Zapach suszy - Tomasz Sekielski - ebook + książka

Zapach suszy ebook

Tomasz Sekielski

4,3

Opis

Po bestselerowej trylogii „Sejf” Tomasz Sekielski wraca z nowym jeszcze mroczniejszym thrillerem.

 

Zapach suszy" jest pierwszą częścią trylogii pt. "Susza". W Warszawie dochodzi do krwawego zamachu terrorystycznego, jest wiele ofiar. Kilka miesięcy wcześniej w małym, sennym miasteczku na Kujawach samobójstwo popełnia proboszcz. Śledztwo prowadzi zdegradowana prokurator Agnieszka Ossowska, kobieta będąca na życiowym zakręcie. Co łączy te dwie sprawy? Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista. Szukając jej, czytelnik trafia do mrocznego świata handlarzy „żywym towarem”, mafijnych układów i interesów, w których przeplatają się nazwiska ludzi polityki, biznesu oraz kościoła. W tym świecie nic nie jest czarno-białe. Można odnieść wrażenie, że „Zapach suszy” to historia, która może się wydarzyć naprawdę… a może się już wydarzyła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (109 ocen)
58
29
19
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mjelski

Z braku laku…

audiobook 5/10 Dużo wątków. Dużo bohaterów. Choć niby jest główny bohater/ka to nie czuć żeby nim był/a. Pełno retrospekcji, odniesień itp. Opowieść bardzo nie linearna. Nowoczesne #hashtagi, które tłumaczą jak dla idioty, pomijając jak bardzo potrafią zirytować. Niektórych może razić, czasami niepotrzebnie, zbyt duży poziom przemocy. Niby mogę zacząć następną część, ale jakoś mnie nie ciągnie. Zobaczymy. Szkoda bo sam pomysł i styl jest bardzo dobry. 10 - Arcydzieło; 9 - Wybitna; 8 - Bardzo dobra; 7 - Dobra; 6 - Może być; 5 - Średnia; 4 - Taka se; 3 - Skończyłem z musu; 2 - Tragedia; 1 - Gorzej niż tragedia, nie wiem jak skończyłem;
00
Beatrix130

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę ciężko się połapać w chronologii zdarzeń. Poza tym czyta się rewelacyjnie.
00
AgnieszkaHanusiak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, trzymająca w napięciu. od razu zaczynam drugą część.
00

Popularność




Wszystkie postacie oraz wydarzenia przedstawione w książce Zapach suszy są fikcyjne i są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Redakcja: PIOTR JABŁOŃSKI
Korekty, łamanie, projekt okładki: AGATA MOŚCICKA, biały-ogród.pl
© Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2016 © Copyright for the text by Tomasz Sekielski 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-65157-15-7
Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI Sp. z o.o. ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawaoddeskidodeski.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.
.
Czytelniku, korzystaj legalnie! Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.

Małgosi i Arturowi, z podziękowaniamiza okazaną pomoc i cierpliwość.Eli, na którą zawsze można liczyć. Dzięki, że jesteś!

PROLOG

„Wesoło błyszczy światło sprawiedliwych,a lampa niewiernych przygasa”.Księga Przysłów 13,9

Duszne sierpniowe powietrze wisiało ciężko nad rozgrzaną Warszawą, pachnąc suszą, co w przypadku miasta oznaczało mieszaninę intensywnej woni roztopionego asfaltu, betonu, spalin i potu. Mimo późnego popołudnia upał nie słabł. Palące słońce, choć schowane za budynkami, wciąż nie dawało o sobie zapomnieć, przekreślając nadzieje na deszcz i chłód. Susza trwała ponad dwa miesiące, odbierając wytrwale chęć do życia roślinom, zwierzętom i ludziom. Drzewa wzdłuż Alei Ujazdowskich miały pożółkłe liście, które zaczynały już opadać na coś, co kiedyś było zielonym trawnikiem. Ze względu na zagrożenie pożarowe zamknięto dla zwiedzających Łazienki Królewskie. Sąsiadująca z nimi restauracja Rozdroże powinna o tej porze roku tonąć w zieleni, tymczasem wyglądała jak ogromne wyschnięte akwarium, w którym niczym śnięte ryby przemieszczały się kelnerki, wachlując tackami. Klimatyzacja odmówiła współpracy, więc nieliczni klienci siedzieli pod parasolami w ogródku, licząc na najdelikatniejszy choćby powiew wiatru.

Ciężkie powietrze zawibrowało ostrzegawczo. Trwało to jednak zbyt krótko, by ktokolwiek przy stolikach poczuł to drżenie i mógł na nie zareagować. Było zbyt delikatne, by dotarło do świadomości pijących mrożoną kawę młodzieńców, którzy głośno rozprawiali o nowych ofertach pracy. Przyszłe rekiny biznesu w akcji, każdy czujnie wpatrzony w ekran smartfona – #bigcash, #polishgirl, #speedcar. Plany na najbliższe lata gotowe – #challenge, #levelhard. Wibracje nie poruszyły też dwojgiem zakochanych, którym najwyraźniej nie przeszkadzał letni skwar. Wpatrzeni w siebie karmili się lodami z czułością świadczącą o tym, że są razem od niedawna i nie zdążyli jeszcze popaść w rutynę codzienności. Zerkała na nich z politowaniem, ale i odrobiną zazdrości samotna młoda kobieta próbująca okiełznać rozbrykanego malca. Chłopiec był ewidentnie znudzony wizytą w kawiarni, czemu dawał wyraz, stukając łyżeczką o talerzyk. Wykazywał się przy tym znakomitym wyczuciem rytmu, czego z kolei nie doceniał siedzący za nim starszy szpakowaty mężczyzna. Długo kręcił z dezaprobatą głową, w końcu jednak machnął gazetą i wrócił do przerwanej lektury.

Zwykli ludzie zanurzeni w swoich światach. Przypadek sprawił, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Bez szans na reakcję. Poczuli uderzenie i nim tak naprawdę usłyszeli huk, niewidzialna siła zrzuciła ich z krzeseł, przewracając stoły z parasolkami. Wielkie szklane tafle okien rozprysły się z brzękiem. Niemiłosiernie ostre drobinki pocięły twarz i ramiona kelnerki. I tak miała dużo szczęścia. Jeden z młodzieńców, rekin biznesu z największymi planami na przyszłość, leżał bez ruchu na plecach, a z jego brzucha sterczało ciśnięte siłą wybuchu kilkunastocentymetrowe szklane ostrze.

Historia ruszyła z olbrzymią prędkością. Wydarzenia rozgrywały się zbyt szybko, by ktokolwiek za nimi nadążył i mógł je ogarnąć. Przeciągły gwizd w uszach i ciemne plamki przed oczami. Powietrze stało się jeszcze gorętsze, za to dominował w nim teraz zapach spalenizny z wyraźną nutą płonącej gumy i plastiku.

Chłopiec, który kilka sekund wcześniej hałasował przy kawiarnianym stoliku, leżał skulony między przewróconymi krzesłami. Po policzkach płynęły mu łzy.

– Ma... mu... siu... – wyjąkał i z lękiem wyciągnął przed siebie rękę.

Odpowiedzi nie było. Jego matka leżała tuż obok z nienaturalnie wykręconą głową. Szeroko otwarte oczy patrzyły martwo, z nosa wciąż sączyła się strużka krwi i spływała po brodzie na odsłonięty dekolt, barwiąc szkarłatem kremową bluzkę.

Ci, którym udało się pozbierać i podnieść, patrzyli nieprzytomnie tam, skąd przyszło uderzenie. Dopiero po chwili dotarło do nich coś, co nigdy nie wydawało im się prawdopodobne – takie sceny oglądali w telewizyjnych serwisach informacyjnych. Ale to zawsze działo się gdzieś daleko, w złym, niebezpiecznym świecie! Tym razem jednak zło czyhało tuż obok, a wszystko działo się na żywo. Eksplodował samochód, a jego szczątki leżały na środku skrzyżowania trawione przez ogień w pióropuszach gęstego czarnego dymu. Poszczególne elementy karoserii, niczym wyrzucone z olbrzymią siłą pociski, przeleciały kilkadziesiąt metrów, niszcząc po drodze autobusową wiatę, demolując kiosk i raniąc ludzi. Przy akompaniamencie płaczu, jęku i krzyków zakrwawione postacie poruszały się w makabrycznym slow-foksie, bezradnie rozglądając się w poszukiwaniu pomocy. Skręcony zderzak, płonące koło oraz wygięta pokrywa bagażnika z charakterystycznym logo Mercedesa spadły na biegnącą poniżej placu Na Rozdrożu Trasę Łazienkowską. Z dołu dobiegały wściekłe klaksony i pisk nerwowo wciskanych hamulców. Siła eksplozji była tak duża, że uszkodziła samochody w promieniu trzydziestu metrów. Te, które stały najbliżej, także płonęły, a ich karoserie poznaczone były dziurami od odłamków. Ludzie odruchowo uciekali jak najdalej od ognia, który mógł oznaczać kolejne wybuchy. Czuć było wyciekający olej i paliwo.

– Zaczęło się, to wojna! – krzyknęła starsza pani, podnosząc się z trudem z chodnika. Oddychała ciężko i rozglądała się ze strachem. Na jej bluzce oraz podartej spódnicy widać było plamy krwi. – Miej nas, Panie, w swojej opiece. Antychrysty już tu są – dodała, wznosząc wzrok ku niebu i składając błagalnie ręce do modlitwy.

– Pieprzone brudasy – rzucił wysoki szatyn około trzydziestki, którego także powaliła fala uderzeniowa. Podnosił się właśnie niezgrabnie. W końcu stanął przygarbiony i zaczął otrzepywać pokryty pyłem garnitur. – Jebane francowate ciapate, śmierdzące islamskie gnidy! – złorzeczył z coraz większą zawziętością.

W pobliżu nie było widać choćby półkrwi Araba, który mógłby stanąć w obronie swojej rasy i religii. Być może stąd brały się odwaga i pewność siebie rozwścieczonego mężczyzny.

– Doigraliśmy się... a wszystko to tu, na oczach naszego narodowego bohatera – dodał, wskazując stojący u zbiegu alei Szucha i Alei Ujazdowskich pięciometrowy posąg Romana Dmowskiego. Na cokole widniały słowa ideologa i mentora wszelkiej maści narodowców i nacjonalistów: „Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie...”. – Coście zrobili z naszą ojczyzną, geszefciarze?! – Tym razem wygrażał ręką w kierunku pobliskiej Kancelarii Premiera. – To przez nich, to przez ich antypolskie, pseudochrześcijańskie, lichwiarskie rządy znowu rozlewana jest krew prawdziwych Polaków!

Słowa te, choć wypowiadane z prawdziwą pasją, pozostawały bez echa. Potencjalne audytorium patrioty zajęte było bardziej przyziemnymi sprawami.

– Przestań wreszcie pieprzyć, człowieku, trzeba pomóc rannym – warknęła dwudziestokilkuletnia dziewczyna, ocierając chusteczką krew z twarzy starszej kobiety, która wciąż się modliła, prosząc Boga o opiekę przed antychrystami.

Szatyn spojrzał na nią z wyraźną wyższością.

– Won z Polski razem z tym zawszonym żydowsko-masońskim rządem, który chce nam zafundować genocyd! – wysyczał.

Dziewczyna nie odpowiedziała, pokręciła tylko z niedowierzaniem głową. Starsza pani jęknęła cicho, ale nie przerwała swojej modlitwy. Obok nich przebiegł mężczyzna z gaśnicą samochodową w dłoni. Pędził w kierunku płonących pojazdów, gdzie dwóch kierowców desperacko walczyło z ogniem. Wyraźnie przegrywali starcie z płomieniami, które pożerały wnętrze przewróconej na bok skody. Panowało coraz większe zamieszanie.

– Ej, ludzie, kiedy karetka będzie?! – krzyknęła kobieta w korporacyjnym żakiecie, pochylając się nad jakimś mężczyzną i uciskając ranę na jego szyi.

– Cholera jasna, czy straż już jedzie? – zapytał kierowca, którego auto właśnie stanęło w płomieniach.

– Potrzebuję bandaży! Ma ktoś opatrunki? – z restauracji Rozdroże dobiegł dziewczęcy głos. – Dziadku, spójrz na mnie. Dziadku...

Dźwięki, obrazy i zapachy – prawdziwa kakofonia bodźców – oszałamiały i dezorientowały nieprzygotowane na nie umysły. Kolejny wybuch wstrząsnął okolicą. Kula ognia wystrzeliła w górę i na boki. Część osób padła na ziemię. Nastąpiło kilka sekund oczekiwania, niepewności.

– To tylko bak w jednym z uszkodzonych samochodów – odezwał się uspokajająco jakiś mężczyzna, ale wypowiedziany basem komunikat przyniósł efekt odwrotny od zamierzonego.

W narastającym chaosie nikt nie zwracał uwagi na motocyklistę, który z odległości kilkudziesięciu metrów przyglądał się całemu zdarzeniu. W przyciemnianej szybie jego kasku odbijały się płomienie. Ubrany w czerwono-czarny kombinezon mężczyzna siedział nieruchomo na ścigaczu Kawasaki i jak zahipnotyzowany patrzył na dzieło zniszczenia. Jego zemsta, jego przeznaczenie właśnie się dokonały. Cel został osiągnięty. Mógł być pewny, że przy takim ładunku żaden pasażer czarnego mercedesa klasy S nie przeżył. Skuteczność ataku sto procent. Mimo to nie odjeżdżał, lecz chłonął obraz pobojowiska, które po sobie zostawiał. Ze stanu zawieszenia wyrwał go dobiegający z oddali dźwięk strażackich i policyjnych syren. Wycie narastało, nadciągała pomoc. Mężczyzna spokojnie uruchomił silnik i ruszył powoli aleją Szucha w kierunku placu Unii Lubelskiej, mijając jadący z naprzeciwka wóz straży pożarnej. W przyciemnianej szybce kasku odbiły się migające niebieskie światła strażackich kogutów. Motor przyspieszył z przeciągłym wyciem.

ROZDZIAŁ 1

PIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

„Nieszczęście pędzi za grzesznikami,a szczęście nagrodą dla prawych”.Księga Przysłów 13,21

Wiedziała, że jest już blisko wyjścia. Na twarzy poczuła powiew świeżego powietrza. To było zaledwie muśnięcie, lecz wystarczyło, by dodać sił do pokonywania stromych schodów. Jeszcze tylko parę kroków. Schody były nierówne i popękane, ale dała radę. Nie poddała się. W końcu są. Wychudzone dłonie z ranami w miejscu poobgryzanych paznokci naparły na metalowe drzwi. Właśnie tak. Słoneczne światło raziło w oczy. Dziewczyna padła na kolana, a palce wbiła głęboko w rozkopaną ziemię, jakby chciała się jej uchwycić, wrosnąć w nią i nie dać się ponownie zamknąć w tym cuchnącym lochu. Fuck. Zachłannie łykała powietrze, zachłystywała się nim. Wdechom i wydechom towarzyszyły świsty i pokasływanie. Nadmiar tlenu wywołał wkrótce zawroty głowy, a spod zaciśniętych powiek popłynęły łzy. Otarła je rękawem swetra. Wciąż czuła ten smród – odór wilgotnej, dusznej piwnicy. Podłoga wyłożona była terakotą, która ginęła pod grubą warstwą kału. Człowiek, choć nie zdaje sobie z tego sprawy, może zidentyfikować około biliona zapachów, które jako chemiczne związki lotne trafiają do nosa, gdzie są przetwarzane przez receptory węchowe i w postaci impulsów elektrycznych trafiają do mózgu. Zwłaszcza wyraziste zapachy zostają zakodowane na długo w pamięci i wywołują wspomnienia konkretnych uczuć oraz związanych z nimi wydarzeń. Smród ludzkich fekaliów jest tak intensywny, że wydaje się wręcz gęsty, zawiesisty. Spowija wszystko niczym pajęczyna, jest jak maź wypełniająca wszelkie szczeliny. Przesiąkają nim ubranie, włosy i skóra. To odór tak obrzydliwy, że wywołuje odruch wymiotny. Nie sposób się do niego przyzwyczaić.

Dysząca dziewczyna wciąż klęczała, podpierając się na rękach. Mały, zadarty nos i delikatne usta nie przestawały łapczywie wciągać powietrza. Była bardzo młoda, rozpuszczone długie, czarne włosy opadały niemal do ziemi. Zmrużone oczy w ciemnej oprawie rzęs i brwi przyzwyczaiły się już do światła i spoglądały ukradkiem na boki. Próbowała w miarę możliwości dyskretnie rozeznać się w otoczeniu. W promieniach porannego słońca unosiła się gęsta chmura pyłu, którą zostawił przejeżdżający konwój samochodów. Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Około stu metrów dalej, po lewej dostrzegła bocznicę kolejową z rampą wyładunkową. Pod dziurawą metalową wiatą stał dźwig, który jakby przykucnął ze zmęczenia z wyciągniętym przed siebie, pozbawionym lin i haka ramieniem. Tuż obok na sflaczałych oponach warowała ciężarówka Ural, strasząc pustymi oczodołami reflektorów. Oparte o jej naczepę dogorywały urządzenia, których wygląd nic dziewczynie nie mówił. Dopełnieniem tego obrazu zaniedbania i rozpadu był znikający w norze podziemnego tunelu zżarty przez rdzę rząd wagonów towarowych. Ich dziurawe niczym sito burty pokrywała naturalna siatka maskująca z błota, gnijących zeszłorocznych liści i resztek brudnego śniegu. Dookoła porozrzucane były wielkie stalowe kratownice i słupy, zupełnie jakby ktoś grał nimi w bierki dla gigantów.

Miejsce to musiało być od dawna opuszczone. Cmentarzysko niepotrzebnych maszyn, zdezelowanego sprzętu, przestarzałych technologii. Jedno z wielu podobnych, w których pogrzebano sny o gospodarczej potędze. Zawładnięty przez postkomunistycznych oligarchów ukraiński przemysł wymierał w tempie, które rodzić mogło podejrzenie, że jest to kontrolowana fala bankructw obliczona na wydrenowanie sprywatyzowanych państwowych kopalń i hut. Dziewczyna dobrze pamiętała opowieści ojca o spisku jewriejskich bankierów i tajnym rządzie światowym. Teraz na własne oczy widziała efekty ich działań. Papa miał rację.

Nieco dalej, zza popękanego betonowego parkanu zwieńczonego grzywą drutu kolczastego wyglądała samotna wieża szybowa kopalni. Była niczym monument upamiętniający czasy świetności, w których lud pracujący miast i wsi w trudzie i znoju budował potęgę Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki ku chwale Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na wysokości około trzydziestu metrów, tuż przy olbrzymich kołach wyciągu linowego znajdował się pomost dla obsługi technicznej. Leżała na nim postać i przez celownik optyczny lustrowała teren. Dziewczyna szybko odwróciła wzrok, jakby bała się, że przyciągnie uwagę mężczyzny z karabinem snajperskim. Lękiem napełniała ją sama myśl o wymianie spojrzeń z jakimkolwiek człowiekiem, nie mówiąc już o tym na dachu. Chciała być jak duch, zniknąć. Po jej prawej stronie znajdował się trzypiętrowy budynek, stary biurowiec z wielkiej płyty. Musiało tutaj dojść do ostrej wymiany ognia, bo okna nie miały szyb, a elewacja była fantazyjnie poryta ściegami kul z broni automatycznej i odłamkami granatów moździerzowych. Przed budynkiem w półkolu, maskami do środka zaparkowało kilkanaście samochodów. W większości vany i dobre auta terenowe, ale były też dwa wysłużone żiguli kombi w sraczkowatym kolorze, duma radzieckiej motoryzacji. Wokół pojazdów kręcili się sami mężczyźni. Wyraźnie na coś czekali, a atmosfera napięcia była tak gęsta, że niemal widoczna w ostrym zimowym powietrzu. Większość nosiła nowe, produkowane na Ukrainie mundury z miejskim kamuflażem, ostatni krzyk mody wśród separatystów. Między mundurowymi dziewczyna dostrzegła kilku facetów w drogich garniturach i eleganckich butach. Wyraźnie nie pasowali do tego miejsca, wyglądali, jakby dopiero co wyszli od krawca. Przechadzali się, tacy odpicowani, pozując na wielkich mafijnych bossów w stylu Hollywoodu. Słychać było rozbawione głosy, co jakiś czas wybuchała salwa śmiechu, która przechodziła w obleśny rechot. Pozorny luz, który miał maskować niepewność lub strach. Wszyscy mówili po rosyjsku. Ta dziwna zbieranina skojarzyła się dziewczynie ze zbiegowiskiem gapiów na targowisku. Na targowisku... Ale nim zdążyła się nad tym zastanowić, poczuła szarpnięcie i czyjaś silna ręka postawiła ją na nogi.

– Nomier Sorok Adin, idti wpieried! – usłyszała.

Słowom towarzyszyło uderzenie kolbą karabinu w plecy. Nie było brutalne, ale wystarczająco silne, by dziewczyna nie traciła czasu na rozmyślanie, w jakim kierunku iść. Była tylko numerem – czterdzieści jeden.

– Dawaj, dawaj, ukraińska świnio. Dziś wasz wielki dzień, do nowego pana idziecie – znowu odezwał się ten sam głos mówiący po rosyjsku.

Dziewczyna jeszcze zrobiła dwa kroki i stanęła. Nie chciała iść, bała się.

– Ruszaj się, pizdo! – krzyknął mężczyzna i doskoczywszy do niej, złapał ją od tyłu za krocze.

Zasyczała z bólu.

– Mam na imię Swietłana. Swietłana! To chyba rozumiesz, tępa kozacka pało – odpowiedziała i sprawnym ruchem uwolniła się z uścisku, odwracając twarzą do swojego oprawcy.

Był średniego wzrostu, głowa podgolona na kozacką modłę, sumiaste wąsy, brudna od sadzy twarz i błyszczące oczy o świdrującym spojrzeniu. Stanął w rozkroku, czarne szarawary powiewały na wietrze. W ręku trzymał kałasznikowa – nie wykonał zamachu, wystarczyło krótkie, szybkie pchnięcie. Trafiona lufą karabinu idealnie pod mostek, dziewczyna znowu padła na kolana i z trudem łapała oddech.

– Wstawaj, bladź jedna! – ryknął mężczyzna, tym razem podnosząc krzyczącą z bólu Swietłanę za włosy. – Jeszcze raz nie wykonasz polecenia albo odezwiesz się niepytana, a oddam cię braciom Kozakom do ujeżdżenia. Oni potrafią nauczyć porządku takie ukraińskie kurwy jak ty.

W głosie mężczyzny brzmiały nieskrywane nienawiść i pogarda. Już samo to, że był dońskim Kozakiem dawało mu poczucie wyższości. Swieta słyszała o nich same złe rzeczy – brutalni, bezwzględni, dowodzeni przez krwawych atamanów walczących i z ukraińską armią, i z oddziałami rebeliantów, jeśli akurat było trzeba. Panowie życia i śmierci. Na terenach wschodniej Ukrainy zajętych przez separatystów tacy jak oni watażkowie stanowili własne prawa i wymierzali sprawiedliwość według swojego uznania.

– Módl się, żeby ktoś chciał cię kupić, bo inaczej skończysz jako karma dla moich sokołów. – Mężczyzna zaśmiał się, podkręcając wąsa.

Ruszyli w stronę zaparkowanych w półkolu samochodów. Swietłana była jedną z mniej więcej dwudziestu kobiet, które prowadzono w tamtym kierunku. Wszystkie wyglądały na przestraszone, wszystkie były brudne i wyczerpane. Szły jedna za drugą w pochodzie resztek ludzkiej godności spowite wonią fekaliów. Bały się tego, co je czeka, ale jeszcze bardziej nie chciały wracać do ciemnych, wysmarowanych odchodami nor.

Ile to już czasu? Swietłana zastanawiała się, jak długo przebywała w zamknięciu. Cztery miesiące? Pięć? Czas spędzony w niewoli zlał jej się w jedną całość. Nie mogła przypomnieć sobie, co robiła kilka dni temu, ale bardzo dobrze pamiętała to, co było wcześniej, przed porwaniem. Wybuch wojny, zaginięcie brata, poszukiwania.

Matka nie chciała jej puścić.

– Swietoczka moja kochana, gdzie ty sama tam pojedziesz? Tam już tylko same Ruskie siedzą. To dzicz jest przecież. Znikąd pomocy. – Tu następowała krótka przerwa na zaczerpnięcie powietrza i załamując ręce, matka kontynuowała: – Tyś dopiero co szesnaste urodziny miała, jeszcze dziecko jesteś. Tam wojna i śmierć. Nie puszczę cię na stracenie – mówiła, tuląc ją do piersi i płacząc.

Matka i córka były ze sobą tak blisko, jak mogą być tylko dwie osoby odczuwające ten sam ból, strach i smutek. Ale już po chwili Swietłana, jakby wstydząc się swoich łez i słabości, zaczynała na nowo własną wyliczankę.

– Po pierwsze, Ołeh żyje, przynajmniej póki nie zobaczymy jego ciała. Po drugie, musimy same go odnaleźć. Myślisz, że ktoś zrobi to za nas? – spytała retorycznie, potrząsając matką. – Po trzecie, wiem, jak się zachowywać w niebezpiecznych miejscach. Samoobrony uczył mnie Ołeh i walczyłam na Majdanie. – Wypowiadając te słowa, nie kryła zdenerwowania, prawie krzyczała. – Po czwarte, nie jestem dzieckiem. Czas, byś to wreszcie zauważyła, mamo – stwierdziła, wypinając piersi.

Ciało Swiety już dawno nabrało kobiecych kształtów, a dziewczyna mimo młodego wieku zdawała sobie sprawę z posiadanych walorów. Miała też świadomość, że podoba się mężczyznom.

– Swietoczko moja jedyna, przecież ja umrę, jeśli tobie coś się stanie! – matka nie przestawała się zamartwiać. Rok wcześniej zmarł jej mąż, ojciec Swiety. Nowotwór mózgu.

Dziewczyna była jednak uparta i postawiła na swoim. Uciekła z domu i wraz z dwojgiem wolontariuszy Czerwonego Krzyża pojechała do Donbasu szukać brata.

Ołeh już za życia był „gierojem” Ukrainy – został nim wraz z innymi żołnierzami, którzy przez prawie rok utrzymywali w ukraińskich rękach strategiczne lotnisko w Doniecku. Ludzie nazwali ich Cyborgami, bo dokonywali rzeczy niemożliwych. Walczyli wbrew wszystkim i wszystkiemu. Stali się symbolem ukraińskiego oporu wobec rosyjskiej agresji. To nic, że byli jedynie chlubnymi wyjątkami w źle wyszkolonej, słabo uzbrojonej, nieudolnie dowodzonej, skorumpowanej ukraińskiej armii. Ukraina potrzebowała takich bohaterów jak oni. Patriotów-twardzieli. Nieważne, że na froncie braki w dostawach, grunt, że Cyborgi wciąż walczą. Tak to działało.

– Sława Ukrainie! – krzyczał Ołeh, wsiadając do pociągu, którym jechał na front.

– Gierojom sława – odpowiedziała wówczas szeptem Swietłana.

Poczuła wtedy ukłucie, gdzieś głęboko, jakby w sercu. Była przeciwna temu, by Ołeh znowu jechał walczyć na wschód, ale on postawił na swoim – bo koledzy, bo Ukraina, bo służba. Dziewczyna często przeklinała tę jego prostolinijność i prawość, to pieprzone poczucie obowiązku i odpowiedzialności, które przywiodło go na lotnisko w Doniecku. Ukraińskie Termopile. Kto by się przejmował pustymi magazynami wojskowymi, gdy Cyborgi są na posterunku z karabinem w ręku. Jednak nawet oni, pozostawieni ostatecznie bez wsparcia, odcięci od zaopatrzenia, byli skazani na klęskę.

Gdy separatyści zdobyli donieckie lotnisko, wyglądało jak po przejściu niewyobrażalnego kataklizmu. Każdy metr kwadratowy ziemi nosił ślady ciężkich, wielomiesięcznych walk. Budynki portu lotniczego były tak poszarpane wskutek ostrzału, że wciąż stojąc, zaprzeczały prawom fizyki. Ci żołnierze, którzy przeżyli, trafili do niewoli. Ale kto do niej trafił i dokąd, nie sposób było ustalić przez telefon z Kijowa. Trzeba było przyjechać na miejsce, samemu szukać, wypytywać, prosić.

– Rozbieraj się, Czterdzieści Jeden. – Swietłana stała bez ruchu, jakby nie usłyszała polecenia. – Bladź pieprzona!

Z zamyślenia wyrwało ją szarpnięcie za rękaw. Silna męska dłoń zdarła z niej sweter jednym wprawnym ruchem. Dopiero teraz zauważyła, że są w łaźni, zupełnie jakby przeniosły się w czasie i w przestrzeni. Daleko od wojny i cierpienia. Białe kafelki zdominowały pomieszczenie, tworząc szpitalny klimat. Prysznice wyglądały na czyste – ktoś najwyraźniej dbał tutaj regularnie o porządek – a woda była ciepła, w sam raz na kąpiel. Swieta z radością stanęła pod natryskiem. Zapomniała o strażnikach i krępującej nagości. Ciesząc się chwilą, powoli obracała się tak, by strumienie wody dokładnie ją obmyły. Wreszcie sięgnęła po płyn do kąpieli i namydliła się bardzo starannie, pamiętając o każdym zakamarku ciała. Przyglądał jej się młody kozak z czerwoną chustą na głowie. Nie było to jednak spojrzenie pełne chuci, przeciwnie – patrzył na nią jak na towar, który musi wycenić. Żadnych emocji, tylko kasa. Teraz to zrozumiała. Była dla niego niczym rasowa klacz, którą trzeba w jak najlepszym stanie dostarczyć na targ, by zadowolić kupców.

Dlatego zorganizowano im kąpiel, znalazły się też czyste ubrania. Nic wielkiego ani tym bardziej modnego, ale nie wyglądała już jak kocmołuch po nurkowaniu w gnojówce. Jeansy były trochę za duże, musiała podwinąć nogawki i przytrzymywać je ręką w pasie, by nie zsuwały się z bioder, nie miało to jednak większego znaczenia, bo uwagę i tak przyciągała wyjątkowo obcisła koszulka z logo Euro 2012 i dekoltem odsłaniającym niemal całe piersi.

– Może pojedziesz na zachód, do Eurosojuza – odezwał się młody Kozak, podając jej sok z pomarańczy, i zaraz dodał: – Jest dwóch Polaczków, z dużą forsą przyjechali. Na wejściu poprosili o dane medyczne dziewczyn. Dlatego robiliśmy wam te badania krwi.

Gadał, kiwając porozumiewawczo głową. Wyraźnie chciał komuś zaimponować swoją wiedzą, pokazać, że mimo młodego wieku należy do wąskiego grona tych najbardziej zaufanych i wtajemniczonych.

– Uśmiechaj się i bądź miłaaaa.

Ostatnie wypowiedziane przez mężczyznę słowo wyraźnie się rozciągnęło. Rzeczywistość zaczęła pływać jej przed oczami jak świat widziany przez mydlaną bańkę. To musiał być ten napój. Swieta poczuła nagłe odprężenie i eksplozję radości wprowadzającą w wibracje każdą komórkę jej organizmu. Ogarnęła ją niewypowiedziana euforia. Stała się żywym wulkanem szczęścia. Szary kopalniany krajobraz nabrał intensywnych barw, chciała być blisko ludzi, czuć ich, słyszeć. Surowe męskie twarze, których jeszcze przed godziną się obawiała, nabrały łagodnych, przyjacielskich rysów. Czuła się bezpiecznie wśród tych potężnych mężczyzn, w ich silnych, opiekuńczych ramionach. Nie przeszkadzały jej brutalne dłonie nachalnie penetrujące jej młodziutkie ciało. Dla niej były niczym aksamit, pieściły jej gładką, jasną skórę. Naprężyła się lekko, gdy palec jednego z nich znalazł drogę do jej waginy, ale szybko poddała się jego ruchom. To jest złe... Podświadomie czuła, że dzieje się coś niedobrego, coś, nad czym nie panuje. Nie miała jednak siły wyrwać się z narkotycznego transu. Czas płynął gdzieś obok, raz zwalniał, raz przyspieszał niekontrolowanie.

– Bierzemy tę sucz, nada się.

Ktoś złapał Swietłanę za rękę i odprowadził na bok. Potrzebowała pomocy, by się ubrać. Czyjeś zwinne palce musnęły jej sutki, by po chwili podążyć w dół brzucha. To nie był przypadek, ale nie protestowała. Czekała na kolejną chwilę rozkoszy wyczerpana ekstazą, która – wydawało się – nie miała końca.

– Jedziesz do Polszy – wyszeptał jej do ucha mołojec z czerwoną chustą na głowie.

***

– Kup bilety na lot do Polski, czas wracać.

Głos w słuchawce był miły, ale stanowczy. Znała dobrze ten nieznoszący sprzeciwu ton, którym jej były szef, prokurator Rybicki oznajmiał rzeczy niepodlegające dyskusji.

– Przecież dopiero wysłałam papiery do sądu – próbowała protestować, choć dobrze wiedziała, że jest na przegranej pozycji. – Oni ukręcą łeb tej sprawie i facet najpóźniej za miesiąc będzie na wolności. Po co tyle ryzykowałam? Nawet strzelali do mnie – dodała z nieudawaną złością.

Rozległo się ciężkie westchnienie. Rybicki szukał argumentów.

– Oczywiście zrobisz, jak uważasz, Aga. Ja nie mogę ci niczego nakazać. Formalnie jesteś na urlopie bezpłatnym, oddelegowana do pracy na misji zagranicznej – mówił powoli, starając się ważyć słowa. Wyraźnie nie odpowiadała mu rola, w jakiej występował. – Zawsze ci kibicowałem... Twoja rezygnacja to nie mój pomysł. Takie są oczekiwania góry. Podobno jest nawet kandydat na twoje miejsce. Wymyśl jakieś rodzinne powody odejścia. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. – Zawiesił głos, by dać byłej podwładnej czas na reakcję, ale gdy się nie odezwała, dodał: – Wrócisz do kraju, odpoczniesz trochę. Czas pomyśleć o sobie, o własnym życiu. Z tego, co wiem, ten albański zbir, którego złapałaś, jest już zajęty. Znajdziesz w Polsce innego. – Prokurator chciał zażartować, ale zrobił to zdecydowanie nie w porę.

Kobieta wybuchła.

– Dwa lata życia poświęciłam, by złapać jednego z dziesięciu największych baronów narkotykowych na świecie, a ty mi mówisz, że mam dać sobie spokój? – Ostentacyjnie prychnęła w słuchawkę. Zbierała się do ostatniej szarży. Nie zamierzała bawić się w dyplomatyczne gierki, nie szukała wysublimowanych metafor. Pozwoliła ponieść się emocjom, które buzowały tuż pod skórą. – Najwyraźniej ktoś bardzo ważny boi się tego, co Naim Begaj zezna podczas procesu. Dlatego chcą mnie stąd wypieprzyć. Nie widzisz tego? – Pytanie zawisło gdzieś w eterze i pozostało bez odpowiedzi. – Ten człowiek oprócz przemytu setek ton narkotyków odpowiada za dziesiątki bestialskich zabójstw, w tym dzieci. Na swoim koncie ma też gwałty, tortury i handel ludźmi. Czy to nie ma już znaczenia? Czyje interesy są ważniejsze od wymierzenia kary temu zwyrodnialcowi? Naciskają Amerykanie czy ktoś z Brukseli? Hmm, zastanówmy się, kogo najbardziej ucieszy moje odejście. Może wykonam telefon do przyjaciela? Zaraz, przecież jest na linii... Halo, przyjacielu, słyszysz mnie? – Naigrawała się z byłego szefa. – Nie tego mnie uczyłeś, gdy zaczynałam pracę pod twoimi skrzydłami. Pamiętam każde twoje słowo o prawie, o sprawiedliwości, o służbie obywatelom i prokuratorskich kręgosłupach, które powinny być proste, twarde i odporne na wszelkie naciski.

Słuchając tych gorzkich wyrzutów, prokurator Rybicki nie odzywał się. Nawet nie chrząknął, gdy jego wychowanka otwarcie z niego szydziła. Czekał, aż ustanie potok oskarżeń i insynuacji. Nie miał wiele do powiedzenia.

– Wracaj do kraju. Ta sprawa przerasta nas oboje. – Rozmowa zakończyła się bez słowa pożegnania.

Kobieta wstała z fotela i cisnęła telefon na biurko, strącając przy okazji tabliczkę z napisem „Agnieszka Ossowska, special prosecutor/EULEX Kosovo”. Płytka w kolorze imitującym starą miedź spadła na szarostalową wykładzinę pokrywającą wszystkie podłogi w budynku, w którym urzędowała.

– Prokurator specjalny... Phi! I po co ci to było, idiotko? – rzuciła, patrząc w panoramiczne, zdobione lustro, które osobiście kupiła i zawiesiła w gabinecie.

Lustro było zdecydowanie ekstrawaganckie i z pewnością nie spełniało ostrych unijnych norm dotyczących wyposażenia gabinetów prokuratorów na misji w Kosowie. Patrzyła z niego zadbana, krótko ostrzyżona blondynka z długą grzywką opadającą na jedno oko. Twarz miała pociągłą, a wystające kości policzkowe, lekko haczykowaty nos oraz drobne, zaciśnięte usta nadawały jej srogi wyraz. Była bardzo szczupła, przez co przy metrze i osiemdziesięciu centymetrach wyglądała na dużo wyższą niż w rzeczywistości, tyczkowatą. W czasach, gdy większość kobiet zasypia i budzi się, marząc o utracie zbędnych kilogramów, prokurator Ossowska wstydziła się swojej chudości. Czuła się mało kobieca, nieatrakcyjna, wręcz aseksualna. Już jako nastolatka z zazdrością spoglądała na koleżanki, które wabiły kolegów swymi krągłościami. Ona była wówczas obiektem kpin i niewybrednych żartów.

– Z przodu plecy, z tyłu plecy, Pan Bóg stworzył ją dla hecy.

– Przód poznaje się po broszce.

W podstawówce chłopcy nazwali ją Żyrafa i tak zostało aż do końca studiów. Z Żyrafą można było pogadać, pouczyć się, a nawet pójść na piwo, ale na tym koniec. Żadnych całusów ani pieszczot. Seks absolutnie zakazany. No-fuck zone.

W tej sytuacji Agnieszka postanowiła skupić się na nauce. Szybko przeszła na indywidualny tok i skończyła z wyróżnieniem wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dwa lata przed czasem. To sprawiło, że została zauważona nie tylko na swojej Alma Mater. Wróżono jej wielką karierę, ale mimo paru intratnych propozycji luminarzy krakowskiej palestry wybrała aplikację prokuratorską. Tym, którzy stukali się w czoło, odpowiadała, że aby prawo funkcjonowało, muszą być też ci, którzy pilnują jego przestrzegania. To oni w imieniu państwa, czyli wszystkich obywateli, ścigają i wymierzają karę. Gdy słyszała, że jest frajerką, bo rezygnuje z adwokackich apanaży, tłumaczyła, że kasa to nie wszystko, że prawo ma być dla każdego, nie tylko dla bogaczy.

– Zresztą ja po prostu od zawsze marzyłam o pracy śledczej. Będę jak Wallander.

To był ostateczny argument, po który sięgała, gdy wszystko inne zawodziło.

– Aga, ale przecież Wallander był policjantem – zwróciła jej kiedyś uwagę koleżanka.

– Pieprz się – padło w odpowiedzi. – A poza tym, czy to przypadkiem nie przejaw dyskryminacji, że w kulturze masowej najlepsi, najpopularniejsi śledczy to faceci?

Ossowska była feministką, może nie walczącą, ale zwracała uwagę na traktowanie kobiet i równość płci. Do tego była ambitna i szybko się uczyła. Równolegle z aplikacją prokuratorską pracowała nad doktoratem, którego temat sformułowała z typową dla siebie oschłą precyzją – „Taktyka przesłuchań świadka koronnego. Analiza zagrożeń procesowych i dowodowych”. Bez problemów zdała wyznaczone egzaminy, odbyła wymagany staż i w wieku dwudziestu sześciu lat znalazła się w Prokuraturze Rejonowej Kraków Nowa Huta – w robotniczej dzielnicy opanowanej przez chuliganów i kibolskie gangi. Słowem, na pierwszej linii frontu. Krwawego frontu.

To tam poznała Rybickiego, który stał się dla niej mentorem i kimś, kogo właściwie mogła nazwać przyjacielem. #prawieprzyjaciel. To on namówił ją, żeby wystartowała w konkursie na stanowisko prokuratora specjalnego w Kosowie. Spróbowała. Mimo swoich problemów w relacjach z mężczyznami i kompleksów, gdy przemawiała jako prokurator, była pewna siebie, a nawet przebojowa. Wynikało to zapewne z olbrzymiej wiedzy prawniczej, którą zdobyła i którą wciąż uzupełniała na rozmaitych kursach. Do tego płynnie mówiła po angielsku, francusku i niemiecku. Komisja kwalifikacyjna, w której nie zasiadał ani jeden Polak, szybko dostrzegła jej atuty. Jako jedyna kobieta znalazła się w czteroosobowym międzynarodowym zespole, którego członkowie niczym jeźdźcy Apokalipsy mieli spaść na Kosowo, by siać strach wśród bandziorów i być karzącą ręką sprawiedliwości.

Trzy lata zesłania.

Agnieszka Ossowska żyła i pracowała w Prisztinie, stolicy państwa, które jako ostatnie wyłoniło się z gruzów po rozpadającej się Jugosławii. Jeszcze na przełomie stuleci Kosowo, ta samozwańcza republika, było integralną częścią Serbii i z jego utratą Serbowie wciąż się nie pogodzili. W 2008 roku ważniejsze były jednak doraźne geopolityczne rozgrywki, dlatego powstał kraj zamieszkany głównie przez Albańczyków, niemający przemysłu, z gospodarką w głębokim kryzysie, bez struktur administracyjnych, za to będący rajem dla przemytników, sprzedajnych polityków, mafiosów i zbrodniarzy wojennych. Czasami Agnieszka sama miała problem z tym, by odróżnić jednych od drugich. Państwowe instytucje, oplecione siecią klanowych powiązań, były skorumpowane i niewydolne. W terenie – w małych miastach i wioskach leżących z dala od ministerialnych gabinetów – realną władzę sprawowali bezwzględni ludzie, którzy prowadząc rodzinne biznesy, rozumieli i uznawali jedynie argument siły. Byli to często dawni komendanci Wyzwoleńczej Armii Kosowa, która pod koniec lat dziewięćdziesiątych walczyła z Serbami. Uznawani za narodowych bohaterów, zaprawieni w bojach, stali się liderami zbrojnych grup przestępczych budowanych na więzach krwi. Kultywowane od wieków klanowe tradycje były ważniejsze od prawa. Najistotniejsza z obowiązujących tu zasad – zemsta krwi – była esencją nie tylko albańskiego, ale i bałkańskiego ducha. Czymś, co określało mentalność i sposób działania tutejszych organizacji mafijnych. That’s the Spirit!

Prokurator specjalna Agnieszka Ossowska szybko przekonała się, że historie o krwawych porachunkach, odciętych głowach i poćwiartowanych lub spalonych zwłokach nie są tylko bajkami opowiadanymi dla hecy świeżakom przylatującym na misję. Jej pierwszy trup z wydłubanymi oczami, odciętymi uszami i wyrwanym językiem czekał na nią przybity do zabytkowych drewnianych wrót monastyru Pećka Patrijaršija. Dwa dni wcześniej mężczyzna ten złożył jako świadek incognito zeznania przeciw bossom grupy szmuglującej narkotyki, papierosy i broń między Kosowem a Czarnogórą.

Klany miały wszędzie swoich ludzi, wszystko wiedziały i potrafiły dotrzeć do każdego. Zeznający był Serbem, dlatego jego truchło zawisło na klasztornych wrotach.

Dla miejscowych był to pokaz prymitywnej siły, sygnał wysłany do wrogów i przyjaciół. A nade wszystko przypomnienie obowiązujących zasad i hierarchii.

Dla Ossowskiej było to coś więcej – bezcenna wiedza, bez której nie dało się skutecznie działać. Nie znając klanowych struktur i relacji, nie można było zrozumieć ludzi wciąż trzymających się zasad Kanunu Leki Dukagjiniego, wśród których najważniejsza była gjakmarrja. „Przelana krew żąda krwi i krew za krew będzie przelana”.

***

Lekarz zawiązał bandaż i sprawdził, czy opatrunek nie będzie się zsuwał z ręki. Rana nie była duża i krwawienie udało się łatwo zatamować.

– Bóg zapłać – wychrypiał starszy mężczyzna, wstając z trudem.

Kawiarniany ogródek restauracji Rozdroże zamieniono w punkt pierwszej pomocy. Usunięto porozrzucane siłą eksplozji stoliki i krzesła, a na cięższych ławkach, które się jej oparły, posadzono rannych. Na wszystkich pokrytych pyłem i krwią twarzach rysowały się szok i niedowierzanie. Jedni cicho pojękiwali ze łzami w oczach, inni jak nakręceni odtwarzali na głos przebieg wydarzeń. Jeszcze inni siedzieli otępiali, zamknięci w sobie albo histerycznie trajkotali przez telefon, informując wszystkich możliwych znajomych, że żyją.

– Tak, stary, nie masz pojęcia, jak pierdolnęło – tłumaczył właśnie komuś podekscytowany młodzieniec.

Lekko poszkodowani, ci z powierzchownymi ranami i stłuczeniami, byli opatrywani na miejscu, pozostałych rozwożono do najbliższych szpitali. Między rozstawionymi naprędce parawanami biegali wciąż ratownicy medyczni w swoich jaskrawopomarańczowych kombinezonach, wspomagając lekarzy.

– Da pan radę iść? Może jednak zabierzemy pana do szpitala? – Lekarz podtrzymywał delikatnie staruszka, z troską obserwując, jak ten stawia nieporadnie pierwsze kroki.

– Przeżyłem powstanie, to i to przeżyję – odparł mężczyzna, uśmiechając się smutno.

Był jednym z pasażerów autobusu linii 166, który na chwilę przed tragicznymi wydarzeniami ruszył w kierunku Belwederu z przystanku przed pobliskim budynkiem Ministerstwa Sprawiedliwości. Staruszek nie widział samego wybuchu. Siedział na miejscach po prawej stronie, podczas gdy eksplozja nastąpiła na lewo od przegubowego pojazdu. Autobusem szarpnęło, a fala uderzeniowa wcisnęła do środka szyby i powaliła stojących pasażerów. Wielu z nich zginęło na miejscu trafionych śmiercionośnymi odłamkami, które pędziły z prędkością niemożliwą do zarejestrowania przez ludzkie oko.

Jak co dnia wracali z pracy do domu – pospolita zbieranina osób w różnym wieku, rozmaitych profesji, sympatii politycznych, przekonań, stopni zamożności. #wawabus, #daybyday, #legia, #fuckwork. Byli wśród nich urzędnicy niższego szczebla, pracownicy biurowi, księgowi, asystenci, sekretarki, prawnicy, informatycy, kurierzy, praktykanci. Jechali do betonowych sypialni Ursynowa i Kabat, by choć przez chwilę po prostu pożyć nadzieją na udany weekend. #love, #2moro, #dayoff, #dupeczki, #zimnepiwo. Zmęczeni upałem, wściekli na panujący mimo wakacji tłok w autobusie, odliczali przystanki, które dzieliły ich od celu. Dla nich jednak czas się zatrzymał – dokładnie o 16.31 w piątek 19 sierpnia 2016 roku. Miejsce zgonu: Warszawa, plac Na Rozdrożu.

– Tylko tchórze atakują cywilów... Te muzułmany, te fanatyki to takie same zwyrodnialce są, jak hitlerowcy byli – dodał starszy pan z autobusu linii 166 i splunął z niesmakiem.

Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową, ale koncentrował się już na kolejnym pacjencie. Młoda dziewczyna z maską tlenową na twarzy siedziała skulona i nieobecna. Spod elastycznej opaski widać było jasne strąki włosów posklejanych zakrzepłą krwią.

– Jak się pani czuje? – Młody lekarz uśmiechnął się nieśmiało. – Mogę panią zbadać?

Kobieta nie odpowiedziała. Patrzyła nieruchomo przed siebie, a w jej szeroko otwartych oczach mieniły się migające policyjne światła.

Dym nad Rozdrożem zaczął rzednąć, wszystkie płonące auta zostały ugaszone, ale wciąż straszyły wypalonymi szkieletami. Służby porządkowe zabezpieczyły teren. Pojawiły się barierki, słupki i niebieskie taśmy z białym napisem „Policja”. Do wydzielonej w ten sposób strefy obejmującej całe dwupoziomowe skrzyżowanie dostęp miały tylko osoby upoważnione – ratownicy, prokuratorzy, śledczy i technicy kryminalni. Trwały oględziny miejsca małej apokalipsy. W pierwszej kolejności szukano ludzkich szczątków rozrzuconych po okolicznych trawnikach i drzewach oraz zaparkowanych w pobliżu samochodach. Kilkunastoosobowa ekipa w białych skafandrach i ochraniaczach na butach przeczesywała teren metr po metrze. Osoba, która coś znalazła, podnosiła rękę. Technicy oznaczali takie miejsce i wykonywali zdjęcia. Szczątki, w zależności od rozmiarów, trafiały do foliowych torebek albo do czarnych worków. Wokół barierek powoli zaczęli zbierać się gapie. Ciekawi, żądni sensacji stawali na palcach, kręcąc nosem, że za mało widać. Byli jak szczury, które wyszły na żer z ciemnych zaułków otaczających plac Na Rozdrożu.

Nadjechały telewizyjne wozy transmisyjne. Operatorzy i reporterzy, niczym psy spuszczone z łańcucha, ruszyli między ludzi w pogoni za newsem i emocjami. Zwietrzyli już niewyobrażalne, niezwykłe, niebywałe, nieprawdopodobne, niesamowite tematy. Ich bystre oczy wypatrzyły wszystkie te wstrząsające, oszałamiające, przejmujące, poruszające ludzkie historie. Wyszczerzyli kły, gotowi walczyć o najlepsze, wyjątkowe, ekskluzywne zdjęcia i wywiady. To z nich przygotowywano później wieczorną strawę dla całego morza lemingów, moherów i ciemnego ludu – dla wszystkich nałogowych przeżuwaczy telewizyjnej papki oraz przypadkowych konsumentów. Całodobowy Infofood z McInformacjami był przygotowany na takie wydarzenia. Towar dowożono prosto do klienta i podawano w jednorazowych krwistych zestawach na kanapie przed telewizorem. Nasz klient, nasz pan. Każda ekipa chciała dostać się jak najbliżej miejsca tragedii, mieć jak najlepsze ujęcia i rozmówców. Liczyły się szybkość, skuteczność i szczęście.

– Co się stało?

– Gdzie pan był w chwili wybuchu?

– Co pani zapamiętała?

– Jaka była pana pierwsza myśl?

– Kto jest winny?

– Czy będą kolejne ataki?

– Jak powinien zareagować rząd?

Początkowo wydawało się, że los na loterii wygrali ci, którzy podjechali od strony Łazienek Królewskich. W tym rejonie policyjny kordon ustawiony był zaledwie sześćdziesiąt metrów od wraków samochodów i kilkanaście od stanowisk służb medycznych. Znakomity widok i kontakt z potencjalnymi rozmówcami. Optymalne miejsce na „live” do wieczornego serwisu informacyjnego. Szybki telefoniczny meldunek do centrali. #mamyto. Nie było czasu, żeby odsapnąć. Jednemu z ratowników medycznych zebrało się na zwierzenia. Kamery na ramię, mikrofony w dłoń. Akcja. Mężczyzna opowiadał straszne historie o porozrywanych ciałach, które widział, i o ciężko rannych ludziach, których opatrywał. Najbardziej wstrząsnął nim widok małego chłopca, który kurczowo obejmował szyję nieżyjącej matki i za nic nie chciał jej puścić, gdy zwłoki pakowano do czarnego worka.

– On tak strasznie płakał... – Medykowi wyraźnie drżał głos. – Będę ten płacz i krzyk słyszał do końca życia.

Cięcie.

Reporter poklepał operatora, dając mu znak, by przestał nagrywać. Historia żarła, co w dziennikarskim slangu oznaczało, że jest bardziej niż interesująca, ale potrzebowali więcej takich wyznań. Jak na zawołanie stanęła przed nimi roztrzęsiona nastolatka. Łzy płynęły strumieniami po zaczerwienionych policzkach i nie nadążała ocierać ich resztkami ściskanej w dłoni chusteczki higienicznej.

– Co się stało? – rzucił dziennikarz, nawet nie pytając, czy dziewczyna ma ochotę na występ przed kamerą.

– Mój chłopak... on tam... – Słowa uwięzły jej w gardle i wybuchnęła płaczem.

Esencja dramatu, cierpienie w czystej postaci. Kamera nie przestawała pracować. Rejestrowała klatka po klatce, sekunda po sekundzie ból i rozpacz młodej dziewczyny, która usiadła, schowała twarz między kolanami i zakryła rękoma głowę.

Reporter odczekał chwilę i spróbował jeszcze raz.

– Czy twój chłopak był tu podczas zamachu?

Nastolatka podniosła głowę i spojrzała na niego mokrymi od łez oczami.

– Tak. Ma na imię Marcin. Byliśmy tu umówieni, ale się nie odzywa. Niech go pan znajdzie – powiedziała błagalnie.

Wymienili się telefonami i danymi kontaktowymi. Dziennikarz dopiero zaczynał medialną karierę, ale nauczył się już korzystać z okazji, szczególnie tych, które same się nadarzały. Wiedział, że jeśli chłopak się nie znajdzie, będzie miał znakomity materiał – opowieść o pierwszej wielkiej miłości, którą zabili terroryści, ludzie bez serc i sumień. Nie dane mu jednak było długo radować się perspektywą sukcesu. Coś działo się po przeciwnej stronie placu. Na dziedzińcu Ministerstwa Sprawiedliwości słychać było narastający gwar, między drzewami mignęły jakieś sylwetki. Po chwili z bramy wyłonił się barwny korowód fotoreporterów i operatorów telewizyjnych, którzy trzymając wysoko aparaty i kamery, tańczyli wokół jakiegoś mężczyzny. Musiał być ważny, bo oddawali się temu tangu z wielką pasją.

– To Rudzki – powiedział jeden z operatorów, odrywając oko od wizjera kamery.

Pozostali potwierdzili skinieniem głowy. Właśnie zaczynali żałować, że jednak nie są po drugiej stronie skrzyżowania. Dla wszystkich było jasne, że Witold Rudzki, minister sprawiedliwości, nie przez przypadek właśnie teraz stanął ze swoją trzódką na placu Na Rozdrożu. Od wybuchu, który wstrząsnął Warszawą, minęło około półtorej godziny, może trochę więcej. Dotychczas żaden przedstawiciel rządu nie wystąpił publicznie. Biuro prasowe wydało tylko lakoniczny komunikat o wytężonej pracy wszystkich ministrów odpowiedzialnych za działania służb medycznych i bezpieczeństwo. Informacja taka równie dobrze pasowałaby do katastrofy lotniczej, powodzi czy huraganu. Stare polityczne wygi, przebiegłe lisy salonowe dobrze wiedziały, że sytuacja jest zbyt dynamiczna i z jednoznacznymi oświadczeniami lepiej się wstrzymać. Nikt się nie spieszył, aby przypadkiem nie wyjść przed szereg i nie palnąć czegoś głupiego, co już zawsze będzie kojarzone z tym tragicznym wydarzeniem. Wciąż nie było wiadomo, ilu ludzi zginęło, a ilu jest rannych. Wstępne szacunki mówiły o trzydziestu zabitych i ponad stu wymagających pomocy lekarskiej, z czego czterdziestu w stanie ciężkim. Ogrom tragedii porażał. Do tego dochodziła świadomość, że atak nastąpił w administracyjno-politycznym sercu kraju, niespełna czterysta metrów w linii prostej od wejścia do Kancelarii Premiera i około ośmiuset od parlamentu, niemal na dziedzińcu Ministerstwa Sprawiedliwości.

To jest wojna.

Witold Rudzki pewnym, sprężystym krokiem zbliżał się do policyjnych barierek rozstawionych na całej szerokości Alei Ujazdowskich od północnej strony placu Na Rozdrożu. Obok ministra truchtał krępy młodzieniec dbający o to, by jego szef mógł w miarę swobodnie się poruszać, nie narażając się na zdeptanie kogoś lub zgniecenie przez coraz bardziej napierających fotografów i operatorów. Mając na względzie komfort ministra i własną karierę, mężczyzna bez pardonu przepychał się łokciami, kopał i wygrażał co bardziej napastliwym przedstawicielom mediów. Nagle otaczający Rudzkiego wianuszek rozpadł się, a minister stanął twarzą w twarz z sierżantem Grzegorzem Madejem z Oddziału Prewencji Komendy Stołecznej Policji.

– Proszę się natychmiast zatrzymać. Miejsce zbrodni, wstęp wzbroniony – zakomunikował policjant, który albo nie wiedział, do kogo mówi, albo nie robiło to na nim wrażenia. – Wtargnięcie na teren, na którym trwają czynności śledcze, będzie się wiązało z koniecznością...

Rudzki podniósł ręce w przepraszającym i uspokajającym zarazem geście. Nie protestował. Przepisy to przepisy, prawo to prawo. Ukłoniwszy się grzecznie policjantowi, odwrócił się do niego tyłem i stanął oko w oko z obiektywami kamer, lustrzanek i smartfonów. Stąd też będzie dobrze. Rzucone w kierunku dziennikarzy poważne spojrzenie miało wyrażać opanowanie, determinację i pewność siebie. Oprócz tego w pakiecie były delikatny ruch kwadratowej, mocno zarysowanej szczęki i ściągnięcie brwi uwypuklające pełne troski oblicze przywódcy, męża stanu.

Idealnie plastyczna twarz. Specjaliści od marketingu politycznego, którzy doradzali ministrowi sprawiedliwości, wyraźnie stawiali na przekaz pozawerbalny. Odpowiednio wyćwiczona mina i dobrane tło mogą czasami zdziałać znacznie więcej niż najlepsza mowa. Jedno dobre zdjęcie niczym wirus potrafiło opanować sieć i zamieszać w głowach potencjalnych wyborców żyjących w kulturze obrazkowej. #podajdalej, #picoftheday.

Witold Rudzki znakomicie się do tego nadawał. W wieku pięćdziesięciu czterech lat wyglądał nie tylko na poważnego i kompetentnego polityka, ale i na silnego lidera wciąż przejawiającego młodzieńczą witalność. Lekko przyprószone siwizną czarne, nadal gęste włosy były przystrzyżone krótko, w wojskowym stylu, i ułożone na bok. Poruszał się wyprostowany, ale nie sztywny, prezentując szczupłą sylwetkę, silne męskie dłonie i uśmiech, którego mogli mu pozazdrościć najwięksi amanci światowego kina.

Odgrywanej przez Rudzkiego pantomimie przyglądała się z boku wysoka, chuda kobieta; ona także przed momentem wyszła z budynku Ministerstwa Sprawiedliwości. Jej wąskie wargi rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, który nie pasował ani do miejsca, ani do sytuacji. Jednak prokurator Agnieszka Ossowska nie mogła się powstrzymać. Miała poczucie, że zaczyna odzyskiwać kontrolę nad własnym życiem.

ROZDZIAŁ 2

CZTERY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ

„Prawdomówny mówi, co słuszne,a świadek fałszywy – oszustwo”.Księga Przysłów 12,17

Jej nowe miejsce pracy, jak sama zresztą mawiała, znajdowało się na kompletnym zadupiu zadupia, jakim był Włocławek. Wyglądający na szkolny, trzypiętrowy budynek prokuratury przy ulicy Okrężnej 2c stał na posesji wciśniętej między hurtownię elektryczną, fabrykę maszyn i dealera Toyoty dzielącego teren ze stacją benzynową. Shellu niech będą dzięki! Mimo że sklepik na stacji był mały, znalazło się w nim miejsce na podgrzewacz do hot dogów i ekspres do kawy. Gorąca, chrupiąca bułka, keczup, musztarda i klasyczna parówka, a do tego kawa latte – tak wyglądał ukochany zestaw lunchowy Agnieszki. W grę wchodziły jeszcze ewentualnie kebab albo pizza, które nauczyła się jeść w podłych, tanich knajpkach Prisztiny. Okolice jej nowej pracy nie dawały wielu możliwości wyskoczenia na szybką przekąskę. Poza hot dogami można było zjeść wyłącznie coś z kuchni indyjskiej – w knajpie prowadzonej przez najprawdziwszego Hindusa, który obsługiwał gości w turbanie. Miejsce to odkryła tylko dlatego, że tuż obok, w starej, sypiącej się kamienicy odartej z tynku niczym z resztek godności wynajmowała mieszkanie. Bliskość hot dogów i indyjskiego żarcia to był jeden jedyny plus Włocławka.

Skonstatowawszy już po raz kolejny ten fakt, wysoka, chuda prokurator o srogim spojrzeniu znowu uświadomiła sobie, jak bardzo spieprzone ma życie. Siedziała za służbowym biurkiem, mając dość siebie i tego, co robi; ogólnie denerwowało ją wszystko, a zarazem nic szczególnego. A przynajmniej nic nowego. Grzęzła w rozważaniach o frustrującej pracy i życiu osobistym bez perspektyw. Czuła się opuszczona i zdradzona. I tak po ludzku samotna. Ale pomijając fakt, że większość jej przyjaciół i znajomych mieszkała w Krakowie, najmniejsza choćby myśl o spotkaniu z nimi irytowała ją. Nie chciała wysłuchiwać banalnych zwierzeń i pseudointelektualnych dyskusji, których poziom był odwrotnie proporcjonalny do ilości wypitego alkoholu.

– Ja ci powiem...

– Nie, to ja ci powiem...

Zaczynało się najczęściej podobnie. Jedna jedyna lampka wina na apetyt, no, może jeszcze jeden, dwa drinki na trawienie, a później tylko kilka następnych, żeby przetrwać beznadziejny wieczór albo dać się zaliczyć jakiemuś jeszcze bardziej pijanemu desperatowi. #alkofun, #szybkisex, #party. I znowu można było śmiać się z tych samych, opowiadanych setny raz dowcipów, zachwycać się zdjęciami dzieci i wspominać stare, dobre czasy. Alkohol skutecznie obniżał wymagania intelektualne i pozwalał się zrelaksować, zapomnieć o codzienności. Miał tylko jeden podstawowy mankament – zespół dnia następnego. Popularny kac.

Pan Kac.

Agnieszka coraz gorzej znosiła jego wizyty, wpadała w stany lękowe, była nerwowa, czasami agresywna. W jakimś lifestylowym magazynie mądra pani doktor utrzymywała, że to objaw choroby alkoholowej, i radziła udać się do poradni psychologicznej. Agnieszka nie odczuwała takiej potrzeby. Nie była alkoholiczką. Piję, bo mogę, piję, bo lubię i umiem pić. Coraz częściej jednak bez powodu się irytowała, wpadała w stany, w których drażniło ją wszystko. Miała dość szefa kretyna, wścibskich sąsiadów, matki profesorki, która pytała, kiedy wreszcie wyjdzie za mąż, i z całym komandem koleżanek, wróżek, tarocistek i chiromantek szukała jej narzeczonego. Bywały dni, kiedy Agnieszka nie mogła patrzeć na siebie w lustrze. Brzydziły ją jej wystające kości policzkowe, rzucające się w oczy łokcie i kolana, odstające łopatki, wklęsły brzuch, płaskie piersi, wąski tyłek i wargi sromowe tak duże, jakby natura chciała jej w ten sposób wynagrodzić wszystkie inne braki. Były wielkie, mięsiste i jej zdaniem wcale nie przypominały motylka, o którym pisali na jakimś babskim portalu. Z tekstu wynikało, że kobiece genitalia ze względu na wygląd warg sromowych dzielą się na dwa rodzaje – #motylki i #bułeczki. Sieczka w głowie.

Ale najbardziej ze wszystkiego miała dość Włocławka. Od pierwszej chwili wiedziała, że się nie polubią. Zawodowo i życiowo było to dla niej zesłanie. Ostatnie lata spędziła w Prisztinie, która nie była metropolią, ale nawet ten architektoniczny albańsko-serbsko-amerykański potworek, brudny i zaśmiecony w porównaniu z Włocławkiem wydawał jej się miastem pełnym życia i klimatu. Czuła się oszukana i wykorzystana. #blondynka. Zgodziła się nie robić awantur i odejść na własną prośbę z misji w Kosowie, zostawiając na wokandzie sprawę mafijnego bossa Naima Begaja. Albańczyk okazał się człowiekiem mającym tak wiele ważnych kontaktów, że europejskiemu wymiarowi sprawiedliwości przestało zależeć na jego osądzeniu. Tak przynajmniej widziała to Agnieszka Ossowska. W jej głowie szybko powstała teoria o „kilku wpływowych ludziach działających zza kulis” i „władcach marionetek ze strefy cienia”. To oni stwierdzili, iż byłoby lepiej, gdyby Begaj nie stanął przed sądem w Prisztinie, szczególnie że mógł trafić na resztę życia do kosowskiego więzienia o zaostrzonym rygorze. Wpływowi ludzie obawiali się, że stanie się tam nadmiernie gadatliwy. Sugestie, by umorzyć prowadzone śledztwo, Agnieszka Ossowska zbywała prośbą o wydanie jej stosownego polecenia na piśmie. Wówczas rozpoczynały się poufne koleżeńskie rozmowy. Dawano jej do zrozumienia, że chodzi o dobro dużej tajnej operacji.

– Jeśli nie dostanę wglądu w dokumenty, nie umorzę sprawy – powtarzała do znudzenia, odporna na presję wywieraną przez szefostwo misji.

Nie mogli jej nic zrobić, choć próbowali. Dwukrotnie ostrzelano pancerny samochód, którym była wożona. Raz użyto nawet ręcznego granatnika. Dzięki świetnemu kierowcy i znakomitej ochronie nic jej się nie stało. Nie dała się zastraszyć – przygotowała akt oskarżenia i wysłała go do sądu. Ale wtedy po raz pierwszy zadzwoniono do niej z Polski. Później był następny telefon i jeszcze jeden... i prokurator Agnieszka Ossowska zrozumiała, że jej czas na misji w Kosowie dobiegł końca.

– Jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny witam panią w Polsce, pani prokurator. Nareszcie się spotykamy, nie mogłem się wprost doczekać – rozpoczął Witold Rudzki, stojąc pośrodku swojego gabinetu.

Powitanie zabrzmiało wyzywająco oschle i lodowato formalnie zarazem. Tak jak Agnieszka się spodziewała, spotkanie z ministrem nie było nagrodą, lecz ostrzeżeniem i przywołaniem krnąbrnej podwładnej do porządku. Rozmowa miała zdecydować o jej karierze. Po powrocie z Kosowa wiedziała, że jest na cenzurowanym, ale nie potrafiła się powstrzymać. Zadbała o sarkastyczny ton.

– Dziękuję za zaproszenie, panie ministrze. To zaszczyt gościć na rządowych salonach w Alejach Ujazdowskich...

Oficjalną ceremonię jej powitania można było uznać za zamkniętą.

Rudzki wskazał krzesła przy okrągłym stoliku kawowym, na którym stały filiżanki, dzbanki i taca z ciastkami. Ossowska usiadła i założyła nogę na nogę, ubrana w urzędniczy klasyk – ciemnogranatowe spodnie i żakiet, białą bluzkę oraz płaskie czarne buty. Spod opadającej na oko długiej jasnej grzywki rozglądała się dyskretnie po gabinecie.

Pomieszczenie było przestronne, z klasycznymi drewnianymi meblami biurowymi w kolorze ciemnego brązu. Prosto, ale gustownie. Solidny fotel z bordową skórzaną tapicerką wyglądał nie tylko wygodnie, ale i reprezentacyjnie, co w przypadku osób zajmujących eksponowane stanowiska miało swoje znaczenie. Na biurku panował idealny porządek, a właściwie pustka, zupełnie jakby nikt przy nim nie pracował. Poza klawiaturą, myszką i monitorem nie dostrzegła żadnych kartek z notatkami, porozrzucanych długopisów, sterty dokumentów czekających na podpis lub przeczytanie. Słowem, nie było niczego, co przypominałoby Agnieszce jej miejsce pracy. Sama była bałaganiarą, która w chaosie znajdowała natchnienie. Sterylność gabinetu ministra sprawiedliwości wywoływała w niej irracjonalny niepokój. Nie było tu żadnych ozdób, roślin, rodzinnych zdjęć, niczego, co mogłoby odsłonić choć skrawek prywatnego oblicza Witolda Rudzkiego.

– Tak jak ja, też przez dwa „s” się pisze – wyskoczyła nagle Agnieszka, wskazując na obraz, który wisiał nad jej głową.

Była to jedyna ekstrawagancja, zachcianka, na jaką pozwolił sobie minister Rudzki. Urządzając swój gabinet w gmachu przy Alejach Ujazdowskich 11, wypożyczył z Muzeum Narodowego obraz Juliusza Kossaka Sobieski pod Wiedniem. Dzieło o wymiarach nieco ponad pół metra na niespełna metr wisiało pośrodku reprezentacyjnej ściany gabinetu. Król Jan III Sobieski na tle biało-czerwonych chorągwi odbierał od swoich ludzi zdobyty na Turkach Sztandar Proroka.

– Słucham? Co takiego? – spytał Witold Rudzki, wyraźnie zaskoczony słowami podwładnej.

– Kossak. Pisze się przez dwa „s”, tak jak Ossowska – powiedziała Agnieszka, najpierw pokazując na obraz, a później na siebie. – Taki żart.

Minister z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Jak będę urządzał wieczorek malarski, na pewno sobie o pani przypomnę. Bo pamięć mam doskonałą. Prokurator Agnieszka Ossowska, urodzona 21 września 1980 roku, niezamężna, bezdzietna. Najstarsza z trojga rodzeństwa. Dwóch braci: Igor, trzydzieści cztery lata, i Wojciech, lat trzydzieści. Rodzice...

Agnieszka uniosła rękę, przerywając popisy Rudzkiego.

– Naprawdę nie trzeba, już mi pan zaimponował...

Ten wysoki, wysportowany mężczyzna w szytym na zamówienie garniturze wkurzał ją i intrygował zarazem. Był pewny siebie, władczy i opanowany. Przypuszczała, że nie narzeka na brak powodzenia u kobiet. Nie tylko znakomicie wyglądał i pięknie pachniał, ale miał też magnetycznie niski głos. Samiec alfa. Do tej pory znała go wyłącznie z telewizyjnych wystąpień i dwóch rozmów telefonicznych, w tym tej kluczowej, która przekonała ją ostatecznie do rezygnacji z pracy w Kosowie. To po niej pozałatwiała wszystkie urzędowe sprawy, zdała przepustki, identyfikatory, kamizelkę kuloodporną oraz służbowy pistolet i zaczęła się szykować do powrotu do Polski. Cały jej dobytek zmieścił się w dwóch walizkach. Przyjechała z niczym i z niczym wyjeżdżała, nie licząc konta bankowego, które dokarmione pensjami naliczanymi w Brukseli, wyraźnie się zaokrągliło.

– Czym mogę służyć, panie ministrze? – spytała Agnieszka i choć starała się, by zabrzmiało to naturalnie, w jej głosie dźwięczała wyzywająca, harda nuta. – Wróciłam tydzień temu i jestem gotowa do pracy. Nie mogę się doczekać nowych wyzwań i zadań, jakie ma dla mnie ministerstwo – zameldowała zbyt gorliwie, by deklaracja ta wypadła szczerze i poważnie.

– Dobry humor pani nie opuszcza. Optymizm to ważna rzecz w życiu – zauważył Rudzki, patrząc jej w oczy. – Ja jednak staram się być przede wszystkim realistą – natychmiast zastrzegł.

– Realista to optymista, którego dopadł pesymizm – stwierdziła wyraźnie speszona Ossowska, unikając kontaktu wzrokowego.

– Nie zgodzę się z panią. Pesymista to ktoś, kto bez przerwy narzeka. Jest zawsze w kontrze i ma niską samoocenę. – Mówiąc to, Rudzki nalał sobie kawy, nie pytając, czy ona też się napije. – Tymczasem realista bierze życie takim, jakie jest, walczy, ale nie w samobójczych misjach, świętuje sukcesy, ale pamięta smak porażki. – Zawiesił głos i skupił się na dzbaneczku z mlekiem, którym z aptekarską precyzją zabarwił czarną kawę. – Realista, proszę pani, to ktoś, kto ufa tylko sobie, bo wie, że ludzie nie są ani tak wspaniali, jak uważa optymista, ani tak beznadziejni, jak widzi to pesymista. Ludzie są tylko ludźmi. – Spojrzał przeciągle na swoją rozmówczynię.

Chuda twarz Agnieszki Ossowskiej z wystającymi kośćmi policzkowymi, wąskimi wargami i haczykowatym nosem straciła nieoczekiwanie swą srogość. Wyglądała na speszoną i zawstydzoną.

– Ma pan rację, ludzie są tylko ludźmi. Dlatego potrzebni jesteśmy my, stróże prawa – podsumowała prokurator, usiłując odzyskać utraconą pewność siebie.

Minister jakby tego nie usłyszał.

– Ludzie to najsłabsze ogniwo. Zawsze o tym pamiętam. Dzięki temu nie czuję się zdradzony przez fałszywych przyjaciół, oszukany przez partyjnych liderów czy zawiedziony przez niekompetentnych współpracowników oraz tępych podwładnych. – Na twarzy Witolda Rudzkiego pojawił się przelotny uśmiech. Wyraźnie czuł się panem sytuacji. – Sprawiła mi pani wiele przykrości swoim zachowaniem. – Napił się kawy. – Czy naprawdę nie mogliśmy załatwić tego jak cywilizowani ludzie? – rzekł Rudzki, wypijając kolejny łyk kawy z mlekiem.

Agnieszka poczuła się wezwana do odpowiedzi.

– Ale ja... to znaczy... przecież robiłam to, co do mnie należało. – W końcu przestała się jąkać. Trema zniknęła. – Pojechaliśmy do kraju, w którym państwo nie istnieje, a rządzi mafia. Mieliśmy im pomóc budować wymiar sprawiedliwości, pokazać, czym są prawo i demokracja. – Prokurator Ossowska znowu była sobą. Mówiła z pasją, jak na sali sądowej. – Zamiast tego jednak serwujemy im pokaz hipokryzji. Gadamy o znaczeniu sądów, uczciwych procesach i sprawiedliwości, sami zaś traktujemy je wybiórczo, w zależności od doraźnych potrzeb polityczno-biznesowych. – Nie spuszczała oka z ministra. – Szkolimy ich do walki z korupcją i nepotyzmem, a jednocześnie potwierdzamy starą jak świat zasadę, że wszystko jest na sprzedaż. – Płonęła gniewem. – Ile pan dostał za Naima Begaja?

Chciała tej konfrontacji, pragnęła jej od momentu, kiedy otrzymała zaproszenie do Ministerstwa Sprawiedliwości.

– Powinien pan poprosić o zdjęcia ofiar tego zwyrodnialca. Niejeden rzeźnik mógłby pobierać u niego nauki – kontynuowała Agnieszka. – Albo nie, lepiej obejrzeć nagrania z przesłuchań kobiet, które wpadły w jego ręce. Gwałconych butelkami, przypalanych papierosami, z odciętymi piersiami, podduszanych i bitych. A może wy wszyscy, faceci, lubicie tak na ostro? – wysyczała swoje pytanie prosto w twarz ministra.

Rudzki wyglądał na niewzruszonego, znowu się uśmiechnął. Tym razem jednak jego uśmiech był pełniejszy i wyrażał szczere rozbawienie.

– Jest pani odważna, tak jak myślałem. Szanuję to. Nie powinna pani jednak tak szarżować, bo to brawura. Lepiej odróżniać te dwie rzeczy – zaczął minister spokojnie, nagle jednak poderwał się z krzesła i przesunął je w stronę Agnieszki. Gdy znowu usiadł, mógł mówić jej prosto do ucha. Zrobił to zaskakująco szybko i sprawnie jak na pięćdziesięcioczterolatka, potwierdzając, że jest w znakomitej formie. – Chciałbym tylko przypomnieć hrabiance Ossowskiej, że teczka jej matki Wiolety Ossowskiej, nazwisko panieńskie Budzik, zarejestrowanej jako TW „Ananke”, została odnaleziona w zbiorach IPN i jest w rękach podlegających mi prokuratorów. To od nich zależy, czy rozpocznie się proces lustracyjny mamusi pani prokurator. A kochająca córka chyba do tego nie dopuści, prawda?

Na wspomnienie tamtej rozmowy Agnieszce zebrało się na mdłości. Sama myśl o tym, że uniwersytecka kariera jej matki miałaby lec w gruzach, a ona popaść w infamię, sprawiała, że robiło jej się niedobrze. Przeszył ją dreszcz i zapragnęła natychmiast wyjść z ciasnego, dusznego gabinetu, który dzieliła z kolegą prokuratorem. Gówno, gówno, gówno! Potrzebowała przestrzeni, powietrza. Chciała uciec przed matką, jej plamami na życiorysie i nadopiekuńczością, która kompletnie nie pasowała do światowej sławy filozofa. Ale właśnie zrozumiała, że nigdy przed tym nie ucieknie. Dlatego jest we Włocławku na życiowym i zawodowym aucie.

– Chce mi się rzygać – powiedziała do siebie na głos i wyszła, trzaskając drzwiami.

***

Nie miała już czym wymiotować, nie miała siły walczyć, by zachować świadomość. Wraz z treścią żołądka pozbyła się też resztek życiowej energii. Ostatków tego, co zostało po prawie miesięcznej podróży w kontenerze, podczas której ona i jedenaście innych dziewczyn były głodzone, bite i gwałcone. Miały od czternastu do szesnastu lat, a Swietłana, która wyglądała na najstarszą, stała się nieformalną liderką tego parszywego haremu. Gdy trzeba było o coś prosić, to ona rozmawiała ze strażnikami i kierowcami i to ona błagała o wodę i resztki, których nie tknąłby nawet bezpański pies. Skończyły się dragi, dzięki którym można byłoby to przetrwać, wpaść znowu w narkotyczny trans zmieniający ból i beznadzieję w ułudę i ekstazę doznań. Tymczasem percepcja i rzeczywistość odnalazły siebie w bolesnym uścisku spoconych dłoni chcących wedrzeć się tam, gdzie zadadzą największy ból. To podniecało każdego zwyrola, jakiego spotkały na swojej drodze. Ból, zadać ból. Każdy z nich był obleśny, brudny i zionął alkoholem, gdy spomiędzy śliniących się warg i spróchniałych zębów wydobywało się sapanie towarzyszące brutalnemu gwałtowi. Męskie świnie. Umazana fekaliami zwisała bezwładnie między rozchylonymi drzwiami kontenera. Czyjaś ręka w gumowej rękawicy bez wysiłku ściągnęła ją na ziemię. Upadła lekko, tak zwiewnie, jakby nic nie ważyła. Mężczyzna wszedł do kontenera, zostawiając Swietłanę leżącą na trawniku między rzędami krokusów.

Gdzieś na krawędzi świadomości słyszała ludzi rozmawiających po polsku.

– Takie zajebiste dziewczyny były – odezwał się jakiś mężczyzna z wyraźnym smutkiem. – Ja pierdolę, tyle hajsu za nie poszło.

Był wyraźnie wstrząśnięty. Z dwunastu kupionych na wschodzie Ukrainy dziewczyn osiem nie przeżyło transportu do Polski. Pozostałe dogorywały, ubrudzone i cuchnące, na trawie. Gdy widział je po raz ostatni na licytacji zorganizowanej w swierdłowskiej kopalni imienia Wojkowa, wciąż przypominały kobiety. Mimo że Kozacy trzymali je w złych warunkach, mogły się podobać. Wystarczyłby mały lifting, kilka dni normalnego odżywiania, makijaż oraz ciuchy i mogłyby zacząć pracować na ulicy. Teraz były kościstymi, bezkształtnymi potworami, których brzydził się dotknąć choćby kijem.

– Kurwa, jak można było tak dobry towar zmarnować! Dzwoń do Swierdłowska! Chcę rozmawiać z Wołodią, zgłaszamy reklamację! – krzyczał, pocierając nerwowo czoło.

Dziewczyny, które jeszcze oddychały, mimo zimna rozebrano do naga i zaczęto opłukiwać wodą ze szlaucha. Cucono je bez przekonania, jakby były już stratami wliczonymi w koszty funkcjonowania biznesu, padłymi podczas transportu zwierzętami. Ryzyko związane z handlem żywym towarem.

– Tylko nie pozwól mu się wykręcić. Ta ruska pała gwarantowała nam dostawę. To jego ludzie odpowiadali za dostarczenie naszego mięsa na granicę i, kurwa, spóźnili się dwa tygodnie! – pokrzykiwał mężczyzna.

Wydobył z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów, zapalił jednego i zaciągnął się głęboko. Palenie wyraźnie go uspokajało. Niedbałym gestem odrzucił do tyłu długie włosy. Przy swojej nordyckiej urodzie wyraźnie stylizował się na twardego wikinga, w czym w jego mniemaniu pomagała mu długa broda spleciona w warkocz. Nie był typem przystojniaka z dalekiej północy, ale brutala o groźnym spojrzeniu małych, wyłupiastych oczu, w których mieszkało szaleństwo. Pod jasnoniebieską, dopasowaną koszulą rysowały się muskularny tors i ramiona.

– Dawaj, kurwa, tego węża! – krzyknął do chłopaka, który polewał omdlałe dziewczyny. – Tak to sobie możesz swoje jajka płukać. Kazek, odkręć porządnie – polecił i ciśnienie wody wyraźnie wzrosło.

Podszedł możliwie najbliżej do kłębowiska nagich ciał, uważając, by pryskająca na boki woda nie zmoczyła eleganckich czarnych półbutów, które sprezentował mu brat. Wykonano je ze skóry płaszczki, której nierówna, perlista faktura nadawała obuwiu niepowtarzalny wygląd. Przesyłka prosto z Londynu.