Minuta przed północą - Vladimir Wolff - ebook

Minuta przed północą ebook

Vladimir Wolff

4,3
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dwadzieścia lat po nuklearnej wojnie populacja Berlina liczy niespełna 30 tysięcy osób. Podzielona na frakcje, żyje w ciągłym napięciu i strachu przed mutantami, odmieńcami, canidami i innymi kreaturami…

Czy atomowy konflikt rzeczywiście unicestwił dotychczasowy świat? Czy komuś jeszcze zależy na przetrwaniu ludzkości?

Grupa stalkerów ledwie rozprawiła się z podziemnymi zagrożeniami, a już musi stawić czoła nowemu wrogowi, który nadciąga z nieoczekiwanej strony.

Pora zmierzyć się z makabryczną prawdą...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 401

Oceny
4,3 (39 ocen)
18
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pioann17702

Dobrze spędzony czas

Jest OK
00
pmuzalewski

Dobrze spędzony czas

pomysł na kontynuację wariacji w stylu metra całkiem niezły, niestety im dalej akcja się rozwijała tym gorzej, milo spędzony czas czytania ale bez zachwytu po przeczytaniu innych powieści Wolffa
00

Popularność




VLADIMIR WOLFF

 

Minuta przed północą

 

 

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2017 Vladimir Wolff

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Rafał Gawin

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

 

 

ISBN 978-83-645-2384-7

Ustroń 2017

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział I

Droga bez powrotu

Oko­li­ce Ale­xan­der­platz na­pa­wa­ły Mat­thia­sa Hol­ta lę­kiem.

Nie tyl­ko zresz­tą jego. Wy­star­czy­ło po­ja­wić się na otwar­tej prze­strze­ni opo­dal ra­tu­sza albo wie­ży te­le­wi­zyj­nej i od razu na czło­wie­ka mia­ła ocho­tę za­po­lo­wać co naj­mniej set­ka ma­łych i du­żych stwo­rzeń, od ca­ni­dów po­czy­na­jąc, na wiel­kich smo­ko­po­dob­nych dra­ke­nach koń­cząc. Zwłasz­cza te ostat­nie bu­dzi­ły u stal­ke­ra jed­no­cze­śnie nie­zdro­wą fa­scy­na­cję i obrzy­dze­nie. Li­czą­ce od peł­ne­go zę­bów py­ska po ogon do­bre pięć me­trów mu­tan­ty z bło­nia­sty­mi skrzy­dła­mi po­tra­fi­ły spaść na ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­cą ofia­rę z góry i ro­ze­rwać ją w mgnie­niu oka.

Może to i lep­sze od po­wol­ne­go zdy­cha­nia w ciem­nym, za­tę­chłym ko­ry­ta­rzu parę me­trów pod zie­mią, gdzie prze­nie­śli się ci, któ­rzy prze­trwa­li ato­mo­wą za­gła­dę sprzed dwu­dzie­stu lat.

Mat­thias się wzdry­gnął. Wyj­ście z za­cie­nio­ne­go holu i prze­bie­gnię­cie kil­ku­set me­trów było nie lada wy­zwa­niem. Co go pod­ku­si­ło, by zgo­dzić się na tę ro­bo­tę? Było tyle bez­piecz­niej­szych me­tod na za­ro­bie­nie paru cen­tów. Mo­gli prze­cież pójść na któ­rąś ze sta­cji Ligi Mu­zuł­mań­skiej i zo­stać ochro­nia­rza­mi, może nie od razu sa­me­go ka­li­fa, ale jego syna to już na pew­no. Już raz ura­to­wa­li gnoj­ko­wi ży­cie, le­d­wo uno­sząc wła­sne z przy­go­dy, któ­ra omal nie za­koń­czy­ła się ka­ta­stro­fą. Ile­kroć wra­cał my­śla­mi do tam­tych wy­da­rzeń, czuł roz­le­wa­ją­cy się w trze­wiach strach. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by za spra­wą kom­plet­nych sza­leń­ców lu­dzie znik­nę­li z pod­zie­mi Ber­li­na raz na za­wsze.

Ode­tchnął głę­biej, ro­biąc pierw­szy krok. Pa­lec na spu­ście au­to­ma­tu G36, ma­ska prze­ciw­ga­zo­wa na twa­rzy, na cie­le ska­fan­der chro­nią­cy przed pro­mie­nio­wa­niem. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że po każ­dym ko­lej­nym wyj­ściu na po­wierzch­nię zwięk­sza­ło się ry­zy­ko za­pad­nię­cia na cho­ro­bę po­pro­mien­ną. Już te­raz ob­ser­wo­wał u sie­bie sze­reg nie­po­ko­ją­cych ob­ja­wów – był wiecz­nie zmę­czo­ny, do­oko­ła oczu miał ciem­ne ob­wód­ki, wło­sy go­lił do sa­mej skó­ry, nie mo­gąc pa­trzeć, jak wy­cho­dzą gar­ścia­mi, raz czy dwa z nosa po­cie­kła mu krew. Do­brze, że nikt tego nie do­strzegł. Wów­czas z wy­cho­dze­nia na ze­wnątrz nici. Kto bę­dzie chciał mieć do czy­nie­nia z cho­rym stal­ke­rem? Gru­ber się nim za­opie­ku­je, ale co da­lej? Z cze­go będą żyć? Z drob­nych na­praw, ja­kie po­tra­fił wy­ko­nać Hans? W koń­cu znu­dzi się i pój­dzie swo­ją dro­gą, bo taka była od­wiecz­na ko­lej rze­czy. Co wte­dy sta­nie się z Ner­dem? Chło­pak był sta­now­czo za mło­dy i na pew­no nie po­ra­dził­by so­bie sa­me­mu. Wła­ści­wie tyl­ko jego oso­ba utrzy­my­wa­ła in­te­gral­ność ze­spo­łu. Od kie­dy za­bra­kło Jor­ge­go…

– Mat­thi, na co cze­kasz?

Po­na­gla­ją­ce we­zwa­nie Gru­be­ra po­dzia­ła­ło na Mat­thia­sa ni­czym ku­beł zim­nej wody. Na­le­ża­ło za­jąć się ro­bo­tą, a nie my­śleć o tym, co może się zda­rzyć.

– Do­bra, za­czy­na­my.

On, Gru­ber i ten trze­ci, fa­cet w ochron­nym żół­tym kom­bi­ne­zo­nie, przy­po­mi­na­ją­cym za­baw­kę, jaką kie­dyś wi­dział na jed­nym z tar­gów, zda­je się, że wła­śnie na Ale­xan­der­platz. Cho­ler­ny „po­ke­mon”. Je­że­li czymś po­dob­nym pod­nie­ca­li się lu­dzie sprzed za­gła­dy, to nic dziw­ne­go, że tam­ten świat mu­siał zgi­nąć.

Fa­cet nie szedł z nimi przy­pad­ko­wo. Wła­ści­wie na­le­ża­ło po­wie­dzieć, że to on ich spro­wo­ko­wał do wyj­ścia na po­wierzch­nię. O tym, że z Gru­be­rem są ludź­mi do wy­na­ję­cia, wie­dział każ­dy, a że aku­rat prze­by­wa­li w po­bli­żu, zo­sta­li zwer­bo­wa­ni do wy­ko­na­nia pew­nej mi­sji. De­li­kat­nej mi­sji. Z po­cząt­ku wy­glą­da­ło to na ru­ty­no­we za­da­nie – prze­spa­ce­ru­ją się do ra­tu­sza w to­wa­rzy­stwie Bau­na, bo tak przed­sta­wił się męż­czy­zna, przej­rzą tam­tej­sze za­so­by i wró­cą. Staw­ka stan­dar­do­wa, pe­łen ma­ga­zy­nek do G36 na gło­wę plus mała pre­mia, o ile wszyst­ko uło­ży się po my­śli po­ke­mo­na.

Pro­po­zy­cja wy­da­wa­ła się uczci­wa. Prze­cież ro­bi­li to nie raz i nie dwa. Do­pie­ro gdy zo­ba­czy­li Bau­na w tym żół­tym ska­fan­drze, na­szły ich wąt­pli­wo­ści.

Do gło­wy tego kmio­ta nie tra­fia­ły ar­gu­men­ty, że jak tyl­ko w czymś po­dob­nym po­ja­wi się na po­wierzch­ni, ich szan­se na prze­ży­cie znacz­nie spad­ną. Naj­waż­niej­sze to nie rzu­cać się w oczy, prze­mknąć chył­kiem, do­trzeć do celu, za­ła­twić spra­wę i wró­cić. W od­po­wie­dzi usły­sze­li, że ten kom­bi­ne­zon da­wał nie­mal stu­pro­cen­to­wą ochro­nę przed pro­mie­nio­wa­niem. Dys­ku­sja zo­sta­ła ucię­ta. Albo ak­cep­tu­ją taki stan rze­czy, albo wy­no­cha. Na Ale­xan­der­platz nie bra­ko­wa­ło stal­ke­rów do wy­na­ję­cia.

Gru­ber wzru­szył ra­mio­na­mi. To Mat­thias był sze­fem. Nerd w ogó­le nie miał nic do po­wie­dze­nia. Chu­dy dwu­na­sto­la­tek no­sił wy­po­sa­że­nie zwia­dow­ców i od­zy­wał się tyl­ko wte­dy, gdy był py­ta­ny.

Ry­zy­ko ry­zy­kiem, ale żo­łą­dek miał swo­je pra­wa. Środ­ków, ja­kie po­sia­da­li, wy­star­czy naj­wy­żej na parę dni. Póź­niej po­zo­sta­nie już tyl­ko wbić zęby w ścia­nę i żreć be­ton. Nikt nad nimi nie bę­dzie się li­to­wał. Masz dwie ręce i dwie nogi – pra­cuj. Dar­mo­zja­dów tu się nie utrzy­my­wa­ło. Osła­wio­ny nie­miec­ki so­cjal skoń­czył się dwie de­ka­dy temu w bły­skach nu­kle­ar­nej woj­ny.

Mat­thias pew­niej chwy­cił rę­ko­jeść au­to­ma­tu i zro­bił pierw­szy krok. Naj­pierw przyj­rzał się cięż­kie­mu oło­wia­ne­mu nie­bu po­nad nimi. Czy­sto. Z tej stro­ny jak na ra­zie nie gro­zi­ło im nie­bez­pie­czeń­stwo.

Te­raz gru­zo­wi­sko, ja­kie roz­cią­ga­ło się przed nimi. Do­strzegł sfo­rę ca­ni­dów, ale te szyb­ko zni­kły z pola wi­dze­nia stal­ke­ra. Pew­nie wy­pa­trzy­ły ła­twiej­szą zdo­bycz. Na pso­po­dob­ne mu­tan­ty na­le­ża­ło szcze­gól­nie uwa­żać. Jed­ne­go czy dwa bez tru­du da­wa­ło się od­strze­lić, ale sfo­ra pięt­na­stu czy dwu­dzie­stu be­stii kie­ro­wa­nych przez in­te­li­gent­ne­go prze­wod­ni­ka to zu­peł­nie inna spra­wa. Osa­cza­ły czło­wie­ka nie wia­do­mo kie­dy, a gdy pierw­sze­mu uda­wa­ło się do­się­gnąć gar­dła ofia­ry, z nie dość prze­zor­ne­go śmiał­ka po­zo­sta­wa­ły prze­tra­wio­ne reszt­ki.

Mat­thias się wzdry­gnął. Gdy czło­wiek za dużo my­śli o osta­tecz­no­ści, to w ja­kiś spo­sób ją do sie­bie przy­wo­łu­je. Le­piej bę­dzie, jak się sku­pi na za­da­niu.

Prze­szli za­le­d­wie parę me­trów, a on już dy­szał jak po cięż­kim bie­gu. Lek­ki za­wrót gło­wy spra­wił, że się za­chwiał. Le­piej, żeby nikt tego nie za­uwa­żył. To wszyst­ko z gło­du. Ostat­ni raz jadł… wczo­raj rano. Od tam­tej pory nic, szkla­na męt­ne­go sa­mo­go­nu się nie li­czy­ła. Prze­cież w ja­kiś spo­sób na­le­ża­ło oszu­kać głód. Co praw­da Gru­ber wy­kom­bi­no­wał tro­chę grzy­bów, ale Mat­thia­so­wi na wi­dok nad­ple­śnia­łych ka­pe­lu­szy zro­bi­ło się mdło. Po­dzię­ko­wał i wspa­nia­ło­myśl­nie zre­zy­gno­wał z po­sił­ku, uśmie­cha­jąc się przy tym sztucz­nie. Po­wie­dział, że nie jest głod­ny.

Gru­ber i Nerd chy­ba nie uwie­rzy­li, ale dys­ku­to­wać z nimi o niu­an­sach eg­zy­sten­cji nie za­mie­rzał. Zje­dli, co było, i po­szli spać.

Do­brze, że na­stęp­ne­go dnia spo­tka­li Bau­na. Jak wró­cą, naje się do syta. Jak wró­cą… oczy­wi­ście.

Przy­śpie­szył kro­ku, wo­dząc lufą au­to­ma­tu po ru­inach na pra­wo od nich. I po­my­śleć, że znaj­do­wa­li się w cen­trum daw­niej naj­po­tęż­niej­sze­go eu­ro­pej­skie­go pań­stwa.

Jak wspa­nia­le mu­siał wy­glą­dać tam­ten świat. Ru­iny da­wa­ły pew­ne wy­obra­że­nie. Na­wet nie pew­ne, a cał­kiem re­ali­stycz­ne. Przez ostat­nich parę lat tro­chę się po nich krę­cił, wciąż nie po­tra­fiąc zro­zu­mieć, dla­cze­go z trzech i pół mi­lio­na miesz­kań­ców do chwi­li obec­nej prze­trwa­ło nie­co po­nad trzy­dzie­ści ty­się­cy. Kwe­stie tech­nicz­ne nie­wie­le tu zna­czy­ły. Me­tro znaj­do­wa­ło się sto­sun­ko­wo płyt­ko. Po­szcze­gól­ne li­nie czę­sto wy­cho­dzi­ły na po­wierzch­nię tam, gdzie ko­ry­ta­rze prze­ci­na­ły licz­ne ka­na­ły i sama Szpre­wa.

Za­wa­le­nie czę­ści tu­ne­li w pierw­szych mie­sią­cach po za­gła­dzie sta­ło się za­da­niem prio­ry­te­to­wym. Resz­ta mo­gła po­cze­kać. Jak żyć w miej­scu, gdzie od­czu­wa­ło się pro­mie­nio­wa­nie, a lu­dzie wciąż pa­da­li jak mu­chy? Tam­ten pierw­szy, bez mała he­ro­icz­ny okres za­pi­sał się w hi­sto­rii me­tra zło­ty­mi zgło­ska­mi. Szko­da, że tak wie­le osób mu­sia­ło wte­dy umrzeć – nie­mal po­ło­wa z tych, któ­rzy pod zie­mią szu­ka­li ra­tun­ku. Póź­niej było już ła­twej, aż w koń­cu po­wsta­ły za­gro­że­nia, o ja­kich wcze­śniej na­wet nie my­śla­no. Ży­cie w na­pro­mie­nio­wa­nych ru­inach wca­le nie zgi­nę­ło. Ono ewo­lu­owa­ło w zu­peł­nie no­wym kie­run­ku. Po­ja­wi­ły się pierw­sze mu­tan­ty, a co za tym idzie, rów­nież ci, któ­rzy byli go­to­wi z nimi wal­czyć – łow­cy i stal­ke­rzy.

Ile­kroć Mat­thias za­sta­na­wiał się nad tym, nie po­tra­fił się na­dzi­wić głu­po­cie spra­wu­ją­cych wów­czas wła­dzę. Naj­chęt­niej jed­ne­go z dru­gim wziął­by za mor­dę, za­pro­wa­dził do epi­cen­trum wy­bu­chu i wsa­dził do leja. Ich po­li­tycz­ne gier­ki, tchórz­li­wość i zwy­kły strach przed wła­sny­mi oby­wa­te­la­mi do­pro­wa­dził do tego, że obec­nie reszt­ka dum­ne­go nie­gdyś na­ro­du we­ge­to­wa­ła, a szan­se na prze­trwa­nie ma­la­ły z każ­dym ro­kiem.

Daw­na wie­ża te­le­wi­zyj­na wzbu­dza­ła w nim mie­sza­ne uczu­cia. Wie­dział, że to był kie­dyś sym­bol mia­sta. Po­tęż­na, be­to­no­wa kon­struk­cja zwień­czo­na srebr­ną kulą z me­ta­lu i szkła, a nad nią igli­ca pną­ca się do sa­me­go nie­ba. Po­dob­no w bez­chmur­ny dzień z góry roz­ta­czał się nie­sa­mo­wi­ty wi­dok. Wszyst­kie dziel­ni­ce Ber­li­na, a na­wet to, co znaj­do­wa­ło się da­lej, jak­by le­ża­ło u stóp.

Obec­nie po bu­dow­li po­zo­sta­ło wspo­mnie­nie. Jej ki­kut stra­szył każ­de­go, kto krą­żył w po­bli­żu. Mat­thias nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie siły, któ­ra do­ko­na­ła aktu znisz­cze­nia. Raz na­wet sły­szał wer­sję, że to sa­mo­lot pod­cho­dzą­cy do lą­do­wa­nia na Te­gel roz­trza­skał się o ten nie­gdyś naj­wyż­szy punkt Ber­li­na. Je­że­li tak było w isto­cie, gdzie po­dzia­ły się jego szcząt­ki i kie­dy wy­pa­dek miał miej­sce, bo na pew­no nie po dniu za­gła­dy? Wte­dy na nie­bie nie po­ja­wia­ły się ma­szy­ny pi­lo­to­wa­ne przez czło­wie­ka. Szyb­ciej uwie­rzył­by w to, że znisz­cze­nia do­ko­na­ła fala ude­rze­nio­wa, jaka po­wsta­ła po wy­bu­chu nu­kle­ar­nym.

– Patrz pod nogi.

Zdu­szo­ny szept Gru­be­ra spra­wił, że się za­trzy­mał. O mało nie wpadł do stu­dzien­ki ka­na­li­za­cyj­nej, któ­rej czar­ny otwór wlo­to­wy znaj­do­wał się pół me­tra da­lej.

– Dzię­ki – burk­nął zły na sie­bie. Jak na ko­goś z do­świad­cze­niem za­cho­wy­wał się wy­jąt­ko­wo nie­roz­sąd­nie. Taki szcze­gół jak dziu­ra w be­to­nie nie po­wi­nien ujść jego uwa­dze.

– Pa­no­wie, chodź­my już. – Baun wy­da­wał się moc­no za­nie­po­ko­jo­ny.

– Spo­koj­nie. – Gru­ber po­ło­żył po­ke­mo­no­wi rękę na ra­mie­niu. – Pro­szę tyl­ko ro­bić to, co po­wie­my, a nic się ni­ko­mu nie sta­nie.

Przez gło­wę Mat­thia­sa prze­mknę­ła myśl, że to były me­cha­nik, a nie on, po­wi­nien być sze­fem spół­ki. W cią­gu ostat­nich paru ty­go­dni Gru­ber stał się zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem. Daw­ny żoł­nierz bru­nat­nych prze­isto­czył się w pew­ne­go sie­bie przed­się­bior­cę. Jesz­cze pil­no­wał Mat­thia­sa, ale bli­ski wy­da­wał się dzień, gdy to jego zda­nie za­de­cy­du­je o tym, jaką dro­gę wy­bio­rą. I czy w ogó­le wy­bio­rą. Być może Gru­ber zde­cy­du­je się na ra­dy­kal­ne roz­wią­za­nie i swo­je spra­wy weź­mie w swo­je ręce. Z czym wów­czas zo­sta­nie on? Zda­je się, że z ni­czym. Tak oto po­ja­wił się ko­lej­ny pro­blem, któ­ry cze­kał na roz­wią­za­nie.

Bez­po­śred­nie przej­ście obok roz­pa­dli­ny wy­da­wa­ło się mało roz­sąd­ne. Le­piej, je­śli za­to­czą małe kó­łecz­ko. Parę me­trów wy­star­czy. Jak to się mó­wi­ło – przy­pad­ki cho­dzą po lu­dziach, a złe­go nie na­le­ża­ło ku­sić.

Tak po praw­dzie to nie dziu­ra nie­po­ko­iła stal­ke­ra, a ru­iny po le­wej. Cho­le­ra wie, co się mo­gło w nich kryć. Małą sfo­rę wy­strze­la­ją, ale je­że­li bę­dzie to coś więk­sze­go, mogą nie dać rady. Miał wra­że­nie, że jesz­cze parę mie­się­cy temu cho­dze­nie po uli­cach i ale­jach było o wie­le bez­piecz­niej­sze.

Wła­ści­wie to już zna­lazł się po dru­giej stro­nie stud­ni i za­czął od niej od­da­lać, gdy im­puls ka­zał mu od­wró­cić się i przyj­rzeć zie­ją­ce­mu czer­nią otwo­ro­wi.

Gru­ber się nie po­my­lił. Tu na każ­dym od­cin­ku na­le­ża­ło mieć oczy do­oko­ła gło­wy. To w koń­cu stre­fa. Stre­fa Ber­lin, a nie ja­kieś miłe i spo­koj­ne miej­sce. Zresz­tą mi­łych i spo­koj­nych miejsc na tej pla­ne­cie już nie było.

Bru­nat­no-sza­ra wi­ją­ca się wit­ka, któ­ra po­ja­wi­ła się w sa­mym środ­ku stu­dzien­ki, spra­wi­ła, że Mat­thia­so­wi zro­bi­ło się nie­do­brze. Gru­ber rów­nież ją do­strzegł, przy­sta­nął na se­kun­dę, a po­tem ru­szył truch­tem, po­py­cha­jąc przed sobą Bau­na. Mat­thias za­czął iść ty­łem, nie od­wra­ca­jąc spoj­rze­nia. Sko­ja­rze­nie z kra­ke­nem na­su­wa­ło się samo. Nie tak daw­no mie­li do czy­nie­nia z hor­dą tych krwio­żer­czych be­stii. Le­d­wie uszli cało z po­gro­mu, jaki przy­go­to­wa­li miesz­kań­com me­tra dar­wi­ni­ści.

Stwo­ry roz­peł­zły się po tu­ne­lach w po­bli­żu Tier­gar­ten. Wy­bi­cie ich kosz­to­wa­ło spo­ro za­cho­du, śmierć po­nio­sło wów­czas wie­lu po­rząd­nych lu­dzi. Je­że­li obec­nie mia­ło się to po­wtó­rzyć, nie wy­obra­żał so­bie tego.

Mac­ka tym­cza­sem pię­ła się co­raz wy­żej. Wy­glą­da­ła jak pęd fa­so­li. Gru­ba na cen­ty­metr, naj­wy­żej pół­to­ra, jej koń­ców­ka znaj­do­wa­ła się po­nad gło­wą Mat­thia­sa.

To na pew­no nie kra­ken. Od­nó­ża po­two­ra były grub­sze, za­koń­czo­ne ostrym pa­zu­rem, a tu­taj to…

W ma­sce na twa­rzy, z moc­no zma­to­wia­łym oku­la­rem nie do­strze­gał zbyt wie­lu szcze­gó­łów. Może to fak­tycz­nie ja­kaś ro­śli­na? Mało to ich wy­bu­ja­ło się na pro­mie­nio­twór­czej gle­bie?

Prze­wie­sił au­to­mat przez ra­mię i wy­cią­gnął dłu­gą i ostrą ma­cze­tę.

– Co ty chcesz zro­bić? – Zdu­szo­ny szept Han­sa nie po­wstrzy­mał Mat­thia­sa od po­dej­ścia w stro­nę nie­co­dzien­ne­go zja­wi­ska. – Ży­cie ci zbrzy­dło?

– Nie chcesz wie­dzieć, co to ta­kie­go?

– Nie.

Uśmiech­nął się pod ma­ską. Gru­ber mógł wy­ga­dy­wać naj­róż­niej­sze bred­nie, ale nie od­stą­pił­by go na krok.

Wit­ka, któ­ra wcze­śniej wiła się w hip­no­tycz­nym plą­sie, te­raz się uspo­ko­iła. Nie wy­da­wa­ła się groź­na, choć wra­że­nie mo­gło my­lić.

– Co o tym są­dzisz? – za­py­tał me­cha­ni­ka.

– Nic.

– Pa­no­wie, pry­skaj­my stąd – nie­spo­dzie­wa­nie oży­wił się Baun, któ­ry wcze­śniej scho­wał się za ple­ca­mi Gru­be­ra.

Ani me­cha­nik, ani tym bar­dziej Mat­thias nie pod­ję­li te­ma­tu. Je­że­li to ja­kiś nowy mu­tant, na­le­ża­ło to spraw­dzić za­wcza­su. Być może nie­bez­pie­czeń­stwo uda się zli­kwi­do­wać w sta­dium, w ja­kim nie sta­no­wi­ło śmier­tel­ne­go za­gro­że­nia dla lu­dzi.

Eee, to chy­ba nic ta­kie­go. Mat­thias zro­bił ko­lej­ny krok już śmie­lej. Jesz­cze ka­wa­łek i wi­ją­ce się pa­skudz­two znaj­dzie się w za­się­gu ostrza ma­cze­ty, a wte­dy wy­star­czy je­den ruch i po­śle wit­kę do dia­bła.

Ob­li­zał spierzch­nię­te war­gi i głę­biej ode­tchnął. Do­brze, że przed wyj­ściem wy­mie­nił filtr w ma­sce prze­ciw­ga­zo­wej. Przy­naj­mniej nie mu­sie­li za­pier­ni­czać bie­giem. W koń­cu czer­wo­ny ra­tusz nie znaj­do­wał się szcze­gól­nie da­le­ko. Baun tam po­szpe­ra, co po­trwa naj­wy­żej pół go­dzi­ny, i za­raz po­tem wró­cą. Po­byt na po­wierzch­ni zaj­mie go­dzi­nę. Naj­waż­niej­sze to nie pa­ni­ko­wać.

Na Mat­thia­sa spły­nę­ło uspo­ko­je­nie. Nie z ta­ki­mi za­gro­że­nia­mi da­wa­li so­bie radę, on i Gru­ber. Co zna­czy­ła jed­na mi­kra mac­ka dla dwóch sta­rych wy­ja­da­czy?

Opu­ścił dłoń z ma­cze­tą i śmia­ło pod­szedł do kra­wę­dzi otwo­ru. Był tak zmę­czo­ny, że naj­chęt­niej opu­ścił­by nogi, sia­da­jąc na sa­mym skra­ju dziu­ry. Po co się tak szar­pać? Czy nie le­piej po­szu­kać ja­kie­goś mniej stre­su­ją­ce­go za­ję­cia?

Wła­ści­wie to mogą uru­cho­mić mały warsz­tat. Gru­ber znał się na me­cha­ni­ce jak mało kto. Wy­szko­li Ner­da, a i on się cze­goś przy nich na­uczy. Znaj­dą od­po­wied­nie na­rzę­dzia. Już nie będą nimi han­dlo­wać, tyl­ko za­trzy­ma­ją je dla sie­bie. Przy oka­zji od­wie­dzą któ­rąś z nie­za­leż­nych sta­cji i do­ga­da­ją się z na­czel­ni­kiem. Dla osób z kon­kret­nym fa­chem za­wsze znaj­dzie się miej­sce. Mało praw­do­po­dob­ne, by ktoś ich prze­go­nił. A że obcy? I co z tego? Wcze­śniej czy póź­niej po­now­nie na­tknie się na Ja­smin.

Sil­ne pchnię­cie w ra­mię wy­trą­ci­ło Mat­thia­sa z rów­no­wa­gi.

– Co jest? – Ock­nię­cie oka­za­ło się bo­le­sne. Nogi stal­ke­ra zo­sta­ły spę­ta­ne przez co naj­mniej kil­ka­na­ście cie­niut­kich ma­cek opla­ta­ją­cych koń­czy­ny zwia­dow­cy aż po ko­la­na. Gdy­by nie Baun, któ­ry jako je­dy­ny za­cho­wał ostroż­ność, przy­go­da mo­gła się za­koń­czyć tra­gicz­nie.

Spró­bo­wał się cof­nąć, lecz nie, skrę­po­wa­ne nogi spra­wi­ły, że po­le­ciał na ple­cy. Przej­ście od zu­peł­ne­go spo­ko­ju do sta­nu bli­skie­go pa­ni­ce trwa­ło uła­mek se­kun­dy. Ad­re­na­li­na za­czę­ła krą­żyć w ży­łach Mat­thia­sa.

– Hans, po­móż mi! – wrza­snął na całe gar­dło. Ręka z ma­cze­tą za­to­czy­ła dłu­gi łuk, ude­rza­jąc obok sto­py. Prze­ciął jed­no pną­cze, ale po­zo­sta­łe za­czę­ły się za­ci­skać, nie po­zwa­la­jąc uciec zdo­by­czy. W od­ru­chu de­spe­ra­cji chwy­cił za nogę Bau­na. Nie chciał dać się wcią­gnąć do środ­ka stu­dzien­ki.

– Hans, do ja­snej cho­le­ry, ock­nij się wresz­cie!

Me­cha­nik, któ­ry do tej pory stał sztyw­no, po­dzi­wia­jąc wi­do­ki, za­chwiał się i zła­pał za gło­wę.

– Kop­nij tego dur­nia!

– Co? – Baun wier­cił się, pró­bu­jąc się oswo­bo­dzić z uchwy­tu stal­ke­ra.

– Kop­nij! – wy­char­czał Mat­thias przez za­ci­śnię­te gar­dło. – Niech za­cznie dzia­łać.

Pchnię­cie było nie­zdar­ne, nie­mniej wy­star­czy­ło.

– Mat­thi…

– Za­raz mnie wcią­gnie… – W ru­chach zwia­dow­cy wię­cej było de­spe­ra­cji niż pla­no­wa­ne­go dzia­ła­nia.

Siekł ostrzem na oślep, od­ci­na­jąc ko­lej­ne mac­ki, co i tak na nie­wie­le się zda­wa­ło, bo wciąż czuł, jak szo­ru­je tył­kiem i ple­ca­mi po reszt­kach gru­zu.

– Po­śpiesz się!

– Ro­bię, co mogę! – Gru­ber z wła­ści­wą so­bie non­sza­lan­cją od­bez­pie­czył ka­ra­bi­nek i pod­szedł w stro­nę dziu­ry w zie­mi.

– O, kur­wa!

– Ja­kie…

Dal­sze sło­wa za­głu­szy­ła krót­ka se­ria, po­tem ko­lej­na, a na­stęp­nie to już pa­lec strzel­ca sam za­ci­snął się na spu­ście.

Ka­no­na­da nie spra­wi­ła, że uścisk stał się lżej­szy. Wręcz prze­ciw­nie, był jesz­cze moc­niej­szy. Mat­thias nad­ludz­kim wy­sił­kiem ob­ró­cił się na brzuch, wbi­ja­jąc pal­ce w spę­ka­ny be­ton. No­sił wilk razy kil­ka…

– Baun, po­daj mi rękę!

– Ale…

– Nie ga­daj, tyl­ko da­waj. No już! – Od otwo­ru dzie­li­ło go naj­wy­żej pół me­tra. Wspól­ny wy­si­łek już na nie­wie­le się zda. Wit­ki na­prę­żo­ne jak stru­ny nie chcia­ły pu­ścić Mat­thia­sa. Nie po­ma­ga­ło ich cię­cie. Od na­prę­żo­nych ma­cek ostrze od­bi­ja­ło się, co wpra­wi­ło zwia­dow­cę w jesz­cze więk­szą pa­ni­kę.

Gru­ber nie prze­sta­wał strze­lać, aż w koń­cu igli­ca ude­rzy­ła w pu­stą ko­mo­rę na­bo­jo­wą.

– Zrób coś! – My­śli stal­ke­ra ga­lo­po­wa­ły sza­leń­czo. Może oprze się sto­pa­mi o prze­ciw­ną stro­nę stu­dzien­ki i w ten spo­sób za­bez­pie­czy przed wcią­gnię­ciem do wnę­trza? A co się sta­nie, gdy peł­na zę­bów pasz­cza chwy­ci i roz­szar­pie mu łyd­ki? Na coś mu­siał się zde­cy­do­wać.

– Gru… – Znaj­do­wał się na sa­mym skra­ju. Mimo wy­sił­ków i jego, i Bau­na za­pie­ra­nie się nie­wie­le po­mo­gło. Niech to szlag… Ła­twa mi­sja, kur… Zaj­rzał do środ­ka i prze­stra­szył się jesz­cze bar­dziej.

Stwór, o ile był to rze­czy­wi­ście mu­tant, a nie ja­kaś mię­so­żer­na ro­śli­na, roz­dzia­wił pasz­czę. To na­wet nie była pasz­cza, tyl­ko sze­reg kłów zwró­co­nych do wnę­trza. Nikt bę­dą­cy w ich za­się­gu nie wy­do­sta­nie się na ze­wnątrz. Jak­by tego było mało, wy­ra­sta­ją­ce z bo­ków od­ro­sty mi­go­ta­ły na bia­ło i se­le­dy­no­wo. To ko­niec, to na pew­no ko­niec. Jak wpad­nie, zo­sta­nie zmiaż­dżo­ny, a na­stęp­nie prze­tra­wio­ny. Nic z nie­go nie zo­sta­nie.

– Uwa­ga!

Gru­ber, nie spie­sząc się zbyt­nio, wy­jął za­wlecz­kę z gra­na­tu, któ­ry miał przy­twier­dzo­ny do sze­lek tak­tycz­nych, i ci­snął wal­co­wa­tą i ople­cio­ną po­na­ci­na­nym dru­tem sko­ru­pę do stu­dzien­ki. Gra­nat wpadł ide­al­nie w punkt, zni­ka­jąc w trze­wiach po­two­ra. Ucisk, jaki czuł Mat­thias, jed­nak nie ze­lżał.

– Raz!

Gru­ber chwy­cił za dru­gą dłoń Mat­thia­sa i wspól­nie z Bau­nem za­czę­li cią­gnąć prze­stra­szo­ne­go stal­ke­ra.

– Dwa!

Oby tyl­ko wy­buch nie urwał mu nogi.

– Trzy!

Siła de­to­na­cji spra­wi­ła, że ka­wał or­ga­nicz­nej ma­te­rii zo­stał wy­rzu­co­ny w po­wie­trze. Pęta krę­pu­ją­ce zwia­dow­cę pu­ści­ły. Wszy­scy trzej po­to­czy­li się po zie­mi, obi­ja­jąc się o sie­bie. Dłu­gi na metr, pło­ną­cy ka­wał mac­ki spadł obok Mat­thia­sa. Ten wzdry­gnął się i ze­rwał na rów­ne nogi. Z otwo­ru wy­do­by­wał się siny dym. Stal­ke­ro­wi dzwo­ni­ło w uszach.

– Ja pier­do­lę. – Po­mógł wstać Bau­no­wi, któ­ry nie­przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich atrak­cji wy­da­wał się kom­plet­nie oszo­ło­mio­ny. – Co to było?

– Moja kon­struk­cja – od­parł z dumą me­cha­nik. – Ory­gi­nal­ny pa­tent.

– Masz ta­kich wię­cej?

– Jesz­cze je­den. – Przy pa­sie, osło­nię­ty par­cia­ną tor­bą, tkwił ko­lej­ny wa­lec. – Nie­złe, co?

– Masz ra­cję. Baun, ży­jesz?

– Jest OK.

– Te­raz bie­giem.

Ru­szy­li truch­tem, ma­jąc jed­ne­go z za­rząd­ców Związ­ku Han­dlo­we­go po­mię­dzy sobą. Tyl­ko by­stro­ści Gru­be­ra za­wdzię­czał ży­cie. To par­szy­we „coś” w ja­kiś spo­sób od­dzia­ły­wa­ło na psy­chi­kę. Nie miał po­ję­cia jak, ale tak się wła­śnie dzia­ło. Nie­ostroż­ny prze­cho­dzień do­sta­wał się w pole dzia­ła­nia po­two­ra i w kon­se­kwen­cji pa­dał jego ofia­rą. Na­tu­ra ob­da­rzy­ła dzi­wa­dło cał­kiem zręcz­nym me­cha­ni­zmem po­zwa­la­ją­cym po­lo­wać i od­stra­szać wro­gów. Nie trze­ba się było ru­szać z miej­sca. Wy­star­czy­ło po­cze­kać, aż ofia­ra po­ja­wi się w za­się­gu.

Swo­ją dro­gą za­cho­wał się jak idio­ta. Po­wi­nien być bar­dziej ostroż­ny. Prze­żył cu­dem. Gdy­by nie Baun i Gru­ber, kto wie, co się mo­gło stać.

Na wspo­mnie­nie otwo­ru peł­ne­go kłów Mat­thia­sa wciąż ogar­nia­ło prze­ra­że­nie. Głu­pek z nie­go i tyle.

Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach zwol­ni­li. Bie­ga­nie wśród la­bi­ryn­tu peł­ne­go nie­bez­pie­czeństw nie wy­da­wa­ło się roz­sąd­ne, zresz­tą i tak Baun za­czął od­sta­wać, nie na­dą­ża­jąc za stal­ke­ra­mi. Już wyj­ście na po­wierzch­nie mu­sia­ło być dla nie­go szo­kiem, a co tu do­pie­ro mó­wić o na­po­tka­nym zja­wi­sku, któ­re o mało nie za­koń­czy­ło się śmier­tel­nym zej­ściem Mat­thia­sa. Jed­na spra­wa sły­szeć o mu­tan­tach, zu­peł­nie inna – wi­dzieć je na wła­sne oczy.

W prze­ci­wień­stwie do wie­lu obiek­tów znaj­du­ją­cych się w po­bli­żu gmach czer­wo­ne­go ra­tu­sza wy­da­wał się w mia­rę kom­plet­ny, oczy­wi­ście na tyle, na ile bu­dow­la po­rzu­co­na dwie de­ka­dy wcze­śniej mo­gła taka być.

Mat­thias nie do­strzegł ani jed­ne­go okna z szy­ba­mi. Wszyst­kie po­wy­bi­ja­ne, dach wgnie­cio­ny, ale fa­sa­da w ca­ło­ści. Drzwi wio­dą­ce do środ­ka otwar­te na oścież. Nic, tyl­ko wcho­dzić. Kto pierw­szy?

Baun ru­szył przo­dem, lecz zro­bił je­dy­nie kil­ka kro­ków i przy­sta­nął, od­wra­ca­jąc się do zwia­dow­ców. Pła­cił, a sko­ro tak, to wy­ma­gał. Na­ra­ża­li się dla nie­go inni.

Mat­thias uspo­ko­ił od­dech i wy­mi­ja­jąc Bau­na, pierw­szy zna­lazł się przy wej­ściu. Nogą ostroż­nie od­su­nął wa­la­ją­ce się wszę­dzie szkło i z wy­ce­lo­wa­nym przed sie­bie au­to­ma­tem wkro­czył do wnę­trza. Wła­ści­wie to mógł się spo­dzie­wać wszyst­kie­go – od sta­da wy­głod­nia­łych mu­tan­tów po rój wiel­kich jak kciuk do­ro­słe­go męż­czy­zny mu­cho-klesz­czy. Pa­skudz­twa przy­wie­ra­ły do kom­bi­ne­zo­nu i roz­pusz­cza­ły gumę żrą­cą sub­stan­cją, czymś w ro­dza­ju kwa­su, a na­stęp­nie prze­ni­ka­ły da­lej, w cia­ło. Jed­no czy dru­gie ścier­wo, do­strze­żo­ne w porę, da­wa­ło się za­tłuc, ale rój już nie. Zwal­cza­ło się go za po­mo­cą mio­ta­cza ognia, o ile taki znaj­do­wał się na wy­po­sa­że­niu od­dzia­łów pil­nu­ją­cych sta­cji, lub wy­naj­mo­wa­no de­spe­ra­tów spe­cja­li­zu­ją­cych się w eks­ter­mi­na­cji wszel­kich za­gro­żeń. Ry­nek wy­mu­szał po­pyt na tego typu usłu­gi.

Jak na ra­zie Mat­thias nie do­strzegł ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. Miej­sce ja­kich wie­le – biu­ra, ko­ry­ta­rze, scho­dy na ko­lej­ne pię­tra. Cze­go Baun mógł tu szu­kać, prze­cież nie dru­ków, kwi­tów czy za­le­głych ze­znań po­dat­ko­wych? Kom­pu­te­ra nie od­pa­li. Brak za­si­la­nia. Twar­de­go dys­ku nie wy­mon­tu­je, bo co zro­bić z ta­kim fan­tem? Na dole nie przy­da się do ni­cze­go.

Mat­thias przy­sta­nął w holu, przy­glą­da­jąc się oto­cze­niu. Baun, mru­cząc pod no­sem, pod­szedł bli­żej. Wo­dził przy tym gło­wą na pra­wo i lewo. W koń­cu po­drep­tał scho­da­mi w dół w czar­ną cze­luść piw­ni­cy.

– Wi­dzisz go, jaki szyb­ki? – mruk­nął Gru­ber, ru­sza­jąc w ślad za mo­co­daw­cą.

Po chwi­li mrok zo­stał roz­ja­śnio­ny bla­skiem ręcz­ne­go re­flek­to­ra. Dro­gę prze­gra­dza­ła ma­syw­na, za­rdze­wia­ła kra­ta. Baun pod­szedł do niej, chwy­cił ją w dło­nie i spró­bo­wał za­trząść. Sta­lo­we prę­ty oczy­wi­ście ani drgnę­ły. Kop­niak przy­niósł po­dob­ny efekt. No pięk­nie, po to za­su­wa­li taki ka­wał dro­gi, aby się prze­ko­nać, że dal­sze przej­ście jest nie­moż­li­we?

Baun się od­wró­cił. Nie wy­da­wał się zmar­twio­ny. Zdjął prze­wie­szo­ną przez ra­mię tor­bę i rzu­cił w stro­nę Gru­be­ra. Ten zła­pał ją w lo­cie. Od razu też zaj­rzał do wnę­trza. Parę żół­ta­wych ko­stek, kłąb dru­tu, nie­wiel­ka ba­te­ria, de­to­na­to­ry. Ten fa­cet jed­nak przy­go­to­wał się do wy­pra­wy.

– Pa­no­wie, do ro­bo­ty, czas ucie­ka.

Kur­czę, ale się im tra­fił za­wod­nik. Wcze­śniej mu­siał sły­szeć o tym miej­scu i moż­li­wych prze­szko­dach. Wie­dział co i jak. Su­kin­syn.

Gru­ber tyl­ko po­ki­wał gło­wą. To on był tu od czar­nej ro­bo­ty. Wy­sa­dze­nie tej kra­ty to dla nie­go pest­ka.

Mat­thias przy­świe­cił. In­sta­la­cja ła­dun­ków szła me­cha­ni­ko­wi wy­jąt­ko­wo spraw­nie. Nie mu­sie­li nisz­czyć wszyst­kie­go, wy­star­czy, je­śli się im uda wy­ko­nać przej­ście, wy­wa­la­jąc znaj­du­ją­ce się w sa­mym środ­ku kon­struk­cji drzwi wy­ko­na­ne z prę­tów. Po jed­nej ko­st­ce na za­wia­sy i dwie w zam­ku. Po­win­no wy­star­czyć. Te­raz za­pal­ni­ki i drut. Tu już żar­tów nie było. Gru­ber po­wo­li roz­wi­jał izo­lo­wa­ny na nie­bie­sko i czer­wo­no drut w stro­nę scho­dów. Star­czy­ło go na tyle, aby skryć się za za­ło­mem ko­ry­ta­rza.

Na ko­niec ba­te­ria. Im­puls po­bie­gnie do za­pal­ni­ków i bum. Tak mó­wi­ła teo­ria. Prak­ty­ka zresz­tą też.

Baun wszedł tro­chę wy­żej. Roz­sąd­ny z nie­go czło­wiek. Jak huk­nie, nie­przy­go­to­wa­ne­go de­li­kwen­ta może wy­rwać z bu­tów.

– Za­czy­na­my. – Mat­thias dał znak, przy­wie­ra­jąc ple­ca­mi do ścia­ny.

Gru­ber wo­kół elek­tro­dy oplótł naj­pierw jed­ną koń­ców­kę ka­bla, a po­tem dru­gą. Wal­nę­ło rów­no. Wy­da­wa­ło się, że gmach za­trząsł się w po­sa­dach. Rów­no­cze­śnie z dołu ude­rzy­ła masa ku­rzu i pyłu. Je­że­li gdzieś w po­bli­żu znaj­do­wa­ła się szy­ba w jed­nym ka­wał­ku, wła­śnie mu­sia­ła wy­le­cieć z fu­try­ny.

Mat­thias spraw­dził, czy ni­ko­mu nic się nie sta­ło. Gru­ber był cały. Baun też. Do­bra, po­cze­ka­ją parę mi­nut, aż opad­nie uno­szą­ca się w po­wie­trzu za­wie­si­na.

Na­brał wiel­kiej ocho­ty na pa­pie­ro­sa, ta­kie­go zwy­kłe­go, z wy­su­szo­nych li­ści i z nie­wiel­kim do­dat­kiem ziel­ska. Na głod­ne­go je­den sztach da­wał nie­złe­go kopa. Przy­naj­mniej na parę mi­nut moż­na było oszu­kać głód. Do­bry drag kosz­to­wał spo­ro – trzy, a cza­sem i czte­ry albo pięć na­bo­jów do Ge­wehr G36, daw­ne­go stan­dar­do­we­go uzbro­je­nia żoł­nie­rza Bun­de­sweh­ry. Ale też trzy­mał od­po­wied­nio dłu­go. Zda­rza­ło się, że po­tra­fił spo­nie­wie­rać czło­wie­ka na cały dzień. Naj­lep­szy to­war ho­do­wa­no na Bre­iten­bach­platz i Rüde­she­imer Platz. Urzę­do­wa­li tam praw­dzi­wi spe­cja­li­ści. Wie­lu zresz­tą nie­dłu­go. Sta­ra za­sa­da, aby nie brać wła­sne­go wy­ro­bu, prze­sta­ła obo­wią­zy­wać. Nie­wie­lu było ta­kich, któ­rzy non stop za­cho­wy­wa­li peł­ną świa­do­mość. Gdy rze­czy­wi­stość oka­zy­wa­ła się nie do wy­trzy­ma­nia, na­le­ża­ło się znie­czu­lić, naj­le­piej szyb­ko i kon­kret­nie. Żad­ne tam pół­środ­ki. Od razu i na mak­sa.

Gru­ber, któ­ry po­wo­li zwi­jał reszt­ki ka­bli, spra­wiał wra­że­nie po­grą­żo­ne­go w ci­chej me­lan­cho­lii.

– Nie śpij, bra­chu.

– Nie śpię.

Wy­da­wa­ło się, że Gru­ber ziew­nął, ale pod ma­ską nie było tego wi­dać wy­raź­nie.

– Cze­go Baun może tam szu­kać?

– Bo ja wiem… Ura­to­wał ci ty­łek.

– O tak. – Przez ple­cy Mat­thia­sa prze­biegł dreszcz. – Pierw­szy raz wi­dzia­łem coś po­dob­ne­go. Nie mam po­ję­cia, czy pró­bo­wa­ła nas usi­dlić ro­śli­na czy nowy mu­tant.

– Hy­bry­da.

– Co?

– Pa­mię­tasz dia­bel­skie ziel­sko? – nie­spo­dzie­wa­nie za­py­tał Gru­ber.

– Nie po­tra­fię o tym gów­nie za­po­mnieć do dzi­siaj.

– Dzia­ła­ło po­dob­nie.

– Chcesz po­wie­dzieć…

– Słu­chaj, Mat­thi, ja tam nic nie wiem – ob­ru­szył się me­cha­nik. – Wy­cią­gam tyl­ko wnio­ski. Jor­ge wlazł w to świń­stwo a… skoń­czył, jak skoń­czył.

– I nas cze­ka to samo?

– Mat­thi, pro­szę cię. Co ja, dziec­ko je­stem i nie wiem, co się wo­kół wy­pra­wia? Lu­dzie zni­ka­ją. Dziś to samo mo­gło spo­tkać nas.

– Nie bar­dzo poj­mu­ję. Chcesz się za­szyć w ja­kimś ustron­nym ko­ry­ta­rzu i po­cze­kać na ko­niec?

– Gdy­by było tak, jak mó­wisz, po po­wierzch­ni cho­dził­byś tyl­ko z Ner­dem.

– Nie chcia­łem cię ura­zić – po­jed­naw­czo po­wie­dział Mat­thias.

– Wiem, że nie chcia­łeś. Pa­mię­tam, że rów­nież to­bie za­wdzię­czam moje nowe ży­cie.

– Nie mu­sisz mi o tym przy­po­mi­nać.

– Ale chcę.

– Prze­stań, bo się roz­pła­czę. – Mat­thias osten­ta­cyj­nie po­cią­gnął no­sem. – Na sta­rość zro­bi­łem się sen­ty­men­tal­ny.

Choć czę­sto so­bie do­gry­za­li, łą­czy­ła ich sil­na więź. O pew­nych spra­wach się nie za­po­mi­na. Wła­ści­wie to moż­na było po­wie­dzieć, że we dwóch ura­to­wa­li me­tro przed osta­tecz­ną ka­ta­stro­fą i nie po­pa­dli przy tym w sza­leń­stwo. Co praw­da była wte­dy z nimi Ja­smin, więc nie we dwóch, a we tro­je… Tak, Ja­smin, na jej wspo­mnie­nie Mat­thia­sa ogar­nę­ło znie­chę­ce­nie. Wy­da­wa­ło się… Wła­ści­wie to jemu się wy­da­wa­ło… Dziew­czy­nie już nie­ko­niecz­nie. Po paru ty­go­dniach po­sta­no­wi­ła po­dą­żyć wła­sną dro­gą.

Pił przez trzy ty­go­dnie z rzę­du. Do pew­ne­go mo­men­tu Gru­ber nie od­stę­po­wał go ani na krok, lecz w koń­cu i on od­padł. Mat­thias z nie­szczę­ściem po­zo­stał sam. Po­dob­no nic nie trwa wiecz­nie. Tak było i z nim. Jego zwy­cię­stwo i po­raż­ka rów­nież mia­ły swój kres, a poza tym prze­cież trze­ba było jeść, aby żyć, a żar­cia bez pie­nię­dzy, tak na pięk­ne oczy nie roz­da­wa­li.

– Dość tych po­ga­du­szek. – Baun zbiegł po scho­dach i po­dą­żył w stro­nę kra­ty.

Mat­thias jesz­cze by tu tro­chę po­sie­dział, ale trud­no. Prze­cież nie wy­bra­li się na pik­nik.

Gru­ber jak zwy­kle oka­zał się nie­za­wod­ny. Pre­cy­zyj­nie od­strze­lo­ne za­wia­sy i za­mek umoż­li­wia­ły prze­do­sta­nie się w głąb ko­ry­ta­rza. Resz­ta po­zo­sta­ła na swo­im miej­scu. Uno­szą­cy się w po­wie­trzu pył po­wo­li opa­dał na zie­mię. Im zresz­tą i tak to w ni­czym nie prze­szka­dza­ło. Może nie da­wa­ło się do­strzec wszyst­kich szcze­gó­łów, ale od­dy­cha­li swo­bod­nie.

Baun wy­cią­gnął pi­sto­let z ka­bu­ry, sta­re­go, so­lid­ne­go Wal­the­ra P38, oksy­do­wa­ne­go na czar­no, i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ru­szył przo­dem. Nie przy­sta­nął ani przed pierw­szym, ani przed dru­gim bocz­nym od­ga­łę­zie­niem, szedł na pew­nia­ka, aż w koń­cu do­tarł do so­lid­nych drew­nia­nych drzwi opa­trzo­nych nu­me­rem 62. Cie­ka­we, jak chciał je sfor­so­wać, bo daw­ny za­rząd­ca oczy­wi­ście za­mknął je na czte­ry spu­sty. Tro­ty­lu już chy­ba nie mie­li. Za­pas w po­sia­da­niu Bau­na zo­stał zu­ży­ty na wy­wa­le­nie kra­ty. Je­że­li ten gość ze Związ­ku Han­dlo­we­go nie dys­po­no­wał cu­dow­nym spo­so­bem na po­ra­dze­nie so­bie z pro­ble­mem, to ich do­tych­cza­so­wy trud był po­zba­wio­ny sen­su.

I tu Baun za­sko­czył Mat­thia­sa po raz ko­lej­ny. Może i ubrał się jak idio­ta w ten gów­nia­ny żół­ty ska­fan­der, ale przy­naj­mniej wie­dział, co im się przy­da. Tym ra­zem był to wy­trych, a wła­ści­wie ze­staw wy­try­chów. Od­po­wied­ni z nich na­le­ża­ło do­pa­so­wać do zam­ka, tro­chę po­gme­rać… Baun po­chy­lił się, ma­ni­pu­lu­jąc kom­ple­tem dru­tów. Pierw­szy nie, dru­gi nie, trze­ci… też do dupy.

Mat­thias po­cią­gnął no­sem. Ocze­ki­wa­nie się dłu­ży­ło. Tkwie­nie w ciem­nym ko­ry­ta­rzu czer­wo­ne­go ra­tu­sza to nie był szczyt ma­rzeń. Baun nie wy­da­wał się spraw­nym wła­my­wa­czem. Tak dłu­bać moż­na było do sa­me­go rana, a jego już za­czy­na­ły bo­leć nogi. Tam, gdzie za­ci­snę­ły się mac­ki, po­ro­bi­ły się si­nia­ki. Przy tych wszyst­kich wy­gi­ba­sach do­dat­ko­wo nad­wy­rę­żył lewą kost­kę, co nie było bez zna­cze­nia. Przez parę na­stęp­nych dni bę­dzie ku­lał, do­pó­ki rwa­nie samo nie przej­dzie. A te­raz na do­da­tek tkwi­li jak pa­ca­ny w mrocz­nym tu­ne­lu i przy­glą­da­li się wy­pię­te­mu tył­ko­wi Bau­na.

Szlag by to…

Po­ke­mon w koń­cu się wy­pro­sto­wał i pod­parł ręką w krzy­żu. Stę­kał przy tym i zło­rze­czył. Wresz­cie się­gnął do sa­kwy i za­czął w niej grze­bać.

– Po­świeć tu­taj.

Gru­ber po­słusz­nie prze­niósł snop świa­tła z ko­ry­ta­rza w kie­run­ku tor­by.

– Do­bra.

Mat­thias do­strzegł spo­ry pęk klu­czy. Baun od­rzu­cił kil­ka pierw­szych, wy­brał je­den i przy­mie­rzył. Pra­wo, lewo, nic. Je­dzie­my da­lej. W koń­cu po któ­rymś ra­zie za­mek ustą­pił, a drzwi się uchy­li­ły.

– Po­cze­kaj­cie.

Po­le­ce­nie nie spodo­ba­ło się Mat­thia­so­wi. Co ten gru­bas so­bie wy­obra­ża, że kim jest, mi­strzem świa­ta w bu­ja­niu się na li­nie?

Za­wia­sy zgrzyt­nę­ły, a Baun z wła­sną la­tar­ką prze­stą­pił próg. Niech tego zła­ma­sa po­krę­ci. Co znaj­do­wa­ło w środ­ku, że trze­ba było zro­bić z tego ta­jem­ni­cę?

Gru­ber wy­da­wał się tak samo roz­cza­ro­wa­ny jak on.

– A to gni­da – wy­rwa­ło się Mat­thia­so­wi, gdy za Bau­nem za­mknę­ły się drzwi.

– Prze­sa­dzasz.

– Ja prze­sa­dzam?

– Nic nam do jego spraw.

– Od kie­dy je­steś taki po­tul­ny? – Mat­thias miał ocho­tę splu­nąć, ale nie bar­dzo było jak. – Jak wyj­dzie, do­sta­nie w ryj.

– Uhm, ty dasz mu po gę­bie, a jak roz­nie­sie się, co zro­bi­łeś, to już nikt nas nie za­trud­ni.

– A mu­zuł­ma­nie?

– Od tych świ­rów wolę trzy­mać się z da­le­ka.

– Przy­naj­mniej pła­cą, jak na­le­ży. – W Hol­ta wstą­pił dia­beł. – Ci ze związ­ku niby tacy bo­ga­ci, a jak przyj­dzie co do cze­go, wy­cho­dzą z nich skne­ry.

– Żal ci, że nie masz tyle co oni.

– A że­byś wie­dział. Nie je­stem gor­szy.

– Nie ob­raź się…

– A idź w cho­le­rę!

Przez chwi­lę sta­li w mil­cze­niu. Ży­cie nie było spra­wie­dli­we. Ow­szem, eg­zy­sto­wa­li le­piej od wie­lu ber­liń­czy­ków, ale czy to aż taki wiel­ki suk­ces?

Holt przy­mie­rał gło­dem, a od czę­ste­go wy­cho­dze­nia na po­wierzch­nię do­sta­nie w koń­cu ja­kie­goś cho­rób­ska. Pew­nych rze­czy nie da­wa­ło się unik­nąć. Jak dłu­go po­cią­gnie? Rok, dwa? Je­śli bę­dzie miał szczę­ście, to i pięć lat. Po­tem ko­niec. Śred­nia dłu­gość ży­cia to coś koło trzy­dziest­ki. Naj­więk­sze szan­se na do­cią­gnię­cie do sę­dzi­we­go wie­ku mie­li na­czel­ni­cy sta­cji i ci jesz­cze wy­żej: wo­dzo­wie, przy­wód­cy, füh­re­rzy, cała ta gro­ma­da fiu­tów, któ­rzy mó­wi­li im, co mają ro­bić, co jest do­bre, a co nie. Ty żar­łeś grzy­by, oni co­dzien­nie mię­so, ty pi­łeś brud­ną wodę, oni piwo do śnia­da­nia, obia­du czy ko­la­cji… Mat­thias do­syć na­oglą­dał się tych prze­mą­drza­łych stra­te­gów, któ­rzy w kon­se­kwen­cji oka­zy­wa­li się nie­wie­le war­ci. Ow­szem, zda­rza­li się i tacy, co po­tra­fi­li spoj­rzeć da­lej, uczyn­ni i spra­wie­dli­wi, ale sta­no­wi­li mniej­szość. Moż­na ich było po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki.

Do­brze, że w ogó­le byli.

– Dłu­go tam sie­dzi – za­uwa­żył Gru­ber.

– Prze­sa­dzasz. Do­pie­ro co wszedł.

Za­wia­sy stęk­nę­ły i w drzwiach uka­zał się Baun. Mat­thias le­d­wie wi­dział jego twarz, ale wy­da­wa­ło się, że męż­czy­zna był oży­wio­ny. Je­że­li zna­lazł to, cze­go szu­kał, w ża­den inny spo­sób się z tym nie zdra­dził. Wszedł, po­sie­dział w ta­jem­ni­czym po­miesz­cze­niu pięć mi­nut i wy­szedł. Niby nic, a jed­nak.

Baun sta­ran­nie za­mknął drzwi i za­czął ma­ni­pu­lo­wać przy zam­ku. Cho­le­ry z nim moż­na do­stać. Czy na­praw­dę my­śli, że Gru­ber i on nie wró­cą tu po­now­nie? Roz­pie­prze­nie tych dech zaj­mie im parę mi­nut, ale w koń­cu do­sta­ną się do środ­ka i spraw­dzą, co tam jest. Ta­kie za­cho­wa­nie spra­wia­ło, że na­bra­li jesz­cze więk­szej ocho­ty na po­now­ną pe­ne­tra­cję piw­ni­cy już pod nie­obec­ność Bau­na.

Mat­thias przyj­rzał się sa­kwie, któ­rą męż­czy­zna miał przy so­bie. Do środ­ka na pew­no we­pchnął ja­kieś ma­te­ria­ły i nie cho­dzi­ło tu o przed­mio­ty, ja­kie moż­na było wy­mie­nić na pierw­szym lep­szym pod­ziem­nym ba­zar­ku. Oni na od­czep­kę do­sta­ną po peł­nym ma­ga­zyn­ku, a ten drań ob­ło­wi się po same uszy.

Za­cho­wa­nie zwia­dow­ców mu­sia­ło zde­pry­mo­wać Bau­na, bo spoj­rzał na nich nie­spo­koj­nie i mach­nął ręką.

– Mo­że­my wra­cać.

Za bar­dzo wzię­li tę wy­pra­wę do ser­ca. Za dwa­dzie­ścia mi­nut po­now­nie znaj­dą się na Ale­xan­der­platz, do­sta­ną wy­pła­tę i pój­dą od­po­cząć. Moż­na po­wie­dzieć, że to zwy­kły dzień w pra­cy, cał­kiem zresz­tą uda­ny. Do­trwa­li do koń­ca, a przy oka­zji uni­ce­stwi­li groź­ne­go mu­tan­ta. Le­piej być nie mo­gło.

Mat­thias prze­krę­cił gło­wę, aż usły­szał od­głos strze­la­ją­cych krę­gów w szyi. Wi­zja peł­nej mi­chy za­czę­ła wy­pie­rać po­zo­sta­łe my­śli.

Baun na ni­ko­go nie cze­kał, tyl­ko po­drep­tał ko­ry­ta­rzem w stro­nę scho­dów. Gdy­by tak za­ha­czyć się u nie­go na dłu­żej, to moż­na po­żyć. Raz na parę dni małe zle­ce­nie. Trze­ba po­ga­dać. W koń­cu im też coś się od ży­cia na­le­ża­ło.

Po raz ostat­ni omiótł wzro­kiem piw­ni­cę i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział II

Plan gry

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział III

Fucha

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział IV

Dzieci Gai

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział V

Kant

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział VI

Niezabliźniona rana

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział VII

Miejsce spotkań

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział VIII

Niebiańskie pastwiska

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział IX

Punkt zero

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział X

U celu

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział XI

Godzina próby

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział XII

Wojna mutantów

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział XIII

Nędznicy

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział XIV

Wybrańcy losu

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Rozdział XV

Kwestia ceny

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej