Zaczekam na ciebie w snach - Brianna Bourne - ebook
NOWOŚĆ

Zaczekam na ciebie w snach ebook

Bourne Brianna

0,0

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia o miłości zbyt wielkiej, żeby ją zatrzymać.

I zbyt prawdziwej, żeby ją zapomnieć.

Każdej nocy o północy czas się zatrzymuje, a Aria budzi się w niezwykłym miejscu: na oświetlonej księżycem ścieżce wśród gigantycznych sekwoi, przy wodospadzie na Bali, wśród migoczących świateł we włoskiej wsi. I za każdym razem jest tam również chłopak o imieniu Strat.

Aria nie może oprzeć się wrażeniu, że skądś go zna. Gdy nocne spotkania stają się jedynym spokojnym elementem w otaczającym ich świecie, zaczynają powracać urywki wspomnień. Aria odkrywa, że Strat nie jest tylko chłopakiem ze snów. Dlaczego jednak oboje siebie nie pamiętają? Czy coś się stało z ich wspomnieniami?

Jedno jest pewne: zrobią wszystko, by poznać prawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

Meet Me at Midnight

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczynie: Monika Rossiter, Olga Gorczyca-Popławska

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała

Korekta: Dagmara Deska

Projekt okładki: Agata Łuksza

Ilustracja na okładce: © Agata Łuksza

DTP: pagegraph.pl

Copyright © 2025 Brianna Bourne

Copyright © 2025 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Edyta Stępkowska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-306-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Eros nie zawaha się powiedzieć: „Lepsze to niż rozstanie. Lepiej być nieszczęśliwym z nią niż szczęśliwym bez niej. Niech nasze serca pękną, byleby pękły razem”. Jeśli głos wewnątrz nas nie mówi nam tego, nie jest on głosem Erosa. Jak wielką rzeczą jest miłość i jak przerażającą!

C.S. Lewis, Cztery miłości, tłum. Maria Wańkowiczowa

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwsza północ

Kiedy to przytrafia się po raz pierwszy, budzę się spowita przyciemnioną niebieską poświatą, a nad ziemią, niczym dym, snuje się gruba warstwa mgły.

Siadam raptownie, mrugam, żeby przegonić sen, i szeroko otwieram oczy. Próbuję to objąć wzrokiem i umysłem, zrozumieć, na co właściwie patrzę. Jestem pewna, że zasnęłam we własnym łóżku i we własnym domu. A jednak teraz jestem…

Gdzie ja jestem?

Sypialnia, którą dzielę z moją bliźniaczką Cady, zniknęła, zamiast niej wokół mnie ciągnie się las. Drzewa są olbrzymie i jak nie z tego świata.

Sekwoje. Ich widok przywołuje migotliwe obrazy dawnych wycieczek do lasu: kanapki w pudełkach i dobieranie się w pary. Sznur żółtych autobusów szkolnych u podnóża Sierra Nevada. Z mojego miasta do zagajnika sekwoi olbrzymich, dokładnie takich jak te, jedzie się piętnaście minut, więc może przyszłam tu, lunatykując? Chociaż nigdy nie słyszałam, żeby ktoś we śnie przeszedł więcej niż półtora kilometra.

Wstaję na niepewnych nogach i ostrożnie obracam się wokół.

Jest coś hipnotyzującego w tym fioletowo-niebieskim świetle. Coś, co cicho szepcze, że to nie jest zwyczajny las. Ani zwyczajna noc.

Patrzę na zegarek – na delikatnej złotej bransoletce i z tarczą wysadzaną perłami. Należał kiedyś do mojej babci. Obie wskazówki pokazują równo północ.

U moich stóp wstążka czerwonej ziemi wije się w głąb lasu. To ścieżka. I ponieważ wygląda jak zaproszenie, zaczynam nią iść.

Wszystko, co mnie otacza, jest przeskalowane niczym w gorączkowych majakach i jestem tu jak mała laleczka wędrująca wśród sekwoi. Powinnam czuć pod skórą przynajmniej coś na kształt wahania – las nocą to nie jest bezpieczne miejsce. Ale strach wydaje się czymś odległym, wręcz niemożliwym.

Czy ja śnię? Nie sądzę. Zwykle moje sny są kompletnie bezsensowne i nielogiczne. I niemal zawsze przeradzają się w koszmary na temat mojego najgłębszego i najstarszego lęku: zetknięcia się z czymś nieznanym w pojedynkę, bez mojej siostry bliźniaczki przy boku.

Ale ten las, ta noc… Wszystko tu jest o wiele bardziej przejrzyste niż w jakimkolwiek z dotychczasowych snów. Czuję torfowy zapach kory, zieloną świeżość liści nad głową. Potrafię zanurzyć bose stopy w miękką jak mąka ziemię i poczuć jej cynamonowy chłód.

W klatce piersiowej, w miejscu, o którym myślałam, że już dawno zostało opróżnione, coś się porusza. Coś, czego nie czułam od bardzo dawna. Tętno mi przyspiesza, krew szybciej pulsuje i rytmicznie wybija w kółko jedną i tę samą myśl: pięknie, pięknie, pięknie.

Od urodzenia chodzę z głową w chmurach. Kiedy byłam mała, koleżanki mamy szeptały między sobą rzeczy w stylu: „A ta znowu buja w obłokach” albo „Cały czas myśli o niebieskich migdałach, taka już jest”. Zgryźliwa nauczycielka w drugiej klasie mówiła o mnie „nieprzytomna”, a moja ukochana babcia aż do tamtej nocy, gdy od nas odeszła, nazywała mnie „gwiazdooką marzycielką”. Komentarze koleżanek mamy ani trochę mi nie przeszkadzały. Uwielbiałam śnić na jawie. W mojej wyobraźni świat był ładniejszy i ceniłam to, że zawsze mogę się wślizgnąć w którąś ze swoich zmyślonych rzeczywistości. Tam wszystko było prostsze niż w prawdziwym życiu.

Tutaj wszystko jest prostsze.

Teren zaczyna opadać i drzewa się przerzedzają. Jeśli to jest ten sam las, który pamiętam z dzieciństwa, to wkrótce powinnam dotrzeć do doliny prowadzącej do mojego rodzinnego miasta. Ludziom Kalifornia kojarzy się z plażami i surfingiem, ale ja mieszkam na wschodnim krańcu Doliny Kalifornijskiej, gdzie porośnięte gęstym lasem zbocza usiane są domkami letniskowymi i górskimi chatami z kamienia.

Tymczasem zamiast przejść w dolinę, las nagle się kończy i przede mną rozciąga się pusta polana. Sekwoje, niczym wartownicy, tworzą wokół niemal idealny krąg, otwierając widok na niebo, dziwnie jasne i z niebiesko-fioletowym księżycem.

Gdy dostrzegam, co stoi na samym środku, noc się zacina.

Fortepian.

Patrzę na niego zbyt oszołomiona, by móc się ruszyć. Dopiero po minucie powoli, jakby instrument był stworzeniem zdolnym mnie nastraszyć, wchodzę na polanę.

Księżycowa poświata spowija fortepian upiornym, rozwodnionym światłem. Drewno jest rozpulchnione, pokryte kępkami szmaragdowego mchu i koronką porostów. Klawisze są bardziej żółte niż białe, wyszczerbione niczym zęby. Ostrożnie dotykam jednego. Środkowego C, jak sądzę. Brałam lekcje pianina, kiedy miałam dziesięć lat, tylko kilka, bo na więcej nie starczyło mi zapału. Naciskam klawisz, ale instrument milczy.

Zaglądam pod wspartą na podpórce klapę. Na strunach tętni życiem cały omszony świat. Łagodnie opadające pagórki, maszerujące po nich żuki w lśniących pancerzach. I kwiaty: dym preriowy i czeremcha wirginijska, szkarłatna trąbka i ślaz. Znam ich nazwy równie dobrze jak nazwy wszystkich tkanin, jakie kiedykolwiek przesunęły się pod igłą mojej maszyny do szycia: szyfon, organza, bombazyna.

Uśmiecham się, kiedy czubkami palców muskam najbliższy kwiatek. Po raz pierwszy od trzech miesięcy mogę oddychać swobodnie, nie czując na piersi ciężaru prawdziwego życia.

I już mój uśmiech blednie. Samo wspomnienie o tym ciężarze ponownie osiada mi w płucach, wyciska z nich całe powietrze. Przypomina mi o świecie poza granicami tego snu. O oświetlonych jarzeniówkami szpitalnych korytarzach, ponurych minach lekarzy, o płonących czerwienią cyfrach na górze wszystkich moich prac szkolnych, o rodzicach kłócących się podniesionym szeptem.

Prawdziwe życie jest tym dyskretnym, ale niedającym się pomylić z niczym innym odgłosem trzeszczenia wskazującym, że wszystko się rozpada.

Chciałabym być silna, chciałabym być osobą, która zniesie wszystko, ale nigdy nią nie byłam. W przeciwieństwie do Cady.

Wsuwam rękę do kieszeni sukienki i znajduję w niej dwie sklejone monety pensowe, które zawsze mam przy sobie. Właściwie nie są sklejone, raczej stopione ze sobą bokami. Coś równie niespotykanego jak jajko z dwoma żółtkami. Tata wciąż powtarza, że powinnyśmy je sprzedać. Twierdzi, że w kręgach numizmatyków mogłybyśmy za nie dostać kilkaset, a może nawet kilka tysięcy dolarów. Ale Cady i ja znalazłyśmy je na promenadzie w Santa Cruz, kiedy miałyśmy osiem lat, i od tamtej pory na zmianę wszędzie je ze sobą nosimy. Wyjmuję je i pocieram jasną miedź kciukiem.

Cady.

Oddech więźnie mi w gardle i zmuszam się, żeby ponownie się skupić na księżycu, na lesie, na fortepianie. Mnie tam nie ma. Jestem tutaj.

W miarę jak mgła spowija mi kostki, ciężar znów powoli ulatuje z mojej piersi. Zastępują go spokój i cisza tak głębokie, że chce mi się płakać. Czymkolwiek jest ta noc, uwielbiam ją. Jest taka… bezbolesna.

– Dziękuję – szepczę, chowając z powrotem do kieszeni podwójną pensówkę i ponownie kładąc dłoń na mechatym fortepianie. Ten cudowny, niewymuszony spokój… Bardzo go potrzebuję. Od zawsze szukam ucieczki i to miejsce może być dla mnie czymś takim. Moim lasem, moją polaną. Gdzie nic ani nikt nie będzie mi przypominać o rzeczywistości.

Znów przesuwam palcami po milczących klawiszach. Gdybym wyśniła sobie to miejsce trzy miesiące temu, biegałabym po tym lesie w beztroskim zachwycie, spijając jego czarowny urok, i wracałabym do niego nieustannie w swoich snach na jawie.

Zaczynam się kręcić, powoli, z uniesioną twarzą. Być może potrafię znowu stać się tamtą dziewczyną, tylko tutaj i tylko na chwilę, zanim się obudzę.

Serce mi truchleje, gdy słyszę, jak coś przedziera się przez chaszcze. Chwiejnie zatrzymuję się w połowie obrotu, lecz nim zdążę się schować albo znaleźć kij, który posłuży mi za miecz…

…na polanę wpada jakiś człowiek.

Na mój widok zastyga w bezruchu. W jego oczach widzę zaskoczenie. Przez chwilę jesteśmy dwójką rozedrganych, spłoszonych ludzi, którzy znaleźli się w impasie pośrodku lasu, oboje zbyt wstrząśnięci, żeby się odezwać.

Serce podchodzi mi do gardła. Ponieważ ten człowiek – ten chłopak…

On jest ucieleśnieniem wszystkich marzeń mojego beznadziejnie romantycznego serca.

W tym niebieskim świetle cały wygląda jak wykuty z materiału znacznie twardszego i o wiele cenniejszego niż skóra. Z jakiegoś drogocennego kamienia, kwarcytu albo marmuru. Wszystko inne w tej scenerii ma rozmyte, zmiękczone kontury, tylko on rysuje się ostro i wyraźnie. Nos nadaje mu szlachetny, niemal wyniosły wygląd. Dwa tysiące lat temu nazwano by go orlim. I jeszcze to, jak mruga, powoli odsłaniając duże, uważne oczy, zupełnie jakby rzymski cesarz zszedł z kart książki i wskoczył w sprane dżinsy. Jedynym, co nieco zaburza jego wizerunek pełnej powagi godności, są zawadiacko potargane kręcone włosy.

Serce znowu podchodzi mi do gardła. Uciekaj, uciekaj, uciekaj.

On pierwszy rusza z miejsca. Idzie w moją stronę z nonszalancką pewnością siebie. Coś w jego niespiesznym kroku przypomina mi arystokrację ze Wschodniego Wybrzeża: lato w Hamptons, fundusze powiernicze i chłopcy poklepujący się po plecach po ekscytującym meczu polo. Może to przez ten wymuskany granatowy blezer, którego rękawy podwinął do połowy przedramion, albo duży lśniący zegarek na jego nadgarstku, taki, jakie reklamują w gazetkach samolotowych. Las musi wziąć głęboki wdech, żeby jakoś się wokół niego umościć.

Sama robię krok do przodu, w głowie mi się kręci od niecierpliwego wyczekiwania.

Zahaczam o coś stopą – to wygięty korzeń tworzący pętlę. Przysięgam, że przed sekundą go tu nie było. Lecę na twarz, wymachuję jeszcze rękami, usiłując utrzymać równowagę, ale to na nic. Padam jak długa.

Leżę płasko na ziemi, szczypią mnie kolana i dłonie.

Fantazyjna wizja się rozpada, jakby ktoś zatrzymał płytę winylową na gramofonie. Zaciskam powieki. Nie, nie, nie. Kulę się w sobie, całe moje ciało się wzdryga. Właściwie nie powinnam być zaskoczona. Jestem niepoprawną romantyczką, więc moje doświadczenie z chłopakami to ziejąca pustką otchłań. Sądziłam jednak, że przynajmniej w snach będzie mi szło lepiej. Poczucie niesprawiedliwości piecze bardziej niż zdarte kolana.

Chłopak kuca obok, chce mi pomóc. Ciężki, wyglądający na kosztowny zegarek połyskuje w purpurowym świetle. Jego właściciel, zdaje się, pyta, czy nic mi nie jest, ale w uszach mi dzwoni ze wstydu.

Podniesienie głowy i spojrzenie mu w oczy wyczerpują resztki odwagi, jaka mi została. Światło za jego plecami się zmienia – elektryczny fiolet nieznacznie szarzeje i robi się bardziej przytępiony. Zmiana jest mikroskopijna, ale niezaprzeczalna. Jego kroki rozproszyły mgłę. Las wokoło stał się odrobinę mniej piękny.

Nieznajomy tymczasem wstaje i z rękami w kieszeniach przygląda mi się z góry. Jego twarz rozjaśnia rozbrajający chłopięcy uśmiech.

– A niech mnie – zaczyna. – Mój sen właśnie stał się o niebo ciekawszy.

Dostaję gęsiej skórki. Jego sen?

Nie.

Ten sen jest mój.

I co to w ogóle za tekst. „Mój sen właśnie stał się ciekawszy”.

– Serio? – odburkuję i przewracam oczami.

Lewy kącik jego ust podjeżdża do góry, a w oczach pojawia się iskierka rozbawienia.

– Muszę przyznać, że takiej reakcji dotąd nie słyszałem.

Irytacja rozpala mnie od środka tym bardziej, że jego wzrok przesuwa się z moich potarganych włosów w dół aż do bosych stóp. Mam na sobie białą koronkową sukienkę, tę samą, którą nosiłam w szkole. Tyle że teraz cała jest uwalona błotem i niemal na pewno we włosy wplątały mi się jakieś gałązki. On za to wygląda nienagannie, jakby właśnie zszedł z pokładu klimatyzowanego jachtu – albo coś w tym stylu.

Uwielbiam moje sukienki, chociaż czasem boleśnie sobie uświadamiam, jak bardzo są ekscentryczne. A do tego przy nim… Dawno nie czułam się tak onieśmielona. I już się zamykam, już włączają się moje mechanizmy obronne.

Nieznajomy przenosi wzrok w punkt za moimi plecami.

– Wybacz, muszę zapytać. Czy to naprawdę fortepian? – Zanim odpowiem, obchodzi mnie i idzie sam obejrzeć.

– Jasne, po prostu wejdź sobie w buciorach do mojego snu i czuj się jak u siebie – sarkam pod nosem.

Chłopak obchodzi instrument dookoła dokładnie tak jak ja przed kilkoma minutami. Pochyla się, żeby obejrzeć kwiatki wyrastające spomiędzy strun. Moje kwiatki.

– Długo tu jesteś? – pyta.

– Jakieś pół godziny. – Zerkam na zegarek. Dziwne. Obie wskazówki nadal wskazują północ. Stukam palcem w szybkę i przystawiam zegarek do ucha. Tyka. Sekundnik pracowicie maszeruje po tarczy. Ale zegarek nadal pokazuje punkt dwunastą.

Z tym snem, który był taki piękny, nagle zaczyna być coś nie tak i mam ochotę się obudzić.

Zasłaniam twarz dłońmi, wciągam głęboko powietrze i je zatrzymuję. To najpewniejszy sposób, żeby zmienić sen w koszmar o duszeniu się pod wodą, a z tych koszmarów zawsze raptownie się budzę.

Mijają sekundy. Krew napływa mi do twarzy, płuca błagają o ulgę.

– Yyy… co robisz? – Jego głos jest teraz bliżej. Nie zwracam na niego uwagi.

Nadymam usta z wysiłku, żeby ich nie otworzyć, aż nie mogę dłużej wytrzymać. Ze świstem wypuszczam powietrze.

Chłopak stoi na wprost mnie i unosi brew.

– Co to było? – pyta.

– Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to próbowałam się obudzić. Bo to musi być sen.

Szczerzy się tak, że mam ochotę czymś w niego rzucić.

– Bywałem już nazywany chłopakiem ze snów – wyznaje skromnie. – Ale chyba jesteś pierwszą, która użyła tego zwrotu dosłownie.

Śmieje się krótko i wraca do fortepianu. Tam przystaje na moment, po czym siada na ławeczce i roluje barki do tyłu. Bardzo staram się nie zwracać uwagi na mięśnie zarysowane na jego przedramionach, kiedy ustawia palce na klawiaturze z wprawą, która mi podpowiada, że umie się nią posługiwać. Naciska kciukiem ten sam klawisz, który sama nacisnęłam przed minutą – środkowe C. Ale tym razem w lesie rozbrzmiewa zimny, czysty ton.

Odwracam się, prychając z irytacją. Mam tu cały las, wcale nie muszę tkwić akurat na tej polanie. Mogę sobie znaleźć inną, taką bez fortepianu i chłopaka, który próbuje odebrać mi mój azyl. Gdy idę w stronę drzew, powietrze nasiąka muzyką.

Zwalniam. Utwór jest złożony i harmonijny. To muzyka klasyczna. Pewnie któryś z dawnych mistrzów, bo nawet mnie melodia wydaje się znajoma.

Mgła, teraz owinięta wokół drzew otaczających polanę, wydaje się… reagować. Jakby ożyła, podchodzi bliżej źródła muzyki.

Nie mogę się powstrzymać, muszę się odwrócić. Muszę na własne oczy zobaczyć, jak on przywołuje te eteryczne brzmienia.

Chłopak ma zamknięte oczy, a jego dłonie są hipnotyzujące. Długie palce z gracją tańczą na klawiaturze.

I wtedy to czuję. Przypływ emocji, nieoczekiwany i intensywny. Jakaś niewyjaśniona… sympatia do tego chłopaka?

To pewnie przez muzykę, przez to, że gra z taką wprawą. Zresztą czymkolwiek jest to spowodowane, nie potrafię oderwać od niego wzroku. Przyglądam mu się, jak gra niemal w transie, aż doprowadza utwór do końca. Wyczekuje, aż wybrzmi ostatni akord, i dopiero wtedy odrywa palce od klawiszy.

Otwiera oczy i podnosi głowę. Spogląda wprost na mnie, jakby dobrze wiedział, że cały czas tu stałam.

Patrzymy na siebie.

On unosi brew, jakby mnie prowokował, żebym coś powiedziała.

Rozchylam wargi.

I już, tak po prostu wszystko się kończy.

Znika las, znika chłopak i znika północ.

ROZDZIAŁ DRUGI

Algebra na siódmej lekcji boli jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Nie mogę przestać myśleć o tym śnie. O ile to był sen. Ale chyba musiał być, prawda? Tyle że sny się rozpraszają, gdy się budzisz, ich szczegóły rozpływają się jak dym, kiedy tylko próbujesz je uchwycić. Tymczasem zeszłej nocy… pamiętam każdy detal. Każde słowo.

Przymykam powieki i znów widzę tamtą mgłę spowijającą mi kostki, księżycową poświatę rozlewającą się srebrzyście wokół fortepianu.

Spojrzenie tego chłopaka tuż przed tym, jak się obudziłam.

Prostuję się gwałtownie, kiedy pani Rutkowski wyłącza tablicę multimedialną, co przywołuje mnie z powrotem do klasy. Palce matematyczki kartkują podręcznik w poszukiwaniu zadań domowych, a w powietrzu czuć już nerwowe drżenie od ledwie wstrzymywanej energii, jak zawsze tuż przed ostatnim dzwonkiem. A mnie aż ściska w żołądku. Ten dźwięk napawa mnie grozą, bo oznacza, że znów trzeba będzie iść do szpitala. Zasłaniam uszy dłońmi, jakby to, że nie słyszę dzwonka, oznaczało, że lekcje wcale się nie skończyły.

To oczywiście na nic. Hałas rozdziera ciszę i jest tak przeszywający, że nic nie może go wygłuszyć. Wszyscy w klasie już stoją i pakują swoje rzeczy. Zmuszam się do tego samego. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, nie poszłabym. Ale chodzi o Cady.

Dla niej człapię korytarzem i pcham podwójne drzwi prowadzące na parking. Czterdzieści pięć minut później jestem przy łóżku mojej siostry. Patrzę na ekrany urządzeń monitorujących rytm jej serca, a na szerokim kalifornijskim niebie zachodzi słońce.

W zeszłym tygodniu podsłuchałam, jak jedna z pielęgniarek mówiła, że dostaje gęsiej skórki, widząc przy łóżku pacjentki osobę wyglądającą dokładnie tak samo, jakby duch za życia uleciał z ciała. Ale w tym nie ma nic nadprzyrodzonego. Jesteśmy z Cady bliźniaczkami jednojajowymi. To jasne, że wyglądam tak jak ta, która leży w łóżku.

– Cześć, śpiąca królewno – witam się z nią cicho. Wyciągam rękę, żeby odsunąć jej włosy ze skroni, ale cofam ją, zanim jej dotknę. Nie potrafię się przemóc. Mam wrażenie, że jeśli to zrobię, wszystko stanie się jeszcze bardziej prawdziwe. Wiem, jaka jest w dotyku – o jeden stopień za chłodna i lepka po trzech miesiącach stosowania suchego szamponu i myciu gąbką.

Rzucam okiem na białą tablicę nad jej głową, gdzie opiekujący się nią neurolog szybkoschnącym zielonym markerem napisał podstawowe informacje o Cady: „Cadence Lendell – «Cady» – 17 – lubi siatkówkę – AVM”.

Trzy miesiące temu nie miałam pojęcia, czym jest AVM, teraz wiem, że to malformacje tętniczo-żylne. Nieprawidłowo poszerzone tętnice i żyły w mózgu. Kiedy w telefonie wyszukałam zdjęcia tego czegoś, aż się przeraziłam. Podczas gdy większość żył oplatających siecią nasze mózgi jest cienka i misternie ukształtowana, AVM wygląda, jakby na powierzchnię mózgu ktoś rzucił grudę splątanego, rozgotowanego spaghetti. I ta gruda cały czas puchnie, aż w końcu pęka. Lekarze mówią, że Cady urodziła się z tą wadą i że nie dało się jej wykryć wcześniej. A pękniecie było spektakularne. Takie krwawienie do mózgu wpływa na sprawy naprawdę ważne, typu ciśnienie wewnątrzczaszkowe i poziom tlenu, oraz na obumieranie komórek mózgowych. Lekarze przeprowadzili wielogodzinną operację, a potem przez pięć dni trzymali ją na OIOM-ie. Kiedy jednak przestali jej podawać leki utrzymujące ją w stanie śpiączki farmakologicznej, Cady się nie obudziła.

A miała się obudzić.

Sięgam ręką, żeby dokładniej zakryć jej ramię kocem, i czuję ciągnięcie na lewym boku. Nie mogę w pełni się wyciągnąć z tej strony. Przeszkadza mi blizna, która nie nadążyła rosnąć razem z resztą mnie. Zanim się urodziłyśmy, byłyśmy z Cady połączone nie tylko DNA – miałyśmy także wspólne krew i ciało. Nie byłyśmy bliźniaczkami zrośniętymi w sensie stricte medycznym, ale nasze skóry się połączyły – u mnie po lewej stronie poniżej klatki piersiowej, a u niej po prawej. Lekarze mówili, że jeszcze się z czymś takim nie spotkali. Tylko skóra. Żadnych wspólnych narządów, żył, nerwów.

Z tego powodu przyszłyśmy na ten świat delikatnie i ostrożnie, zamiast przedzierać się z wrzaskiem i w gwałtownych pchnięciach jak większość ludzi. Dziesięć minut później lekarze przecięli łączący nas skórny most i skauteryzowali miejsce, w którym byłyśmy zrośnięte. Wypalili ze mnie siostrę.

Na kolejnych trzynaście lat, choć nie byłyśmy już fizycznie połączone, Cady i ja stałyśmy się tego rodzaju bliźniaczkami, które ludzie mają ochotę rozdzielać tylko po to, żeby sprawdzić, czy w miarę jak dystans między nami będzie się zwiększał, któraś z nas zacznie mieć problemy z oddychaniem. Do dziewiątego roku życia spałyśmy w jednym łóżku, przytulone bliznami. Potem rodzice delikatnie dali nam do zrozumienia, że ludzie mogą to uznać za dziwne. Zaczynałyśmy być zapraszane na nocowanki u koleżanek i rodzice kupili nam osobne śpiwory. Jeden z Krainą lodu, drugi z Zaplątanymi, chociaż obie miałyśmy ciemnobrązowe włosy i wyglądałyśmy bardziej jak Bella po wstaniu z łóżka. Z początku protestowałyśmy, ale ostatecznie to, jak widzi nas reszta świata, dopada nas wszystkich. Czasem mam wrażenie, jakby przez całe nasze życie siłą próbowano nas rozdzielić, ale żadna rozłąka nie była tak bolesna jak ta obecna. Cady po raz pierwszy znalazła się w miejscu, w którym nie mogę do niej dołączyć.

Narasta we mnie lęk. Im szybciej będę mogła przysunąć krzesło do okna i założyć wyciszające hałas słuchawki, tym lepiej. Zamknę tę przestrzeń i udam, że jesteśmy gdzie indziej. I że Cady po prostu śpi.

Las sekwoi znów przeciska się na powierzchnię świadomości. Cudownie byłoby móc się w nim zanurzyć, zamiast tkwić tutaj, pośród tych nieprzyjemnych zapachów, dźwięków i obrazów.

Coś się we mnie rozluźnia na samą myśl. Coś zaczyna odpływać.

Ucieczka.

Natychmiast ogarnia mnie poczucie, że jestem okropną siostrą. Nie mam prawa odfruwać sobie w jakąś krainę marzeń, gdy życie osoby, która jest dla mnie najważniejsza na świecie, wisi na włosku. W kieszeni ściskam mocno podwójną pensówkę. Czuję się jak zdrajczyni z powodu tej krótkiej chwili, gdy tak bardzo pragnęłam ją opuścić. Cady nigdy by mnie nie zostawiła, gdybym to ja leżała w tym łóżku.

Do pokoju wchodzi pielęgniarka, a tuż za nią mama, która mówi coś o zepsutym wyłączniku światła. „Mamo, to nie pielęgniarka odpowiada za światło”, upominam ją w myślach, ale ona zdążyła się już zaprzyjaźnić ze wszystkimi na tym piętrze, więc pewnie jutro rano światło będzie działać.

Teraz, kiedy mama tu jest, powinnam przynajmniej udawać, że odrabiam lekcje. Wyjmuję z torby plik próbek tkanin i stos magazynów modowych. Mój ostatni projekt w Photoshopie patrzy na mnie z oskarżycielską pustką. Biorę do ręki kawałek koronki i unoszę na wysokość oczu. Kiedyś samo to by wystarczyło, żebym dostrzegła zarys dekoltu albo całą sylwetkę. Ale już nie. Od tygodni nie stworzyłam niczego nowego. Nie za fajnie, zważywszy, że już od dawna powinnam pracować nad projektem semestralnym ze sztuki. W naszej szkole teoretycznie nie ma takiego przedmiotu jak projektowanie mody, ale nauczycielka sztuki pozwala mi w ten sposób zaliczać semestry, bo wie, że właśnie tym chcę się zająć po maturze.

Wróć. Tym chciałam się zająć, prostuję w myślach. Czas przeszły.

Kiedy razem z Cady szukałyśmy college’ów, natknęłam się na stronę Akademii Mody i Wzornictwa Sciarra w Mediolanie. Przeglądając zdjęcia zamieszczone na ich witrynie, nabrałam głębokiego przekonania, że patrzę na swoją przyszłość. To jedna z tych szkół, które są otwarte na projekty bardziej odjechane, nieco dziwaczne, przypominające baśniowe rysunki, które tworzę na swoim tablecie, i sukienki, które szyję na ich podstawie. Moda wysoka mnie nie interesuje, dlatego kiedy zobaczyłam, że wśród specjalizacji mają projektowanie niekonwencjonalnych sukien ślubnych, dosłownie się zakochałam.

Zerkam na śpiące ciało mojej siostry i znów wzbiera we mnie poczucie winy. Ona nie chciała, żebym tam aplikowała.

A ja i tak to zrobiłam.

To jedyna rzecz, którą przed nią ukryłam.

List, który przesądzi o mojej przyszłości, powinien przyjść lada dzień. Tyle że nic z tego nie będzie, jeśli nie zaliczę ostatniego semestru szkoły średniej, a w tym momencie jestem zagrożona dosłownie ze wszystkiego. Sztuka miała być moim jedynym pewniakiem, ale powoli ogarnia mnie przytłaczające, straszne przeczucie, że nawet tu mogę polec.

Dzwoni telefon mamy i po tym, jak twarz jej tężeje, domyślam się, że to tata. Mama mimo wszystko sili się na pogodny ton, odgrywa przed nami szopkę.

– Ario, przywitaj się z tatą – zwraca się do mnie szczebiotliwie i wyciąga telefon w moją stronę. W ten subtelny sposób daje tacie do zrozumienia, żeby nie zaczynał kłótni w mojej obecności.

– Cześć, tato – mówię posłusznie.

Staram się nie podsłuchiwać, ale i tak docierają do mnie skrawki ich rozmowy.

– Michael, znasz moje zdanie na ten temat. – Głos mamy jest zimny jak stal.

Niewyraźne murmurando w słuchawce. Dobrze znany supeł zaciska się w mojej piersi, zawsze się tak dzieje, gdy jestem świadkinią interakcji między rodzicami.

– Słuchaj, dobrze wiesz, że nie mogę teraz o tym rozmawiać. – Mama przelotnie zerka na mnie.

Teraz rośnie mi gula w gardle. Ostatnio tata śpi na starej skórzanej kanapie w garażu, a Cady odwiedza rano, żeby przypadkiem nie natknąć się na mamę. Mają starannie wypracowaną choreografię.

Od łagodzenia napięć w naszej rodzinie zawsze była Cady. To ona z naszej dwójki była tą, która przejmowała dowodzenie, kiedy ja uciekałam wzrokiem do najbliższego okna i odpływałam myślami. Mogłam sobie pozwolić na lekkie oderwanie od ziemi, bo wiedziałam, że Cady prowadzi mnie za sobą jak balonik na sznurku.

Mama podnosi palec i samymi wargami informuje: „Zaraz wracam”. Nie odchodzi jednak na tyle daleko, żebym nie mogła usłyszeć, jak temperatura ich kłótni wzrasta.

Zamykam oczy i myślę o kolorach. Chabrowy. Fuksja. Miedziany.

Po raz pierwszy użyłam kolorów, żeby sobie pomóc, tamtego dnia, kiedy Cady pękł naczyniak. Siedziałam w szpitalnej poczekalni i ze strachu chciało mi się wymiotować. Nagle zostałam bez jedynej osoby, która umiała nas przeprowadzać przez najtrudniejsze chwile.

Właściwie nigdzie się nie ruszam bez próbnika tkanin i tamtego dnia również miałam go w torbie. Zaczęłam przerzucać strony, kontemplując każdy kolorowy kwadrat jak paciorek różańca. Udawałam, że się zanurzam i dryfuję w bezkresach kolorów. Wrzosowy. Pudrowy róż. Kość słoniowa. Jakby ignorowanie sytuacji sprawiało, że ona przestaje być rzeczywista.

Niektórzy ludzie zdają się posiadać naturalny talent do radzenia sobie w stresujących sytuacjach, ale nigdy do nich nie należałam, nawet jako dziecko. To Cady trzymała mnie za rękę i przeprowadziła przez pogrzeb babci, podczas którego przez cały czas szlochałam niekontrolowanie. Cady przemyciła dla mnie ciasteczko z na wpół stopioną czekoladą, kiedy umierałam ze strachu, jadąc po raz pierwszy autobusem do przedszkola. I ona zaprowadziła nas obie do przytłaczającego gmachu szkoły średniej, gdzie na wykafelkowanych korytarzach mijały nas same nowe twarze. Przez całe nasze życie brała na siebie wszystko, co trudne, żebym ja nie musiała.

Z głośnika radiowęzła dochodzi trzask i odzywa się głos: „Kod niebieski, poziom czwarty, pokój cztery dwa siedem. Kod niebieski”.

W jednej chwili paraliżuje mnie strach. To nasze piętro. Pokój na końcu tego korytarza. Słychać głosy i szybkie kroki zmierzające w stronę, z której nadano komunikat. Kiedy lekarze mijają drzwi pokoju Cady, słyszę, jak skrzypią kółka wózka reanimacyjnego.

Ktoś umiera.

Nie Cady, nie tym razem.

Drżącymi dłońmi z powrotem chowam iPada do torby. Wciąż nie potrafię sobie z tym poradzić. Chcę, bardzo, rozpaczliwie chcę, ale nie umiem.

– Przepraszam – szepczę do śpiącego ucha mojej siostry i czuję, że jestem do niczego. – To dla mnie za trudne.

Do windy docieram w samą porę. Nic tak dobrze nie robi na wzburzone emocje jak zamknięcie w puszcze z grupą obcych ludzi.

Na dole, w zalanej białym światłem stołówce, siedzę nad tacą ze stygnącą pizzą i patrzę, jak bąbelki pękają na powierzchni mojego sprite’a, czekając, aż przerażenie rozluźni swój uścisk, a twarda gula w gardle się rozpuści.

Wszystkie najlepsze miejsca były zajęte, więc mrużę oczy, siedząc dokładnie na wprost agresywnie oświetlonej, trapezoidalnej bryły kliniki Aracen Exradere, nazywanej potocznie ArEx. Całą zwróconą ku mnie ścianę budynku zasłania olbrzymi cyfrowy bilbord, którego diody LED są tak jasne, że oczy bolą od patrzenia.

Spoglądają z niego uśmiechnięci, niesamowicie szczęśliwi ludzie reklamujący jedyną usługę oferowaną przez klinikę – wymazywanie pamięci.

Teoretycznie ArEx stanowi pododdział szpitala, ale ma swój własny budynek, ponieważ przynosi największe dochody. Ludzie uwielbiają wymazywanie. Kiedy byłam dzieckiem, Aracen stał się tak popularny, że przeszedł szeroko zakrojony rebranding i stał się siecią o zasięgu krajowym. Dziś charakterystyczne srebrne budynki cieszą się taką samą rozpoznawalnością jak McDonald’s czy Starbucks. W samym Sacramento mają osiem oddziałów.

Czasem siadamy z mamą przy tym oknie i przyglądamy się ludziom, którzy wchodzą i wychodzą z budynku ArEx. Wchodząc, pchają drzwi obrotowe zgarbieni i z oczami podkrążonymi ze zmęczenia, ocierając nieudolnie powstrzymywane łzy. Wychodzą po godzinie – bo tylko tyle to trwa, żadna rekonwalescencja nie jest konieczna – uśmiechnięci. Wyraźnie lżejsi, pogodniejsi, jakby zdjęto im z barków wielki ciężar.

Mama nie jest zwolenniczką tych zabiegów, chociaż praktykuje się je, odkąd byłam niemowlakiem, a statystki bezpieczeństwa są bez zarzutu. Jednocześnie, gdy tata kiedyś mimochodem napomknął, że ludzie powinni starać się uczyć na własnych błędach, zamiast w kółko je powtarzać, mama od razu na niego naskoczyła i zaczęła bronić osób, którym ze względów medycznych zaleca się wymazanie trudnych wspomnień, żeby mogły się wyleczyć z traumy i doświadczeń przemocy.

Uśmiechnięte twarze na bilbordzie blakną i pozostaje jedna linijka tekstu: „Już dziś zapytaj swojego lekarza o wymazywanie od ArEx!”.

Oglądam całą reklamę chyba z dziesięć razy, mechanicznie zjadając dwa kawałki pizzy. Potem, powłócząc nogami, znów idę do windy i wracam na czwarte piętro. Kiedy docieram do drzwi pokoju Cady, ze środka słyszę czyjeś głosy. Znam je. Serce mi wali, odwracam się i przyklejam plecami do ściany.

To przyjaciółki Cady, Britt Coleman ze szkolnej reprezentacji siatkówki i A.J. Ranganathan z drużyny pływackiej. Zupełnie nie mam ochoty z nimi rozmawiać. Nie mam ochoty na krępującą ciszę wypełnioną ich współczującymi spojrzeniami i tą powierzchowną przyjaźnią łączącą Cady i mnie z większością osób, które spotkałyśmy na swojej drodze.

Wiem, że mnie nie widziały. Staram się oddychać możliwie bezgłośnie i ostudzić kłujące ciepło spowodowane wyrzutem adrenaliny.

Już mam się ukradkiem wycofać w stronę windy, kiedy dociera do mnie głos Britt:

– Jestem okropna, ale w jakimś sensie ulżyło mi, gdy zobaczyłam, że jej tu nie ma.

Puls mi zwalnia, a żołądek podchodzi do gardła, jakbym spadała z dużej wysokości. To znajome uczucie, gdy nagle słyszysz, że ktoś mówi o tobie za twoimi plecami.

– No tak, to brzmi okropnie – przyznaje A.J. – Ale wiem, o czym mówisz.

– Też tak masz? Zauważyłaś, że od miesięcy się do nikogo nie przyssała? Ciekawe, kto będzie jej następną ofiarą.

Doskonale umiem sobie wyobrazić twarz Britt w tym momencie. To, jak przewraca oczami, jej kucyk zafarbowany na jasny blond.

A.J. prycha.

– Przynajmniej nie musimy już czytać żadnych listów.

– Matko, rzeczywiście. Listy.

Twarz mi płonie ze wstydu. To było w dziewiątej klasie. Dziś sama wiem, że chowanie się w łazience, kiedy Cady wręczała moją trzystronicową deklarację miłości Austinowi Chenowi nie było najlepszym pomysłem, ale kurczę, miałam czternaście lat.

Korytarz nagle dziwnie się kołysze, ale jakoś udaje mi się dotrzeć do windy. Wysyłam mamie esemesa, że zaczekam na nią w samochodzie.

W głowie cały czas brzmią mi słowa Britt: „Od miesięcy się do nikogo nie przyssała. Ciekawe, kto będzie jej następną ofiarą”.

Czuję bolesny ciężar w klatce piersiowej. Wiem, że u większości ludzi nieodwzajemnione zadurzenie raczej nie trwa latami, a już na pewno mało kto wyznaje swoje uczucia w ociekających krindżem listach.

Ja natomiast całe życie wierzyłam, że zostałam stworzona do miłości zupełnie wyjątkowej. Nie wiem, czy to przez stare filmy Disneya, które w kółko oglądałam, romanse, które o wiele za wcześnie zaczęłam przemycać ukradkiem do swojego pokoju, czy romantyczne ballady folkowe, których nasłuchałam się w samochodzie babci, kiedy spędzałyśmy u niej wakacje. Wiedziałam jednak, że mam w sobie niezgłębione pokłady miłości, i koniecznie chciałam poświęcić całą swoją uwagę komuś, kto odwzajemni mi się tym samym. Może to żałosne. Może należało poszukać sobie jakiegoś ważniejszego celu w życiu. Ale ja naprawdę myślałam, że moim celem jest właśnie to. Miłość romantyczna. Clou istnienia.

Z czasem to przekonanie przerodziło się w… Cóż, myślę, że spokojnie można to nazwać obsesją – na tle wielu kolejnych chłopców. W mojej głowie każdy z nich stawał się tym, kim chciałam, żeby był, i wyobrażałam sobie cukierkowe sceny z naprawdę pięknej historii miłosnej. Walki na łaskotki. Karmienie się nawzajem rosołem, kiedy jedno czy drugie jest chore. Dotykanie się pod kocem, aż kręci nam się od tego w głowach. Potrafiłam przekonać samą siebie, że ja i tylko ja potrafię dać tym chłopakom dokładnie to, czego potrzebują.

Żaden nigdy nie odwzajemnił moich uczuć.

Zaczęło się w siódmej klasie od Olliego Pålssona, nowego ucznia ze Szwecji. Barczystego blondyna pachnącego śniegiem. Wtedy nastąpił przełom – w końcu miałam o kim śnić na jawie. Poza tym kochałam się w nim kochać. Codziennie przez czterdzieści siedem minut podczas naszej jedynej wspólnej lekcji gapiłam się na idealnie uformowany brzoskwiniowy policzek Olliego i to było dla mnie wszystkim.

W dziewiątej klasie pojawił się Austin Chen. Wydawało się, że to już coś poważniejszego, a cierpienie i wszystkie rozterki z nim związane… Boże, to było cudowne. I tym razem rzeczywiście moje uczucia nie były tak całkiem nieodwzajemnione. Jakkolwiek by patrzeć, wsunął mi rękę pod sweter podczas wieczoru filmowego u Clary Adler, przez co myślałam, że zemdleję.

No a potem Dean, sprawa jeszcze poważniejsza, bo straciłam głowę do tego stopnia, że przez kolejne dwa lata nie mogłam myśleć o niczym innym.

Teraz po raz pierwszy od dłuższego czasu do nikogo nie wzdycham. Chciałabym wciąż wierzyć, że zostałam stworzona do wielkich miłosnych uniesień, ale ostatnio zastanawiam się, czy uporczywe trzymanie się nadziei na taką miłość nie jest zwykłą dziecinadą.

„Za bardzo się przywiązujesz do swojego obrazu drugiej osoby”, powiedziała mi kiedyś Britt. Zawsze wali prosto z mostu. I od zawsze bardziej się przyjaźni z Cady niż ze mną. „Wyobrażasz sobie tych chłopaków jako osoby, którymi tak naprawdę nie są”. A po Austinie poklepała mnie po ramieniu i oznajmiła z sarkazmem: „Nie przejmuj się. Wkrótce znów oszalejesz na punkcie jakiegoś typa, który nawet nie wie o twoim istnieniu”.

Nie pomyliła się.

Marszczę brwi. Czy to stąd wziął się tamten chłopak w moim śnie?

Przesuwam palcami po bliźnie. Urodziłam się połączona z drugą osobą i czasem myślę, że może te wszystkie historie to moje nieudolne próby scalenia się z kimś innym.

ROZDZIAŁ TRZECI

Słabe światło latarni ulicznych wypełnia żółtym blaskiem przestrzeń między częścią pokoju należącą do Cady a moją.

Jej łóżko jest starannie pościelone. Z poduszki foka o niebanalnym imieniu Fokuś uśmiecha się słodko, patrząc w sufit nieobecnym wzrokiem, odporna na głosy, które przebijają się przez podłogę. Rodzice są w salonie poniżej, zapętleni w kolejnej ożywionej „dyskusji”. Odwracam się twarzą do ściany, dociskam własną poduszkę do uszu i zamykam powieki.

Złoty. Ciemnozielony. Szafirowy.

Ich głosy przechodzą w ciche murmurando, później zaś cichną, w miarę jak zaczynam odpływać. I już mam się zanurzyć we śnie, gdy zmienia się ciśnienie atmosferyczne. Moja skóra robi się lepka i ciepła, jakbym siedziała w saunie, a potem dociera do mnie dźwięk, którego na pewno nie mogłabym usłyszeć w swoim pokoju: śpiew egzotycznego ptaka.

Natychmiast otwieram oczy.

Mój pokój zniknął, a ja stoję w gęstej, kapiącej wilgocią dżungli.

Przez chwilę gapię się tępo, czekając, aż mój ospały mózg przetworzy to, co widzę. W porównaniu z ciszą lasu sekwoi to miejsce wypełnia szalona kakofonia. Jeśli ptasie trele to chór poranny, to to co słyszę, jest chórem nocnym: rytmicznym, gardłowym skrzekiem żab, wibrującym odgłosem tysiąca cykad, deszczem po niedawnej burzy skapującym na szerokie skórzaste liście. Wilgoć oblepia mi skórę i gdzieś całkiem niedaleko słyszę monotonny szum wartko płynącej wody.

A więc jestem w dżungli. Bujnej, oszałamiającej dżungli. Zachwyt krąży mi w żyłach i połyskuje jak drobinki złota w fiolce.

Księżyc świeci nieskończenie jasno i niemal ultrafioletowo, zupełnie jak wtedy w lesie sekwoi. Zaraz. To znaczy, że znowu śnię. Ta niezwykła poświata wskazuje na to najdobitniej. W świecie rzeczywistym księżyc nigdy tak nie świeci. A przy tym wszystko wydaje się znacznie bardziej namacalne niż we śnie.

Patrzę na zegarek.

Północ.

Przeszywa mnie dziwny dreszcz. Rozkosz, wyczekiwanie i groza zarazem. Czym to właściwie jest?

Chcę zobaczyć więcej, przeciskam się przez gęste zarośla, tysiące lśniących liści liżą moje ramiona. W końcu, gdy odsuwam ostatni olbrzymi, mięsisty liść, widzę… Ach.

Sceneria obezwładnia rajską urodą, jak obrazy dawnych mistrzów albo zdjęcia z folderów biur podróży. Wodospad, niczym mglista biała wstążka, wpada do głębokiego, intensywnie niebieskiego jeziora. Niewielka łata czarnego piasku łagodnie schodzi do wody.

Boże, tu jest tak pięknie, że zapiera mi dech. I dokładnie tak jak poprzednio schodzi ze mnie całe napięcie mojego życia na jawie. Moje serce szepcze: „Po prostu tu zostań, tu, gdzie nic nie boli”.

A po chwili dostrzegam stojącą na brzegu postać skąpaną w księżycowym świetle przenikającym dżunglę.

Wstrząśnięta zastygam w bezruchu, ukryta w krzakach niczym przyczajony jaguar. Znam te ramiona. Ten granatowy sweter, tę idealną sylwetkę. Ten połyskujący ciężki zegarek. I nie rozumiem.

Dlaczego on znowu mi się śni?

Mrużę oczy. Miętowy. Różowy. Łososiowy.

Kiedy otwieram oczy, on… nie znika.

W porządku, na pewno nie pozwolę mu zepsuć sobie również tego snu. Po prostu się stąd usunę, zanim zauważy…

– Cześć!

Za późno. Z wymuszonym uśmiechem wychodzę z kryjówki i podchodzę do chłopaka stojącego na brzegu jeziora.

– O, znowu ty – zauważam, wypatrując w nim jakichkolwiek różnic. Gdyby to był sen, to mój umysł chybaby dokonał jakiejś, choćby nieznacznej, edycji jego postaci, prawda? Ale on wygląda dokładnie tak samo.

W kąciku ust majaczy mu ironiczny uśmieszek.

– Miło znów cię widzieć, dziewczyno z fortepianowej polany.

Podnosi głowę i przesuwa wzrokiem po soczystych kwiatach pomarańczy, które buchają u ujścia wodospadu.

– Całkiem fajne miejsce, jak sądzę – stwierdza, wzruszając ramionami. – Jeśli ktoś nie był na Bali albo w Saint-Tropez.

Wow. Nie żeby to zabrzmiało pretensjonalnie.

– Nie wszyscy mogą się włóczyć po takich miejscach – zauważam. Czuję ogień w piersi. Ten sam, co zeszłej nocy. On mi znowu wszystko psuje. Chcę – potrzebuję – tego snu jako ucieczki. Może jestem wobec niego niesprawiedliwa, ale chłopak działa mi na nerwy w sposób, którego nie pojmuję.

Zaciskam powieki.

– Nie wytrzymam – mówię do siebie.

– Czego nie wytrzymasz? – pyta szczerze zdziwiony.

– Muszę… Po prostu sobie pójdę, okej? – Odwracam się na pięcie i oddalam jak najprędzej.

– Co? Zaczekaj! Dokąd idziesz? – Oczywiście rusza za mną. – Ej no, zaczekaj chwilę…

Odwracam się. Ze wszystkich sił próbuję utrzymać w ryzach wzburzone emocje. Nie rozpłakać się.

– Posłuchaj. Tu jest dość miejsca dla nas dwojga. Może więc niech każde znajdzie sobie własny zakątek i przestańmy ciągle wchodzić sobie w drogę, co? – Pod koniec głos mi drży niebezpiecznie, ale jestem twarda.

Grymas bólu pojawia się na jego twarzy, ale on też szybko odzyskuje kontrolę nad sobą. Prostuje plecy, chowa dłonie do kieszeni i odpowiada:

– W porządku. Miłej nocy.

Rozchodzimy się i wtedy dzieje się coś przedziwnego.

Ziemia się porusza.

Z głębokim, ciężkim jękiem ziemia przechyla się wprost pod moimi stopami. Zanim zdołam to zarejestrować, leżę na brzuchu i zjeżdżam zboczem. Zanurzam palce w czarnym piasku, ale nie znajduję w nim niczego, czego mogłabym się przytrzymać. A kąt nachylenia cały czas się zwiększa i z każdą chwilą nabieram prędkości…

Uderzam plecami w coś twardego i ciepłego. Wbijam łokieć w brzuch tego chłopaka, na co on stęka. Sam z kolei uderza kolanami w dół moich pleców.

Po czym wszystko ustaje równie gwałtownie, jak się zaczęło.

Stanowimy zdyszaną plątaninę kończyn. Sturlaliśmy się na sam dół wąwozu o przekroju w kształcie litery V – zbocze po jego stronie wznosi się pod kątem przeciwnym do tego po mojej, jakby jakaś quasi-boska istota złapała cały świat i zamknęła go niczym książkę. Nad naszymi głowami zderzyły się korony drzew palmowych, ich splątane liście blokują światło księżyca.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

Podziękowania

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Epigraf

Meritum publikacji

Prawa autorskie