Nie czyń drugiemu - Vladimir Wolff - ebook

Nie czyń drugiemu ebook

Vladimir Wolff

3,8
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Młody, przystojny, bogaty – czego chcieć więcej? I jeszcze lato, morze, kobiety, imprezy. Żyć nie umierać. No właśnie…

Jedna noc całkowicie zmienia życie Rafała Adamskiego. Tyle że prawie nic z niej nie pamięta. Kiedy wszystko zaczyna świadczyć przeciw niemu, a kolejne szanse okazują się raczej pułapkami, musi stawić czoła nieuchwytnemu przeciwnikowi, który wie o nim o wiele za dużo.

Natomiast początkujący prokurator zaczyna zdawać sobie sprawę, że sam wie o wiele za mało – nie tylko o koszmarnym morderstwie, które chce wyjaśnić, o mrocznych tajemnicach strategicznego obiektu, który widuje prawie codziennie, czy o gigantycznej fortunie, która może należeć do niego, ale także o terrorystach i polskim kontrwywiadzie. Nie wspominając o własnej rodzinie. Nie wie nawet, czy zabije go wiedza, czy niewiedza.

Nowy kryminał Vladimira Wolffa – przewrotna opowieść o służbach, dywersantach, pieniądzach i ideałach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 398

Oceny
3,8 (92 oceny)
27
35
19
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



VLADIMIR WOLFF

Nie czyń drugiemu

 

 

© 2020 Vladimir Wolff

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

 

Re­dak­tor se­rii: Sławomir Brudny

 

Re­dak­cja: Zespół redakcyjny

 

eBo­ok:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Pro­jekt okład­ki: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-65904-70-6

 

Wy­daw­ca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń, www.war­bo­ok.pl

Rozdział pierwszy

Ży­cie nie jest spra­wie­dli­we – po­my­ślał Ra­fał Adam­ski, ga­piąc się w su­fit po­ma­lo­wa­ny w fan­ta­zyj­ne nie­bie­sko-gra­na­to­we smu­gi. Jaki to ma sens? Jego zda­niem ża­den. Nikt oprócz nie­go nie przy­cho­dził tu oglą­dać wy­stro­ju, tyl­ko użyć ży­cia.

Mi­raż – naj­więk­sza i naj­po­pu­lar­niej­sza dys­ko­te­ka w Mię­dzyz­dro­jach – tęt­nił mu­zy­ką. DJ da­wał z sie­bie wszyst­ko. Ha­łas roz­sa­dzał uszy, świa­tła pul­so­wa­ły, tłum tań­czył, bar­ma­ni roz­le­wa­li drin­ki, week­en­do­wy ge­ne­ra­tor szczę­ścia pra­co­wał peł­ną parą.

Naj­wy­raź­niej on je­den nie miał hu­mo­ru. Zo­stał wy­sta­wio­ny. Tyl­ko tak po­tra­fił to okre­ślić. A prze­cież sta­rał się. Na­praw­dę. Za­le­ża­ło mu: wy­sy­łał kwia­ty, za­pra­szał na kawę i ta­kie tam. Kie­dy już uznał, że ser­ce Pa­try­cji zmię­kło, po­sta­no­wił przejść do ko­lej­ne­go eta­pu zna­jo­mo­ści. Wspól­ny wy­pad do lo­ka­lu uznał za zna­ko­mi­ty po­mysł, a wy­da­wa­ło mu się, że dziew­czy­na też chęt­nie się zgo­dzi­ła.

I co? I nic. Jak przy­szło co do cze­go, jej ser­ce oka­za­ło się zim­ne jak lód. Ola­ła go. Nic dla niej nie zna­czył.

Trud­no. Wa­ka­cje do­pie­ro się za­czy­na­ły. Przy­glą­da­jąc się mie­sza­ne­mu to­wa­rzy­stwu na par­kie­cie, był pe­wien, że dla wie­lu na pew­no nie bę­dzie to okres stra­co­ny.

Się­gnął po cie­płe już piwo, któ­re swo­im zwy­cza­jem po­pi­jał z bu­tel­ki, po czym dla świę­te­go spo­ko­ju ostat­ni raz spraw­dził wia­do­mo­ści w te­le­fo­nie. Za­klął i scho­wał smart­fon do kie­sze­ni. Je­śli te­raz wyj­dzie i wró­ci do domu, ju­tro obu­dzi się bez kaca. Per­spek­ty­wa nę­cą­ca, mimo to spo­nie­wie­ra­na du­sza pra­gnę­ła cze­goś wię­cej.

– Sta­ry… gębę masz jak na po­grze­bie.

– Bo i tak się czu­ję. – Adam­ski od­wró­cił gło­wę cie­kaw, kto za­szedł go z boku.

– Moż­na?

– Pew­nie, ła­duj się.

Ra­fał tro­chę się prze­su­nął, żeby zro­bić wię­cej miej­sca, choć loża, któ­rą za­po­bie­gli­wie za­re­zer­wo­wał, za­pew­nia­ła do­syć prze­strze­ni dla kil­ku osób, a nie jak te­raz tyl­ko dwóch.

– Co pi­jesz?

– To samo. – Do­pił piwo i od­sta­wił bu­tel­kę.

– A te­raz mów.

Z Mar­ci­nem Po­go­rzel­skim zna­li się jak łyse ko­nie. Pod­sta­wów­ka, li­ceum, sta­le ra­zem. Ostat­nio ich dro­gi ja­koś się ro­ze­szły, ale nie na tyle, by cał­kiem stra­ci­li kon­takt. Wpa­da­li na sie­bie co ja­kiś czas, tak jak dziś.

Po­go­rzel­skie­go, sza­ty­na o buj­nej fry­zu­rze, sze­ro­kich bar­kach i wy­raź­nie za­ry­so­wa­nym brzusz­ku, uwa­ża­no nie bez po­wo­du za du­szę to­wa­rzy­stwa, choć nie za­wsze tak było. Kie­dyś był zbun­to­wa­nym roz­ra­bia­ką. Może dla­te­go tak do­brze się do­ga­dy­wa­li. Ich ro­dzi­ny były nie­źle sy­tu­owa­ne. Nie bra­ko­wa­ło im ni­cze­go. Sta­rzy ocze­ki­wa­li tyl­ko jed­ne­go: będą się do­brze uczyć, zda­dzą ma­tu­rę ce­lu­ją­co, a stu­dia to już czy­sta for­mal­ność. Drob­no­miesz­czań­ski stan­dard.

Jak oni obaj nie lu­bi­li umo­ral­nia­ją­cych ga­dek, któ­re i tak do ni­cze­go nie pro­wa­dzi­ły. Le­piej wy­pić wino na pla­ży i po­uga­niać się za dziew­czy­na­mi. Taki był cel ży­cia, a nie ja­kieś tam pod­ręcz­ni­ki, eg­za­mi­ny…

Wspo­mnie­nie sta­rych do­brych cza­sów spra­wi­ło, że na ustach Adam­skie­go za­go­ścił uśmiech.

– Je­steś sam? – za­py­tał, gdy kel­ner­ka, któ­rej nie wi­dział tu wcze­śniej, po­sta­wi­ła przed nimi za­mó­wio­ne trun­ki i zni­kła po­mię­dzy tań­czą­cy­mi.

– Tak się zło­ży­ło.

– Cze­kaj, cze­kaj… – W gło­wie Ra­fa­ła po­ja­wi­ła się pew­na myśl. – Anka w któ­rym jest mie­sią­cu?

– Pią­tym.

– I pu­ści­ła cię sa­mo­pas?

– Wiesz, jak jest.

– Nie wiem, to ty je­steś żo­na­ty.

Stuk­nę­li się szkłem i wy­pi­li po łyku.

O tym, że kum­pel zmie­nił stan cy­wil­ny, Ra­fał do­wie­dział się cał­kiem nie­daw­no. Nie było to ja­kieś wiel­kie za­sko­cze­nie. Mar­cin po­znał Ankę na stu­diach i od tam­tej pory byli po­dob­no nie­roz­łącz­ni.

Nie do­słow­nie, jak wi­dać. Nie za­wsze opo­wie­ści zna­jo­mych mają po­kry­cie w fak­tach.

– Gar­ba­ta ma dziś bab­ski wie­czór – po­wie­dział Mar­cin to­nem uspra­wie­dli­wie­nia, wo­dząc jed­no­cze­śnie wzro­kiem wy­traw­ne­go my­śli­we­go po par­kie­cie.

– Tra­fi­ło ci się jak śle­pej ku­rze.

– Układ jest pro­sty. Ja za­ra­biam, a ona wy­da­je to, co ja przy­nio­sę do domu. Gar­ba­ta…

– Dla­cze­go tak na nią mó­wisz? – prze­rwał mu Ra­fał.

– Gar­ba­ta? Bo jej sta­rzy to Gra­biń­scy. To chy­ba oczy­wi­ste.

– Ra­czej głu­pie.

Nie wy­pusz­czał bu­tel­ki z dło­ni. Piwo jak na jego gust było sta­now­czo za zim­ne i nie mia­ło sma­ku. Co z tego, że pa­no­wał upał i na­wet pod wie­czór tem­pe­ra­tu­ra się­ga­ła dwu­dzie­stu sied­miu kre­sek po­wy­żej zera? Jak nie bę­dzie się pil­no­wać ta­kich szcze­gó­łów, lo­kal zej­dzie na psy. Me­ne­dżer mu­siał być pa­ten­to­wa­nym idio­tą. Naj­pierw su­fit, te­raz to. Do­brze, że dzia­ła­ła kli­ma­ty­za­cja, ina­czej po­du­si­li­by się z bra­ku tle­nu. Ba­wi­ło się tu ze dwie­ście osób, a we­szło­by jesz­cze pięć­dzie­siąt, choć wte­dy zro­bi się tłocz­no, a on nie lu­bił, jak ocie­ra­ją się o nie­go obcy lu­dzie. Ce­nił swo­ją stre­fę oso­bi­ste­go kom­for­tu.

– Wi­dzisz tam­te dwie? Pa­trzą na nas – szturch­nął go Mar­cin.

Adam­ski po­słusz­nie ob­ró­cił gło­wę we wska­za­nym kie­run­ku. To­war fak­tycz­nie jak się pa­trzy. Jed­na w ob­ci­słej mi­ni­spód­nicz­ce i to­pie z od­kry­ty­mi ra­mio­na­mi, dru­ga w szor­tach tak krót­kich, że gdy się ob­ró­ci­ła, wi­dać było ty­łek. Blon­dyn­ka i bru­net­ka. Ma­rze­nie każ­de­go sam­ca.

– Za mło­de. – Ra­fał ob­li­zał war­gi.

– Po­gię­ło cię? W do­wód im bę­dziesz za­glą­dał? Wy­raź­nie chcą się za­ba­wić, a tam przy ba­rze miej­sca za dużo nie ma.

– Do­bra, sta­ry, ja wra­cam.

– Po­cze­kaj. Gdzie się spie­szysz? Dzie­ci ci pła­czą? – W gło­sie Po­go­rzel­skie­go po­ja­wi­ły się nuty szy­der­stwa. – Sie­dzisz i się za­mar­twiasz, a ży­cie może być pięk­ne.

– Dziś aku­rat nie mam na­stro­ju. – Adam­ski dźwi­gnął czte­ry li­te­ry, lecz nim zdą­żył wstać, Mar­cin ścią­gnął go z po­wro­tem na ka­na­pę.

– Za­wsze by­łeś w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ny.

– Ale…

– Żad­ne ale. Nie roz­cza­ro­wuj mnie. Siedź so­bie wy­god­nie, ja za­raz wra­cam.

Ra­fał nie lu­bił ta­kich sy­tu­acji. Nor­mal­nie nie uni­kał za­ba­wy, ale emo­cje, któ­re tar­ga­ły nim cały dzień, gdzieś się ulot­ni­ły. Ju­tro cze­ka­ła go cała dniów­ka prze­wa­la­nia pa­pie­rów w ro­bo­cie. Nie­dzie­la to sła­by dzień na im­pre­zę, zwłasz­cza że urlop za­pla­no­wał na prze­łom sierp­nia i wrze­śnia.

Od obo­wiąz­ków nie uciek­nie. W koń­cu pen­sję za coś brał. Może nie był szcze­gól­nie prze­ła­do­wa­ny pra­cą, ale w biu­rze po­ja­wić się mu­siał. Mar­ci­no­wi było ła­twiej. Jako ar­chi­tekt pra­co­wał na umo­wę zle­ce­nie. Je­śli za­cznie kre­ślić pla­ny go­dzi­nę bądź dwie póź­niej, nikt mu łba nie urwie.

Cwa­nia­czek. Za­wsze wie­dział, jak się usta­wić w ży­ciu.

Ra­fał do­pił to, co zo­sta­ło na dnie bu­tel­ki, za­sta­na­wia­jąc się, jak tu zmyć się po an­giel­sku. Do wyj­ścia nie było da­le­ko. Za­nim zde­cy­do­wał się zno­wu wstać, usły­szał głos ko­le­gi:

– To jest Mo­ni­ka.

Lek­ko za­mro­czo­ny wstał i uści­snął wiot­ką dłoń blon­dy­necz­ki w szor­tach, pach­ną­cej… to chy­ba były per­fu­my Aria­na Gran­de, ale pew­no­ści nie miał.

– A to Ka­mi­la. – Po­go­rzel­ski mru­gnął do nie­go. – Cze­go się pa­nie na­pi­ją? Ja sta­wiam. Ra­fał pła­ci.

Dziew­czy­ny za­chi­cho­ta­ły, a Mar­cin ski­nął na kel­ner­kę.

Adam­ski ni­g­dy nie był roz­mow­ny. Za­nim się do ko­goś prze­ko­nał, upły­wa­ły mie­sią­ce. Może dla­te­go nie uda­ło mu się zo­stać mi­strzem pod­ry­wu.

Nie­ja­sną myśl, że gdzieś z boku ob­ser­wu­je go Pa­try­cja, od­su­nął na bok, zwłasz­cza po tym, gdy na ich sto­li­ku wy­lą­do­wa­ły drin­ki. Dwa ko­lo­ro­we, fi­ku­śne, z pa­ra­sol­ka­mi i spię­trzo­ny­mi kost­ka­mi lodu, i dwa wy­peł­nio­ne jak­by per­fu­mo­wa­ną colą. Mia­łaś, dziew­czy­no, swo­ją szan­sę, nie chcia­łaś jej wy­ko­rzy­stać – to już two­ja spra­wa.

– Na­pij­my się. – Po­go­rzel­ski wzniósł to­ast.

Ra­fał spró­bo­wał za­war­to­ści szkla­necz­ki, któ­ra go przy­jem­nie za­sko­czy­ła. Bar­man nie po­ża­ło­wał al­ko­ho­lu. W za­sa­dzie była to chy­ba sama whi­sky, lek­ko tyl­ko za­bar­wio­na ga­zo­wa­nym na­po­jem.

Wła­ści­wie jesz­cze chwi­lę mógł zo­stać, bo niby gdzie miał­by iść? Zresz­tą i tak nie miał jak się te­raz ru­szyć. Z jed­nej stro­ny miał Ka­mi­lę, z dru­giej Mo­ni­kę, któ­rej ko­la­no za­czę­ło ocie­rać się o nogę Adam­skie­go.

Może i coś z tego bę­dzie?

Mar­cin chy­ba ma ra­cję. Za bar­dzo się za­mar­twiał. Da­le­ko tak nie zaj­dzie.

Wes­tchnął i wy­pił dusz­kiem drin­ka. A co tam. Jemu też się coś od ży­cia na­le­ży.

– No, w koń­cu. – Po­go­rzel­ski przy­jął tę zmia­nę z za­do­wo­le­niem. – Już się mar­twi­łem, że tak ci zo­sta­nie.

Ra­fał roz­siadł się wy­god­nie. Nogi wy­cią­gnął przed sie­bie, a ra­mio­na roz­po­starł na opar­ciu ka­na­py. Za­pa­chy per­fum i wszel­kiej ma­ści dez­odo­ran­tów były obez­wład­nia­ją­ce do tego stop­nia, że do­znał za­wro­tu gło­wy. A może to od al­ko­ho­lu? Z każ­dym ły­kiem na­bie­rał śmia­ło­ści, tym bar­dziej że opór dziew­czyn był sym­bo­licz­ny.

Do­syć szyb­ko Mar­cin i Ka­mi­la po­szli tań­czyć. Mo­ni­ka żuła gumę, co rusz dmu­cha­jąc ró­żo­we ba­lo­ni­ki.

– Ile ty wła­ści­wie masz lat? – spy­tał na wszel­ki wy­pa­dek.

– Osiem­na­ście. A bo co?

– Nic, tak tyl­ko py­tam.

Może nie była kla­sycz­ną pięk­no­ścią, lecz mia­ła w so­bie to coś. Fi­gu­ra per­fek­cyj­na, nogi jak u bo­gi­ni, pier­si tro­chę małe jak na jego gust, ale ujdą.

Po­chy­lił się i po­ca­ło­wał ją w miej­sce za uchem, chło­nąc za­pach jej skó­ry.

– Ład­ny wi­sio­rek. – Jego wzrok za­nur­ko­wał w głąb de­kol­tu i za­wie­szo­ne­go na szyi łań­cusz­ka.

– Skor­pion. Uwa­żaj, bo wbi­ję ci ko­lec.

– Zro­bisz to? – za­py­tał za­czep­nie.

– Pew­nie. Jak nie bę­dziesz grzecz­ny…

Za­nim skoń­czy­ła, wy­su­nął ko­niu­szek ję­zy­ka i za­czął li­zać jej ucho.

– Tak ci spiesz­no?

– Mia­łem par­szy­wy dzień – wy­ja­śnił. – I ty­dzień – do­dał po chwi­li.

Oparł gło­wę o ra­mię dziew­czy­ny i przy­mknął oczy.

– Tyl­ko mi tu nie za­śnij.

– Bez obaw – za­pew­nił, wo­dząc opusz­ka­mi pal­ców po udzie gład­kim ni­czym szkło.

Ta chwi­la mo­gła trwać wiecz­nie. Spra­wy szły w do­brym kie­run­ku. Co praw­da nie cał­kiem tak wy­obra­żał so­bie ten wie­czór, ale prze­cież po­dob­nie. Part­ner­ka mia­ła być inna, a po­stę­py w do­tar­ciu do celu dużo wol­niej­sze. Do dia­bła z tą głu­pią pin­dą. Prze­cież nie była ja­kimś cu­dem. Inna na jej miej­scu, jak wi­dać…

– Prze­cież pro­si­łam, że­byś nie spał.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łem się.

Zo­stał wy­na­gro­dzo­ny na­mięt­nym po­ca­łun­kiem, od któ­re­go zgęst­nia­ła at­mos­fe­ra. O, tak… Do­brze… Ję­zyk Mo­ni­ki wsu­nął się po­mię­dzy jego war­gi. Sma­ko­wa­ła cierp­ko i słod­ko rów­no­cześ­nie, zu­peł­nie jak­by nie­daw­no zja­dła ko­szyk tru­ska­wek.

– Ej, chło­pie, lu­dzie się na was pa­trzą.

Szturch­nię­cie Po­go­rzel­skie­go przy­szło w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie.

– Ja z Ka­mi­lą zmy­wa­my się na pla­żę. Mo­że­cie iść z nami.

De­cy­zję pod­jął bły­ska­wicz­nie. Ure­gu­lo­wał ra­chu­nek i wy­szli na świe­że po­wie­trze, po­zo­sta­wia­jąc za sobą gwar i dusz­ny kli­mat dys­ko­te­ki.

Tro­chę ochło­nął, ale nie trwa­ło to dłu­go. Mar­cin wci­snął mu w dłoń flasz­kę whi­sky, a ra­czej whi­skey, bo gdy uniósł ją na wy­so­kość oczu, oka­za­ło się, że to ir­landz­ki na­pi­tek: Ja­me­son.

Po­cią­gnął dłu­gi łyk. Chęć za­im­po­no­wa­nia Mo­ni­ce twar­dym łbem wzię­ła górę nad roz­sąd­kiem.

Mar­cin pił nie­wie­le, wła­ści­wie tyl­ko sma­ko­wał, mimo to wy­glą­dał na moc­no wsta­wio­ne­go.

Kie­dy zdą­żył się tak na­wa­lić? Prze­cież nie wy­pił dużo. Może wcze­śniej za­czął, a może nie miał dnia? Róż­nie bywa.

Po­wle­kli się w stro­nę dep­ta­ka i nie­od­le­głej pla­ży, mi­ja­jąc po dro­dze za­ko­cha­ne par­ki, ro­dzi­ny i sin­gli pa­trzą­cych na nich z za­zdro­ścią. Mo­ni­ka przy­war­ła do Ra­fa­ła, nie od­stę­pu­jąc go na krok. Po­czuł się jak król ży­cia. Ni­cze­go wię­cej nie po­trze­bo­wał.

Omi­ja­no ich sze­ro­kim łu­kiem. Fakt, za­cho­wy­wa­li się gło­śno, ale nie ro­bi­li nic złe­go. Po pro­stu do­brze się ba­wi­li. Mie­li do tego pra­wo.

Trud­no po­wie­dzieć, kie­dy pę­kła ko­lej­na flasz­ka.

– Wie­cie co… – za­czął w pew­nym mo­men­cie Po­go­rzel­ski.

– Nie, Mar­cin­ku, po­wiedz mi to na uszko – za­chę­ci­ła go Ka­mi­la.

– Na pla­ży… wie­cie, jak jest…

– Pia­sek wcho­dzi tam, gdzie nie trze­ba.

– Ha! Wła­śnie. – Po­go­rzel­ski uniósł wska­zu­ją­cy pa­lec pra­wej ręki do góry. – Mam lep­szy po­mysł.

– Nie trzy­maj nas zbyt dłu­go w nie­pew­no­ści.

– Tu nie­da­le­ko… – Mar­cin wska­zał kie­ru­nek – …mam fu­chę dla jed­ne­go dzia­ne­go go­ścia. Fa­cet chce mieć za­cisz­ne miej­sce na week­en­do­we wy­pa­dy. A mu­szę po­wie­dzieć, że for­sy ma jak lodu. W środ­ku pra­wie wszyst­ko go­to­we. Tyl­ko się wpro­wa­dzać. I tak się skła­da, że mam przy so­bie klu­cze.

– To co my tu jesz­cze ro­bi­my? – spy­tał Adam­ski.

– Wi­dzisz, Ra­fał­ku, jak się po­sta­rasz, to cał­kiem roz­sąd­ny z cie­bie kum­pel.

Wy­da­wa­ło się, że Po­go­rzel­ski chce po­kle­pać Ra­fa­ła po po­licz­ku, ale po na­my­śle zre­zy­gno­wał z tego, wzdy­cha­jąc cięż­ko. Le­d­wo po­włó­czył no­ga­mi, dziel­nie pod­trzy­my­wa­ny przez Ka­mi­lę.

To się chłop za­pra­wił. Le­piej, jak pój­dzie spać. Pę­ta­nie się po pla­ży w tym sta­nie mo­gło się źle skoń­czyć. Miej­sców­ka, któ­rą za­pro­po­no­wał Mar­cin, spa­dła im jak z nie­ba.

Od­bi­li na pra­wo, w jed­ną z uli­czek, przy któ­rej wy­bu­do­wa­no parę no­wych do­mów. Świe­ci­ła się tyl­ko jed­na la­tar­nia, lecz im to nie prze­szka­dza­ło. As­falt też wy­la­no cał­kiem nie­daw­no, więc piach jesz­cze chrzę­ścił pod sto­pa­mi. Było ci­cho i spo­koj­nie.

Ten re­jon Mię­dzyz­dro­jów był sła­bo za­sie­dlo­ny. Na więk­szo­ści po­se­sji pra­ce do­pie­ro trwa­ły. Jak eki­py bu­dow­la­ne się po­sta­ra­ją, może za parę mie­się­cy do nie­któ­rych wil­li wpro­wa­dzą się pierw­si lo­ka­to­rzy.

Bu­dy­nek za­pro­jek­to­wa­ny przez Po­go­rzel­skie­go nie na­le­żał do im­po­nu­ją­cych. Ot, zwy­kły par­te­ro­wy do­mek otyn­ko­wa­ny na pia­sko­wy ko­lor. Zresz­tą od fron­tu nie­wie­le było wi­dać, bo ca­łość kry­ła się za pło­tem wy­ko­na­nym z mod­nych ostat­nio pa­ne­li.

Ar­chi­tekt po­grze­bał w kie­sze­niach, aż w koń­cu zna­lazł klu­cze. Szczęk­nę­ła za­pad­ka w zam­ku, a oni mo­gli wejść do środ­ka.

Ra­fał po­tknął się i o mało nie wy­rżnął gło­wą w ścia­nę. Miał do­syć. Mdli­ło go od kil­ku­na­stu mi­nut. Pa­wia nie pu­ścił tyl­ko dla­te­go, że nie chciał wyjść na cie­nia­sa, ale czuł, że dłu­go już nie wy­trzy­ma.

– Idź na pra­wo – usły­szał życz­li­wą radę Po­go­rzel­skie­go.

Do ki­bla do­tarł w ostat­niej chwi­li. Chla­nie na pu­sty żo­łą­dek, po­dob­nie jak mie­sza­nie al­ko­ho­li, to zły po­mysł. Za­pra­wił się jak świ­nia.

Skur­cze znę­ka­ne­go or­ga­ni­zmu trwa­ły ja­kiś czas. W koń­cu uznał, że to ko­niec. Spłu­kał wy­mio­ci­ny, od­krę­cił wodę w umy­wal­ce i prze­mył spo­co­ną twarz. Le­d­wie stał na no­gach.

Wy­chry­piał pod no­sem se­rię prze­kleństw. Gdy­by go te­raz zo­ba­czył ktoś z ro­bo­ty, miał­by prze­chla­pa­ne.

Od­cze­kał parę mi­nut, żeby dojść do sie­bie, i ro­zej­rzał się wo­kół. Wła­ści­ciel nie po­wi­nien się kap­nąć, że ktoś na­rzy­gał w to­a­le­cie. Ra­fał po­sprzą­tał po so­bie, za­cie­ra­jąc śla­dy. Uznał, że kawa bę­dzie lep­sza od ko­lej­nej daw­ki go­rza­ły. Chy­ba mają tu eks­pres? Cha­ta jak się pa­trzy. Te­raz musi uwa­żać, by nie urwał mu się film.

Tym­cza­sem Mar­cin, Ka­mi­la i Mo­ni­ka roz­sie­dli się w sa­lo­nie. Po­go­rzel­ski pró­bo­wał śpie­wać, jed­nak dziew­czy­ny szyb­ko go za­głu­szy­ły pi­skiem i śmie­chem.

Nim Adam­ski zdą­żył po­wie­dzieć choć sło­wo, wci­śnię­to mu w dłoń pusz­kę z pi­wem. Nie od­sta­wił jej tyl­ko dla­te­go, że nie chciał ni­ko­go ura­zić.

Upił ły­czek, byle prze­płu­kać usta.

– Mam…

– Nie ma­rudź – rzu­cił Po­go­rzel­ski i za­czął ob­ma­cy­wać Ka­mi­lę po tył­ku.

– Chcę tań­czyć – oświad­czy­ła Mo­ni­ka, wy­ko­nu­jąc parę ru­chów su­ge­ru­ją­cych zna­jo­mość sam­by czy też rum­by. Nie­waż­ne. Mu­zy­ka ryk­nę­ła z gło­śni­ków, może nie z ta­kim na­tę­że­niem jak w Mi­ra­żu, ale i prze­strzeń była tu o wie­le mniej­sza.

Adam­ski wciąż stał w tym sa­mym miej­scu, uśmie­cha­jąc się głu­pio. Ta­niec zde­cy­do­wa­nie nie był jego ży­wio­łem, czuł wro­dzo­ny opór przed pu­blicz­ny­mi plą­sa­mi. Po­go­rzel­ski zo­rien­to­wał się, w czym rzecz, i pu­ścił coś znacz­nie wol­niej­sze­go, taki ta­niec-przy­tu­la­niec, co to nie trze­ba znać kro­ków, wy­star­czy ob­jąć part­ner­kę i po­ru­szać się zgod­nie z jej cia­łem i ryt­mem mu­zy­ki.

Zde­cy­do­wa­nie le­piej. Przy­mknął oczy, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. Wło­sy Mo­ni­ki pach­nia­ły wia­trem i mo­rzem.

Trwa­ło to chwi­lę. Nie zo­rien­to­wał się na­wet, kie­dy Mar­cin i Ka­mi­la zmy­li się do dru­gie­go po­ko­ju.

Mo­ni­ka po­cią­gnę­ła go w stro­nę sofy.

– Mar­cin przy­go­to­wał dla nas pre­zent.

Do­pie­ro po chwi­li wzrok Ra­fa­ła zo­gni­sko­wał się na dwóch rów­no­le­głych ścież­kach bia­łe­go prosz­ku.

– Da­waj. – Za­chę­ta ze stro­ny dziew­czy­ny nie była zbyt sub­tel­na. – Bo­isz się?

Kur­wa. Ni­g­dy nie brał nar­ko­ty­ków. No, może parę razy za­pa­lił traw­kę, ale twar­de dra­gi to nie w jego sty­lu.

Mo­ni­ka zwi­nę­ła dwu­stu­zło­to­wy bank­not, cał­ko­wi­cie sku­pio­na na bia­łym prosz­ku. Wkrót­ce jed­na dział­ka zo­sta­ła przez nią wcią­gnię­ta z wpra­wą, o jaką by jej nie po­dej­rze­wał.

Jego ko­lej.

Zdra­dza­ło go drże­nie rąk. Zwy­kła z nie­go łaj­za. No już… Raz-dwa. Nie ma co się ocią­gać. Po­dejdź do tego jak do le­kar­stwa.

Wy­star­czy tego cac­ka­nia. Wcią­gnął pro­szek do nosa, krę­cąc gło­wą na boki. O mało nie kich­nął, lecz zdo­łał się po­wstrzy­mać.

Efekt z po­cząt­ku był nie­szcze­gól­ny. Wła­ści­wie nic się nie dzia­ło. Kopa do­stał po ja­kiejś mi­nu­cie. Świat za­wi­ro­wał, a on od­le­ciał.

W koń­cu sam się o to pro­sił. ■

Rozdział drugi

Obu­dził go te­le­fon. Słoń­ce sta­ło wy­so­ko na nie­bie.

Był sam. Co praw­da ubra­nie miał w nie­ła­dzie i moc­no wy­mię­te, ale ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło. Smart­fon zna­lazł w kie­sze­ni spodni. Wy­cią­gnął apa­rat i przyj­rzał się wy­świe­tlo­ne­mu nu­me­ro­wi.

Oj, dzień za­po­wia­dał się nie­szcze­gól­nie.

– Pro­ku­ra­tor Ra­fał Adam­ski – wy­chry­piał, sta­ra­jąc się mó­wić jak naj­skład­niej.

– Aspi­rant Be­ata Ma­cie­jew­ska, Ko­men­da Miej­ska Po­li­cji w Świ­no­uj­ściu.

– Cześć. – Opadł na sofę, po­cią­ga­jąc no­sem.

– Pa­nie pro­ku­ra­to­rze, musi się pan zgło­sić na czyn­no­ści.

– Tak. Do­brze. Od­dzwo­nię za parę mi­nut.

Nie po­wi­nien zbyć we­zwa­nia, ale nie miał in­ne­go wyj­ścia. Za­ba­lo­wał, ale te­raz mu­siał na­tych­miast wró­cić do ja­kiej ta­kiej for­my.

Mo­ni­ki nie do­strzegł w po­bli­żu. W domu w ogó­le pa­no­wa­ła gro­bo­wa ci­sza. Nikt nie od­po­wie­dział na jego wo­ła­nie. Czyż­by resz­ta już po­szła? Na ra­zie nie chcia­ło mu się ro­bić ob­cho­du i spraw­dzać. Prze­szedł do ła­zien­ki, od­krę­cił ku­rek z zim­ną wodą i opłu­kał twarz. Do­pie­ro po tym spoj­rzał w lu­stro. Wy­glą­dał nie­szcze­gól­nie – oczy za­czer­wie­nio­ne, pod nimi wory, na twa­rzy szorst­ka szcze­ci­na, w ustach Sa­ha­ra.

Z bra­ku lep­szych na­po­jów na­pił się wody z kra­nu, wy­smar­kał się i prze­cze­sał wło­sy pal­ca­mi. Nie­wie­le to po­mo­gło. Z lu­stra na­dal pa­trzył na nie­go ist­ny ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy, acz­kol­wiek sa­mo­po­czu­cie nie było aż tak złe, jak by wska­zy­wa­ła fi­zys. Mie­wał cięż­sze kace.

Rzy­gać mu się nie chcia­ło i ja­sno my­ślał, a to naj­waż­niej­sze. Gdy­by jesz­cze mógł wziąć prysz­nic…

Ka­bi­na była, ręcz­ni­ki też, ale choć wie­dział, że stru­mień lo­do­wa­tej wody do­brze by mu zro­bił, czuł skrę­po­wa­nie. Nie był u sie­bie, nie był też go­ściem.

Je­den z du­żych ręcz­ni­ków był na­wet wil­got­ny, a na drzwiach ka­bi­ny do­strzegł kro­pel­ki wody, któ­ra nie zdą­ży­ła wy­pa­ro­wać. A za­tem ktoś tu przed nim urzę­do­wał. Mo­ni­ka albo Ka­mi­la. Właś­nie. Gdzie po­dzia­ła się resz­ta ba­lo­wi­czów?

Prze­szedł się po po­ko­jach. Sa­lon pu­sty, kuch­nia pu­sta, sy­pial­nie rów­nież. Żad­nej zbęd­nej gar­de­ro­by wa­la­ją­cej się po ką­tach. Czy­li był ostat­nim z im­pre­zo­wi­czów, a dziew­czy­ny i Mar­cin wy­szli wcze­śniej. Szko­da, że się nie po­że­gna­li.

Drzwi wej­ścio­we za­trza­snę­ły się za nim z głu­chym od­gło­sem, furt­ka po­dob­nie. Na uli­cy do­strzegł eki­pę trzech bu­dow­lań­ców, któ­rzy wła­śnie przy­szli do pra­cy. Do­cho­dzi­ła siód­ma rano. Ge­ne­ral­nie ro­bo­tę za­czy­nał o ósmej, ale w jego fa­chu czas to rzecz względ­na.

Ru­szył w kie­run­ku cen­trum, sta­ra­jąc się wy­glą­dać na go­ścia, któ­ry rześ­ki i wy­po­czę­ty z we­rwą ma­sze­ru­je do pra­cy. Ten ka­mu­flaż bły­ska­wicz­nie wy­czer­py­wał jego siły.

Po paru mi­nu­tach Ra­fał uzmy­sło­wił so­bie, że z Mię­dzyz­dro­jów do Świ­no­uj­ścia nie do­trze w pięć mi­nut, tym bar­dziej że nie dys­po­no­wał wła­snym trans­por­tem.

Pora wy­ko­nać pierw­szy tego dnia te­le­fon, ina­czej się nie da. Wy­brał ostat­ni nu­mer, wci­ska­jąc zie­lo­ną słu­chaw­kę na wy­świe­tla­czu.

– Adam­ski.

– Już się mar­twi­łam, pa­nie pro­ku­ra­to­rze.

– Nie­po­trzeb­nie. Kto za­de­cy­do­wał, że to moja ko­lej?

– Pro­ku­ra­tor Ga­jew­ska.

Mógł się do­my­ślić. Ta suka go nie cier­pia­ła. Sta­re, wred­ne bab­sko. Cie­ka­we, co mu przy­go­to­wa­ła. Pew­nie ja­kie­goś bez­dom­ne­go le­żą­ce­go od ty­go­dnia w ro­wie.

– Ro­zu­miem. Spra­wa jest taka: je­stem w Mię­dzyz­dro­jach i po­trze­bu­ję pod­wóz­ki.

– Gdzie do­kład­nie?

– W Alei Róż.

– Pro­szę po­cze­kać, za­raz ko­goś znaj­dę.

Roz­mo­wa zo­sta­ła za­koń­czo­na, scho­wał smart­fon do kie­sze­ni. Z tego, co pa­mię­tał, nie­da­le­ko znaj­do­wa­ła się żab­ka. Na pew­no nie za­szko­dzi, jak coś zje i łyk­nie ener­ge­ty­ka. Dzień za­po­wia­dał się dłu­gi. Rano czyn­no­ści, po­tem pa­pier­ki w biu­rze. Mało praw­do­po­dob­ne, żeby tra­fił do domu przed sie­dem­na­stą.

Skle­pik na szczę­ście był otwar­ty. Po­krę­cił się chwi­lę, wy­bie­ra­jąc za­ku­py. Naj­waż­niej­sze to ta­blet­ki od bólu gło­wy, bez nich ani rusz. Nie­po­trzeb­nie tak się spo­nie­wie­rał. Ża­ło­wał, że dał się na­mó­wić Po­go­rzel­skie­mu na tę nie­szczę­sną im­pre­zę, z któ­rej zresz­tą nie­wie­le pa­mię­tał. Za­li­czył Mo­ni­kę czy nie? Chęt­nie by się z nią spo­tkał po­now­nie, już w mniej roz­ryw­ko­wych oko­licz­no­ściach.

Wy­szedł przed sklep, roz­pa­ko­wał bli­ster pa­ra­ce­ta­mo­lu i od razu łyk­nął dwie ta­blet­ki, po­pi­ja­jąc na­po­jem ener­ge­ty­zu­ją­cym. Ode­tchnął. W dżin­sach i bia­łym pod­ko­szul­ku wy­glą­dał na tu­ry­stę i przez chwi­lę na­wet tak się czuł.

Do cza­su.

Ra­dio­wóz pod­je­chał nie­spo­dzie­wa­nie, a jemu nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­pa­ko­wać się do środ­ka.

– Coś pan, pa­nie Ra­fa­le, sła­bo dzi­siaj wy­glą­da. – Kie­row­ca, tę­ga­wy trzy­dzie­sto­la­tek z dys­tynk­cja­mi star­sze­go sier­żan­ta, zerk­nął na Adam­skie­go z uko­sa. – Za­ba­lo­wa­ło się?

– Nie­ste­ty – burk­nął, od­wra­ca­jąc gło­wę. Nor­mal­nie ochrza­nił­by na­trę­ta za wpie­prze­nie się w nie swo­je spra­wy, ale z Ci­skiem współ­pra­co­wa­li od ja­kichś dwóch lat.

„Współ­pra­co­wa­li” to za dużo po­wie­dzia­ne. On nad­zo­ro­wał, gli­nia­rze wy­ko­ny­wa­li. Taki, kur­na, fach. Jak spie­przy spra­wę, nie ma cze­go po­słać do sądu. Opi­nia pu­blicz­na po paru ostat­nich wpad­kach była na nich moc­no cię­ta i pa­trzy­ła na ręce. Wszyst­ko przez te war­szaw­skie prze­py­chan­ki. Co jego to mo­gło ob­cho­dzić? Do sto­li­cy da­lej niż ze Świ­no­uj­ścia być nie może. Jak chcą, to niech się w tej war­szaw­ce ob­rzu­ca­ją bło­tem, a ich do tego nie mie­sza­ją.

Ale i pod tym wzglę­dem spra­wa nie była pro­sta. Taka Ga­jew­ska na pew­no li­czy­ła na prze­ta­so­wa­nia i szan­sę, że wró­ci do pra­cy w Szcze­ci­nie. Co mia­ła do stra­ce­nia? Nic. Do nich przy­je­cha­ła pięć lat temu, a że mia­ła ple­cy, od razu pchnię­to ją na eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko. Zresz­tą, co tu ukry­wać, więk­szość zna­jo­mych Ra­fa­ła mia­ła po­dob­ne par­cie. Suk­ces mógł ich wy­win­do­wać na samą górę, a po­raż­ka… Taa…

Wy­je­cha­li z te­re­nu za­bu­do­wa­ne­go, kie­ru­jąc się w stro­nę tra­sy eu­ro­pej­skiej E65. Tyl­ko ta dro­ga łą­czy­ła dwie wy­po­czyn­ko­we miej­sco­wo­ści.

Ci­sek włą­czył sy­re­nę i po­mknę­li ni­czym rą­cze ko­nie, wy­mi­ja­jąc tiry, do­staw­cza­ki i oso­bów­ki. Cho­ciaż dźwięk roz­ry­wał uszy, to Ra­fał był wdzięcz­ny: przy­naj­mniej nie mu­siał roz­ma­wiać.

Do­syć szyb­ko po pra­wej stro­nie po­ja­wi­ły się bocz­ni­ce ko­le­jo­we, a póź­niej pierw­sze za­bu­do­wa­nia. Na nie­któ­rych pło­tach wi­sia­ły bia­łe prze­ście­ra­dła gło­szą­ce wszem i wo­bec, że miesz­kań­cy tej dziel­ni­cy nie ży­czą so­bie ter­mi­na­la kon­te­ne­ro­we­go, ce­niąc nade wszyst­ko ci­szę i spo­kój.

Pro­test był oby­wa­tel­ski i jak na ra­zie nic nie za­po­wia­da­ło jego koń­ca. Adam­ski nie in­te­re­so­wał się tym zbyt­nio. Wie­dział tyl­ko, że obie stro­ny spo­ru oko­pa­ły się na swo­ich po­zy­cjach, bo obie, jak się zda­wa­ło, mia­ły swo­je ra­cje. War­szów, wschod­nią część Świ­no­uj­ścia, przez lata za­nie­dby­wa­no. Do­pie­ro w cią­gu ostat­nich dzie­się­ciu–pięt­na­stu lat za­czę­ło się to zmie­niać i pie­nią­dze po­pły­nę­ły szer­szą stru­gą. Po­ja­wi­ły się pen­sjo­na­ty i domy wy­po­czyn­ko­we, na­pra­wio­no chod­ni­ki i uli­ce. Lu­dziom żyło się le­piej.

Po­mysł wy­kar­czo­wa­nia trzy­stu hek­ta­rów lasu i po­sta­wie­nia ter­mi­na­la kon­te­ne­ro­we­go wy­szedł ze stro­ny za­rzą­du por­tu. In­we­sty­cja osza­co­wa­na na parę mi­liar­dów zło­tych mia­ła speł­niać wszel­kie stan­dar­dy i nie być uciąż­li­wa dla miesz­kań­ców, dla mia­sta zaś sta­no­wi­ła szan­sę na roz­wój.

„Świ­no­uj­ście – Sin­ga­pur Pół­no­cy” – tak ma­wia­no. Po­ja­wią się in­we­sto­rzy, nowe miej­sca pra­cy.

Co nam po nich, sko­ro ży­je­my z tu­ry­sty­ki, a kon­te­ne­ry po ho­ry­zont, rów­ni­ny bocz­nic i ko­lej­ne ty­sią­ce ti­rów znie­chę­cą na­szych klien­tów i in­we­sto­rów – ar­gu­men­to­wa­li prze­ciw­ni­cy.

Pro­ku­ra­tor pod­parł gło­wę, za­sta­na­wia­jąc się, jaki dziś jest ruch na prze­pra­wie.

Tak, prze­pra­wa de­ter­mi­no­wa­ła ży­cie w mie­ście, przez któ­re prze­cho­dził bo­daj naj­waż­niej­szy tor wod­ny w kra­ju. Obie­ca­ne­go tu­ne­lu wciąż nie wy­bu­do­wa­no, cho­ciaż pla­ny były, i to od dwu­dzie­stu lat. Ko­lej­na in­we­sty­cja, któ­ra nie mo­gła na­brać roz­pę­du.

Ci­sek z wpra­wą i bez ce­re­gie­li po­wy­mi­jał wozy zdą­ża­ją­ce na prze­pra­wę i jako ostat­ni we­pchnął się na po­kład pro­mu.

Adam­ski omiótł wzro­kiem oko­li­cę. Po le­wej sta­cja ko­le­jo­wa, da­lej cią­gnął się ter­mi­nal pro­mów mor­skich. Na wprost gier­kow­skie wie­żow­ce i wie­ża daw­ne­go ko­ścio­ła p.w. Mar­ci­na Lu­tra, a jak­by tro­chę od­wró­cił gło­wę, do­strzegł­by Ka­pi­ta­nat Por­tu.

Zda­niem Adam­skie­go Świ­no­uj­ście było naj­bar­dziej po­pier­do­lo­nym mia­stem w Pol­sce, po­ło­żo­nym na trzech za­miesz­ka­łych wy­spach (Uznam, Wo­lin i Kar­si­bór) oraz czter­dzie­stu czte­rech nie­za­miesz­ka­łych. Cza­sa­mi cho­le­ry moż­na było do­stać, zwłasz­cza w se­zo­nie, kie­dy zjeż­dża­ły się tu set­ki ty­się­cy tu­ry­stów.

Ci­sek wy­łą­czył sy­gnał i za­pa­dła bło­ga ci­sza. Z ra­dia po­pły­nę­ły in­for­ma­cje o awan­tu­rze do­mo­wej. Ich to nie do­ty­czy­ło.

Prom w koń­cu od­bił od na­brze­ża, roz­po­czy­na­jąc krót­ką po­dróż na dru­gą stro­nę Świ­ny.

– Dużo to pan dzi­siaj nie spał – ni to stwier­dził, ni za­py­tał star­szy sier­żant.

– Dam radę.

– Szy­mań­ski też tak mó­wił.

– Co z nim? – udał za­in­te­re­so­wa­ne­go.

– W pią­tek do­stał za­wa­łu. Nie sły­szał pan? Wra­cał po służ­bie do domu i wzię­ło go. Nor­mal­nie za­słabł na uli­cy. Do­brze, że ktoś szyb­ko za­dzwo­nił po ka­ret­kę, ina­czej szy­ko­wa­li­by­śmy się na po­grzeb.

– Nie wie­dzia­łem.

– Świe­ża spra­wa.

– Ile miał… ma – szyb­ko się po­pra­wił – lat?

– Pięć­dzie­siąt czte­ry. I na in­ter­wen­cje jeź­dzi, a po­wi­nien sie­dzieć na ko­men­dzie i te­le­fo­ny od­bie­rać.

– Dzie­ci ma?

– Dwój­kę. Już na stu­diach. Star­sza w Ber­li­nie, młod­szy we Wro­cła­wiu. Ze sta­rą roz­szedł się pięć lat temu. Ostro go prze­czoł­ga­ła, ale to zdzi­ra była. Pusz­cza­ła się na pra­wo i lewo, a on ją ko­chał.

Do­brze, że Ra­fał za­cho­wał na czar­ną go­dzi­nę pusz­kę na­po­ju da­ją­ce­go kopa. Ta go­dzi­na wła­śnie na­de­szła. Po­cią­gnął za za­wlecz­kę i wlał w gar­dło płyn o sma­ku lan­dry­nek.

Świń­stwo sta­wia­ło go na nogi, choć do­pie­ro po wy­pi­ciu co naj­mniej trzech opa­ko­wań. Dzi­siaj szyb­ciej się po­rzy­ga lub pomp­ka mu nie wy­trzy­ma i skoń­czy jak ten nie­szczę­sny Szy­mań­ski, co to ko­chał tak bar­dzo swo­ją nie­wier­ną żonę, że za żad­ne skar­by nie chciał się z nią roz­stać.

– A ty co wła­ści­wie ro­bi­łeś w Mię­dzyz­dro­jach? – za­py­tał, gdy już osu­szył pusz­kę.

– Pa­pie­ry by­łem za­wieźć.

– Tak wcze­śnie?

– Służ­ba nie druż­ba – od­parł Ci­sek fi­lo­zo­ficz­nie.

Przed­nia ram­pa opa­dła i wozy za­czę­ły wy­jeż­dżać je­den po dru­gim. Tro­chę trwa­ło, za­nim przy­szła pora na nich.

– Gdzie je­dzie­my?

– Nie­da­le­ko, za przy­stań jach­to­wą.

Ra­dio­wóz skrę­cił w pra­wo i po­je­chał wzdłuż Świ­ny naj­pierw na za­chód, a póź­niej na pół­noc obok przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go li­nii 2 i 6, gdzie cze­ka­ło już parę osób. Wa­ka­cje nie wa­ka­cje, nie­któ­rzy ty­ra­li, i to cięż­ko.

Ma­ri­na, na któ­rą Ra­fał zdą­żył rzu­cić okiem, jak zwy­kle wy­da­ła mu się oazą spo­ko­ju. Jak się do­ro­bi, za­ko­twi­czy tu swo­ją łaj­bę. Może Świ­no­uj­ście to nie Mia­mi, ale o wła­snym jach­ci­ku ma­rzył od daw­na.

Fort Anio­ła – ko­lej­na wi­zy­tów­ka mia­sta. Daw­na for­ty­fi­ka­cja po­wsta­ła na wzór gro­bow­ca Ha­dria­na za­mie­nio­ne­go przez pa­pie­ży w for­te­cę. Hi­sto­rię o Sac­co di Roma, czy­li złu­pie­niu Rzy­mu w ty­siąc pięć­set dwu­dzie­stym siód­mym roku przez land­sk­nech­tów Ka­ro­la V, znał na pa­mięć. Pa­pież Kle­mens VII zo­stał wów­czas wy­pro­wa­dzo­ny taj­nym przej­ściem przez wier­nych Szwaj­ca­rów do zam­ku nad Ty­brem, dzię­ki cze­mu oca­lał.

Ba­stion, któ­ry mi­nę­li, nie po­sia­dał aż tak dra­ma­tycz­nej hi­sto­rii. Wy­bu­do­wa­ny przez Pru­sa­ków w XIX wie­ku, sta­no­wił zra­zu część więk­sze­go kom­plek­su woj­sko­we­go. Ostat­ni żoł­nie­rze, już nie pru­scy, a so­wiec­cy, wy­co­fa­li się stąd pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku. Dziś wnę­trza zaj­mo­wa­ły ga­le­ria i ka­wiar­nia.

Trzy ra­dio­wo­zy do­strze­gli tuż za na­stęp­nym za­krę­tem.

Ci­sek pod­je­chał naj­bli­żej jak się dało do bia­ło-czer­wo­nej ta­śmy ogra­ni­cza­ją­cej do­stęp do miej­sca zda­rze­nia. Ostat­nie me­try pro­ku­ra­tor Adam­ski po­ko­nał pie­cho­tą. Cze­ka­no tyl­ko na nie­go.

Po­ste­run­ko­wych zi­gno­ro­wał i od razu pod­szedł do oso­by, któ­ra gra­ła tu pierw­sze skrzyp­ce.

Pod­in­spek­tor Ka­rol Ra­tyń­ski był ły­sym, brzu­cha­tym pięć­dzie­się­cio­lat­kiem o twa­rzy zmę­czo­ne­go bul­do­ga i w san­da­łach na bo­sych sto­pach. Die­tę i zdro­we na­wy­ki miał gdzieś, cze­mu osten­ta­cyj­nie da­wał wy­raz, co rusz wy­pusz­cza­jąc w po­wie­trze kłę­by gry­zą­ce­go dymu z pa­pie­ro­sa przy­kle­jo­ne­go do ust.

– To prze­ciw ko­ma­rom – wy­ja­śnił, wi­dząc tak­su­ją­ce spoj­rze­nie mło­de­go pro­ku­ra­to­ra.

– No ja­sne.

Przy­wi­ta­li się.

– Bę­dziesz się wpier­da­lał w spra­wę czy za­ła­twi­my to po dżen­tel­meń­sku? – za­py­tał gli­na bez ogró­dek.

I jak go nie ko­chać? Prze­waż­nie to po­li­cja wy­ko­ny­wa­ła wszel­kie czyn­no­ści, a mą­dry pro­ku­ra­tor, for­mal­nie je nad­zo­ru­ją­cy, nie in­ge­ro­wał w dzia­ła­nia or­ga­nów ści­ga­nia. Szczy­lo­wa­ty praw­nik i do­świad­czo­ny pies goń­czy. Ja­kie tu mo­gło być part­ner­stwo?

– Rób tak, by­śmy nie mu­sie­li świe­cić ocza­mi – mruk­nął Ra­fał pod no­sem, ma­jąc na­dzie­ję, że zo­sta­nie do­brze zro­zu­mia­ny.

Na bar­kach miał pięć in­nych spraw. Po­bi­cie, wy­mu­sze­nie, gwałt, pa­ser­stwo i wy­łu­dze­nie VAT-u. Do­mknię­cie ich i po­sła­nie win­nych do pu­dła bądź uka­ra­nie grzyw­ną zaj­mie ty­go­dnie. Jak nie mie­sią­ce. Z ro­bo­tą nie wy­ro­bi się do eme­ry­tu­ry, dla­te­go był zwo­len­ni­kiem uprasz­cza­nia nie­któ­rych spraw, a nie cze­pia­nia się o de­ta­le.

– Co tu mamy? – spy­tał. Pora przejść do me­ri­tum.

– Ko­bie­ta.

– Aha.

Ru­szy­li w stro­nę ro­sną­cej nad sa­mym brze­giem kępy drzew. Je­den z pni zo­stał pod­my­ty przez fale i ru­nął do wody. To właś­nie w ko­na­ry prze­wró­co­nej aka­cji wplą­ta­ło się cia­ło to­pie­li­cy.

– Wiek i na­zwi­sko nie­zna­ne – re­fe­ro­wał pod­in­spek­tor.

– Kto ją zna­lazł?

– Mi­ło­śnicz­ka jog­gin­gu. Wła­śnie skła­da ze­zna­nia. Nasi po­ja­wi­li się kwa­drans póź­niej. Do­bra, daj­cie ją bli­żej.

Dwaj funk­cjo­na­riu­sze wy­cią­gnę­li zwło­ki na brzeg, wcze­śniej wszyst­ko sta­ran­nie ob­fo­to­gra­fo­wu­jąc. Cia­ło uło­żo­no na ple­cach, a po­li­cjan­ci z Adam­skim oto­czy­li je, przy­glą­da­jąc się pa­to­lo­go­wi, któ­ry przy­stą­pił do wstęp­nych oglę­dzin.

Trud­no po­wie­dzieć, kie­dy na­stą­pił zgon, ale była to kwe­stia go­dzin, a nie dni. Rysy twa­rzy wciąż były wy­raź­ne. Mo­gła mieć naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć – dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Po­wie­dzieć, że była pięk­na, to nic nie po­wie­dzieć.

– Ko­lej­na ofia­ra upa­łów – oświad­czył Ra­tyń­ski ma­to­wym gło­sem.

– Tak my­ślisz?

– Ja­sne. Po­szła w nocy po­pły­wać i uto­nę­ła. Prze­cież wi­dzisz, że ma dół od ko­stiu­mu. Nie zdzi­wię się, jak we krwi znaj­dzie­my al­ko­hol bądź do­pa­la­cze.

– W ta­kim ra­zie gdzie po­dzia­ła się góra?

– Może ką­pa­ła się to­pless. Te­raz taka moda. Czy­ta­łem w „Co­smo­po­li­ta­nie”.

Uwa­gi pod­in­spek­to­ra nikt nie sko­men­to­wał. W dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć Ra­tyń­ski miał ra­cję. Ra­fał choć­by chciał, to i tak nie po­tra­fił prze­stać przy­glą­dać się dziew­czy­nie, a już zwłasz­cza jej od­kry­te­mu biu­sto­wi, pła­skie­mu brzu­cho­wi i dłu­gim no­gom. Maj­tecz­ki też ra­czej na­le­ża­ły do skrom­nych.

– A to cię­cie? – wska­zał smu­gę bie­gną­cą od pra­we­go boku do pęp­ka.

Spoj­rze­nie Ra­tyń­skie­go wy­ra­ża­ło cał­ko­wi­tą obo­jęt­ność. Po­dob­nych zwłok na­oglą­dał się przez trzy­dzie­ści lat całą masę. Za­strze­le­ni, za­dźga­ni, uto­pie­ni, po­wie­sze­ni, ofia­ry wy­pad­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych, awan­tur do­mo­wych i nie­szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści. Bia­li, czar­ni i śnia­dzi. Do wy­bo­ru do ko­lo­ru. Po­la­cy i ob­co­kra­jow­cy. Je­że­li po­wie­dział, że się uto­pi­ła, to się uto­pi­ła.

– Mó­wię wam, że fale ją znio­sły albo za­plą­ta­ła się w sie­ci – po­wtó­rzył po­li­cjant, roz­glą­da­jąc się przy tym do­oko­ła.

– Sie­ci tu­taj? Mia­ła­by otar­cia – po­wąt­pie­wał Adam­ski. – Co pan na to? – spy­tał le­ka­rza, któ­ry wła­śnie ski­nął na po­moc­ni­ków, żeby prze­nie­śli zwło­ki na roz­po­star­tą już czar­ną fo­lię.

– Zo­ba­czy­my, co po­wie­dzą ba­da­nia.

Z miej­sca, gdzie sta­li, do­sko­na­le wi­dać było cu­mu­ją­cą przy ter­mi­na­lu ga­zo­wym jed­nost­kę – na jej bur­cie wy­ma­lo­wa­no wiel­kie bia­łe li­te­ry LNG.

LNG to skrót od li­qu­efied na­tu­ral gas – czy­li skro­plo­ny gaz ziem­ny. Zwło­ki tak bli­sko obiek­tu o cha­rak­te­rze stra­te­gicz­nym na pew­no wzbu­dzą cie­ka­wość pew­nych lu­dzi. Te­raz Adam­ski już nie był taki pew­ny, czy do­brze zro­bił, za­wie­ra­jąc z Ra­tyń­skim umo­wę. Oby nie wy­bu­chła z tego afe­ra na pół Pol­ski.

– Do­brze, pa­no­wie. Wie­cie, co ro­bić. Sek­cję pro­szę wy­ko­nać jak naj­szyb­ciej.

– Oczy­wi­ście.

– Do ju­tra chcę wie­dzieć, jak ta dziew­czy­na się na­zy­wa­ła, gdzie miesz­ka­ła i z kim. Przy oka­zji przej­rzyj­cie re­je­stry za­gi­nio­nych.

– Se­zon do­pie­ro się za­czy­na.

– Wiem o tym do­sko­na­le, dla­te­go po­win­ni­śmy zro­bić wszyst­ko, aby po­dob­na tra­ge­dia się nie po­wtó­rzy­ła.

– Wszyst­kich nie upil­nu­je­my – za­uwa­żył Ra­tyń­ski, wsu­wa­jąc dło­nie w kie­sze­nie.

– Przy­naj­mniej się po­sta­raj­my.

– Za­ła­twio­ne – wy­ce­dził pod­in­spek­tor przez za­ci­śnię­te zęby.

Nie­dłu­go za­roi się tu od spa­ce­ro­wi­czów. Pierw­szy kon­takt na TVN24 pew­nie już po­szedł. Nie­wy­klu­czo­ne, że jesz­cze dzi­siaj bę­dzie mu­siał pod­rzu­cić coś rzecz­ni­ko­wi pro­ku­ra­tu­ry.

Oby me­dia szyb­ko stra­ci­ły za­in­te­re­so­wa­nie spra­wą, bo jak nie, to za­czną się na­ci­ski z ra­tu­sza.

Nie raz tak było. Tu, gdzie biz­nes opie­rał się na bez­tro­skim wy­po­czyn­ku, musi pa­no­wać spo­kój.

A lu­dzie niech uwa­ża­ją, Ra­tyń­ski ma ra­cję. Po­li­cja nie może pil­no­wać wszyst­kie­go. To prze­cież oczy­wi­ste. ■

Rozdział trzeci

W pra­cy zja­wił się tuż po go­dzi­nie dzie­sią­tej. Na ze­wnątrz słoń­ce za­czę­ło już przy­pie­kać, lecz tem­pe­ra­tu­ra w środ­ku wciąż była zno­śna.

Trzy­kon­dy­gna­cyj­ny bu­dy­nek przy uli­cy Sło­wac­kie­go, od­da­ny do użyt­ko­wa­nia cał­kiem nie­daw­no, był cał­kiem spo­ry jak na sie­dzi­bę pro­ku­ra­tu­ry re­jo­no­wej w czter­dzie­sto­ty­sięcz­nym mie­ście. Biu­ro Adam­skie­go znaj­do­wa­ło się na pierw­szym pię­trze, na lewo od scho­dów, gdzie wy­go­spo­da­ro­wa­no miej­sce dla nie­go i Ola­fa Dęb­skie­go, dru­gie­go z pro­ku­ra­to­rów o po­dob­nym sta­żu i prak­ty­ce za­wo­do­wej.

Ra­fał wsu­nął się na swo­je miej­sce za biur­kiem, z na­dzie­ją, że jego kac nie jest zbyt wi­docz­ny.

– Po two­jej zmę­czo­nej gę­bie do­my­ślam się, że nie­dziel­na rand­ka uda­ła się zna­ko­mi­cie. A może się mylę? Nie że­bym był cie­kaw… – za­ga­ił ko­le­ga.

Adam­ski na mo­ment ukrył twarz w dło­niach, pró­bu­jąc od­izo­lo­wać się od oto­cze­nia. Grzecz­ność na­ka­zy­wa­ła wy­ko­nać te­le­fon do Po­go­rzel­skie­go i po­dzię­ko­wać za im­pre­zę. Być może Mar­cin oka­że się by­strza­kiem i ma nu­mer Mo­ni­ki. Z nią chęt­nie się spo­tka. Oczy­wi­ście na jego wa­run­kach, a nie tak jak ostat­nio.

Swo­ją dro­gą, zgłu­piał chy­ba do szczę­tu, żeby aż tak się ubz­dryn­go­lić. W pa­mię­ci zia­ła czar­na dziu­ra. Wie­dział, jak za­czę­li, ale jak skoń­czy­li – już nie. Trud­no, nie bę­dzie się nad sobą roz­tkli­wiał. Miał tyl­ko na­dzie­ję, że się nie skom­pro­mi­to­wał. Był w koń­cu po­waż­nym czło­wie­kiem, na od­po­wie­dzial­nym sta­no­wi­sku.

– Jaki hu­mor ma dziś sta­ra?

– Zła jak osa.

– Czy­li wszyst­ko w nor­mie.

– Moż­na tak po­wie­dzieć. A co, wy­bie­rasz się do niej?

– Z sa­me­go rana wy­sła­ła mnie na czyn­no­ści.

– Do tego tru­pa, co to go zna­leź­li w ka­na­le por­to­wym? – do­my­ślił się Dęb­ski.

– Spra­wę do­stał Ra­tyń­ski.

– To cze­go ma­ru­dzisz? W przy­szłym mie­sią­cu bę­dzie ją moż­na za­mknąć zgod­nie z pro­ce­du­ra­mi. Co po­dej­rze­wa?

– Uto­nię­cie.

– To pew­nie tak jest.

– Chcesz się ze mną za­mie­nić? – Ra­fał po­dłu­bał pal­cem w oku, sta­ra­jąc się przy tym zdu­sić zie­wa­nie.

– Wy­star­czy mi mo­jej ro­bo­ty – prych­nął Olaf. Wstał i uda­jąc się do ką­ci­ka so­cjal­ne­go, za­py­tał: – Chcesz kawy?

– Po­pro­szę.

Ener­ge­ty­ki nie po­mo­gły. Wi­dać wy­pił ich za mało.

Ra­fał wy­jął smart­fon i przej­rzał kon­tak­ty. Już daw­no po­wi­nien zro­bić w nich po­rzą­dek. Kim był Edek? Albo Cy­prian? Nie ko­ja­rzył go­ści. A te­le­fo­no­wać, by spraw­dzić, prze­cież nie bę­dzie.

Ela Wi­śniew­ska… hmm… miłe wspo­mnie­nia wy­pły­nę­ły na po­wierzch­nię z za­ka­mar­ków pa­mię­ci. Szko­da, że za­ję­ta. Szyb­ko się to nie zmie­ni.

Iza Ma­jew­ska. Ta­ma­ra Ulik. Tro­chę ko­biet prze­wi­nę­ło się przez jego ży­cie.

Pa­try­cja…

Jej nu­mer po­ja­wił się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, a kciuk za­wisł nad po­łą­cze­niem.

Nie. Nie zro­bi tego. Ma swój ho­nor.

Przej­rzał li­stę do koń­ca, lecz nu­me­ru Po­go­rzel­skie­go nie zna­lazł. Był pra­wie pe­wien, że go za­pi­sy­wał. Nie szko­dzi, wy­star­czy za­py­tać wuj­ka Go­ogle.

Nie lu­bił pi­sa­nia i czy­ta­nia w smart­fo­nie, więc uru­cho­mił służ­bo­wy kom­pu­ter. Wpi­sał ha­sło, z gło­wą opar­tą o biur­ko od­cze­kał spo­koj­nie, aż zak­tu­ali­zu­je się ak­tu­ali­za­cja ak­tu­ali­za­cji. Nie po­pę­dzał ma­szy­ny, jesz­cze się dziś na­stu­ka w kla­wi­sze. Na po­czą­tek włą­czył prze­glą­dar­kę i wpi­sał do niej imię i na­zwi­sko kum­pla oraz mia­sto.

Oka­za­ło się, że ko­le­ga miał stro­nę jak się pa­trzy, a ga­le­ria pro­jek­tów bu­dzi­ła po­dziw. Je­że­li Mar­cin sam za­pro­jek­to­wał to wszyst­ko, miał zdol­no­ści, ja­kich mało. Nowe tech­no­lo­gie, sta­re for­my. Dla każ­de­go coś mi­łe­go. Bu­do­wa, prze­bu­do­wa, mo­der­ni­za­cja. Oczy­wi­ście nie cho­dzi­ło o miesz­ka­nia w blo­ku. Do ta­kiej drob­ni­cy Po­go­rzel­ski się nie zni­żał. Ce­lo­wał w klien­ta z od­po­wied­ni­mi do­cho­da­mi. Pro­jek­ty i nad­zór nad pra­ca­mi nie były ta­nie, a eks­klu­zyw­ne ma­te­ria­ły ścią­ga­no z za­gra­ni­cy. Mar­mur kar­ra­ryj­ski czy eg­zo­tycz­ne ga­tun­ki drze­wa, co kto chciał.

Spi­sał nu­mer kon­tak­to­wy wid­nie­ją­cy obok na­zwy pra­cow­ni, obie­cu­jąc so­bie so­len­nie, że skon­tak­tu­je się z Mar­ci­nem przy pierw­szej oka­zji.

Dęb­ski pod­szedł z kub­kiem go­rą­cej kawy.

– Dzię­ki, ra­tu­jesz mi ży­cie. – Adam­ski uśmiech­nął się do Ola­fa, ma­jąc na­dzie­ję, że wy­pa­dło to szcze­rze.

– Je­dzie od cie­bie jak z go­rzel­ni.

A więc to dla­te­go Ra­tyń­ski tak mu się przy­pa­try­wał! Sta­ry cap wie­dział, co jest gra­ne.

Prze­trwać ja­koś do po­łu­dnia. Póź­niej bę­dzie le­piej.

Z tru­dem prze­zwy­cię­żył chwi­lo­wą sła­bość, aż w koń­cu ze­brał się w so­bie i siorb­nął czar­ne­go jak smo­ła na­pa­ru.

– Le­piej nie pchaj się Mar­ty­nie w oczy. Z ro­bo­ty cię wy­wa­li.

– Będę uwa­żał.

Po­wie­dział to w złą go­dzi­nę, bo oto na biur­ku ode­zwał się służ­bo­wy te­le­fon. Ich spoj­rze­nia za­wi­sły na apa­ra­cie, lecz ża­den z nich nie się­gnął po słu­chaw­kę.

– Od­bierz – po­pro­sił spło­szo­ny Adam­ski. – Je­że­li to do mnie, to po­wiedz, że je­stem w ki­blu.

– Aha.

Dęb­ski zro­bił krok w stro­nę dźwię­czą­ce­go na­trę­ta. Minę miał po­waż­ną.

– Pro­ku­ra­tor Olaf Dęb­ski, słu­cham.

Ra­fał po­pa­trzył w okno, ło­wiąc uchem strzę­py roz­mo­wy.

– Oczy­wi­ście. Prze­ka­żę, jak tyl­ko się po­ja­wi.

Je­że­li miał­by ob­sta­wiać, to Ga­jew­ska, ich bez­po­śred­nia zwierzch­nicz­ka, oso­ba, któ­rą na­le­ża­ło omi­jać z da­le­ka.

– Może pani na mnie po­le­gać.

A więc jed­nak. Prze­czu­cie go nie my­li­ło.

Po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin po­czuł się win­ny. Mózg Adam­skie­go wy­lo­go­wał się i za­wie­sił. Po raz ko­lej­ny bo­le­śnie uświa­do­mił so­bie, że ni­g­dy nie chciał być praw­ni­kiem, a już szcze­gól­nie pra­co­wać w pro­ku­ra­tu­rze.

Je­dy­ne, co go tak na­praw­dę in­te­re­so­wa­ło, to mu­zy­ka. Swe­go cza­su brzdą­kał na gi­ta­rze w ka­pe­li, któ­ra na­wet zdo­by­ła lo­kal­ną sła­wę. Nie­ste­ty, pró­by wy­ma­ga­ły po­świę­ce­nia, po­dob­nie jak na­uka. Był tyl­ko czło­wie­kiem, zdol­nym, lecz nie ge­niu­szem. Chło­pa­ki wciąż kon­cer­to­wa­li. Jeź­dzi­li w tra­sy i ko­si­li szmal na even­tach, we­se­lach i im­pre­zach oko­licz­no­ścio­wych or­ga­ni­zo­wa­nych przez mia­sta i mia­stecz­ka.

– Masz po­zdro­wie­nia – uśmiech­nął się Dęb­ski, od­kła­da­jąc słu­chaw­kę na wi­deł­ki. – Nie zgad­niesz od kogo.

Adam­ski wy­trzesz­czył oczy.

– Pa­mię­tasz tę sta­rą Ba­giń­ską, co to jej wnu­ka po­bi­ła na pla­ży ban­da kre­ty­nów? Chło­pak wpadł w śpiącz­kę.

Aku­rat tę spra­wę Ra­fał pa­mię­tał do­sko­na­le. Nie da­lej jak mie­siąc temu, tuż po ma­tu­rach, ban­da pi­ja­nych gnoj­ków po­sta­no­wi­ła za­ba­wić się nad mo­rzem i z przy­tu­pem wkro­czyć w do­ro­słość.

Zu­peł­nym przy­pad­kiem w po­bli­żu zna­lazł się sie­dem­na­sto­la­tek spa­ce­ru­ją­cy po pla­ży z psem. Od sło­wa do sło­wa i sta­ło się. Chło­pak do­stał bu­tel­ką w gło­wę i o mało się nie wy­krwa­wił.

Zda­rze­nie do­strzegł przy­god­ny tu­ry­sta, któ­ry za­wia­do­mił po­li­cję. Pi­ja­ne to­wa­rzy­stwo zmy­ło się mo­men­tal­nie, ale Ra­tyń­ski nie na­le­żał do tych, któ­rzy mar­nu­ją pie­nią­dze po­dat­ni­ków. W cią­gu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin wszy­scy zna­leź­li się pod klu­czem. Pięć dziew­czyn i czte­rech chło­pa­ków. So­li­dar­ność gru­py pę­kła jak my­dla­na bań­ka. Po­bi­cie z uży­ciem nie­bez­piecz­ne­go na­rzę­dzia i nie­udzie­le­nie po­mo­cy – z taką kar­to­te­ką nie­zbyt do­brze star­tu­je się w do­ro­słe ży­cie.

Pod­in­spek­tor wie­dział, jak z ta­ki­mi roz­ma­wiać. Wy­stra­sze­ni ro­dzi­ce też do­ło­ży­li swo­je. W re­zul­ta­cie przed są­dem od­po­wia­dać bę­dzie dwóch bez­po­śred­nich spraw­ców zaj­ścia, a po­nie­waż byli już peł­no­let­ni, od­po­wie­dzą jak do­ro­śli. Pro­ku­ra­tu­ra zgro­ma­dzi­ła so­lid­ny ma­te­riał. Te­raz wszyst­ko za­le­żeć bę­dzie od sądu. Cie­ka­we, jak się to za­koń­czy.

– Dziś się obu­dził, le­ka­rze są do­brej my­śli. Obrzęk mó­zgu jest mniej­szy. Miej­my na­dzie­ję, że się wy­li­że.

Na ra­zie suk­ces od­nio­sła po­li­cja – Ra­tyń­ski i jego lu­dzie. Oby w kwe­stii mar­twej ko­bie­ty byli rów­nie spraw­ni. Czy pro­ku­ra­to­rzy też będą mie­li po­wo­dy do sa­tys­fak­cji, to się oka­że.

Ra­fał od­chy­lił się na krze­śle do tyłu, za­plótł dło­nie na kar­ku i na­piął mię­śnie grzbie­tu. Naj­chęt­niej by się po­ło­żył i zdrzem­nął. Kawa Dęb­skie­go na nie­wie­le się zda­ła. Zmu­szał się do my­śle­nia o dzi­siej­szej to­pie­li­cy.

Czy aby na pew­no był to wy­pa­dek? Te­raz do­pie­ro się za­cznie. Do mia­sta zja­dą się wcza­so­wi­cze pra­gną­cy użyć ży­cia. Dwa ty­go­dnie nad pol­skim mo­rzem! Nie­któ­rzy oszczę­dza­li na to cały rok. Bę­dzie jaz­da bez trzy­man­ki. Chla­nie na umór, gwał­ty i roz­bo­je, jak Wy­brze­że dłu­gie i sze­ro­kie. Jed­ni chcą wy­dać pie­nią­dze, inni za­ro­bić.

Kur…

Skąd Po­go­rzel­ski miał do­stęp do nar­ko­ty­ków i co to wła­ści­wie było za świń­stwo? Na pew­no nie cu­kier pu­der.

Przy­pływ zło­ści za­trząsł Adam­skim do tego stop­nia, że gło­śno wcią­gnął po­wie­trze do płuc. Taka za­ba­wa nie może się do­brze skoń­czyć. Na­le­ża­ło ostrzec Mar­ci­na. Jak wpad­nie, po­cią­gnie na dno i jego.

– Mu­szę wyjść.

– Na dłu­go?

– Spo­koj­nie. Za parę mi­nut będę z po­wro­tem. – Ra­fał wstał, udał się na ko­ry­tarz i zszedł scho­da­mi na par­ter. Musi spo­koj­nie po­roz­ma­wiać, a przy Dęb­skim się nie da.

Był tuż przy wyj­ściu, gdy po­czuł wi­bro­wa­nie w kie­sze­ni. Spoj­rzał na nu­mer. Nie tego się spo­dzie­wał.

Od­cze­kał chwi­lę, bi­jąc się z my­śla­mi.

– Cześć – ode­zwał się w koń­cu bar­dziej oschle, niż za­mie­rzał.

– Je­steś bar­dzo zły?

Nie, skąd, wca­le. Już mu prze­szło.

– Nie ma o czym mó­wić. – Ski­nął gło­wą prze­cho­dzą­ce­mu obok zna­jo­me­mu ase­so­ro­wi. – Dziś masz dzień do­bro­ci dla zwie­rząt?

– Nie wy­głu­piaj się. – Głos Pa­try­cji był spo­koj­ny. – Ostat­nio mam spo­ro na gło­wie.

– A wczo­raj to co? Wy­pa­dek przy pra­cy?

– Wczo­raj nie mo­głam. Coś mi wy­pa­dło.

– Są te­le­fo­ny.

– Ale te­le­fon wpadł mi do wody i prze­stał dzia­łać. Do­pie­ro te­raz wy­sechł. A ty dzwo­ni­łeś?

Nie dzwo­nił. Za cho­le­rę nie wie­dział, co ma o tym my­śleć. Gdy­by przy­szła, nie do­szło­by do tego, do cze­go do­szło. Pi­jań­stwo z Po­go­rzel­skim nie mia­ło­by miej­sca.

A, wła­śnie – Mar­cin. Ta spra­wa nie mo­gła cze­kać.

– Słu­chaj, zdzwo­ni­my się jesz­cze, do­brze? – rzu­cił i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­koń­czył roz­mo­wę. Nie było to ele­ganc­kie, ale nikt nie lubi być wy­sta­wia­ny do wia­tru.

Wy­stu­kał na ekra­nie nu­mer pra­cow­ni, za­sta­na­wia­jąc się, ja­ki­mi sło­wa­mi po­wi­tać ko­le­gę.

Je­den sy­gnał, dru­gi, trze­ci. Nic. Za­czął się nie­cier­pli­wić. Po dzie­sią­tym włą­czy­ła się au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie tego się spo­dzie­wał. Mówi się trud­no. Naj­wy­żej po­je­dzie tam któ­re­goś dnia po ro­bo­cie i po­ga­da­ją w czte­ry oczy. Na ra­zie miał jesz­cze parę go­dzin do od­pę­ka­nia, ja­koś musi so­bie po­ra­dzić. Nikt nie wy­rę­czy go w wy­ko­ny­wa­niu przy­krych obo­wiąz­ków.

Pra­co­wał ciur­kiem do czter­na­stej, póź­niej zro­bił so­bie prze­rwę. Spra­wę o pa­ser­stwo miał pra­wie skom­ple­to­wa­ną. Bra­ko­wa­ło jesz­cze jed­ne­go oświad­cze­nia, ale i z tym so­bie po­ra­dzi. Za­pa­ku­je gno­ja do pu­dła na co naj­mniej pięć lat. Fa­cet to re­cy­dy­wi­sta. Fakt, że w pier­dlu na pew­no za­wrze bliż­szą zna­jo­mość z ko­le­sia­mi czysz­czą­cy­mi miesz­ka­nia.

Przez ostat­nią go­dzi­nę już tyl­ko sy­mu­lo­wał pra­cę. Prze­glą­dał In­ter­net i snuł się z kąta w kąt, ma­rząc o wy­god­nym łóż­ku.

Ode­brał jesz­cze trzy te­le­fo­ny, sam wy­ko­nał dwa i w koń­cu mógł iść. Miesz­kał nie­da­le­ko, le­d­wie kil­ka­set me­trów da­lej w ka­mie­ni­cy przy Sien­kie­wi­cza. Lo­kal nie był duży, rap­tem dwa po­ko­je z ła­zien­ką i kuch­nią, lecz ani my­ślał się wy­pro­wa­dzić. Nie miał więk­szych po­trzeb, prócz tej, żeby nie sie­dzieć sta­rym na gło­wie. Do­dat­ko­wo z tym miej­scem wią­zał go sen­ty­ment, jako że wcześ­niej było to miesz­ka­nie jego bab­ci.

Moż­na po­wie­dzieć, że do domu wto­czył się na ostat­nich no­gach. Nim za­legł na tap­cza­nie, włą­czył te­le­wi­zor i czaj­nik. Do lo­dów­ki na­wet nie zaj­rzał, wie­dział, że nie ma po co. Wie­czo­rem albo zro­bi za­ku­py, albo wy­sko­czy na mia­sto, tym­cza­sem naj­waż­niej­sze to od­po­cząć.

Nim za­snął, spró­bo­wał po­now­nie skon­tak­to­wać się z Po­go­rzel­skim, z tym sa­mym skut­kiem co po­przed­nio.

Trud­no, ju­tro też jest dzień. Mar­cin pew­nie od­cho­ro­wu­je wczo­raj­sze sza­leń­stwa albo za­ła­twia in­te­re­sy. Każ­dy ma swo­je ży­cie.

Przez chwi­lę po­my­ślał jesz­cze o Pa­try­cji. Co wła­ści­wie zna­czył jej te­le­fon? Chy­ba ni­g­dy nie zro­zu­mie ko­biet.

Wy­cią­gnął się wy­god­nie na tap­cza­nie i jed­nym uchem ło­wił in­for­ma­cje, przy­sy­pia­jąc. Za­mach. Kry­zys. Zmia­ny kli­ma­tycz­ne. Dzień jak co dzień. Świat chwiał się na kra­wę­dzi. Wie­lu wiesz­czy­ło jego ko­niec, ale na to chy­ba przyj­dzie jesz­cze tro­chę po­cze­kać.

Co mu­sia­ło­by się wy­da­rzyć, żeby jemu usu­nął się grunt spod nóg? W nic się nie mie­szał, ro­bił, co do nie­go na­le­ża­ło, su­mie­nie miał względ­nie czy­ste.

Ziew­nął, po­grą­żał się we śnie.

Woj­na na Bli­skim Wscho­dzie wisi w po­wie­trzu.

W su­mie nic no­we­go.

Do nas nie doj­dzie. Je­ste­śmy za da­le­ko. Każ­de dziec­ko o tym wie. ■

Rozdział czwarty

Wtor­ko­wy po­ra­nek był zde­cy­do­wa­nie spo­koj­niej­szy.

Ra­fał obu­dził się przed szó­stą, co ozna­cza­ło, że bez po­śpie­chu może po­stać pod prysz­ni­cem, zjeść śnia­da­nie i spa­cer­kiem wy­brać się do ro­bo­ty.

Przed sa­mym wyj­ściem za­ło­żył bia­łą ko­szu­lę z krót­kim rę­ka­wem i sztucz­ko­we, sza­re spodnie. Twarz spry­skał wodą to­a­le­to­wą.

Zbiegł po scho­dach, po­wie­dział „dzień do­bry” sprzą­tacz­ce, któ­ra le­ni­wy­mi ru­cha­mi za­mia­ta­ła chod­nik, i udał się na miej­sce stra­ceń, gdzie spo­dzie­wał się spę­dzić ko­lej­ne osiem go­dzin.

Dziś przy­szedł przed wszyst­ki­mi. Szko­da, że sze­fo­wa wpa­da­ła na ostat­nią chwi­lę, może by za­punk­to­wał. A może nie – wciąż nie po­tra­fił roz­gryźć sta­rej zło­śni­cy. O co jej cho­dzi? Fir­ma dzia­ła jak w szwaj­car­skim ze­gar­ku, każ­dy robi, co do nie­go na­le­ży, w wo­je­wódz­twie ich chwa­lą. Za­tem w czym rzecz?

Za­nim zdą­żył cał­kiem za­ko­pać się w pa­pie­rach, w drzwiach sta­nął Olaf z pli­kiem ga­zet pod pa­chą i miną zbi­te­go psa.

Ra­fał nie znał po­rząd­niej­sze­go fa­ce­ta. Ja­wił mu się jako uoso­bie­nie wszel­kich cnót: nie pił, nie pa­lił i po­dob­no nie łaj­da­czył się po ką­tach. Har­ce­rzyk. Pry­mus na stu­diach i ka­pi­tan uni­wer­sy­tec­kiej dru­ży­ny wio­ślar­skiej. Na pro­ku­ra­to­ra nada­wał się jak mało kto.

By­wa­ło, że ta jego wy­stu­dio­wa­na uprzej­mość wku­rza­ła Ra­fa­ła, ale mu­siał przy­znać, że pod­czas prze­słu­chań się spraw­dza­ła. Za­miast su­che­go prze­słu­cha­nia – imię, na­zwi­sko, wiek, za­wód, a te­raz przejdź­my do oko­licz­no­ści zaj­ścia – na­wią­zy­wał z po­dej­rza­ny­mi nie­mal oso­bi­sty kon­takt. Moż­na po­wie­dzieć, że cza­sa­mi się z nimi za­przy­jaź­niał. Nie ze wszyst­ki­mi, oczy­wi­ście, i nie od razu, ale naj­czę­ściej zdo­by­wał ich za­ufa­nie, a ci bez więk­sze­go opo­ru skła­da­li ob­szer­ne wy­ja­śnie­nia.

Dziś ktoś na­sy­pał pia­chu w try­by tej bez­błęd­nie dzia­ła­ją­cej ma­chi­ny.

– To nie jest to, o czym my­ślisz. – Olaf miał zim­ny wzrok płat­ne­go mor­der­cy.

– Nie wni­kam w szcze­gó­ły.

– Całą noc na­pie­przał mi ząb. Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz.

– Mam cię po­trzy­mać za rękę?

Dęb­ski w od­po­wie­dzi mruk­nął coś nie­par­la­men­tar­ne­go i za­czął prze­glą­dać w In­ter­ne­cie re­kla­my ca­ło­do­bo­wych kli­nik sto­ma­to­lo­gicz­nych.

– Urwę się na go­dzi­nę.

– Nie ma spra­wy.

Wyj­ście ko­le­gi spra­wi­ło, że Ra­fał miał przed sobą per­spek­ty­wę sa­mot­ne­go przed­po­łu­dnia. Żyć nie umie­rać. Przej­rzy ga­ze­ty, wy­pi­je kawę… Lu­bił te nie­spiesz­ne po­ran­ki.

Mi­nu­tę póź­niej te­le­fon wy­rwał go z bło­go­sta­nu.

– Słu­cham.

– Ra­tyń­ski.

– Wi­tam, pa­nie in­spek­to­rze.

– Może pan do nas wpaść? – spy­tał po­li­cjant ob­ce­so­wo.

– Do­brze, nie ma pro­ble­mu. Kie­dy?

– Jak naj­szyb­ciej.

Kie­dy ten pa­can się na­uczy, że pro­ku­ra­tu­ry nie moż­na po­ga­niać? Tu spra­wy idą wła­snym try­bem. Nie za wol­no, nie za szyb­ko.

– W tej chwi­li je­stem za­ję­ty. Umów­my się na… po­wiedz­my… dzie­sią­tą. Do­brze? No chy­ba że to bar­dzo pil­ne – do­dał po chwi­li wa­ha­nia.

– Będę cze­kać.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia. – Adam­ski nie chciał cią­gnąć roz­mo­wy dłu­żej, niż to ko­niecz­ne, prze­cież był bar­dzo za­ję­ty.

Pięć po dzie­wią­tej do­wie­dział się o na­ra­dzie. Ze słów se­kre­tar­ki wy­ni­ka­ło, że Ga­jew­ska ma im coś pil­ne­go do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia.

OK. Nie miał nic prze­ciw­ko. Do tego cza­su on wy­ro­bi się na ko­men­dzie, a Olaf być może wró­ci od den­ty­sty. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­słał ko­le­dze ese­me­sa ze sto­sow­ną in­for­ma­cją.

Chwi­lę póź­niej był już na uli­cy. Na spo­tka­nie z Ra­tyń­skim zdą­ży bez pro­ble­mu. Świ­no­uj­ście nie jest du­żym mia­stem, a naj­waż­niej­sze in­sty­tu­cje znaj­du­ją się bli­sko sie­bie. Jak przej­dzie się te kil­ka­set me­trów, ko­ro­na mu z gło­wy nie spad­nie.

Swo­jej de­cy­zji po­ża­ło­wał już po kil­ku mi­nu­tach. Mimo wczes­nej pory z nie­ba lał się żar. Mógł jed­nak wziąć sa­mo­chód. Bez kli­ma­ty­za­cji ani rusz. Szko­da, że nie spraw­dził pro­gno­zy po­go­dy. Mimo że wła­ści­wie cały czas szedł w cie­niu do­rod­nych drzew, spo­cił się jak szczur.

Lu­dziom zdą­ża­ją­cym na pla­żę tro­pi­kal­ne wa­run­ki ja­koś nie prze­szka­dza­ły, wręcz prze­ciw­nie. Z za­pa­łem ma­sze­ro­wa­li po­skwier­czeć na pa­tel­ni w peł­nym słoń­cu. Po­zaz­dro­ścić kon­dy­cji lub sa­mo­za­par­cia. Pen­sjo­na­ty i ho­te­le prze­ży­wa­ły ob­lę­że­nie. Po­ja­wi­ło się spo­ro za­gra­nicz­nia­ków. Prze­wa­ża­li Niem­cy, ale nie bra­ko­wa­ło po­zo­sta­łych miesz­kań­ców Unii Eu­ro­pej­skiej i wie­lu ta­kich, któ­rzy z nią nie­wie­le mie­li wspól­ne­go, jak Ro­sja­nie czy Ukra­iń­cy. Ist­na wie­ża Ba­bel.

Na por­tier­ni Ko­men­dy Miej­skiej Po­li­cji nie mu­siał się przed­sta­wiać, był tu zna­ny. Biu­ro Ra­tyń­skie­go znaj­do­wa­ło się na par­te­rze. Do­strzegł drzwi otwar­te dla lep­sze­go prze­wie­wu i wszedł do środ­ka bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia.

– Cześć pra­cy.

Pod­in­spek­tor aku­rat roz­ma­wiał przez te­le­fon, to zna­czy mru­czał do słu­chaw­ki same prze­kleń­stwa, z rzad­ka prze­ry­wa­jąc dla wzię­cia od­de­chu.

Ra­fał pod­szedł do okna z wi­do­kiem na par­king i drze­wa ros­nące nie­opo­dal. W po­ko­ju śmier­dzia­ło pa­pie­ro­so­wym dy­mem. Nie­przy­jem­ną wo­nią prze­sią­kły me­ble i ścia­ny, o Ra­tyń­skim nie wspo­mi­na­jąc. Wie­trze­nie nic nie po­mo­że. Po­my­śleć, że jesz­cze nie­daw­no tak cuch­nę­ło w każ­dym biu­rze, fir­mie i więk­szo­ści miesz­kań. W po­piel­nicz­ce i wo­kół niej pię­trzy­ły się kie­py. Je­że­li to dzi­siej­szy uro­bek, to fa­cet skła­da się głów­nie ze smo­ły, a je­śli nie tyl­ko dzi­siej­szy, to jest strasz­ną fle­ją.

Gli­niarz chrząk­nął, sap­nął i w koń­cu za­koń­czył ten nie­zwyk­ły dia­log. Odło­żył słu­chaw­kę, wgniótł nie­do­pa­łek w brzeg po­piel­nicz­ki i oczy­wi­ście się­gnął po no­we­go szlu­ga. Po­czę­sto­wał Adam­skie­go.

– Nie, dzię­ku­ję.

– O ile pa­mię­tam, kie­dyś pa­li­łeś.

– To było daw­no. Jak jesz­cze no­si­łem ko­szu­lę w zę­bach.

– W ta­kim ra­zie po­ję­cia nie masz, co zna­czy praw­dzi­wy na­łóg. Ża­łuj.

Ra­fał nie pod­jął te­ma­tu.

– Jest tak… – Ra­tyń­ski pstryk­nął za­pal­nicz­ką i za­cią­gnął się ca­me­lem. – Na ra­zie nie zi­den­ty­fi­ko­wa­li­śmy na­szej la­lecz­ki.

– Jak to moż­li­we?

– Cał­kiem po pro­stu: nikt nie zgło­sił jej za­gi­nię­cia, do­ku­men­tów przy so­bie nie mia­ła, nie jest po­szu­ki­wa­na.

– A od­ci­ski pal­ców?

– Prze­cież mó­wię, że nie fi­gu­ru­je w na­szych ba­zach da­nych. Wzo­ro­wa oby­wa­tel­ka.

– Ja­sna cho­le­ra.

Cia­ło bez toż­sa­mo­ści to kło­pot. Na bez­dom­ną nie wy­glą­da­ła, więc nie po­cho­wa­ją jej ot tak, pod cmen­tar­nym pło­tem, bo jak znał ży­cie, na dru­gi dzień po po­grze­bie przyj­dzie im do­ko­nać eks­hu­ma­cji.

– Jest coś jesz­cze.

– Tego się oba­wia­łem.

Ra­tyń­ski klik­nął od­po­wied­nią iko­nę na mo­ni­to­rze.

– Do­ko­na­no sek­cji zwłok, otóż… tu z bó­lem mu­szę przy­znać się do po­mył­ki… na­sza ta­jem­ni­cza pięk­ność się nie uto­pi­ła. Przed śmier­cią wy­cię­to jej wą­tro­bę i parę or­ga­nów we­wnętrz­nych i to było głów­ną przy­czy­ną zgo­nu.

Ra­fa­ła spa­ra­li­żo­wa­ło.

– Mo­żesz to po­wtó­rzyć?

– Zro­bio­no to nie­zwy­kle umie­jęt­nie. Nasz pa­to­log twier­dzi, że do­ko­nał tego fa­cho­wiec.

– A ser­ce?

– Ser­ce zo­sta­wił. Resz­tę wy­ciął.

Adam­ski cięż­ko klap­nął na krze­sło usta­wio­ne na­prze­ciw­ko biur­ka Ra­tyń­skie­go.

– Mogę?

– Ja­sne.

To pierw­szy pa­pie­ros od paru mie­się­cy. A już był pe­wien, że z tym skoń­czył.

– Mo­tyw sek­su­al­ny? – spy­tał pro­ku­ra­tor po chwi­li mil­cze­nia.

– Trud­no po­wie­dzieć. Je­śli py­tasz, czy zo­sta­ła zgwał­co­na, to nie ma żad­nych śla­dów tego. Ani sper­my, ani żad­nych si­nia­ków, otarć. W ogó­le żad­nych ob­ra­żeń poza tą dziu­rą w brzu­chu.

Sło­wa pod­in­spek­to­ra ozna­cza­ły jed­no – sie­dzie­li w szam­bie po same uszy. Nie­usta­lo­na toż­sa­mość ko­bie­ty to jed­no, ale gra­su­ją­cy po ku­ror­cie sza­le­niec to coś zu­peł­nie in­ne­go. Nie spo­dzie­wał się, że do­ży­je ta­kich cza­sów. W wiel­kim mie­ście i ow­szem, zda­rza­ją się psy­cho­le, ale u nich? Ża­den z lu­dzi, któ­rych znał choć­by z wi­dze­nia, nie wy­glą­dał na chi­rur­ga-lu­do­żer­cę. Żeby cho­ciaż zbo­cze­niec.

Może typ przy­je­chał na go­ścin­ne wy­stę­py? Zbrod­nia w afek­cie może wy­da­rzyć się wszę­dzie, to zro­zu­mia­łe. Ale wy­pa­tro­sze­nie? Od razu przy­po­mniał so­bie Han­ni­ba­la Lec­te­ra. Czy ich pro­win­cjo­nal­ny szaj­bus też przy­rzą­dził so­bie du­szo­ną wą­trób­kę i po­pił schło­dzo­nym chian­ti? A co z resz­tą po­dro­bów? Do cze­goś też mu były po­trzeb­ne. Ga­jew­ska do­sta­nie za­wa­łu, gdy jej o tym po­wie. Tak oto Świ­no­uj­ście do­łą­czy­ło do miast, gdzie gra­so­wa­li mor­der­cy o psy­cho­pa­tycz­nych skłon­no­ściach. Ra­tyń­ski z tu­tej­szą eki­pą mogą so­bie nie po­ra­dzić i na miej­scu po­ja­wią się lu­dzie ma­ją­cy więk­sze do­świad­cze­nie w po­dob­nych spra­wach, za­czną się wpier­ni­czać we wszyst­ko…

– Co jesz­cze mamy?

– Nie­wie­le. – Ra­tyń­ski po­now­nie wle­pił wzrok w ekran. – Wiek praw­do­po­dob­nie dwa­dzie­ścia pięć – dwa­dzie­ścia osiem lat, waga… wzrost… Spor­t­smen­ka, to zna­czy ama­tor­ka, nie wy­czy­no­wiec.

– Cie­ka­we.

– Dba­ła o sie­bie. We krwi nie zna­leź­li­śmy al­ko­ho­lu ani nar­ko­ty­ków, tyl­ko lek dla ast­ma­ty­ków.

– Była cho­ra?

– Le­karz twier­dzi, że nie, lecz w ten spo­sób pró­bo­wa­ła po­pra­wić wy­dol­ność or­ga­ni­zmu. Pa­mię­tasz tę hi­sto­rię Nor­we­żek ści­ga­ją­cych się z Ko­wal­czyk? Na­szej trud­no było z nimi wy­grać, bo Nor­weż­ki ofi­cjal­nie zgło­si­ły kło­po­ty z od­dy­cha­niem i mo­gły brać to świń­stwo, któ­re­go na­zwy nie pa­mię­tam. Na­szych to wkur­wia­ło i nie dzi­wię się – tam­te od razu mia­ły fory.

– Coś so­bie przy­po­mi­nam.

– Spraw­dzi­łem. W naj­bliż­szym cza­sie nie pla­nu­je się u nas za­wo­dów, czy to pły­wac­kich, czy ja­kich­kol­wiek in­nych.

– Wia­do­mo coś o oko­licz­no­ściach śmier­ci?

– Zgi­nę­ła mię­dzy dwu­dzie­stą pierw­szą a pół­no­cą z nie­dzie­li na po­nie­dzia­łek, nie póź­niej. Naj­pierw wy­cię­to jej or­ga­ny, a za­raz po­tem wrzu­co­no do wody.

– Za­raz po­tem? Przej­rzyj­cie bun­kry.

– Już to ro­bi­my.

Po­mię­dzy wej­ściem do por­tu a Dziel­ni­cą Nad­mor­ską roz­cią­ga się las z po­zo­sta­ło­ścia­mi daw­nej ba­te­rii ar­ty­le­rii nad­brzeż­nej. Kie­dyś sta­no­wisk było wię­cej, jed­nak wraz z roz­bu­do­wą mia­sta ko­lej­ne obiek­ty zni­ka­ły je­den po dru­gim. Mimo to, je­śli się do­brze ro­zej­rzeć, gdzie­nie­gdzie za­raz za wy­dma­mi, wśród gę­sto ro­sną­cych igla­ków wciąż moż­na do­strzec miej­sca, do któ­rych nocą le­piej się nie za­pusz­czać. Nie­kie­dy no­co­wa­li w nich bez­dom­ni lub włó­czę­dzy, więc pa­no­wał tam syf, kiła i mo­gi­ła. Nie­mniej na tym eta­pie śledz­twa nie mo­gli po­mi­nąć ni­cze­go. Współ­czuł po­ste­run­ko­wym za­glą­da­ją­cym w każ­dą dziu­rę, zwłasz­cza przy tym upa­le.

– My­śla­łem o czymś jesz­cze. – Ra­tyń­ski wci­snął peta w po­piel­nicz­kę i splótł dło­nie na bla­cie biur­ka. – To, że zna­leź­li­śmy ją w wo­dzie, nie było przy­pad­ko­we. Mo­gła zo­stać ze­pchnię­ta za bur­tę, bo ra­czej sama do wody nie wsko­czy­ła. Wrzu­co­no ją, a to ozna­cza, że ten, któ­ry ją tak urzą­dził, po­sia­da jacht bądź mo­to­rów­kę.

Ro­zu­mo­wa­niu Ra­tyń­skie­go ni­cze­go nie moż­na było za­rzu­cić. Sama do ka­na­łu nie wpły­nę­ła.

– Prze­py­taj­cie na­wi­ga­to­rów stat­ków wpły­wa­ją­cych i wy­pły­wa­ją­cych. Pi­lo­tów. Może coś wi­dzie­li.

– Pra­cu­je­my nad tym, ale, szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzę, by to coś dało. Gdy­by wi­dzie­li, to już by nas po­wia­do­mi­li, zresz­tą… nie­waż­ne. – Pod­in­spek­tor mach­nął ręką.

– Mów. Chęt­nie wy­słu­cham tego, co my­ślisz.

– Po­myśl. Doba pra­cy ta­kie­go pro­mu to kupa for­sy. Nie tyl­ko pro­mu, każ­dej jed­nost­ki. Jak nie pły­wa, to nie za­ra­bia – lo­gicz­ne. My­ślisz, że ofi­cer, któ­ry przy­pad­kiem stał na most­ku, chce być cią­ga­ny po są­dach albo też lubi skła­dać ze­zna­nia? Cza­sa­mi le­piej od­wró­cić gło­wę. For­sa jest naj­waż­niej­sza. Ta­kich cza­sów do­ży­li­śmy. Ar­ma­tor się wku­rzy i dru­gi raz nie za­trud­ni.

– Prze­ra­żasz mnie – po­wie­dział znie­chę­co­ny Adam­ski.

– Dziś każ­dy my­śli tak, żeby jemu było wy­god­nie. Całą resz­tę ma w du­pie.

– A za­ło­gi jach­tów?

– Pa­trzysz na tor wod­ny, a nie po­dzi­wiasz przy­ro­dę, zwłasz­cza w nocy. Ja­sne, ro­ze­śle­my od­po­wied­nie za­py­ta­nia, ale to nic nie da. Po­myśl o czymś jesz­cze.

– Za­mie­niam się w słuch.

– Kto po­wie­dział, że ta ko­bie­ta to Po­lka?

– Szlag.

Te­raz to już wdep­nę­li w po­waż­ne kło­po­ty. Przyj­dzie im dzia­łać ze Szwe­da­mi, Duń­czy­ka­mi, Niem­ca­mi i Bóg ra­czy wie­dzieć z kim jesz­cze. Gdy się nad tym za­sta­no­wił, uznał, że Ra­tyń­ski może mieć spo­ro ra­cji.

– Masz jej zdję­cie?

Po­li­cjant po­grze­bał w wierzch­nich war­stwach szpar­ga­łów na biur­ku i po­dał Ra­fa­ło­wi por­tret.

Uro­da to­pie­li­cy wska­zy­wa­ła ra­czej na pół­noc­ną Eu­ro­pę, a nie po­łu­dnio­wą.

– Po­wtórz, kie­dy zgi­nę­ła?

– W nocy z nie­dzie­li na po­nie­dzia­łek, po­mię­dzy dwu­dzie­stą pierw­szą a pół­no­cą, ale ra­czej do dwu­dzie­stej trze­ciej. A co? – Ra­tyń­ski spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co.

– Nie, nic.

Więk­szość miesz­kań­ców mia­sta my­śla­ła o koń­cu week­en­du i po­nie­dział­ko­wym za­pie­przu, a on aku­rat ba­lo­wał na mak­sa i nie­wie­le z tego pa­mię­ta.

– Nie po­do­ba mi się to wszyst­ko. Kie­dy mia­łeś ostat­ni raz po­dob­ną spra­wę?

– Nie pa­mię­tam – szcze­rze od­po­wie­dział po­li­cjant. – Tak się py­tasz, jak­byś nie wie­dział. Tu lu­dzie się na ogół zna­ją. Trud­no po­zo­stać ano­ni­mo­wym.

– Wła­śnie.

Adam­ski wstał i prze­spa­ce­ro­wał się po po­miesz­cze­niu. Trup, któ­re­go nie moż­na umie­ścić w od­po­wied­nim kon­tek­ście, to nie trup, a kło­pot. Spraw­cy dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent mor­derstw zna­ją ofia­ry. Naj­czę­ściej wy­star­czy przy­ci­snąć ro­dzi­nę lub zna­jo­mych, po­ga­dać z kim trze­ba. W tym przy­pad­ku bra­ko­wa­ło mo­ty­wu i ca­łej resz­ty. Żad­ne­go punk­tu za­cze­pie­nia.

Ano­ni­mo­we cia­ło bez wą­tro­by, trzust­ki i cze­goś tam jesz­cze. Dla me­diów ide­al­ny te­mat – oby nikt się z ni­czym nie wy­sy­pał. Dużo nie trze­ba: sło­wo tu, sło­wo tam i ka­ru­ze­la za­cznie się krę­cić.

A oni wraz z nią. ■

Rozdział piąty

Do biu­ra wró­cił tuż przed na­ra­dą, cały zgrza­ny, z bu­tel­ką wody mi­ne­ral­nej i dłoń­mi le­pią­cy­mi się od potu.

W sali kon­fe­ren­cyj­nej do­strzegł Dęb­skie­go. Usiadł koło nie­go, wcią­ga­jąc w nos woń goź­dzi­ków i środ­ków an­ty­sep­tycz­nych.

– Chy­ba nie było tak źle. Gęba ci na­wet nie spu­chła – za­uwa­żył mi­mo­cho­dem.

– Do­sta­łem znie­czu­le­nie. Na jed­nej wi­zy­cie się nie skoń­czy, ale przy­naj­mniej nie cze­ka­łem.

Adam­ski ro­zej­rzał się na boki. Wszy­scy już byli. Bra­ko­wa­ło sa­mej Ga­jew­skiej.

Ta wpa­dła na salę tuż po wy­zna­czo­nej przez sie­bie go­dzi­nie. Ra­fał nie my­ślał o niej ina­czej jak „sta­ra”, ale prze­cież Mar­ty­na Ga­jew­ska do­pie­ro prze­kro­czy­ła czter­dziest­kę i jak na swój wiek trzy­ma­ła się do­sko­na­le. Co zresz­tą zna­czy wiek u ko­bie­ty? Ma­ki­jaż i fry­zjer po­tra­fią zdzia­łać cuda, za to je­śli się o sie­bie nie dba, to naj­lep­szy wi­za­ży­sta nie po­mo­że.

Ona sama uwa­ża­ła się za per­fek­cjo­nist­kę, nic nie po­zo­sta­wia­jąc przy­pad­ko­wi, więc czas ob­szedł się z nią ła­ska­wie. Nie­jed­na młod­sza o dwa­dzie­ścia lat ko­bie­ta mo­gła jej po­zaz­dro­ścić.

Ci­szę, któ­ra za­pa­dła na sali po jej wej­ściu, za­kłó­cał tyl­ko stu­kot ob­ca­sów Ga­jew­skiej na par­kie­cie. Oczy zgro­ma­dzo­nych wpa­try­wa­ły się w tę po­są­go­wą po­stać z wy­ra­zem nie­pew­no­ści, a w paru przy­pad­kach wręcz lęku.

Ga­jew­ska szła pew­nie, obo­jęt­na na tar­ga­ją­ce per­so­ne­lem emo­cje. Adam­ski nie bez przy­jem­no­ści śle­dził jej ru­chy, twarz jak­by wy­rzeź­bio­ną przez Le­onar­da czy Ra­fa­ela, ścią­gnię­te, wy­sku­ba­ne brwi, któ­re wy­da­wa­ły się jed­ną kre­ską na mar­mu­ro­wym czo­le.

– Pro­szę nie wsta­wać – rzu­ci­ła, wi­dząc, że ten i ów zry­wa się na bacz­ność.

Za­wsze ją to zło­ści­ło, bo cze­goś po­dob­ne­go nie wy­ma­ga­ła, lecz wciąż od­ru­chy by­wa­ły sil­niej­sze od roz­sąd­ku.

To­reb­kę prze­wie­si­ła przez opar­cie fo­te­la i za­sia­dła na miej­scu, za­kła­da­jąc nogę na nogę. Adam­ski skon­sta­to­wał, że ubra­ła się dziś nad wy­raz od­waż­nie. Spód­ni­ca była tak krót­ka, że przy sia­da­niu pod­cią­ga­ła się do po­ło­wy ud. Co praw­da za­sła­niał ją blat kon­fe­ren­cyj­ne­go sto­łu, ale nie zdzi­wi się, jak nie­któ­rym dłu­go­pi­sy będą spa­da­ły na pod­ło­gę.

– Dzię­ku­ję za przy­by­cie i prze­pra­szam, że ode­rwa­łam pań­stwa od pra­cy, mam jed­nak coś waż­ne­go do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia i chcia­ła­bym… – nie­znacz­nym ru­chem roz­tar­ła pal­cem kro­pel­kę potu, któ­ra spły­wa­ła jej za uchem – …aby­ście usły­sze­li to ode mnie, a nie z me­diów.

Spoj­rza­ła na współ­pra­cow­ni­ków, ze­spół pro­ku­ra­tor­ski w peł­nym skła­dzie i oso­by z ob­słu­gi ad­mi­ni­stra­cyj­nej. Wszy­scy wpa­try­wa­li się w nią z na­boż­ną nie­mal czcią. Wy­ją­tek sta­no­wi­li Adam­ski i Dęb­ski. Obaj jak z in­nej baj­ki. Dęb­ski, któ­re­go do tej pory ce­ni­ła za nie­wąt­pli­wą in­te­li­gen­cję i zdol­no­ści, dziś spra­wiał wra­że­nie nie­obec­ne­go. Adam­ski za to ner­wo­wo krę­cił się na sie­dze­niu, co rusz ob­ra­ca­jąc w pal­cach ołó­wek. Zwy­kle tak się nie za­cho­wy­wał.

– Jesz­cze w tym mie­sią­cu sta­nie­my się go­spo­da­rza­mi trans­gra­nicz­nej kon­fe­ren­cji na te­mat bez­pie­czeń­stwa i współ­pra­cy re­gio­nal­nej. De­cy­zja za­pa­dła w War­sza­wie. Mnie też dzi­wi ten ter­min i wy­glą­da na to, że po­sta­wio­no nas przed fak­tem do­ko­na­nym.

Nie­któ­rzy ode­tchnę­li z ulgą, lecz paru spo­ci­ło się jesz­cze bar­dziej.

– Mimo tego dziw­ne­go try­bu or­ga­ni­za­cji pro­szę pa­mię­tać, że to dla nas wiel­kie wy­róż­nie­nie.

– Ilu go­ści się spo­dzie­wa­my? – za­py­tał Dęb­ski, któ­ry w koń­cu zszedł z ob­ło­ków na zie­mię.

– Oko­ło trzy­dzie­stu. Całe wy­da­rze­nie po­trwa trzy dni. Są prze­wi­dzia­ne pa­ne­le dys­ku­syj­ne, od­czy­ty, jak i bar­dziej nie­for­mal­ne spo­tka­nia. Li­czę, że we­zmą pań­stwo w nich udział.

Wszyst­ko to pic i fo­to­mon­taż. Sama, gdy się o tym do­wie­dzia­ła, chcia­ła ci­snąć w okno krysz­ta­ło­wym wa­zo­nem, któ­ry od wie­ków stał w jej ga­bi­ne­cie. Zor­ga­ni­zo­wa­nie ta­kiej kon­fe­ren­cji to cała masa pra­cy. Czy ktoś tam u góry w ogó­le my­ślał, na­rzu­ca­jąc tak nie­re­al­ny ter­min?

Wraz z upły­wa­ją­cy­mi go­dzi­na­mi Mar­ty­nę ogar­nia­ła zim­na fu­ria. Wy­star­czy­ło, że przej­rza­ła li­stę za­pro­szo­nych. To­wa­rzy­stwo wza­jem­nej ad­o­ra­cji. Po­ja­wią się oso­by z Biu­ra In­for­ma­ty­za­cji i Ana­liz oraz De­par­ta­men­tu do Spraw Prze­stęp­czo­ści Zor­ga­ni­zo­wa­nej i Ko­rup­cji w ran­dze za­stęp­ców sze­fów tych pio­nów, czło­wiek z Biu­ra Współ­pra­cy Mię­dzy­na­ro­do­wej oraz ich od­po­wied­ni­cy z Nie­miec i Szwe­cji. W su­mie zbie­rze się gru­bo po­nad trzy­dzie­ści osób.

Jed­no na­zwi­sko, Ze­no­na Maj­cher­ka, za­in­te­re­so­wa­ło Ga­jew­ską szcze­gól­nie. To pra­wa ręka sa­me­go sze­fa sze­fów, czy­li Pro­ku­ra­to­ra Ge­ne­ral­ne­go, co su­ge­ro­wa­ło, że może cho­dzić o coś wię­cej niż zwy­kłe spo­tka­nie.

Taj­na na­ra­da?

Co ta war­szaw­ka kom­bi­nu­je? Pew­nie kon­fe­ren­cja to zwy­kłe my­dle­nie oczu.

Na po­trze­by kwa­te­run­ko­we wy­na­ję­to ośro­dek na­le­żą­cy do Do­wódz­twa Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej, po­ło­żo­ny nie­co na ubo­czu, gdzie uczest­ni­kom za­pew­nio­na zo­sta­nie ano­ni­mo­wość i swo­bo­da ru­chów.

Nikt nie lubi być po­py­cha­dłem, a ten przy­pa­dek wła­śnie do tego ją spro­wa­dzał. Nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak ro­bić do­brą minę do złej gry – uśmie­chać się, roz­no­sić cia­stecz­ka i uda­wać, że wszyst­ko gra, pod­czas gdy po­nad jej gło­wą będą za­ła­twia­ne na­praw­dę waż­ne in­te­re­sy.

– Do koń­ca ty­go­dnia ocze­ku­ję pro­po­zy­cji re­fe­ra­tów, któ­re będą chcie­li pań­stwo wy­gło­sić. Mogą do­ty­czyć każ­de­go aspek­tu pań­stwa dzia­łal­no­ści. Czy są py­ta­nia?

Ewa Lu­bicz, jej za­stęp­czy­ni, tyl­ko prze­wró­ci­ła ocza­mi. Na twa­rzach resz­ty da­wa­ło się do­strzec mie­sza­ne uczu­cia.

– Śmia­ło. Le­piej, jak pew­ne spra­wy wy­ja­śni­my so­bie od razu. Pro­ku­ra­to­rze Adam­ski, pan, zda­je się, chciał coś po­wie­dzieć.

Ra­fał wzdry­gnął się, usły­szaw­szy swo­je na­zwi­sko. Nie był na to przy­go­to­wa­ny. W my­ślach wciąż roz­trzą­sał roz­mo­wę z Ra­tyń­skim. Ta kon­fe­ren­cja to może być gwóźdź do trum­ny jego ka­rie­ry.

Po­dob­no nic nie dzie­je się przy­pad­kiem.

– Ow­szem, ale chciał­bym to prze­ka­zać na osob­no­ści.

Już wcze­śniej na sali pa­no­wa­ła ci­sza, lecz te­raz da­ło­by się usły­szeć prze­la­tu­ją­ce­go ko­ma­ra.

Parę za­in­try­go­wa­nych osób, nie wy­łą­cza­jąc Dęb­skie­go, zer­ka­ło na Ra­fa­ła.

– Do­brze. Jak pan uwa­ża. Za kwa­drans w moim ga­bi­ne­cie.

Ga­jew­ska wsta­ła, ener­gicz­nym ru­chem się­gnę­ła po to­reb­kę i wy­szła.

– Sta­ry, za­im­po­no­wa­łeś mi. – Olaf klep­nął kum­pla w ra­mię i po­dą­żył śla­dem prze­ło­żo­nej, po­zo­sta­wia­jąc go sa­me­go.

A jesz­cze dwie go­dzi­ny temu nic nie za­po­wia­da­ło aż ta­kich nie­spo­dzia­nek.

Za­wsze tak jest, gdy pra­gniesz spo­ko­ju. Po­zaz­dro­ścił tym, któ­rzy han­dlo­wa­li mu­szel­ka­mi na pro­me­na­dzie. Co oni wie­dzie­li o praw­dzi­wym ży­ciu…

Na ko­ry­ta­rzu spraw­dził przy­cho­dzą­ce po­łą­cze­nia. Było tyl­ko jed­no sprzed dwóch mi­nut.

Wes­tchnął. Jesz­cze i to. Pew­nych spraw nie dało się unik­nąć.

– Tyle razy pro­si­łem, że­byś nie dzwo­ni­ła, gdy je­stem w pra­cy – rzu­cił zde­ner­wo­wa­ny, jak tyl­ko uzy­skał po­łą­cze­nie.

– Nie chcesz chy­ba po­wie­dzieć, że roz­mo­wa z mat­ką jest dla cie­bie ta­kim pro­ble­mem?

– Nie jest żad­nym pro­ble­mem, mó­wię tyl­ko, że je­stem w pra­cy. Chcie­li­ście z oj­cem, że­bym pra­co­wał, więc to, do cho­le­ry, ro­bię.

– Nie prze­kli­naj, bar­dzo cię pro­szę. Nie przy­stoi to czło­wie­ko­wi na two­im sta­no­wi­sku.

– O co wła­ści­wie cho­dzi?

– O two­ją przy­szłość, syn­ku. Naj­wyż­szy czas, że­byś zro­bił ko­lej­ny krok. Nada­rza się do­sko­na­ła oka­zja: w so­bo­tę or­ga­ni­zu­je­my małe przy­ję­cie. Przyjdź, nie bę­dziesz się nu­dził, obie­cu­ję.

Do­brze znał te nie­szczę­sne im­pre­zy. Ba­wił się na nich jak na sty­pie. Nie jego to­wa­rzy­stwo. Znał wszyst­kich, wszy­scy zna­li jego i nic z tego nie wy­ni­ka­ło. Wciąż te same do­cin­ki, żar­ty i plot­ki o nie­obec­nych. Uni­kał tych przy­jęć, jak tyl­ko mógł. Wie­czór bę­dzie stra­co­ny. Po­przed­nim ra­zem było tak samo. I jesz­cze wcze­śniej. Bę­dzie prze­wra­cał ste­ki na gril­lu i roz­no­sił drin­ki. Do­brze, że wcze­śniej nie musi sko­sić traw­ni­ka.

– Zo­ba­czę – spró­bo­wał się wy­krę­cić.

– Nie „zo­ba­czę”. Za­czy­na­my o dzie­więt­na­stej, ale mo­żesz przyjść wcze­śniej. Oj­ciec ci nie wy­ba­czy, jak się nie po­ja­wisz.

– Zo­ba­czę, co się da zro­bić – skoń­czył i scho­wał te­le­fon pe­łen złych prze­czuć co do naj­bliż­sze­go week­en­du. Nie tak go so­bie wy­obra­żał.

– Pa­nie Ra­fa­le, kło­po­ty?

– Nic no­we­go, pani Ste­fa­nio.

Se­kre­tar­ka fir­my smęt­nie po­krę­ci­ła gło­wą. Była sta­rą pan­ną i nie­dłu­go przej­dzie na eme­ry­tu­rę. Bez niej nie bę­dzie już tak samo.

– Cze­ka na pana. Pro­szę wejść.

Adam­ski by­wał już w ga­bi­ne­cie Ga­jew­skiej, ale za­wsze gdy prze­kra­czał próg, czy­nił to z du­szą na ra­mie­niu.

– Śmia­ło. Na­pi­je się pan kawy?

– Nie, dzię­ku­ję. – Przy­siadł na brze­gu krze­sła. Mil­czał, bo Ga­jew­ska w tym mo­men­cie ode­bra­ła ja­kąś wia­do­mość i od­pi­sy­wa­ła, uśmie­cha­jąc się cie­pło. W koń­cu odło­ży­ła te­le­fon na bok i za­chę­ci­ła go ge­stem do mó­wie­nia.

– Rano od­by­łem roz­mo­wę z pod­in­spek­to­rem Ra­tyń­skim – roz­po­czął już bez dal­szych wstę­pów. – Ist­nie­je duże praw­do­po­do­bień­stwo, że wczo­raj­sza to­pie­li­ca może oka­zać się cu­dzo­ziem­ką. Po­li­cji jak na ra­zie nie­wie­le uda­ło się usta­lić poza samą przy­czy­ną śmier­ci.

– Któ­rą było uto­nię­cie?

– Któ­rą było usu­nię­cie or­ga­nów we­wnętrz­nych – wy­ce­dził Adam­ski przez za­ci­śnię­te zęby.

Za­pa­dła ci­sza.

– A to ozna­cza, że mamy na swo­im te­re­nie za­bój­cę o skłon­no­ściach psy­cho­pa­tycz­nych – kon­ty­nu­ował po chwi­li. – Za­gi­nię­cia na ra­zie nikt nie zgło­sił. Nikt nic nie wi­dział i nie sły­szał. Po­li­cja prze­szu­ku­je oko­li­cę, w któ­rej zna­le­zio­no zwło­ki: port i las. Na chwi­lę obec­ną bez efek­tu.

– To się szyb­ko może zmie­nić.

– Może, ale nie musi. Za­ry­zy­ku­ję twier­dze­nie, że z tak po­waż­nym przy­pad­kiem nie mie­li­śmy jesz­cze do czy­nie­nia.

– Ra­tyń­ski so­bie po­ra­dzi?

– Ze wszyst­kich gli­nia­rzy ten ma naj­więk­sze do­świad­cze­nie. Nie­ste­ty, do tej pory ści­gał za­bój­ców dużo mniej­sze­go ka­li­bru.

– Wie­rzyć się nie chce.

– Ist­nie­je uza­sad­nio­ne przy­pusz­cze­nie… – Adam­skie­mu ta myśl przy­szła wła­śnie do gło­wy – …że ude­rzy po­now­nie.

– Uza­sad­nio­ne przy­pusz­cze­nie w tak krót­kim cza­sie? Nie po­no­si pana fan­ta­zja?

– To nie ja­kiś tam pierw­szy lep­szy wy­cie­ruch, ale zde­ter­mi­no­wa­ny osob­nik, któ­ry po­sma­ko­wał krwi.

– Jest pan pro­fi­le­rem?

– Tyl­ko urzęd­ni­kiem wy­peł­nia­ją­cym na­ło­żo­ne na mnie obo­wiąz­ki.

Ga­jew­ska na mo­ment przy­mknę­ła oczy. Naj­pierw ta cho­ler­na kon­fe­ren­cja, te­raz to. Los nie szczę­dził jej przy­kro­ści. Adam­ski mógł się do­my­ślić jej roz­wa­żań. Je­śli jego hi­po­te­za oka­że się traf­na, ka­rie­ry ich wszyst­kich za­wi­sną na wło­sku. Co praw­da za­da­nie po­chwy­ce­nia de­wian­ta spo­czy­wa głów­nie na po­li­cji, ale w ra­zie pro­ble­mów im też się obe­rwie.

Ra­tyń­ski nie­dłu­go idzie na eme­ry­tu­rę, nic mu już nie zro­bią. Oni w pro­ku­ra­tu­rze nie do­sta­ną ko­lej­nej szan­sy. Ktoś może pójść w od­staw­kę.

– Pa­nie Ra­fa­le, moje po­le­ce­nie jest ta­kie. – Otwo­rzy­ła oczy i wbi­ła w nie­go wzrok, aż nie wie­dział, gdzie spoj­rzeć. – Wszyst­kie spra­wy, któ­re pan pro­wa­dzi, pro­szę prze­ka­zać Dęb­skie­mu.

– Nie bę­dzie za­chwy­co­ny.

– Trud­no, my­ślę, że zro­zu­mie. Je­że­li nie, to pro­szę ode­słać go do mnie. Ja­sne?

– Oczy­wi­ście.

– Pan na­to­miast zaj­mie siętą i tyl­ko tą spra­wą. Gdy­bym wie­dzia­ła wcze­śniej… Trud­no, sta­ło się i nic na to nie po­ra­dzi­my. Do koń­ca śledz­twa ma pan pa­trzeć po­li­cji na ręce. Pan wie, że Ra­tyń­ski lubi nie­kie­dy na­gi­nać ko­deks po­stę­po­wa­nia kar­ne­go?

– Dla­te­go jest sku­tecz­ny.

– Nie prze­sa­dzaj­my. Wy­ro­bił so­bie taką opi­nię, ale to prze­cięt­ny, zmę­czo­ny po­li­cjant o sil­nych skłon­no­ściach do uży­wek, zwłasz­cza al­ko­ho­lu.

– A kto ich nie ma.

– Słu­cham? – Ga­jew­ska sze­rzej otwo­rzy­ła oczy.

– Prze­pra­szam. To taka moja uwa­ga, nie do koń­ca traf­na.

– Też tak my­ślę.

– Nie mamy ni­ko­go lep­sze­go. Ra­tyń­ski jaki jest, każ­dy wie.

– Do ide­ału spo­ro mu bra­ku­je. – Ga­jew­ska od­ru­cho­wo po­pra­wi­ła wi­sio­rek na szyi. – Po­mi­nąw­szy kwe­stię zna­le­zie­nia spraw­cy, to nie­do­cią­gnię­cia for­mal­ne pana pod­in­spek­to­ra mogą nas kosz­to­wać prze­gra­ny pro­ces, a w ta­kiej spra­wie… sam pan ro­zu­mie… Do­brze, że na ra­zie mamy tyl­ko jed­ną ofia­rę…

– Dzię­ki Bogu.

– …i niech tak zo­sta­nie.

– Su­ge­ru­ję…

– Pro­szę mnie po­słu­chać. – Prze­rwa­ła mu ru­chem ręki i po za­sta­no­wie­niu do­da­ła: – I nie brać tego do sie­bie. Ja wiem, że chce pan jak naj­le­piej, ale mogę skie­ro­wać do spra­wy ko­goś z więk­szym do­świad­cze­niem. Nie chcia­ła­bym, żeby cię­żar ga­tun­ko­wy spra­wy pana przy­tło­czył, a ewen­tu­al­ne nie­po­wo­dze­nie…

– Po­ra­dzę so­bie.

Adam­ski był roz­draż­nio­ny. Nie tak mia­ła wy­glą­dać ta roz­mo­wa. Pa­trzy­ła na nie­go jak na chłop­czy­ka, któ­ry za szyb­ko ule­ga emo­cjom. Żół­to­dzio­ba, któ­ry może spraw­dził się przy ja­kichś po­pier­dół­kach, ale pierw­sza grub­sza spra­wa na pew­no go prze­ro­śnie.

– Po­daj­my cho­ciaż in­for­ma­cje do pra­sy z proś­bą o iden­ty­fi­ka­cję tej dziew­czy­ny. Może ktoś ją wi­dział? – spró­bo­wał jesz­cze raz.

– Wstrzy­maj­my się z tym parę dni – od­rze­kła.

Adam­ski nie po­tra­fił ukryć nie­za­do­wo­le­nia, więc Ga­jew­ska wy­ja­śni­ła:

– Nie wy­klu­czam, że jesz­cze dziś lub ju­tro ktoś się do nas zgło­si, co roz­wią­że pro­blem iden­ty­fi­ka­cji. Na­to­miast za­bój­ca nie musi wie­dzieć, że zna­leź­li­śmy to cia­ło. To nam da jesz­cze chwi­lę na ana­li­zy i śledz­two, zwłasz­cza gdy­by to był ktoś tu­tej­szy. Zo­ba­czy pan, naj­da­lej za ty­dzień bę­dzie po spra­wie – do­da­ła uspo­ka­ja­ją­co. – Coś jesz­cze?

Adam­ski po­krę­cił gło­wą i wstał. Ubra­nie wi­sia­ło na nim. Po­cił się i mru­żył oczy od nad­mia­ru świa­tła wpa­da­ją­ce­go do ga­bi­ne­tu.

– W ra­zie ja­kich­kol­wiek pro­ble­mów może pan na mnie li­czyć – za­pew­ni­ła go od biur­ka.

Wy­szedł. Nic nie wskó­rał i był jesz­cze bar­dziej znie­chę­co­ny niż parę mi­nut wcze­śniej. ■

Rozdział szósty

Śro­da ani czwar­tek nie przy­nio­sły w śledz­twie ni­cze­go no­we­go. Na do­da­tek na bar­ki Ra­tyń­skie­go spadł ko­lej­ny tru­posz­czak. Lecz tym ra­zem wszyst­ko było ja­sne. Fa­cet wy­padł za bur­tę pro­mu tuż przed wej­ściem stat­ku do por­tu. Ze­zna­nia świad­ków były zgod­ne. Gość sam sko­czył za bur­tę. Ewi­dent­ne sa­mo­bój­stwo. Nie zo­sta­wił li­stu po­że­gnal­ne­go, ale jak się szyb­ko oka­za­ło, czło­wiek ten po uszy sie­dział w dłu­gach.

Bywa i tak. Tu po­życz­ka, tam kre­dyt, pra­co­daw­ca spóź­nia się z wy­pła­tą i le­żysz bez szans na po­wrót do nor­mal­no­ści.

Ra­fał w tym cza­sie suk­ce­syw­nie…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej