok Jor­ge­go i Mat­thia­sa wy­raź­nie się ucie­szył, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem było, że pod­jął ich cał­kiem przy­zwo­itą po­traw­ką.

Mat­thias nie wni­kał, co jest w środ­ku, naj­waż­niej­sze, że było cie­płe i nikt nie krzy­wił się, gdy po­pro­sił o do­kład­kę. Jor­ge za­cho­wy­wał się bar­dziej po­wścią­gli­wie.

Na jed­nej ze ścian wi­siał spo­ry ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy słoń­ce za­cho­dzą­ce nad wiel­ką po­ła­cią pia­sku i ja­kieś gar­ba­te zwie­rzę. We­zyr nie­ustan­nie ga­pił się na tę fo­to­gra­fię, jak­by czer­piąc z niej na­tchnie­nie.

– Po­wiedz mi, Jor­ge, kie­dy ostat­ni raz się wi­dzie­li­śmy?

– Niech po­my­ślę… – Stal­ker pod­parł gło­wę dło­nią. – Za­raz… tak: po wa­szym ostat­nim ra­ma­da­nie, je­że­li mnie pa­mięć nie myli. Mie­li­ście pro­blem z tą doj­ściów­ką i ghu­lem.

– A tak…

Wspo­mnie­nie nie na­le­ża­ło do naj­przy­jem­niej­szych. Przez parę ty­go­dni nikt nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak to się dzie­je, że po­mię­dzy Stadt­mit­te a Moh­ren­stra­ße za­czy­na­ją zni­kać lu­dzie. Za­czę­ło się od dzie­ci, a skoń­czy­ło na do­ro­słych, i to ta­kich, któ­rzy swo­bod­nie ob­cho­dzi­li się z bro­nią.

Zna­le­zie­nie ob­gry­zio­nych ko­ści w bocz­nym od­ga­łę­zie­niu uzmy­sło­wi­ło wszyst­kim, że to nie żar­ty. Po­sła­no po nich, bie­głych w ta­kiej ro­bo­cie. Może nie byli tani, za to sku­tecz­ni. Szyb­ko oka­za­ło się, z kim, a wła­ści­wie z czym mu­szą się zmie­rzyć. Ten mło­dy ghul był nie­ty­po­wy. Nie tyl­ko ży­wił się tru­pa­mi, lecz rów­nież po­lo­wał, a to czy­ni­ło z nie­go osob­ny pod­ga­tu­nek, le­piej przy­sto­so­wa­ny do obec­nych wa­run­ków. Nie gra­so­wał po cmen­ta­rzach, by wy­ko­pać zmar­łych, tyl­ko za­cią­gał ofia­rę w od­osob­nio­ne miej­sce, zo­sta­wiał na parę dni, aż mię­so do­sta­tecz­nie skru­sza­ło, i do­pie­ro wte­dy wra­cał na­jeść się do syta.

Trud­no po­wie­dzieć, skąd się tu wziął. Jor­ge nie wda­wał się w przy­pusz­cze­nia, dzi­wił się tyl­ko, że stwór nie po­szedł do nie­od­le­głe­go dwor­ca Po­ts­da­mer Platz. Tam, w ca­łym pod­ziem­nym la­bi­ryn­cie, nikt by go ni­g­dy nie wy­śle­dził, choć i Stadt­mit­te to wła­ści­wie dwie sta­cje po­łą­czo­ne dłu­gim My­sim Tu­ne­lem, więc i w jej oko­li­cy nie bra­ko­wa­ło za­ka­mar­ków, w któ­rych mógł się ukry­wać.

Za­miast uga­niać się za po­two­rem, za­sta­wi­li pu­łap­kę, wy­sta­wia­jąc zwło­ki ostat­nie­go zmar­łe­go. Nikt nie wie­dział, skąd przy­nio­sło tego dzia­dy­gę. Przy­lazł i zmarł w ja­kimś ką­cie. Przy­naj­mniej nie był kło­po­tli­wy. Na osta­tek zo­sta­nie po­świę­co­ny dla wspól­ne­go do­bra. Ghul zwa­bio­ny od­po­wied­nim za­pa­chem po­wi­nien na­dejść szyb­ko. Jor­ge spo­dzie­wał się, że na­stą­pi to w cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin.

Cze­ka­li ty­dzień. Uży­wa­li ma­sek fil­tra­cyj­nych, ina­czej tak­że z nich mu­tant zro­bił­by so­bie po­si­łek. Gdy w koń­cu się po­ja­wił, oka­zał się więk­szy od zna­nych im po­bra­tym­ców. Per­ga­mi­no­wa skó­ra okry­wa­ła szkie­let z nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gi­mi koń­czy­na­mi. Mat­thia­so­wi wy­da­wa­ło się na­wet, że świe­ci w ciem­no­ściach.

Pierw­szy strzał prze­szedł przez po­two­ra bez wy­raź­ne­go efek­tu, do­pie­ro ko­lej­ne na tyle po­szat­ko­wa­ły or­ga­ny we­wnętrz­ne, że padł, wi­jąc się w kon­wul­sjach, a mimo to ży­cie nie chcia­ło z nie­go ujść. Dłu­go trwa­ło, za­nim znie­ru­cho­miał. Na osta­tek, tak na wszel­ki wy­pa­dek, ucię­li be­stii łeb, a tru­chło spa­li­li na ze­wnątrz. Nad szcząt­ka­mi Jor­ge wy­re­cy­to­wał od­po­wied­ni frag­ment Ko­ra­nu, tak jak obie­cał we­zy­ro­wi. Be­stia zo­sta­ła uni­ce­stwio­na pod każ­dym wzglę­dem.

Za wzo­ro­we za­ła­twie­nie spra­wy we­zyr do­rzu­cił jesz­cze dwa ma­ga­zyn­ki po­nad umó­wio­ną cenę. Od tam­tej pory się nie wi­dzie­li.

– Ko­lej­ny ghul?

– Nie… – Na­czel­nik nie­znacz­nie po­chy­lił się do przo­du. – Nic tak ba­nal­ne­go.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Jor­ge, prze­cież wiesz, są róż­ne po­two­ry.

– Po­wiesz w koń­cu, o co cho­dzi?

– Ka­lif ma syna – wy­ce­dził wresz­cie we­zyr.

– Sa­mi­ra, je­dy­ne­go na­stęp­cę – od­parł Jor­ge. – Chło­pak ma już ze trzy­na­ście lat.

– Pięt­na­ście – spro­sto­wał na­czel­nik. – A te­raz, gdy do­wie­dział się o ko­lej­nym ślu­bie ojca, kom­plet­nie mu od­bi­ło.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem.

– Prze­padł, po­szedł so­bie, nikt nie wie gdzie. – Do­stoj­nik roz­ło­żył ręce. – Ka­lif się wściekł.

– Wca­le się nie dzi­wię.

– Za­ufa­ni szu­ka­li u na­szych i na nie­za­leż­nych sta­cjach.

– Kie­dy to było?

– Czte­ry dni temu.

Jor­ge po­tarł za­ro­śnię­ty po­li­czek. Czte­ry dni to szmat cza­su, wie­le może się wy­da­rzyć, a dla ko­goś ta­kie­go jak Sa­mir me­tro to nie­bez­piecz­ne miej­sce. Kie­dy nie­od­po­wied­ni lu­dzie zo­rien­tu­ją się, kim jest, zaj­mą się nim tak do­kład­nie, że nie po­zo­sta­nie z gów­nia­rza naj­mniej­sza ko­stecz­ka. Krót­ko mó­wiąc, jako wład­ca obu tu­ne­li pół­noc–po­łu­dnie ka­lif miał wie­lu wro­gów i nie­wie­lu przy­ja­ciół. Na pew­no za­cznie się mścić, a wte­dy tu­ne­le i sta­cje spły­ną krwią. Gro­ma­dy mło­dych, zdro­wych męż­czyzn za­czną wy­rzy­nać się w wal­ce o ko­ry­ta­rze. Pew­nie bru­nat­ni i RAF-owcy nie omiesz­ka­ją sko­rzy­stać z za­mie­sza­nia – wy­buch­nie woj­na na ca­łe­go. Szan­se na prze­ży­cie jego grup­ki stop­nie­ją nie­mal do zera, nie mie­li za sobą ni­ko­go.

Może pe­ry­fe­ryj­nych dwor­ców nikt nie ru­szy, były zbyt od­le­głe i mało zna­czą­ce, ale one i tak bez po­mo­cy więk­szych ośrod­ków na skrzy­żo­wa­niach li­nii pad­ną same. Może za rok, a może za pięć, ale pad­ną.

Cy­wi­li­za­cja to pew­nie zbyt wiel­kie sło­wo. Cho­ciaż może nie, je­śli tyl­ko tu­taj, w Ber­li­nie, prze­trwa­li lu­dzie. Wła­śnie. Co, je­że­li są ostat­nią ludz­ką gro­ma­dą w Eu­ro­pie? Ba – na świe­cie? Ano nic. Inni już wy­gi­nę­li, a w Ber­li­nie, co praw­da, lu­dzie prze­ży­li, lecz za­miast cią­gnąć to da­lej, po­wy­rzy­na­ją się sami.

Ży­cie za­wsze jest lep­sze od śmier­ci, na­wet ta­kie ży­cie. Prze­cież nie wiesz, co się wy­da­rzy za dzień, za dwa, może spo­tkasz swo­je prze­zna­cze­nie, a może wszyst­ko od­mie­ni się na do­bre, pro­mie­nio­wa­nie ustą­pi, wy­pusz­cza­jąc więź­niów pod­zie­mi na po­wierzch­nię. Po­dob­no nic nie trwa wiecz­nie. Po­dob­no.

– Mamy go od­na­leźć, tak?

– Po sta­rej zna­jo­mo­ści.

– Pro­szę cię, nie bierz mnie na sen­ty­men­ty, za sta­ry je­stem.

– Ka­lif was wy­na­gro­dzi.

– Wolę, żeby mi wi­siał przy­słu­gę. – Jor­ge strze­lił pal­ca­mi. – Żad­nych tam ma­ga­zyn­ków, ka­ra­bi­nów, le­karstw czy na­łoż­nic, ro­zu­miesz? Jak znaj­dzie­my się w po­trze­bie, to się zgło­si­my, a on nie bę­dzie mógł od­mó­wić. Ja­sne?

– Masz wy­gó­ro­wa­ne ocze­ki­wa­nia. – We­zyr świ­dro­wał stal­ke­ra wzro­kiem. – Inni są tań­si.

– Być może, ale nie tak sku­tecz­ni jak my.

– Bądź po­waż­ny, mam iść do ka­li­fa z two­imi żą­da­nia­mi? Wy­śmie­je mnie.

– To nie mój pro­blem.

– Mat­thias, po­wiedz coś.

– Jor­ge jest sze­fem.

– A bo­daj was. – We­zyr się skrzy­wił. Jego małe oczka mio­ta­ły bły­ska­wi­ce. – Ni­cze­go nie obie­cu­ję – za­strzegł.

– Wy­star­czy mi two­je sło­wo.

Na­pię­cie wy­raź­nie ze­lża­ło.

– Do­brze.

– Mów, co wiesz – ode­zwał się tym ra­zem Mat­thias, z tru­dem pa­nu­jąc nad emo­cja­mi. Od­po­czął. Był go­tów sta­wić czo­ła no­wym wy­zwa­niom.

– Sa­mi­ra ostat­ni raz wi­dzia­no w oko­li­cach Hal­le­sches Tor. Krę­cił się tam z ja­ki­miś po­dej­rza­ny­mi ty­pa­mi. W każ­dym bądź ra­zie nie był to nikt od nas.

Mat­thia­sa wca­le nie nę­ci­ła per­spek­ty­wa od­bi­cia syna ka­li­fa z rąk bru­nat­nych czy RAF-u. Ale ci jesz­cze nie byli tacy naj­gor­si. Tra­fia­li się zu­peł­ni zwy­rod­nial­cy, nie­wie­le róż­nią­cy się od mu­tan­tów. To za­dzi­wia­ją­ce, jak szyb­ko be­stie w ludz­kiej skó­rze ad­ap­tu­ją się do pa­nu­ją­cych w me­trze wa­run­ków. Wcze­śniej kar­mi­li się wła­sną nie­na­wi­ścią i wy­obraź­nią, nie ma­jąc szans na speł­nie­nie swo­ich ro­jeń, a tu na­gle wszyst­kie drzwi sta­nę­ły przed nimi otwo­rem. Rób, co chcesz, nie ma ogra­ni­czeń czy nad­zo­ru. W ta­kich oko­licz­no­ściach ła­two stra­cić reszt­ki czło­wie­czeń­stwa.

– Co da­lej?

– Da­lej nic, prze­cież mó­wi­łem. Znikł. Na­czel­nik Hal­le­sches Tor o mało nie do­stał za­wa­łu, tak się prze­jął.

– Wy­obra­żam so­bie – uśmiech­nął się Jor­ge. – To jak, Mati, bie­rze­my zle­ce­nie?

Za­brzmia­ło to o wie­le le­piej od „bie­rze­my ro­bo­tę” czy „idzie­my ro­zej­rzeć się za gów­nia­rzem”. Skąd on znał ta­kie sło­wa?

– Ja­sne.

– Mam jesz­cze jed­ną proś­bę – do­dał we­zyr, nim zdą­ży­li wstać. – Weź­mie­cie ko­goś ze sobą.

– Mowy nie ma. Pra­cu­je­my sami.

– Nie chrzań, przy­da wam się do­dat­ko­wy czło­wiek.

– Od kie­dy zro­bi­łeś się taki tro­skli­wy? – za­kpił Jor­ge. – Nie lu­bię, gdy ktoś obcy pęta się na li­nii ognia.

– Z tym nie bę­dzie pro­ble­mu. Wiem, co mó­wię.

– A co się sta­nie, jak się nie zgo­dzę?

– Uznam na­szą umo­wę za nie­waż­ną. I kończ­my tę dys­ku­sję. Jak się nie po­do­ba, za­trzy­my­wać nie będę.

Jor­ge za­ci­snął zęby. Wi­dać było, że w tej kwe­stii we­zyr nie ustą­pi.

– Świet­nie, cze­ka na was pod ze­ga­rem – za­koń­czył we­zyr po­śpiesz­nie, jak­by był wy­jąt­ko­wo za­ję­tym czło­wie­kiem. – Do zo­ba­cze­nia. I bez Sa­mi­ra się nie po­ka­zu­je­cie. – Ostat­nie sło­wa za­brzmia­ły jak groź­ba.

***

– Nie wiem, czy do­brze ro­bi­my – ode­zwał się Jor­ge po chwi­li mil­cze­nia.

– Chcesz się wy­co­fać?

– Przez te czte­ry dni wszyst­ko mo­gło się zda­rzyć. – Nie­spo­dzie­wa­nie wąt­pli­wo­ści po­ru­szy­ły stal­ke­ra. – O cho­le­ra…

Od ze­ga­ra dzie­li­ło ich naj­wy­żej kil­ka me­trów. To jed­no miej­sce na ca­łym dwor­cu było do­sko­na­le oświe­tlo­ne. Do­pó­ki na tar­czy prze­su­wa­ły się wska­zów­ki, ży­cie to­czy­ło się usta­lo­nym to­rem.

Na jed­nym „cho­le­ra” się nie skoń­czy­ło. Jor­ge za­klął po­now­nie, da­jąc upust tar­ga­ją­cym nim emo­cjom.

Ja­smin.

Jesz­cze jej tu bra­ko­wa­ło.

W prze­ci­wień­stwie do to­wa­rzy­sza Mat­thias je­dy­nie wes­tchnął. Ro­zu­miał nie­chęć Jor­ge­go. Dziew­czy­na po­tra­fi­ła być wku­rza­ją­ca, uwa­ża­jąc się za Bóg wie kogo. Ale była też sku­tecz­na, bra­ła każ­dą ro­bo­tę, jaką jej za­pro­po­no­wa­no. Od­strze­lić po­two­ra czy czło­wie­ka? Co za róż­ni­ca? W prze­ci­wień­stwie do resz­ty stal­ke­rów nie wy­róż­nia­ła się z tłu­mu wzro­stem czy mu­sku­la­tu­rą, acz drob­na też nie była. Po pro­stu prze­cięt­na. Wło­sy ob­cię­te tuż przy skó­rze. Ina­czej się nie dało. Przy dłuż­szej fry­zu­rze pa­ski ma­ski prze­ciw­ga­zo­wej po­tra­fi­ły się splą­tać i co wte­dy? Rwać ku­dły z gło­wy czy ciąć no­ży­ca­mi? Głu­pia spra­wa.

Mat­thias nie sły­szał, by kie­dy­kol­wiek Liga Mu­zuł­mań­ska wy­naj­mo­wa­ła ko­bie­tę stal­ker­kę. Wi­dać we­zyr był zde­spe­ro­wa­ny.

Ja­smin sta­ła od­wró­co­na do nich ple­ca­mi. Jej syl­wet­kę skry­wa­ła woj­sko­wa pan­ter­ka, wor­ko­wa­te spodnie i ob­szer­na kurt­ka. Od­wró­ci­ła się, gdy po­de­szli bli­żej. Wy­da­wa­ło się, że chce splu­nąć na ich wi­dok.

– Ja też się cie­szę, że cię wi­dzę – po­wie­dział Jor­ge z kwa­śną miną.

Ja­smin zmeł­ła w ustach ja­kieś sło­wo. Dla Mat­thia­sa za­brzmia­ło to jak „łaj­zy”. Jak tu jej nie lu­bić?

– A to so­bie we­zyr zna­lazł szpic­la – szep­nął Jor­ge, tak aby dziew­czy­na ich nie usły­sza­ła.

– Bę­dzie ka­blo­wać?

– A jak… lar­wa.

Mat­thias do Ja­smin nic nie miał, co naj­wy­żej draż­ni­ła go jej zło­śli­wość i – jak twier­dzo­no – do­syć nie­fra­so­bli­wy sto­su­nek do za­sad bez­pie­czeń­stwa.

Gło­sy, że jej od­bi­ja, chy­ba nie mi­ja­ły się zbyt­nio z praw­dą. Szyb­ko wpa­da­ła w fu­rię, a wte­dy bied­ny su­kin­syn, któ­ry sta­nął jej na dro­dze. Jak mó­wi­ła stu­gęb­na plot­ka, kie­dyś po­bi­ła na śmierć ja­kie­goś na­czel­ni­ka sta­cji tyl­ko dla­te­go, że ten zwle­kał z za­pła­tą. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, kim był na­czel­nik i jaka to sta­cja. Naj­waż­niej­sze, że fama ją wy­prze­dza­ła.

Mat­thia­sa na­gle roz­bo­la­ły nogi. Naj­chęt­niej przy­siadł­by na kra­wę­dzi pe­ro­nu i od­po­czął. Wszyst­ko przez to, że za dużo zjadł. Po­traw­ka na­gle po­de­szła mu do gar­dła. Z tru­dem utrzy­mał ją w prze­ły­ku.

Ode­tchnął głę­biej. Prze­szło.

– Co się ga­pisz, je­ło­pie?

– Prze­pra­szam – bąk­nął nie­wy­raź­nie. Nie bę­dzie tłu­ma­czył się z chwi­lo­wej nie­dy­spo­zy­cji.

Ple­cak no­si­ła wiel­ki, ze ste­la­żem, cały czer­wo­ny z czar­ny­mi apli­ka­cja­mi. Z boku czer­nia­ła po­chwa przy­tro­czo­ne­go sa­mu­raj­skie­go mie­cza. Do­bra­mi ukry­ty­mi w środ­ku za­pew­ne da­ło­by się ob­dzie­lić co naj­mniej kil­ka osób.

Tak też pew­nie my­śla­ła cze­re­da dzie­cia­ków pod­cho­dzą­ca z boku. Prze­wie­trzyć kie­sze­nie i cho­du, a kto gwizd­nie miecz, ten mistrz nad mi­strze. Kto ta­kie­mu pod­sko­czy? Byli bli­sko, wy­star­czy­ło się­gnąć drob­ny­mi łap­ka­mi i już, ma­rze­nia sta­ją się rze­czy­wi­sto­ścią.

Szczę­ku prze­ła­do­wy­wa­ne­go au­to­ma­tu nie da się z ni­czym po­my­lić. Na­bój zna­lazł się w ko­mo­rze, wy­star­czy­ło lek­ko na­ci­snąć na spust. Dzie­ciar­nia roz­bie­gła się z krzy­kiem. Po­zo­stał ja­kiś ma­lec, któ­ry wy­ło­żył się jak dłu­gi, roz­dzie­ra­jąc przy oka­zji spodnie w kro­ku. Wrzesz­czał przy tym wnie­bo­gło­sy, trud­no po­wie­dzieć, czy z bólu, czy ze stra­chu przed oj­cow­skim pa­skiem.

– Co jest, Ja­smin, nie lu­bisz dzie­ci?

– Le­piej pil­nuj swo­ich spraw.

– Wła­śnie to ro­bię. – Mat­thias zro­bił parę kro­ków w stro­nę chłop­ca, zła­pał za koł­nierz i usta­wił do pio­nu. – Zmia­taj.

Dzie­ciak wy­rwał przed sie­bie, nie oglą­da­jąc się na nic.

– Uwa­żaj, żeby mi­ło­sier­dzie przy­pad­kiem cię nie za­bi­ło.

Nie zdo­był się na ri­po­stę, po­pa­trzył tyl­ko na Jor­ge­go, u nie­go szu­ka­jąc ra­tun­ku.

Stal­ker smark­nął w pal­ce. Jemu było wszyst­ko jed­no.

***

– Spo­tka­łeś kie­dyś tego ca­łe­go Sa­mi­ra?

– Raz. Nie wie­dzia­łem, że to on, o tym do­wie­dzia­łem się do­pie­ro póź­niej – wy­ce­dził Jor­ge. – Plą­tał się po sta­cjach z ja­kimś wą­sa­tym ty­pem.

– Ka­li­fem?