Zabójca w bezpiece - Kazimierz Junosza - ebook

Zabójca w bezpiece ebook

Junosza Kazimierz

0,0

Opis

Zabójca w bezpiece” to awanturnicza powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach. Główny bohater. Jurek Wołczecki vel Bystry ukrywa się przed policją po brawurowej ucieczce z sali sądowej, gdzie otrzymał wyrok dwudziestu lat więzienia za popełnione zabójstwo.

Wybucha druga wojna światowa... w czasie okupacji nadal Jurka ściga granatowa policja służąca Niemcom. Wołczecki ukrywa się w partyzantce AL sterowanej przez Komintern z Moskwy, by po wojnie zasilić szeregi oficerów śledczych krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Otrzymuje wyrok śmierci od legendarnego partyzanckiego dowódcy Józefa Kurasia-Ognia. Jest to niesprawiedliwy wyrok za prze¬stępstwa, których nie popełnił.

Właśnie z perspektywy przeżyć młodego ubeka Kazimierz Junosza opowiada o społeczeństwie sprzeciwiającym się brutalnie narzuconemu przez Sowietów zniewoleniu. Główny bohater ma wyrzuty sumienia wobec osobiście aresztowanej pięknej dziewczyny – żołnierki nie¬złomnej – poddanej torturom przez ubeckich oprawców. Zmasakrowaną przesłuchaniami dziewczynę postana-wia porwać z aresztanckiego lazaretu i uciec z nią do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Berlinie zachodnim.

Mimo licznych książek o bestialstwie powojennych okupantów w powieści „Zabójca w bezpiece” szokują mało znane opisy, o roz¬prawianiu się bezpieki z patriotyczną opozycją. Książka zawiera sceny erotyczne, także epizody przyprawione kawaleryjskim poczuciem humoru. Tę intrygującą powieść polecam szczególnie miłośnikom literatury faktu.

Józef De Trojan (autor i tłumacz, członek angielskiego literackiego stowarzyszenia Writing Association of Peterborough w hrabstwie Cambridge).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




K a z i m i e r z   J u n o s z a

Z a b ó j c a

W

B e z p i e c e

Wałbrzych 2023

Redakcja korekta

Tadeusz NTG Gingerski

Okładka ilustracje

Kazimierz Junosza

Skład łamanie

Albert Leconte

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

ISBN PDF 978-83-967245-0-2

ISBN epub 978-83-967245-1-9

ISBN mobi 978-83-967245-2-6

e-mail:[email protected]

Wałbrzych 02 02 2023

Notka autobiograficzna

Studiowałem mechanikę, potem architekturę na Politechnice Wrocławskiej, po czym podjąłem pierwsze próby pisarskie. Były nieudane, więc postanowiłem spróbować sił w filmie. W Studenckim Centrum Filmowym „Stodoła” wygrałem konkurs na scenariusz i przystąpiłem do realizacji autorskich filmów krótkometrażowych. Mój film „Idole” okazał się najlepszym obrazem, stworzonym w SCF. Jednak nie dostałem się do łódzkiej filmówki (PWSTiF) na wydział reżyserii.

Kazimierz Junosza (przed laty) w czasie pracy nad autorskim filmem „Idole”.

Wróciłem więc do pisania.

Początkowo w miarę udanymi próbami literackimi były bajki dla dzieci, po czym zająłem się pisaniem opowiadań i wreszcie powieści. Kilka opowiadań opublikowano mi w warszawskich miesięcznikach literackich Nowy Wyraz i Okolice. (Ukazały się w Empikach całej Polski przed transformacją ustrojową). Moja pierwsza powieść „Kłamać, aby żyć”, została wydana w 2014 roku, w nakładzie wydawnictwa CB. W sierpniu (2021.) na półkach księgarskich ukazała się kolejna książka „Buntownik, Jak oszukiwałem służby specjalne PRL”. Mam też gotową powieść „Zabójca w bezpiece”. Zgromadziłem także materiały do kolejnej książki i zbioru opowiadań „Z dziejów starego Wałbrzycha”.

Kazimierz Junosza (zdjęcie współczesne).

Prolog

Oficerskie słowo honoru dla przedwojennych wojskowych zobowiązywało do mówienia prawdy lub rzetelnego spełnienia obietnicy. Ktoś niedotrzymujący słowa tracił dobre imię i szacunek. Kanony etyki przedwojennej armii obowiązywały w Armii Krajowej, której etos tkwił w żołnierzach niepodległo­ściowego podziemia zwalczanego przez bezpiekę. Urząd Bezpie­czeństwa stworzony przez służby sowieckie, w celu podporządkowania władzom Kremla okupowanej Polski ignorował etykę i jakie­kolwiek zasa­dy moral­ne. Funkcjonariuszy śledczych sowietyzujących nadwiślański naród nie obowiązywa­ły żadne zasady. Przesłuchiwanym niejednokrotnie dawali „oficer­skie słowo honoru”, na przykład obiecując amnestię członkom patriotycznego podziemia, którzy złożą broń i zaprzestaną walki z nowym okupantem.

Kłamali! Nazajutrz aresztowali, tych, co uwierzyli w zapewnienia bezpieki, poddawali ich ponownie okrutnym śledztwom. Pojęcie „oficerskiego słowa honoru” ubecy mogli między sobą wyśmiewać jako zabawny archaizm w rodzaju pieska pudla ubranego w melonik i krawat. Pewnie rechotali z naiw­ności aresztowanych akowców, którzy dali wiarę ich obietnicom.

Główny bohater powieści Jurek Wołczecki vel Bystry jest wycho­wankiem przedwojen­nej szkoły złodziejskiej. Podejmuje pracę oficera śledczego w UB, w obawie o własne życie. Znalazł tam azyl przed wyrokiem śmierci otrzyma­nym od legendarnego podhalańskiego partyzanta Ognia, walczącego przeciw zniewo­leniu Polski. Wołczec­ki ma żal do Ognia za obarczenie go winami i zbrodniami, których nie popełnił. Pracując w instytucji łamiącej kręgosłup moralny roda­kom, zmagał się ze sobą. Mierziła go brutalność, chamstwo i sowieckie metody aparatu represji w walce ze społeczeństwem. Nawet znane mu środowisko złodziejskie miało etyczny kodeks, w przeciwieństwie do pozbawionych jakichkolwiek skrupułów ubeków.

Wołczecki ma wyrzuty sumienia wobec osobiście aresztowanej pięknej dziewczyny – żołnierki nie­złomnej – poddanej torturom przez ubeckich oprawców. Bliską śmierci ofiarę męczarni wynosi z katowni UB do aresztanckiego lazaretu. Tam pomaga ją pielęgnować, dyskretnie wzbogacając jej skromną dietę. Między młodą parą zaczyna rozkwitać uczucie. Jednocześnie Wołczecki vel Bystry wzmacnia swoją pozycję w strukturach UB. Zdobywa zaufanie swego bezpośredniego przełożonego majora Pachcica (postać historyczna ze zmienionym nazwiskiem), dokonując błyskotliwymi działaniami przełomu ułatwiającego bezpiece zacieśnianie sieci wokół Ognia. Jednak śmierć ojca Jurka, który wyrzekł się go jako syna za przystąpienie do gnębiącego naród UB, także bohaterska śmierć brata partyzanta AK oraz rodzące się uczucie do zaaresztowanej dziewczyny, dokonują w nim wewnętrznej przemiany. Wiedząc, że ozdrowiała dziewczyna będzie skierowana na kolejne śledztwo, planuje porwanie kochanki z aresztu śledczego. Zamierza z nią uciec do amerykań­skiej strefy okupacyjnej w Berlinie Zachodnim.

Równolegle do głównego wątku fabularnego powieść zawiera opis spekta­kularnej akcji Ognia, jaką było rozbicie więzienia świętego Michała, Uczestniczyła w niej zaprzysiężona przez uwięzionych oficerów na żołnierkę AK strażniczka Irena Odrzywołek. To relacja o jej niezłomnej postawie i tragicznej śmierci.

Innym epizodem przeplatającym się i powiązanym z dziejami Jurka Wołczeckiego są powojenne dzieje atrakcyjnej wdowy po włoskim arystokracie zamordowanym przez NKWD w Katyniu. (Pochodząca ze zubożałej szlachty Amelia była – autora – ciotką).

Pikanterii powieści dodają dzieje urodziwej krakowskiej kurtyzany, osoby także powiązanej z głównym bohaterem. Kobieta uwięziona przez gestapo dokonuje morderstw w oświęcimskim obozie jako funkcyjna kapo. Po wojnie, aresztowana przez milicję czeka na wykona­nie wyroku śmierci w więzie­niu św. Michała. Jednak udaje się jej zbiec wraz z żołnierzami niepodległościowego podziemia uwolnionymi dzięki akcji partyzantów Ognia. Po ucieczce kurtyza­na popełnia kolejne morderstwo…

Czytelnik poszerzy znajomość procesu zniewalania polskiego społeczeństwa na wzór sowiecki, także łamania karku moralnego rodaków przez rozbudowę sieci agenturalnej i kłamliwą propagandę trafiającą nierzadko na podatny grunt zmęczonych wojną zubożałych Polaków.

Tworząc „Zabójcę w bezpiece”, posługiwałem się prostym językiem. Chcąc trafić do szerokiego spektrum czytelników, nadałem książce cech powieści akcji, nie poskąpiłem odbiorcom scen erotycznych. W dialogach przestępców i ubeków nierzadko padają wulgaryzmy, wszak tak rozmawiali na co dzień, więc nie siliłem się na eufemizmy.

Aby nadać powieści wiarygodność, zdecydowałem się na ilustrowanie książki dokumentalnymi fotografiami. Nie mogąc jednak pokazać zdjęciami jej fikcyjnych bohaterów, pozwoliłem sobie na własno­ręczne wykonanie kilku ilustracji oraz wstępną propozycję okładki.

W obszernych materiałach historycznych nie znalazłem odpowiedzi na pytanie: jak UB aresztowało syna zdrajczyni Stefani Kruk? Szantażowana, współpracująca z Ogniem kobieta, podjęła, z bezpieką współpracę zgubną dla legendarnego partyzanckiego dowódcy. Uzupełniłem więc tę lukę wiedzy literacką fikcją.

Podobnego zabiegu dokonałem, rozszerzając opis przeżyć nie­złomnej bohaterki Ireny Odrzywołek – postaci historycznej – bardzo skrótowo opisanej w dostępnych materiałach.

Inspiracją do pisania powieści były zasłyszane w młodości opowieści rodzinne oraz wiedza historyczna pogłębiana w czasie pisania książki o niezwykle burzliwych wydarzeniach okresu powojennego. Zależało mi na oddaniu dramaturgii tamtych dni.

Kazimierz Junosza

Rozdział 1 Życiowe wybory Jurka Wołczeckiego

Jurek Wołczecki, który przestępczą karierę zaczynał w wieku lat czternastu, pochodził z krakowskiej rodziny kupieckiej. Uczono go kulturalnych manier i starano się mu zapewnić solidne wykształcenie. Wadą Jurka, która niepokoiła rodziców, była niechęć chłopca do szkolnych obowiązków. Zapracowani rodzice nie zauważyli, kiedy on – najstarszy z trójki synów – latem 1935 roku zaczął obracać się w podejrzanym towarzystwie. Zaimponował mu kuzyn kolegi spędzający kilka dni w rodzinie z sąsiedniej kamienicy. Zamieszkała w pobliżu rodzina nie cieszyła się dobrą opinią, dlatego Jurek, grożąc pobiciem, zabronił młodszym braciom mówić o przyjaźni łączącej go z kolegą z sąsiedztwa. Ów o cztery lata starszy od nich kuzyn kolegi, prezentujący się jak wiedeński elegant, był zawodowym złodziejem, świeżym absolwentem renomowanej – jak twierdził – szkoły lwowskich doliniarzy.

Na oczach ubezpieczających go sąsiada i Jurka pokazał, jak efektownie zarabia się pieniądze. Demonstracji dokonał w Sukiennicach wypełnionych jak zwykle w porze południowej tłumem kupują­cych. Frajera, próbującego pewnie kupić drogą biżuterię, wytypował na widok wyciąganego pękatego żółtego portfela koło stoiska jubilerskiego. Jurek, szybko oddychał z podniecenia. Ujrzał, jak wytworny złodziej pochylił się nad gablotą ze złotymi pierścionkami, lekko trącając upatrzonego jegomościa, po czym go przeprosił.

Za chwilę Wołczecki zaniemówił, nie mógł wykrztusić do kolegi słowa. To niemożliwe! Na jego oczach, żółty, napęczniały z lśniącej skóry portfel, szemrany elegant płynnym ruchem umieścił w kieszeni marynarki sąsiada, rówieśnika Jurka. Oddalił się szybkim krokiem, łobuzersko się uśmiechnął i puścił do chłopców oko.

– Co chłopaczkowie, pewnie jesteście głodni – zagadał parę minut później, kiedy spotkali się w umówionym miejscu na ulicy Floriańskiej.

Złodziej odebrał przechowany przez kolegę portfel. Zanim schował do kieszeni, chuchnął na zdobycz i patrząc na młodszych pomagierów, powiedział:

– Teraz zapraszam do restauracji Hawełka.

Wołczecki nie należał do ubogich chłopców, jednak rzadko bywał w restauracjach, a tak smakowitych dań jak zraziki po nelsońsku oraz lodowy deser z kawą parzoną w ekspresie, dotąd nie kosztował.

Gdy wraz z przyjacielem i uwiedzioną przez kieszonkowca dziewczyną odprowadzali złodzieja na kolejowy dworzec, Jurek zadał mu pytanie.

– Długo się trzeba uczyć, żeby osiągnąć twoje umiejętności?

– Sam się nie nauczysz. Jakbyś miał możliwość zamieszkać we Lwowie, to może mógłbym ci pomóc.

– Mam tam ciotkę, siostrę matki – szybko wyrzucił z siebie podekscytowany Jurek. – Rodzicom powiem, że w gazecie wyczytałem o lwowskiej prywatnej szkole dla przyszłych kupców. Może się zgodzą na mój wyjazd.

Elegancki złodziej dotrzymał słowa. Gdy spotkali się we Lwowie, przedstawił Jurka dwóm jegomościom prezentującym się jak on elegancko. Byli odziani w drogie i świetnie na nich leżące garnitury. Następnego dnia na umówionym spotkaniu, na które przybysz z Krakowa chętnie przystał, zaproponowali edukację w szkole złodziejskiej. Obiecywali atrakcje życie w luksusach z emocjami i dreszczykiem, które w przyszłości miały być nagrodą za trudy kształcenia się pod okiem wybitnych specjalistów. W międzyczasie o lwowskich szkołach dla kieszonkowców Jurek czytał w brukowcach. Ponoć w środowisku doliniarzy miały renomę czołowych w Europie.

Jednak już po dwóch tygodniach uczęszczania na popołudniowe kursy, po raz pierwszy w czasie zajęć praktycznych, otrzymał bicie harapem. Dyrektor szkoły Moryc Szajbe trzosem rzemieni zakończonych gruzełkami bił z całej siły po nogach.

– Zbiera się na płacz? – zapytał, wpatrując się przenikliwie w nabrzmiałe od łez oczy Jurka.

– Ale skąd – odpowiedział chłopiec, wiedząc, że za okazywanie słabości poczuje dodatkową porcję mocno piekącego bólu.

– To masz małą dokładkę – z cynicznym uśmieszkiem powiedział mistrz złodziejski i chlasnął go w nieobolałe jeszcze udo.

Bicie, często stosowane w szkole adeptów doliniarstwa, służyło wyrabianiu charakterów. Zaprawieni w znoszeniu bólu przyszli złodzieje, zaaresztowani przez policję, nie załamywali się łatwo w czasie śledztw.

Jurek zaczął zdawać sobie sprawę, że z deszczu wpadł pod rynnę. Zajęcia były trudne wymagające elastycznych palców. Za pierwszym razem uśmiechnął się na widok manekina, którego postrzępiony słomkowy kapelusz skojarzył mu się ze strachem na wróble. Zarówno słomiane rondo kapelusza, jak i rękawy, a nawet niewidoczne wnętrza nogawek, obwieszone były dużą ilością małych dzwoneczków. Przez pierwsze dwa tygodnie Jurek zachęcany do ćwiczeń próbował wskazanymi chwytami wyjmować portfel z różnych kieszeni manekina. Nie znosił dzwoneczków, co chwila sygnalizujących jego nieudolność.

Znacznie lepiej udał się Jurkowi sprawdzian z kamuflażu. Uczono złodziejskich adeptów, jak się wydostawać z policyjnej obławy. Przekonująco ucharakteryzował się, udając kalekiego młodzieńca. Zaśmiali się egzaminowani adepci szkoły na widok wychodzącego z przebieralni zgarbionego Wołczeckiego w okularach o przyciemnionych szkłach. Pod długim płaszczem chował zgiętą i przywiązaną do tylnej części uda łydkę. Jurek, podpierając się kulami, podszedł do Moryca Szajbe, który z założoną czapką policyjną wszedł w rolę policjanta poszukującego zbiegłego przestępcy.

– Ha, ha, ha, ha – ryknęli wesołością koledzy Jurka, kiedy przechylił się na jedyną nogę i podnosząc wolną kulę, zaczął nią energicznie przepychać na bok największy autorytet szkoły.

– Zejdź mi z drogi, ty drapichruście – zaskrzeczał piskliwie na wykładowcę tytułowanego „panie profesorze”.

Wzmógł się rechot audytorium. Nie zabrakło poczucia humoru Morycowi Szajbe. On także był bliski wybuchu śmiechu.

– Jestem policjantem – powiedział uśmiechnięty, jakby dając wiarę ślepocie udającemu kalekę.

– A ja nieszczęśnikiem. A kysz! – ponownie zaskrzeczał Jurek, przepychając się do przodu.

Ogólna wesołość osiągnęła zenit, wywołując wrzaskliwą radość wśród młodych złodziei.

– Oj, bo się zeszczam ze śmiechu! – usłyszał Wołczecki, któregoś z widzów i obok pozytywnej oceny sprawdzianu, były to najprzyjemniejsze słowa, które do niego dotarły w tamtym czasie.

Wkrótce Jurek się zorientował, że niektórzy kursanci, popisujący się palcami wyginanymi jakby były z gumy, byli synami złodziei i ich ojcowie w trosce o zawodową przyszłość dzieci gimnastykowali im dłonie od wczesnego dzieciństwa. Nastały dni, kiedy za źle wykonane zadanie, nierzadko karano go biciem. Popełniał coraz mniej błędów. Feralnego dnia, tydzień po pierwszej karze cielesnej, przystąpił do ćwiczenia uważanego przez kolegów za bardzo łatwe, podchodził do niego po raz czwarty. Niestety i tym razem zadzwoniły potrącone sygnalizatory partactwa. Wykładowca przydzielił mu porcję chłosty. Co jeszcze gorsze, szef szkoły rzezimieszków nakazał mu wznowienie przedpołudniowego uczęszczania do szkoły dziennej. Jurek był zdruzgotany, Wracając piechotą jesiennym wieczorem 1935. roku do domu ciotki, połykał ściekające do ust łzy. Zdawał sobie sprawę, że nie ma odwrotu i nie może opuścić szkoły złodziejskiej. Przed przystąpieniem do nauki złożył przysięgę, był przekonany, że wyłamanie się z niej oznacza dla niego wyrok śmierci. Pokazano mu kilkanaście fotografii trupów, na których ubraniach widniały czarne plamy krwi.

– Ci nas zdradzili, a ci zaczęli kapować, a za to przyżeniamy kosę1 – wyjaśnił złodziej, który był jednym z członków weryfikacyjnej komisji i pokazując kolejne fotografie, gładził się po wąsko podgolonych baczkach.

Jurek przeżywał ciężkie chwile, myślał o samobójstwie, jednak w następnych dniach zaopiekował się nim starszy o dwa lata chłopak ze starej złodziejskiej rodziny.

– Słabo gamzasz kminą, czasem nie kumasz, jaka idzie do ciebie nawijka2. Chcesz, to cię pouczę – zaproponował kolega chodzący już na doliniarskie akcje. Jasny Lolo – taką ksywę miał starszy kamrat – uwagę Jurka zwracał od pierwszych zajęć. Był wyjątkowo elegancko ubierającym się blondynem o starannie przystrzyżonych lokach. Dbałość o wygląd zewnętrzny była jednym z wymogów szkoły, lecz Jasny – jak potocznie zwracano się do Lola – w swoich garniturach szytych u drogich lwowskich krawców, prezentował się jak żurnalowy model. Niestety mimo niemal hrabiowskiegowyglądu cechowało go dyskwalifikujące ograniczenie – nie nauczył się dobrze mówić po polsku. Przez to, mimo umiejętności złodziejskich, czuł się niepewnie wśród ludzi z wyższych sfer, a tych najbardziej chciał okradać. Od dziecka nauczony szybkiego mówienia kminą z podziwem słuchał swobodnych wypowiedzi poprawną polszczyzną nowego kandydata na złodzieja Jurka Wołczeckiego.

Jasny okazał się pomocny nie tylko w opanowaniu złodziejskiego żargonu. Ćwiczyli razem uwalnia­nie się od stosowanych przez policję chwytów. Gimnastykował palce młodszego kolegi. Staczali walki w bokserskich rękawicach, a tu Jurek wykazywał się refleksem i sprytem.Z wdzięczności rewanżował się nauką czytania i starannej wymowy.

Po ponad rocznej współpracy z Lolem Jurek ubezpieczany przez przyjaciela, zadebiutował jako doliniarz. Ukradł w tramwaju portfel pierwszemu frajerowi. Egzamin z poprawnej polszczyzny zdał też Lolo Jasny. Językowy test zaliczył w czasie niedzielnej przechadzki w Parku Stryjskim. Tam koledzy zauważyli dwie uśmiechające się do nich gimnazjalistki. Udając studenta Uniwersytetu Jana Kazimierza, Lolo wywiązał się ze swojej roli znakomicie. Dziewczyny były zauroczone towarzystwem młodych złodziei. Zaprosiły przygodnych znajomych do okazałej willi, którą rodzice jednej z nich pozostawili pod opieką głuchawej służącej. Wówczas Jurek, tańcząc tango płynące z głośnika nakręcanego korbą patefonu, po raz pierwszy zakosztował namiastki rozkoszy. Roznamiętniła go gimnazjalistka, przytulająca się w rytmach sentymentalnej melodii i całująca jego szyję.

Dwa tygodnie później młodzi złodzieje udali się z wizytą do pięknej dziewczyny, aczkolwiek mającej fatalną opinię. Zakochany Jasny Lolo stracił dla niej głowę. Ta znana z urody latawica dzieliła mały apartamencik z zajmującą się najstarszym zawodem świata ciotką. Mieszkały na Znizieniu – w okolicy ulicy Zmarstynowskiej, w dzielnicy o ponurej sławie. Dzielnicowa piękność, chcąc w sposób swobodny zażywać intymnych rozkoszy z Lolem, wpadła na pomysł, by jego kompanem zajęła się ciotka. Wręczyła siostrze matki podarowaną przez Lola srebrną dziesięciozłotówkę, za co gospodyni mieszkania nie pożałowała wdzięków młodemu złodziejowi. Wtedy Jurek Wołczecki przestał być prawiczkiem.

Przyjaciel Jurka – wytworny Lolo – zginął od licznych ran kłutych zadanych mu nożem przez zazdrosnego kochanka urodziwej dziewczyny. Wówczas, po raz pierwszy Wołczecki użył broni palnej. Postanowił dokonać dintojry i zastrzelić zabójcę bliskiego sercu druha. O rewolwer nagant postarała się rodzina Lola. Jego bracia też ubezpieczali przyjaciela Jasnego, na wypadek, gdyby ktoś zechciał się wtrącić. Akcja rozegrała się na Znizieniu, na oczach wypełnionej klientelą speluny. Szesnastoletni Jurek wypróżnił siedem naboi z bębenka rewolweru, dziurawiąc z bliska mierzonymi strzałami klatkę piersiową lokalnego zabijaki. Z dymiącym jeszcze z lufy nagantem, wybiegając z knajpy, prawie zderzył się z dwoma policmajstrami zwabionymi rewolwerową palbą. Szczęśliwie dla siebie Jurek zerwał się, biegnąc zygzakiem – tak go uczono w szkole doliniarskiej, by zmylić celującego do niego strzelca. Zaszokowani w pierwszej chwili policjanci, zanim nie zniknął w ciemnościach za zaułkiem, oddali w jego stronę parę niecelnych strzałów.

Mściciel Jasnego Lola, mimo udanej ucieczki z miejsca zabójstwa, nie cieszył się długo wolnością. Zdjęcie Wołczeckiego rozpoznał jeden z policjantów, który ujrzał Jurka z dymiącym rewolwerem w dłoni i chwilę później mierząc do niego z efenki3, parokrotnie spudłował. Fotografię przyniosła na komisariat zirytowana ciotka. Była zaniepokojona kilkudniową nieobecnością siostrzeńca. Jurek ukrywał się parę dni na jednej z melin. O konieczności opuszczenia przez niego Lwowa zadecydował sam Moryc Szajbe. Kilka dni później do drzwi mieszkania, jego uczciwie prowadzących sklep w Krakowie rodziców, załomotały karabinowe kolby policjantów. Jurek próbował się wyrwać funkcjonariuszom zakładającym mu bransoletki kajdanków. Skoczył na pilnującego drzwi wyjściowych policjanta i stoczył się z nim po schodach na półpiętro. Jednak kilka chwil potem na nadgarstkach zatrzasnęły mu się kajdanki. Ku zgorszeniu wybiegających z mieszkań lokatorów ich młody sąsiad pożegnał się z wolnością.

Po dwóch latach odbyła się trzecia, ostatnia rozprawa z toczących się w Sądzie Karnym przy ulicy Batorego we Lwowie przeciwko Jurkowi Wołczeckiemu. Był 27 sierpnia 1939. roku. Na sądowym korytarzu siostra świętej pamięci Jasnego Lola zaskoczyła pilnowanego przez dwóch policjantów Jurka. Rzuciła mu się na szyję i pocałowała go w policzek. Odepchnął ją eskortujący aresztanta policjant. Jurek zadrapany boleśnie w dłoń poczuł w niej specjalny, ze sprężynowej stali drut wielkości agrafki. Dobrze wiedział co zrobić z podanym mu małym wytrychem. Trzymając spuszczoną głowę, niby to udając skruszonego, mimo asysty siedzących po bokach policjantów, pracował wolno. Intensywnie się koncentrował, aż na jego czole pojawiły się kropelki potu. Nie interesowały go zeznania dodatkowo powołanych świadków obrony. Pragnął rozpiąć kajdanki. Już myślał, że mu się nie uda.

Boże, pomóż! – prawie pragnął wykrzyczeć. Chciał przekląć swoje niedostatecznie wygimna­stykowane palce. Wtem, poczuł ustępującą sprężynę i luzującą się bransoletę na przegubie jednej dłoni.

Na nic się zdała wydana przez rodziców Jurka duża kwota na adwokata, sąd podtrzymał ciężki wyrok dwudziestu lat więzienia. To jedynie podniosło poziom adrenaliny w nadnerczach Wołczec­kiego. Opuszczając salę rozpraw, swobodną ręką uzbrojoną w stal bransoletek zdzielił jednego z policjantów w czoło. Drugiemu przywalił potężnego kopniaka kolanem w krocze. Policjant, którego twarz zalewała krew z rany na czole, wyciągnął z kabury pistolet vis. Przeładował zamek i… nie ośmielił się strzelić do skazańca biegnącego slalomem między znajdującymi się na korytarzu ludźmi.

* * *

Trudu upodobnienia wyglądu Jurka do urodziwej pannicy, podjęły się dwie siostry ofiary nożownika pomszczonego strzałami z naganta. Wołczecki ukryty u nieznanej policji ciotki Jasnego Lola spędził w urządzonym na mieszczańską modłę mieszkaniu kilka dni. Dziewczyny, zdając sobie sprawę, że mogą być śledzone, do domu krewnej przemykały późnymi wieczorami.

– Całe szczęście, że masz ładną buziuchnę. – mówiła, chichocząca co chwila, starsza z sióstr nakładając na usta Wołczeckiego jaskrawo czerwoną szminkę.

– Wyglądasz jak piękna lalunia. Tylko trochę za wielgachna – powiedziała młodsza, oceniając ich kilkugodzinne wysiłki.

Wesołość dziewczyn wywołały początkowo nieudolne próby Jurka, kiedy naśladował kobiece ruchy i kroki.

– Ha, ha, ha – zaśmiewała się piętnastolatka. – Chodzi jak cwel, istny cwel. Ha, ha, ha. – Prawie płakała z rozbawienia ładna blondyneczka.

Pobłażliwy i uśmiechnięty dotąd Jurek nagle spoważniał i pobladł.

– Przegięłaś, smarkulo – warknął nagle groźnym tonem.

W saloniku ciotki zapadła cisza. Nie trwała długo. Wołczecki był zakłopotany.

– Przepraszam cię Hesiu – zwrócił się po imieniu do młodszej siostry Lola. – Mam za sobą dwa lata odsiadki i trochę lepiej od ciebie wiem, kim są cwele. Więc lepiej unikaj podobnych porównań.

Po paru dniach starań, próby Jurka, by upodobnić swoje ruchy do kobiecych, siostry Jasnego Lola oceniały coraz lepiej i bez poprzedniej wesołości. Wiedziały, że walczył o wysoką stawkę, może nawet o własne życie. W oczach dziewczyn był bohaterem – pomścił ich brata. Żegnając się, zatroskane życzyły mu powodzenia i ucałowały jego upudrowane policzki. Młodsza Hesia wytarła ściekającą po twarzy łzę.

Idącego na Lwowski Dworzec Jurka zdziwiła duża ilość spieszących razem z nim, ubranych w mundury, przeważnie młodych mężczyzn i towarzyszących im osób. Nastał ostatni dzień sierpnia 1939. roku. Wiedział o mającej wybuchnąć wojnie, zarządzono powszechną mobilizację. Przebranemu za młodą kobietę uciekinierowi z sądu towarzyszyła ciotka Jasnego Lola. Zabarwioną zielenią wojskowych mundurów halę dworca, wypełniał tłum żołnierzy i odprowadzających ich bliskich.Twarz Jurka pokrytą makijażem przysłaniała zwisająca z kapelusza woalka. Kamuflaż był nienaganny i pewnie nikt z przejętych grozą wojny nie pomyślał, że wysoka dama może być mordercą z listu gończego opublikowanego w gazetach i na afiszach słupów ogłoszeniowych.

Dworzec we Lwowie (widok współczesny)

Atmosferze smutnych pożegnań, wycieranych chusteczkami łez z niewieścich twarzy i pełnych trosk rozmów towarzyszyła znana wszystkim melodia O mój rozmarynie grana przez wojskową orkiestrę. Jurek mimochodem podsłuchał rozmowę matki z żołnierzem o twarzy bufona:

– Będę się za ciebie modliła do naszej Najświętszej Panienki – mówiła matka całująca dłoń syna.

– Nie martw się mateczko, za dwa tygodnie wyślę ci pocztówkę z Berlina. Szybko pokonamy krzykacza Hitlera.

Ironicznie uśmiechnął się jeden z przepychających się przez tłum wojskowych żandarmów. Ci prezentowali się groźnie, byli w hełmach z paskami pod brodami, a ich karabiny wzbudzały respekt nałożonymi na lufy błyszczącymi bagnetami…

1. Mordujemy nożami.

2 . Słabo mówisz kminą (żargonem więziennym). Czasem nie rozumiesz, co się do ciebie mówi.

3 „FN” - pistolet marki belgijskiej.

Rozdział 2 Dwór w Zakliczynie

Amelii, siostrze Tadeusza De Trojan Junosza, udało się poprawić swój status materialny, podobnie jak o półtora roku starszej Róży – zamężnej z pochodzącym z magnackiej rodziny Władysławem Hołownią Wielołomskim. Przedtem zazdrościła siostrze życiowego sukcesu. Amelia dopięła swego dopiero w połowie lat trzydziestych. Mając jako posag jedynie urodę, tytuł szlachecki oraz siostrę cieszącą się prestiżem towarzyskim, podobnie jak siostra, awans społeczny zawdzięczała zamążpójściu. Jednak swoim szczęściem nie cieszyła się długo. Wczesną wiosną 1940. roku otrzymała kartkę od męża z sowieckiego obozu internowania w Starobielsku. Jej mąż, włoski hrabia Jan Scipio del Campo, zapewniał, że cieszy się dobrym zdrowiem, pisał o swojej tęsknocie do niej i do dziecka. „Dzieckiem”, zamiast żywego potomka, nazwali dwupiętrowy nowoczesny dom na ulicy Kroto­szyńskiej 7, na warszawskich Bielanach. Amelia mimo starań i kosztownych kuracji okazała się bezpłodna. Zakochany w niej mąż był cenionym architektem, lecz inicjatywę co do ostatecznego projektu dużej willi scedował na żonę.

– Nam do szczęścia wystarczy jedno duże słoneczne mieszkanie na parterze. – Zaczęła go przekonywać, kiedy po raz pierwszy zaprezentował jej kilka podmalowanych akwarelami szkiców – propozycji ich przyszłego warszawskiego domu. – Całe pierwsze piętro i mieszkanie na poddaszu możemy wynajmować. Musisz zaprojektować niezależną klatkę schodową dla trzech mieszkań. Z opłat czynszowych pozostaną pieniądze na prąd, gaz i wodę, będziemy mieszkali za darmo i ponadto zostanie co nieco na życie – czyniła praktyczne uwagi.

Dotknięta w dzieciństwie opłakanymi skutkami przedwczesnej śmierci ojca, nie potrafiła nie liczyć się z nieszczęściem, jakie mogłoby i ją dotknąć w wypadku odejścia męża. On dziwił się jej uporowi, nie potrafił sobie wyobrazić, jak żonie dokuczyła bieda we wczesnej młodości. Nie wiedział, że przed laty Amelia po śmierci ojca na obiad spożywała zupę wodziankę z przedtem zasuszonych skórek chleba. Wraz z rodzeństwem wiedzieli, iż od następstw życia w nieustannym głodzie uchroniło ich wynajmowanie przez matkę pokoi w dużym krakowskim mieszkaniu na ulicy Batorego.

Do domu, przy którym prace wykończeniowe mimo walk o Warszawę trwały prawie do połowy września 1939. roku, mieli się wprowadzić w listopadzie. Zamiast Amelii z małżonkiem, na ulicę Krotoszyńską wprowadzili się wysocy rangą oficerowie niemieccy. Zachowali się honorowo, dotrzy­mali słowa danego w czasie negocjacji z teściową włoskiego arystokraty, świetnie mówiącą po niemiecku. Ustalili wysokość czynszów za trzy mieszkania i przez prawie całą okupację na konto Amelii Scipio del Campo do Banku Emisyjnego wpływała ustalona kwota. Wiadomość o aresztowaniu i internowaniu męża w sowieckim obozie oficerskim otrzymała późną jesienią i wspominała jako... szczęśliwą. Już myślała, że jej Jasio Scipio del Campo zginął w czasie walk wrześniowych. Szczegóły – jak bestialsko zabito go strzałem w potylicę z prawie przyłożonego do głowy pistoletu przez żołdaka z NKWD – opowiedział jej trzy lata później brat. Stalinowscy oprawcy prowadzili polskich oficerów z rękoma zawiązanymi, z tyłu drutem. Ofiarę prowadziło dwóch żołdaków pod ręce i kazali klękać nad dołem. Klękanie ofiar miało dla zabójców praktyczny sens. Strzelec po wykonaniu setek strzałów miał zmęczoną rękę – nie musiał wysoko podnosić pistoletu. Chwilę przed naciśnięciem spustu przez strzelca dwaj prowadzący, a czasem ciągnący siłą Polaka enkawudziści odskakiwali na bok, by nie obryzgała ich krew. Doły pełne zabitych i konających zasypywały później spychacze. Jeszcze wiele godzin po egzekucjach ruszała się ziemia pokrywająca zbiorowe mogiły.

Te szczegóły na temat masowego zabijania ponad dwudziestu tysięcy polskich oficerów przez Sowietów, wyczytał brat Amelii w Gazecie Krakowskiej, wydawanej przez niemieckich okupantów.

* * *

Dwór w Zakliczynie – zdjęcie

Park otaczający dwór w Zakliczynie urzekł Amelię już za pierwszym pobytem jesienią 1943. roku. Zaprosiła ją tam znajoma, z którą znała się bardzo długo, a spotkała ją przypadkowo na Krakowskim Rynku.

– Krysiu, wiem o twoim mężu – powiedziała i objęła ramionami zaskoczoną kobietę w czerni.

– Och, to ty, ledwo cię poznałam – powiedziała Krysia Jaśkiewiczowa, wystraszona, jakby ujrzała ducha.

Kobiety znały się z czasów, kiedy były podlotkami. Po krótkiej rozmowie, gdy Jaśkiewiczowa dowiedziała się, że koleżanka podobnie do niej utraciła najbliższą sobie osobę, zaproponowała Amelii wizytę w rodzinnym dworze. Kobiety dotknięte takim samym nieszczęściem odczuwały potrzebę wzajemnego pocieszania się, odreagowania tragedii, z którą nie potrafiły się pogodzić.

Tygodniowy pobyt w zakliczyńskim dworze stał się dla Amelii niemałym przeżyciem. Już pierwszej nocy po przyjeździe z głębokiego snu wyrwało ją pukanie do drzwi.

– Przepraszam, że cię budzę – usłyszała półprzytomna głos koleżanki. – Mamy gości, potrzebuję twojej pomocy.

Gośćmi okazali się partyzanci z obwodu AK Kraków.

– To nasi żołnierze, czasem ich kwaterujemy, a teraz pojawił się ich cały pluton. Ciebie poprosiłabym o pełnienie honorów pani domu i towarzyszenie panom oficerom, ja muszę się zająć rannym. Podaniem herbaty i skromnej kolacji zajmie się kucharka i nasz Feliks – Krysia wskazała głową na stojącego za jej plecami lokaja w podniszczonej liberii.

– Dobrze, zaraz zejdę. Trafię sama do jadalni, tylko szybko się ubiorę.

Na widok wystrojonej w elegancki kostium i pachnącej znakomitymi perfumami Amelii, trzech zajętych jedzeniem zupy, odzianych w mundury mężczyzn podniosło głowy. Jeden z nich chciał się podnieść, lecz zaklekotał wiszący na oparciu wysokiego krzesła pistolet maszynowy, co skłoniło go do przytrzymania broni ręką.

– Proszę nie przerywać kolacji i nie robić sobie kłopotu – odezwała się zakłopotana podobnie do wojskowych wdowa. – Po posiłku proponuję panom prawdziwą herbatę z cukrem – dodała, wiedząc, że oferuje rarytas.

Z trójki siedzących przed Amelią oficerów, szczególnie jeden zwrócił jej uwagę. Wyglądał najwyżej na dwudziestolatka, a jego spojrzenie spod ocienionych gęstymi rzęsami oczu wywołało w niej dreszcz erotycznej ekscytacji. Co za piękny młodzieniec – pomyślała i opuściła wzrok, czując, że teraz przygląda się jej urodziwy wojskowy.

Z chorążym Wilkiem, synem właścicieli nieodległego majątku – Amelia spacerowała kilka minut nazajutrz po śniadaniu, po dworskim parku. Przystojny młodzieniec, przedstawiając się, podał jedynie swój konspiracyjny pseudonim. Nazywał się Andrzej Kruk, o czym dowiedziała się od przyjaciółki. W czasie krótkiej przechadzki alejkami, zwracając się do niej per hrabino, opowiadał ze znawstwem o rzadkich gatunkach rosnących w parku krzewów.

– Hrabina wybaczy, mamy wymarsz. – Przerwał wywód na temat panującego w parku mikroklimatu.

Zobaczyła żołnierzy wychodzących z sąsiadujących z dworem gospodarczych budynków. Poczuła na ręce delikatny uścisk ciepłej dłoni. Następnie młodziutki oficer szarmancko się kłaniając, pocałował ją w odsłonięty od rękawiczki przegub ręki.

Spodobałam się wyjątkowo przystojnemu mężczyźnie – urosła we własnych oczach. Chwilę później, przed minutą trzymający jej rękę chorąży, odchodząc z kolumną żołnierzy, pokiwał jej dłonią.

Rozdział 3 Mini rewolwer

O pojawieniu się listów gończych ze swoim zdjęciem Jurek Wołczecki dowiedział w zajętym przez hitlerowców Krakowie już w połowie września. Wysługująca się teraz Niemcom granatowa policja wznowiła rutynowe działania, by pokazać okupantom, że stara się ścigać pospolitych przestępców jak przed wojną. Jurek po raz pierwszy Niemców zobaczył kilka dni później przed zachodem, idąc przez zaniedbaną dzielnicę Łobzowo. Towarzyszył mu dzielący z nim niedawno celę rówieśnik ze szramą na twarzy, który udzielił mu schronienia w suterynie zamieszkanej przez niego kamienicy. Zachodziło słońce, kiedy na wybrukowanej kocimi łbami ulicy pojawili się dwaj jadący stępa na potężnych ogierach śląskich niemieccy oficerowie. Z wysokości nowych siodeł obojętnie prześliznęli się wzrokiem po młodych przestępcach.

– Właśnie nasze wojsko miało wkroczyć do Berlina – cynicznie bąknął Jurek.

– Ty myśl lepiej, gdzie się dobrze skitrać. Za kryminalnych wzięła się granatowa policja – powiedział koleś ze szramą.

– Wierzysz, że może mi pomóc taka kurtyzana?

– Jak jej powiedziałem, że siedziałem ze słynnym kozakiem, o którym pisali w gazetach,

to powiedziała, że chce cię poznać.

– Myślisz, że nadałbym się na jej pomagiera do obrabiania bogatych frajerów?

– Bo ja wiem? Pomocników jej nie brakuje. Przy niej można zarobić. Nie mówiła, dlaczego chce się z tobą zaznajomić.

O Alicji Kędziołek, vel Złotej Ali kolega ze szramą opowiadał Jurkowi od rana. Ponoć potrafiła używać niemałej gamy bałamutnych sztuczek. Dodatkowym jej uwodzicielskim argumentem był jędrny biust i kształtne nogi. Znana była w restauracji Pod Różą na Floriańskiej, skąd przenosiła się czasem do Michalikowej Jamy. Odwiedzała hotelową restaurację Pollera i widywano ją w Grand Hotelu. Tam zwracała na siebie uwagę, tańcząc z wdziękiem na parkiecie. Także bywała na dansingach w Hotelu Francuskim. Na Rynku Głównym najczęściej pojawiała się wieczorami w restauracjach Wencla i Hawełka. Wszędzie była lubiana przez kelnerów i hotelowych bojów, bo jej zwyczajem było rozdawanie hojnych napiwków, najczęściej wyjmowanych z portfeli towarzyszących jej adoratorów. Kupowanie sobie sympatii wśród restauracyjnej i kawiarnianej obsługi, rzucanie zniewalających spojrzeń eleganckim kierownikom sal restauracyjnych, o których mówiono z francuska:maîtred’hôtel, nie wynikało z wielkoduszności. Złota Ala wiedziała, że po skargach ograbionych przez nią ofiar wypytują o nią tajniacy i komisarze policji. Wyspecjalizowana była w wabieniu mężczyzn, a jej opanowanym do perfekcji trickiem było udawanie ekskluzywnej prostytutki i wciąganie rozochoconych alkoholem frajerów w ciemne bramy i zaułki. Tam już czekał umówiony z nią oprych. Zazwyczaj wszystko szło gładko. Rozlegało się głuche uderzenie w tył głowy owiniętą w szmaty wypełnioną cementem gazrurką i leżącą ofiarę ogołacała wraz ze wspólnikiem z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość.

Młodzieńcy podchodzili do knajpy opatrzonej szyldem z namalowanym wizerunkiem czerwo­nego koguta i opatrzonej napisem Pod czerwonym kogutem, kiedy Jurek zwrócił się do kolegi ze szramą:

– Jak myślisz, miałbym szansę ją poderwać?

– Zapomnij, jej pilnuje groźny bandzior. Zresztą pomocników ona trzyma na dystans.

Prawie wszystkie stoliki w środku obszernej speluny były zajęte. Wołczecki od razu zwrócił uwagę na postawnego eleganta przy bufecie. Mężczyzna nalewał sobie do kieliszka wódkę.

Kolega pociągnął Jurka w stronę wyróżniającej się wyszukanym ubiorem samotnie siedzącej kobiety.

– Ona tam siedzi, chodź.

Wydała się Jurkowi wyjątkowo pociągająca.

– Siadajcie chłopaki. – Pokazała skinieniem głowy na wolne krzesła.

– To ten doliniarz, o którym pisały gazety. Mówiłem ci o nim, chciałaś go poznać. On się zna na

mokrej robocie – kolega przedstawił Jurka.

– Czego sobie życzy Miss Łobzowa? – takie określenie pod adresem Alicji Kędziołek padło z ust kelnera, który wyrósł jak spod ziemi.

– Przynieś Franiu ćwiarteczkę siwuchy i trzy szklaneczki – złożyła zamówienie u grubaska w brudnej, chyba kiedyś białej marynarce.

– Robi się. Wszystko dla naszej miss.

Kurtyzana wpatrywała się w twarz młodziutkiego absolwenta złodziejskiej szkoły. Jurek po wypiciu dwóch kieliszków, przyglądając się Ali i szacując ją wzrokiem, doznał zawrotu głowy. Akuratnie kolega z celi oddalił się do stolika mężczyzny z czarną opaską na oku, pozostawiając go samego z krakowską pięknością.

– Chyba ci się podobam – zwróciła się do osiemnastoletniego uciekiniera z lwowskiego sądu. – Przysuń się bliżej – dotknęła kolanami jego kolan i między jego łydki delikatnie wsunęła nogę. – Podobają mi się twoje oczy.

– Ładna z ciebie lala – wykrztusił zaskoczony. – Co zaziębiłaś się? – zapytał, patrząc na owinięty wokół jej szyi jedwabny szal.

– Nie zupełnie – odpowiedziała, po czym zaproponowała coś tak niewiarygodnego, że Jurek mało nie spadł z krzesła.

– Jak bardzo chcesz, to jeszcze dzisiaj mogę się z tobą kochać.

– Jasne, że chcę – powiedział, po czym dodał jakby na usprawiedliwienie. – Jestem wyposzczo­ny długą odsiadką.

– To załatw tego skurwysyna – powiedziała, pokazując na stojącego w odległości kilkunastu kroków od nich mężczyznę.

Był obrócony tyłem, twarzą w stronę baru.

– Jest kirny, przyżeniłbyś mu kosę4 – syknęła z nienawiścią. – Albo nie. Lepiej jakbyś naszpikował go ołowiem.

Jurek poczuł na kolanach twardy, chłodny przedmiot. Dotknął go ręką. To był mały rewolwer.

– Zwariowałaś? Tutaj? W tej spelunie? Poza tym, co ty mi dajesz? Dziecinną zabawkę?

– Wcale cię nie namawiam na strzelanie tu w knajpie. A z tej zabawki na naboje Floberta – docisnęła mały rewolwer do jego uda – można zabić niedźwiedzia, ale trzeba umieć celować. Chyba że nie umiesz? – Spojrzała pytająco.

– Za co chcesz go ukatrupić? – Jurek z twarzy Ali, na której teraz widział zawziętość, przeniósł spojrzenie na podpierającego bufet fagasa.

To był ten, na którego zwrócił uwagę od razu po wejściu do knajpy. W Czerwonym Kogucie, mordowni, w której większość klienteli wyglądała na pospolitych ochlapusów, wyglądał na wyjątkowego eleganta. Miał na sobie granatowy garnitur w białe prążki, połyskiwały jego wypolerowane brązowe lakierki, a szerokie plecy wzbudzały respekt.

– Zobacz, co ten skurwysyn mi zrobił – odsłoniła z szyi jedwabny szalik, ukazując pozasypywane pudrem poziome zgrubienia sinych pręg i zaczerwienienia zdartego naskórka. – Ten sutener chciał ze mnie zrobić dziwkę w swoim haremie. Wściekł się, że nie chciałam pójść z nagranym przez niego klientem, dlatego kablem elektrycznego żelazka omal mnie udusił.

Młody złodziej wysunął spod brudnawego obrusu przykrywającego stolik mały bębenkowiec. Cały rewolwer mieścił się w dłoni.

– Nigdy nie strzelałem z takiej zabawki – powiedział z cynicznym uśmieszkiem.

Zdenerwowanie próbował przed Złotą Alicją ukryć. Narastała jednak w nim wściekłość, bo najwyraźniej traktująca go jako wyjątkowego śmiałka, gotowa mu się oddać piękność, poczuła w nim namiastkę strachu – nerwowo drgające kolana.

– Dobra, rozwalę mu łeb – zgodził się.

– Posłuchaj. Wyjdziemy teraz razem, pójdziemy szybkim krokiem. On jest o mnie zazdrosny. Za nami wyjdzie. Najpierw będzie chciał rozprawić się z tobą. Schowasz się w takiej wnęce niedaleko mojego mieszkania, jak cię minie to strzelaj od tyłu w głowę.

* * *

Przyczajony za ciemnym załomem cuchnącego moczem muru Jurek, najpierw usłyszał energiczny stukot zelówek lakierków o granitowe chodnikowe płyty, chwilę później sapiący oddech nadchodzącego sutenera.

– Pochlastam tej kurwie ryja. Nawet psy nie będą chciały jej jebać – rozległ się baryton, będącego już w odległości kilku metrów brutalnego alfonsa.

Rozległ się metaliczny trzask otwieranego sprężynowego noża.

– A z jej żigolaka wypruję flaki jak z wieprza.Mówi o mnie – zrobiło się Jurkowi ze zdenerwowania biało w oczach. Serce waliło z siłą kowalskiego młota. – On tego nie słyszy? Oburącz trzęsącymi się rękami trzymał mini rewolwer. Przed oczami błysnęła klinga noża oświetlona żarówką migotliwej lampy z niedaleko stojącego słupa, równocześnie metr od niego przesunął się czarny cień masywnej postaci. Na moment przysłonił kocie łby ulicy ledwo widoczne w marnym świetle lampy i księżycowej poświaty. Osiemnastolatek wyskoczył z kryjówki i rozedrganymi rękami odruchowo wycelował pod łopatkę w pobliżu kręgosłupa. Sutener, słysząc chrzęst butów złodzieja, zaczął wykonywać półobrót. Rozległ się huk strzału o mocy zbliżonej do detonowania podwójnie złożonego kapiszona.

– Zabiję cię sraluchu! – ryknął elegant, łapiąc się za kark poniżej szyi i przemówił prawie pieszczotliwie – Przecież teraz muszę cię zarżnąć jak obsranego wieprz… – nie zdążył dokończyć, bo huknął następny wystrzał i z małej dziurki w szczęce alfonsa trysnęła krew. Kolejny pocisk trafił w klatkę piersiową, a następny w nasadę nosa, co w ciągu sekundy sprawiło, że twarz ofiary zalała się krwią. O dziwo sutener ze zmasakrowaną twarzą obszernie się zamachnął ręką uzbrojoną w nóż i wykonał dwa kroki w stronę przerażonego Jurka. Jednocześnie dwa razy kurek małego rewolweru stuknął w spłonki wystrzelonych łusek. To gówno jest na cztery naboje?!5 – przeraził się Wołczecki. Chciał odskoczyć do tyłu, gdy sutener nieoczekiwanie zaczął przed nim klękać. O chodnikową płytę oparł się ręką trzymającą nóż o długim ostrzu, po czym powoli osunął się w stronę jezdni. Padając, uderzył głową w brukowce i jednocześnie unurzał włosy w spływających poniżej krawężnika nieczystościach.

To moja druga mokra robota – dotarło do zabójcy, przyglądającego się leżącej ofierze. Mimochodem przyszła mu do głowy, kolejna refleksja. Słowa: „Jak się nie zmienisz, to skończysz w rynsztoku” – usłyszał od ojca, który przyszedł do więzienia na widzenie. Na razie ON skończył w rynsztoku – pomyślał o jeszcze nie dawno wzbudzającym respekt alfonsie. A jak ja skończę?

Nad głową zaklekotało otwierane okno, trochę dalej następne.

Trzeba się zrywać...

4. Jest pijany, dźgniesz go nożem.

5. Przeważnie bębenki rewolwerów zawierają po 6 pocisków, (bębenkowy magazynek naganta zawierał 7).

Rozdział 4 Przed wstąpieniem do bandy

Tydzień później rankiem nastał ciepły wrześniowy dzień, mocno świeciło słońce. Złota Ala uchyliła okno swego schludnie urządzonego mieszkanka. Jej uwagę zwrócili dwaj niemieccy żołnierze w furażerkach zbliżający się do skrzyżowania. Mieli zawieszone na barkach karabiny. Naprzeciw Niemców zatrzymał mężczyzna rower. Wyjął z torby przy bagażniku rulon plakatów, podszedł do słupa ogłoszeniowego i posmarował stare afisze klejem, by nałożyć nowe.

Jurek, siedząc przy szklance herbaty, przyglądał się ponętnym kształtom kochanki obciśniętej jedwabnym szlafrokiem odsłaniającym jej gołe łydki. Na wspomnienie przeżytego nad ranem seksualnego spełnienia przez jego ciało przeszedł mu dreszcz rozkoszy. Nagle młoda kobieta odwróciła się w jego stronę.

– Jureczku, podejdź tu, zobacz. – Przesunęła się na bok okna, pokazując podchodzącemu osiemnastolatkowi ogłoszeniowy słup. – Widzisz? List gończy za tobą powiesili nawet tu w Łobzowie.

Będziesz, Juruś, musiał się zrywać, Kraków jest dla ciebie niebezpieczny.

Chłopak poczuł się zawiedziony, dwa dni wcześniej wraz z kochanką dokonał rabunku, dzięki które­mu Ala poza plikiem banknotów wzbogaciła się o złoty zegarek Shafhausen z dewizką i grubym złotym łańcuszkiem. Tylko raz, ręką obciążoną gumowym szlauchem wypchanym grudkami ołowiu, wykonał krótki zamach, przenosząc w krainę snów korpulentnego, odzianego w smoking fagasa napalonego na seksowną towarzyszkę wieczoru. Na razie nie wspomniała o wynagrodzeniu Jurka za wzorową asystę przy dokonanym wspólnie napadzie.

Czyżby nie zamierzała mi odpalić doli? – pomyślał.

Już nazajutrz dośpiewał sobie teorię tłumaczącą, co sprawiło, że nie przepadająca za noszeniem złotej biżuterii Ala, zasługuje na ksywę Złota. Właśnie dzięki łatwości łowienia bogatych frajerów była kurą znoszącą złote jaja. Kiedy ją poznał, już wiedział, że ta kobieta nie kieruje się w życiu sentymen­tami i jest osobą bezwzględną.

Po chwili milczenia spojrzał nieufnie na Alę...

– Tylko dokąd mam uciekać? – zapytał.

– Wiesz? Mam pomysł. Pojedziesz do mojej ciotki do Nowego Targu. Podam ci do niej list. To równa kobieta. Skontaktuje cię z odpowiednim człowiekiem.

– Nie wyda mnie? Można jej zaufać?

– U niej spędziłam młodość. Napiszę, że uratowałeś mi życie i jesteś kimś bardzo mi bliskim.

– A co z twoją matką? – Zaciekawił się Jurek.

– Nie chcę o niej wspominać. To stara ździra i pijaczka… Często przez nią płakałam.

Spuściła oczy, a mimika jej twarzy zdradzała zakłopotanie. Z niepokojem spojrzała na młodego przestępcę. Widząc podejrzliwie obserwującego ją Jurka, z trudem zmusiła się do uśmiechu.

– Ja też jestem ciekawa twojej rodziny. Jakoś tak ładnie się wysławiasz, w niczym nie przypominasz

zabójcy. Jesteś jakiś inny. Czasem myślę, że z innego świata.

– Naprawdę interesuje cię moje pochodzenie? – Wahał się chwilę kochanek. – Może opowiem kiedy indziej. Jakbyś przyjechała do ciotki… Mówiłaś, że powinienem się zrywać.

– Możesz wyjechać jutro. – Ala ruchem głowy wskazała na stojący na gazie garnek. – Gotuję dla nas smaczny krupnik. A teraz opowiedz coś o swojej rodzinie. – Wyjęła z kieszeni szlafroka papierosy, sięgnęła po popielniczkę i usadowiła się na kanapie z miękkim oparciem. Obnażone do połowy ud nogi podciągnęła na siedzenie.

– Usiądź tu przy mnie, zapalimy i mi o sobie opowiesz – zachęciła Jurka.

– Pewnie się zdziwisz, pochodzę z szacownej rodziny kupieckiej i zanim zadałem się z szemranym towarzystwem, starano się mi zapewnić dobre wychowanie i wykształcenie. Uczono mnie języków obcych. – Zerknął niepewnie na Alę. – Chyba się zdziwisz. Mówię trochę po francusku i angielsku, do tego biegle po niemiecku.

– Oooo, to ty z lepszych sfer...

– Bo ja wiem?

– Mów, mów, to ciekawe – nalegała. – Podaj mi rękę. – Pociągnęła Jurka, który wreszcie się uśmiechnął. Siadając, objął Alę ramieniem.

Zaczął opowieść o wytwornym doliniarzu po lwowskiej szkole złodziejskiej, który mu zaimponował i podsunął pomysł, aby podjął naukę fachu kieszonkowca we Lwowie. Mówił, jak okłamał rodziców, a oni zgodzili się, żeby mieszkając u ciotki, chodził do szkoły handlowej we wschodniej metropolii Galicji. Popołudniowe uczęszczanie na kursy złodziejskie tłumaczył przed siostrą matki uczestniczeniem w zbiórkach harcerskich.

– U doliniarzy szło mi ciężko, miałem sztywne palce. Tym ze złodziejskich rodzin ojczulkowie gimnastykowali paluchy od dziecka. Szef za partactwo lał mnie harapem – mówił z przejęciem. – Na dodatek Moryc Szajbe – właściciel doliniarskiej szkoły – kazał mi nie przerywać szkoły handlowej. Nie dawałem rady, byłem bliski załamania, myślałem o samobójstwie.

– Nie dziwię się, takie szkolenie, nie jest dla chłopaczków z dobrych rodzin. – Ze zrozumieniem powiedziała Ala. – To ciekawe, a jednak zamieniłeś się na twardego gościa. Jak to się stało? – dodała z psotnym uśmieszkiem i zaczęła całować Jurka szyję, jednocześnie rozpinając mu rozporek.

Kilkanaście minut później podniosła zrzucony na podłogę szlafrok i po okryciu nagości, podeszła do kuchenki z bulgoczącym krupnikiem.

– Jeszcze chwila, a zaczęłaby się przypalać – powiedziała, mieszając zupę. – Teraz musisz mi dokończyć opowieść, jak stałeś się mężczyzną, który tak świetnie potrafi zaspokoić kobietę.

– Wybawił mnie Jasny Lolo, on umiał mówić tylko kminą, bo tak się mówiło w jego rodzinie, a chciał obrabiać wyższe sfery – kontynuował wspomnienia Jurek. – Nie umiał się wysławiać popraw­ną polszczyzną.

Opowiedział, jak starszy kolega był przystojny i jak wytwornie się ubierał. Mówiąc o podjęciu się roli nauczyciela polskiego, zaznaczył, że Lolo w rewanżu trenował z nim boks, gimnastykował mu palce i uczył złodziejskich sztuczek.

– Lolo był zdolny i szybko poprawiał swój polski. Potem na praktyczne ćwiczenia jeździliśmy na podrywy panienek z elitarnych gimnazjów. On podobał się dziewczynom, udawaliśmy studentów uniwersytetu. Na nieszczęście zakochał się w kurewce ze Znizienia. To taka bandycka dzielnica Lwowa. Mojemu przyjacielowi przyżenił kosę zazdrosny o puszczalską dziwkę nożownik. Zemściłem się za przyjaciela. Nożownikowi wpakowałem siedem pocisków z naganta.

* * *

Nazajutrz, kiedy Ala wsadzała Jurkowi do teczki kanapki, stał przed nią w obszernej kurtce i głęboko naciągniętym kaszkiecie. Poprawił szkła wiszących na czubku nosa okularów o grubych soczewkach upodabniających go do studenta. Dotąd nie upomniał się o należność za część zysku ze wspólnie dokonanego rabunku. Nie miał nawet pieniędzy na kolejowy bilet do Nowego Targu. Właśnie chciał Ali to wypomnieć, kiedy go zaskoczyła.

– Chyba cię pokochałam, młody bohaterze. Czy wyobrażasz sobie, że wyjedziesz bez złama­nego grosza? – Z szufladki przy stole wyciągnęła zwitek banknotów i zawinięty rulonik z papieru. – Bierz pieniądze i otwórz dłoń. – Rozerwała papier i zdziwionemu kochankowi wysypała do ręki pięć złotych dwudziestorublówek i trzy z jaśniejszego dukatowego złota monety z czasów monarchii austro-węgierskiej. – To też ci się może przydać. – Sięgnęła głębiej do szuflady i wyjęła znany Jurkowi mini rewolwer wraz z tekturowym pudełkiem z nabojami.

Jurek amunicję schował do teczki, a nabitą broń wsunął do kieszeni kurtki. Ala objęła go za szyję i pocałowała w usta.

– Szczęśliwej drogi. Przyjadę do ciebie za dwa tygodnie – pożegnała kochanka.

Rozdział 5 Trzecie zabójstwo

Jurek już od trzech tygodni nie miał wieści od starszej o pięć lat kurtyzany. Najczęściej przesiadywał w pokoiku na poddaszu domku ciotki Złotej Ali, pazernej na jego pieniądze. Niewiele zostało mu złotówek z banknotów, które niemiecki okupant opatrzył nadrukiem gapy 6, obniżając ich przedwojen­ną wartość i wpuścił do obrotów w Generalnej Guberni. Dla zabicia czasu czytał pożyczane od gospodyni powieści albo wylegując się całymi dniami, pławił w lenistwie. Jedynie po zmierzchu konsekwentnie biegał do pobliskiego lasu i tam na leśnych duktach ćwiczył pompki i bokser­ską zaprawę. Kondycja i siła mogły się przydać.

Pewnego ranka zawołała go ciotka krakowskiej przestępczyni. W jadalni przywitał go mężczyzna mogący z wyglądu uchodzić za inteligenta. Przedstawił się, podając swój pseudonim: Ryży. Jurek się uśmiechnął, bo gość ciotki miał szarą sterczącą czuprynę na jeża kojarzącą mu się z ryżową szczotką. Okazało się, że był znanym w półświatku oszustem i właśnie on, poprzez swoje tajemnicze koneksje za dwie złote dwudziestoróblówki, obiecał Jurkowi zdobyć Kennkartę ze zmienioną tożsamością. Widać było, że mająca szemrane kontakty ciotka, już przedtem ustaliła wizytę, bo Ryży miał ze sobą aparat fotograficzny i statyw z magnezją, której błysk oślepił Jurka w czasie wykonywania zdjęcia do dokumentu.

Dwa dni później był zajęty przyszywaniem do ręcznie uszytej płóciennej kabury z małym rewolwerem paska z miękkiego materiału. Po ponad godzinie pracy, w akompaniamencie bębniącego o parapet poddasza jesiennego deszczu, Jurek podciągnął nogawkę i przywiązał broń poniżej łydki.

Nawet to całkiem wygodne – pomyślał o sprytnym ukryciu damskiego rewolweru.

Właśnie przykrywał nogawką broń, kiedy usłyszał nieznane kroki kogoś wchodzącego na górę po drewnianych schodach. Zaniepokojony wyjął bębenkowiec i kierując lufę na drzwi, przykrył uzbrojoną dłoń chusteczką.

– To ty? – Nie chciał uwierzyć na widok Złotej Ali okrytej elegancką pelisą z karakułowym kołnierzem. – Jednak przyjechałaś. – Podszedł do kochanki, objął ją i wpił się ustami w jej usta.

– Och puść mnie, będziemy się kochać, przyjechałam na parę dni. – Odsunęła się, łapiąc oddech. – Wreszcie mam dla ciebie kenkartę. Od dzisiaj nazywasz się Bystry, Jerzy Bystry. Mam też smaczną wędlinę, no i to. – Wyciągnęła z torebki butelkę koniaku, potem dokument i zawiniątko z prowiantem. – Musimy uczcić nasze spotkanie…

* * *

Kilka dni po wyjeździe Złotej Ali jej ciotka oznajmiła Jurkowi, żeby jak najszybciej się od niej wyprowadził. Wyjaśniła, że ktoś musiał go zauważyć biegnącego po zmierzchu do lasu, bo wścibska i znana z plotkowania sąsiadka dopytywała się, czy ukrywa Żyda?

– Lepiej znikaj jak najszybciej, mogą się zjawić granatowi, a nawet gestapo i będziesz siedział.

Na przyłączenie się do rabunkowej bandy namówił Jurka Ryży. Znajomy oszust także czerpał zyski z rozbojów, lecz głównie jako paser upłynniający zdobytą biżuterię lub inne wartościowe przed­mioty na emisyjne złotówki, Reichsmarki, albo potrzebną żywność lub odzież, Jurek, wstępując do przestępczej grupy, schował mały rewolwer z zapasem pocisków na dno plecaka. Broń traktował jako pamiątkowy gadżet, przypominający o pięknej Ali i o wspólnym, obfitującym w dramatyczne przeży­cia zmysłowym romansie. Hersztem bandy był kryminalista o ksywie Bolek, który na ucieczkę z więzienia wykorzystał moment, gdy oddziały Wehrmachtu zajmowały Nowy Targ, a wystraszona służba więzienna, chcąc uniknąć niewoli, w popłochu opuściła miejsca pracy. Na Bolku, któremu z racji jego okrucieństwa do pseudonimu dodano przymiotnik Krwawy, ciążył wyrok śmierci za popełnioną zbrodnię. Przez całą okupację, terenem zbrojnych napadów bandy były okolice pomiędzy Nowym Targiem, Rabką, Nowym Sączem, aż do Niepołomic. Rabusie, ukrywając się po paru napa­dach, dwukrotnie zapuszczali się w knieje Puszczy Niepołomickiej.

Antagonizm między potężnie zbudowanym Krwawym Bolkiem a Jurkiem vel Bystrym – którego nowe nazwisko stało się jego pseudonimem – narastał od początku przyłączenia się do rabusiów. Bolka sposobem na utrzymanie dyscypliny w wyjętej spod prawa grupie, głównie przedwojennych kryminalistów, było ciągłe grożenie innym śmiercią. Trzydziestoletni prymitywny wielkolud o sadystycznych instynktach nie chciał być gołosłowny. Kiedyś w czasie pijatyki przy ognisku, na oczach całej bandy poderżnął gardło wcześniej mianowanemu zastępcy.

– Zarżnąłem jego, bo chciał być za mądry – oświadczył basem, wycierając o trawę zakrwawiony bagnet, – Nie żałujta go, był Żydem, a wieta, że Żydy zamordowały Chrystusa – uzasadnił swój postępek.

Znającemu złodziejski honorowy kodeks Jurkowi nie podobały się popisy brutalności, także znęcanie nad ofiarami rozbojów i parokrotnie popełnianie morderstwa. „Frajera należy szanować – on nas karmi” – brzmiała jedna z dewiz obowiązująca w lwowskiej szkole doliniarzy. Ktoś z członków rabunkowej grupy musiał donieść Krwawemu Bolkowi, że Bystry wyraził się krytycznie o szefie.

– Myślisz gnoju, że jesteś mądrala jak ten Żyd i do tego mocny? – zabulgotał gardłowo Bolek. – No? – Herszt podszedł do Jurka i popchnął go brzuchem. – Może chcesz się spróbować?

Znienacka zadany cios: dziwaczna mieszanka haka, prostego i sierpowego, nie dał szansy Jurkowi na wykonanie uniku. Mimo że uderzenie nie było zbyt szybkie i wyprowadzone bez skrętu ciała i współpracy nóg, sam ciężar ręki zderzonej ze szczęką Jurka rzucił nim na glebę, na oczach wszystkich bandziorów. Kilku szyderczo zarechotało.

* * *

We wrześniu 1943. roku, kiedy po stalingradzkiej i następnej klęsce pod Łukiem Kurskim, Niemcy zaczęły przegrywać wojnę, banda Krwawego Bolka szykowała się do napadu na leśniczówkę w Puszczy Niepołomickiej. Zachodziło słońce, a ukryty w zaroślach Krwawy Bolek przyglądał się przez lornetkę domostwu zamieszkałemu przez rodzinę leśnika. Po paru minutach powrócił do czekającej kilkanaście metrów dalej od skraju zarośli ósemki swoich bandziorów i wydał dyspozycje:

– Wy dwaj pójdźta ostroźnie pod ganek i dobrze się schowajta – zwrócił się do dwóch rabusiów, z których jeden wyjął zza paska spodni stary odrapany pistolet.

Bolek spojrzał na Jurka.

– A ty, kurwa, elegancie. – Przeciągnął wzrokiem po Bystrym, ubranym w nową zielonkawą wiatrówkę, którego wojskowe buty z cholewkami błyszczały od wypolerowania pastą. – Pójdziesz pod drzwi i pukaj. Jak otworzą… – Przez chwilę się herszt zastanawiał. – No dobra, pożyczam ci mojego visa. – Wręczył Jurkowi pistolet. – Możesz od razu ich zabić. Wtedy wskakujom te dwa. – Pokazał na bandziorów, mających się ukryć pod wejściowym gankiem leśniczówki. – Potem biegniem wszystkie i co w chałupie, je nasze.

Skrzypiące drzwi otworzyła kobieta i zaczęła krzyczeć na widok skierowanego ku sobie pistoletu. Jurek ją odepchnął i wpadł z przedsionka do jadalni. Zobaczył zaalarmowanego leśniczego, który wkładał naboje do komór lufy dubeltówki, lecz błyskawicznie wycelowany w niego vis ostudził zamiar użycia broni. Wpadli dwaj, a potem reszta członków bandy uzbrojona w noże, toporek i broń palną. Ryży odebrał leśniczemu przełamaną, niegotową do strzału, dubeltówkę.

– Klenkać, ryjami do ściany! – ryknął Krwawy Bolek.

Córka, żona leśniczego i gospodarz wykonali polecenie.

– Tera, dawać piniondze!

Domownicy nadal klęczeli. Z ust kobiety wydobył się skowyt, przypominający reakcję mocno kopniętego psa.

– Nie słyszeliśta? – Herszt odebrał od Jurka visa i podszedł do klęczącego mężczyzny.

Ogłuszył wszystkich huk wystrzału. Trafiony w ramię leśniczy padł nieprzytomny. Poderwała się jego żona.

– Rany boskie! Józiu! Zabili cię bandyci! – Pochyliła się nad ofiarą strzału.

– On zije, ty głupia babo – powiedział Krwawy Bolek. – Przyłożył pistolet do głowy leżącego. – Tera godoj. Gdzie mata piniondze? Bo zara mu zapierdole kulke w pałę.

Poderwała się z kolan córka. Podbiegła do szafy, otworzyła drzwiczki bieliźniarki, skąd wyszarpnęła starą damską torebkę.

– Proszę, bierzcie, ale nas nie zabijajcie.

Wręczyła ceratową torbę Krwawemu Bolkowi, który zerkając z zaciekawieniem na dziewczynę, zaczął przeliczać wysypane na stół banknoty, Reszta kamratów zainteresowała się kilkoma wyjętymi z kredensu butelkami alkoholu.

– Niech szef spróbuje, dobra nalewka. – Brodaty grubas wręczył Bolkowi flaszkę, a ten przyłożył do ust i bez odejmowania wlał prawie połowę zawartości do gardła.

– Mocne – powiedział, chwilę mocując się z oddechem. – Dobre – dodał i ponownie pociągnął parę łyków.

Zaczął się przyglądać hożej córce leśniczego. Na jego twarzy pojawił się lubieżny uśmieszek.

– Ty idziesz ze mną. – Złapał dziewczynę za ramię, lecz nastolatka się wyrwała i zerwała w stronę wyjścia.

Refleksem popisał się jeden z bandytów brodaty grubas. – Gdzie?! – Złapał ją za włosy i mimo pisku boleści, pociągnął dziewczynę w stronę otwartych drzwi pokoju z widocznym małżeńskim łożem.

Matka poderwała pogrzebacz ze stojącego przy piecu wiadra na węgiel. Wykonała zamach, chcąc uderzyć grubasa. W tym samym ułamku sekundy rozległo się głośne uderzenie zadane otwartą dłonią Krwawego Bolka w tył głowy kobiety. Żona leśnika runęła na podłogowe deski.

– Bierzta jom do stodoły. No nie widzita? – zwrócił się do oniemiałych z wrażenia przestępców, – Też ma dobrom dupe. Ruchajta po kolei i mi się nie kłóćta.

– Litości – jęczała trzymana mocno za włosy dziewczyna. – Ja jeszcze cnotliwa.

– To zrobiem z ciebie kobite – powiedział herszt i żeby ją uciszyć, trzasnął na odlew w twarz, nokautując dziewczynę podobnie jak jej matkę.

Jurek opuścił domostwo wraz z bandziorami niosącymi podtrzymywaną za ramiona i nogi, powoli przytomniejącą żonę leśnika. Nie poszedł z nimi do stodoły, a usiadł na stojącej koło ganku ławeczce. Powoli zapadał zmierzch. Z oferty seksualnych uciech nie skorzystał też oszust Ryży. Przysiadł się do młodego członka bandy i rozłożył na ziemi wyniesione z domu mapy.

– Mogą się przydać – zagadał do Jurka.

– Mogą, masz rację. – Oświetlił latarką leżącą u stóp wojskową mapę. – Ta jest dokładna. – Ułożył zarysy okolic zgodnie ze wskazaniem kieszonkowego kompasu. – Tu jest zaznaczona kółkiem nasza leśniczówka – wskazał punkt, pochylając się nad planem.

Od strony stodoły słychać było piski i jęki gwałconej żony leśniczego, które ucichły po odgłosie kilku klaśnięć świadczących o biciu kobiety po twarzy.

– Nasz szefunio i wszyscy poza tobą to banda zwyrodnialców – powiedział Ryży.

– Szukasz usprawiedliwień? My jesteśmy też niewiele lepsi – bąknął pod nosem Jurek, zerkając podejrzliwie na kompana.

* * *

Jurek Wołczecki jako jedyny w bandzie zdawał sobie sprawę, że Ryży jest homoseksualistą ukrywającym przed resztą swoje erotyczne preferencje. Mimo dewiacji on był mu najbliższy i pomocny w regularnych spotkaniach ze Złotą Alą. Tkwiło mu w pamięci jak zbawienny w ucieczce z lwowskiego sądu, okazał się kamuflaż zmieniający jego wygląd na młodą kobietę. Wprawdzie już nie stylizował się na niewiastę, a nadawał sobie wygląd urzędnika niższego szczebla, albo sklepowego subiekta. Przybierał lekko przygarbioną pozę, a Ryży przyklejał mu sztuczny wąsik, co wraz z okularami o grubych szkłach zamieniało go nie do poznania. Zwykle razem z Ryżym przemykali się nad ranem albo późnymi wieczorami do stojącego na peryferiach Nowego Targu domu ciotki Złotej Ali. Tam Jurek przechowywał garnitur i eleganckie lakierki. Wówczas zaprzyjaźniony fałszerz, pozwalając sobie jedynie na delikatne dotykanie ramion Jurka, dokonywał fryzjerskich zabiegów lub go charakteryzował, jedynie wzdychając, jakby za czymś tęsknił.

– Co ci jest? – zdziwił się Jurek, kiedyś przed spotkaniem z kochanką.

– Ech, przypominam sobie przedwojenne czasy – kłamał pederasta. – Gdyby inaczej potoczyło się moje życie i miał twoją urodę, pewnie zostałbym aktorem albo jakimś artystą – powiedział miękkim głosem. Choć muszę się pochwalić, że w czasie sezonów teatralnych letnich i zimowych uszczknąłem trochę emocji artystycznych. Zatrudniono mnie parę razy w filii Teatru Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem. Spektakle odbywały się w pięknej sali sanatorium Chałubińskiego.

– No, no, no, to już wiem skąd twój profesjonalizm – pochwalił Jurek starszego kompana. – Mnie też uczono, jak zmieniać swój wygląd, ale ty jesteś prawdziwym mistrzem – powiedział zgar­biony, przybierając przed lustrem skromną minę gryzipiórka.

* * *

Brak dowódczych kwalifikacji Bolka i jego mizerną wiedzę Jurek vel Bystry zdemaskował nazajutrz po napadzie na rodzinę leśniczego. Chcieli bezpiecznie opuścić Puszczę Niepołomicką, by wyruszyć w rejony Podhala. Banda klucząc między drzewami, wyszła na polanę przy leśnym stawie. Jeden z rabusiów oparł o pień powalonego drzewa zdobyczną dubeltówkę. Kilku mężczyzn rozsiadło się na pniu, paru usiadło na trawie. Posilali się zdobytą kiełbasą zgryzaną chlebem. Wędlinę popijali winem i palili skręty. Krwawy Bolek opróżnioną butelkę wyrzucił w krzaki, obtarł usta rękawem i się podniósł.

– Słuchajta, chłopy – przemówił. – Wstawajta, tera pójdziemy tam. – Pokazał ręką kierunek po­łudniowy.

Jeden z rabusiów, wyraźnie pijany, ociągał się z powstaniem.

– Dać kopa na rozpęd? – warknął herszt.

Bandzior wstał i się zatoczył. Wtedy Jurek Bystry wyciągnął wojskową mapę i zwrócił się do Bolka:

– Szefie, nie możemy iść w tym kierunku.

Herszt złowrogo spojrzał na Jurka.

– Ja tu rzondze, a ty być cicho, bo dopierdolę.

– Na kierunku południowym są bagna – poparł Jurka Ryży. – Zobacz, Bolek, na mapę.

Wziął mapę z rąk Jurka i rozpostarł przed hersztem.

– Gdzie to napisane! – ryknął na dobre rozeźlony Bolek.

– Tu jest nasza sadzawka – wtrącił vel Bystry – a ten kreskowany obszar to bagna. Zobacz, tu są cyferki: jeden, przecinek, osiem. To znaczy, że bagno ma metr osiemdziesiąt głębokości. Widzisz? – Jurek ustawił się zgodnie ze wskazaniem kompasu i pokazał miejsce, gdzie się znajdują.

– Skąd to wiesz? – zapytał Bolek.

– Po charakterystycznych punktach terenu – odpowiedział o ponad dekadę młodszy złodziej. – Nie widzisz, że ten strumień wpada tu do stawu? Tak jak na mapie. A my tutaj stoimy – pokazał na rzeczkę wpływającą do leśnej sadzawki.

– Dobra to pójdziemy tędy – Bolek wskazał w kierunku wschodnim

– Spojrzałeś, przynajmniej na tę mapę? – zapytał Jurek. – Nie widzisz zakreskowanych na niebiesko kawałków, tych cyfr 1,8 m? Zobacz, tu jest legenda mapy. Pisze jak byk: bagna nie do przejścia o głę­bokości metr osiemdziesiąt. Prawie wszyscy możemy się potopić.

– Gdzie tak pisze? – zamruczał Bolek.

– Nie umiesz czytać? Jesteś analfabetą? – podsunął szefowi pod nos legendę wojskowej mapy. Na twarzy Bolka wykwitł intensywny rumieniec. Patrzył na Jurka nienawistnie, jakby chciał zabić wzrokiem. Bystry już dawno zauważył, że samozwańczy dowódca czyta gazety jak pierwszoklasista. Z trudem rozpoznawał litery i miał problem z rozumieniem tekstu. Był pewien, że herszt nie umie pisać. Zakłopotany Bolek rozejrzał się po twarzach zgromadzonych wokół mapy członków bandy. Kilku się uśmiechnęło, jeden zachichotał.

– Topiłeś się kiedyś baranie w bagnie? – odezwał się Ryży do rozweselonego bandziora. – Ty nawet nie wiesz, jakie to uczucie jak wciągasz do płuc zamiast powietrza błotnistą breję. Nie ma gorszego sposobu, żeby się udusić.

Reakcja dowódcy na obnażenie jego dyletanctwa zaskoczyła wszystkich. Krwawy Bolek zaczął się trząść. Drżały mu dłonie, jak galareta drgał podbródek. Na twarzy pojawiły się sinawo czerwone placki.

– Już jesteś mądralo trupem! – ryknął na Jurka. – Możesz sobie wybrać: albo zarąbię cię teraz przy wszystkich siekierą. – Szybkim ruchem wyrwał toporek tkwiący za pasem jednego z podwładnych.

– Albo ukrence ci łeb tymi rencami – wyciągnął owłosione potężne dłonie, z których jedna dzierżyła siekierę.

Wśród członków bandy rozległ się nagły pomruk oburzenia. Większość grupy traktowała Jurka z sympatią. Krwawy Bolek przesunął wzrokiem po twarzach podwładnych, zaskoczonych lub skrzy­wionych w grymasie dezaprobaty.

– Dobra dam ci szanse. – Popatrzył na toporek i oddał go właścicielowi. – Staniemy sam na sam, ale jak wygram, to cię uduszę – powiedział i ta deklaracja nie wywołała już oburzenia, większości wydała się uczciwa.

Tym razem Krwawy Bolek nie rozstrzygnął walki błyskawicznie jak poprzednio. Jego potężne zamachowe ciosy nie trafiały uskakującego i wykonującego uniki Jurka.

– Zaraz będziesz się dusił i kwiczał – ciężko dyszący Bolek postanowił zmienić sposób walki.

Szef bandy próbował Wołczeckiego złapać, lecz jego próby uwieńczył jedynie kołnierz wyszarpnięty z koszuli młodszego przeciwnika. Niespodziewanie dla gapiów rozległo się głośne klaśnięcie.

– Oooo?! – wyrwało się z gardeł kibicujących bandziorów, gdy po jednym z uników wyprowadzony cios Jurka wylądował na szyi zdziwionego wielkoluda.

Dowódca przełknął ślinę i potrząsnął głową, najwyraźniej silny sierpowy dwudziestodwuletniego Jurka wyprowadzony ze skrętem ciała, na chwilę herszta zamroczył.

– Wiesz, że zaraz zdechniesz – wycharczał zasapany Bolek.

Sięgnął za pas pod koszulą i rozległ się metaliczny dźwięk wyciąganego z żelaznej pochwy wojskowego bagnetu. Jurek najpierw uskakiwał przed tnącymi ciosami, wreszcie zaskowyczał draśnięty ostrzem w rękę. Rzucił się do ucieczki. Członkowie bandy, zaskoczeni zwrotem w dramaturgii pojedynku, ruszyli za uciekającym Bystrym i goniącym go hersztem. Biegli między drzewami, potem przez krzaki. Chcieli być świadkami morderczego rozstrzygnięcia. Szybszy Jurek wyraźnie powiększał dystans od goniącego go Krwawego Bolka. Gdy wbiegli na większą polanę, ku zdziwieniu paru nadążających za śmiertelnymi wrogami gapiów, Jurek stanął i przyklęknął, jakby zawiązywał buta. Wyciągnął ręce w stronę nadbiegającego Bolka. Rozległy się cztery huki, przypominające strzały z dziecinnego kapiszonowca. Widziany z tyłu Bolek zatrzymał się parę metrów przed Jurkiem. Opuścił rękę z bagnetem i przechylił w stronę znienawidzonego złodzieja, jakby śmiertelną walkę zamierzał zamienić na dyskusję, po czyjej stronie leży racja. To optyczne złudzenie trwało krótko. Herszt bandy przekręcił się w stronę nadbiegających bandziorów, ukazując ociekającą krwią, zmasakrowaną małokalibrowymi pociskami twarz, po czym runął na trawę jak popchnięta wielka belka.

– Dobrze, że od paru dni to przy sobie nosiłem – pokazał kompanom dymiący jeszcze z lufy damski rewolwer.

Chwilę trwały przedśmiertne konwulsje ofiary małokalibrowych pocisków, po minucie Bolek już nie żył.

Zanim wyruszyli drogą wytyczoną przez Jurka, Ryży zaproponował, aby od teraz przywódcą bandy został zabójca dotychczasowego herszta. Nikt się nie sprzeciwił.

6Orzeł ze swastyką.

Rozdział 6 Pod moskiewską opieką

Do roku 1944. Jurek spotykał się ze Złotą Alą kilkanaście razy. Najczęściej przyjeżdżała do Nowego Targu i spędzali noc lub kilka dni u jej ciotki. Zdarzyło się im nocować w hotelach, w Rabce i w Nowym Sączu. Jurek, po udanych akcjach rabunkowych obdarowywał kochankę biżuterią lub drogimi precjozami. Ona przywoziła mu trudno dostępne krakowskie wędliny, czasem elegancki element ubioru w postaci jedwabnego krawata, nową koszulę lub skarpety, a jesienią ciepłą bieliznę na zimę. Awansem na herszta bandy chciał się pochwalić przed kochanką. Na spotkanie ze Złotą Alą miał przygotowaną broszkę ze złota z wtopionymi w topaz brylancikami i sznur prawdziwych pereł, otrzymane po rozdzieleniu łupów znalezionych przy martwej ofierze małokalibrowego bębenkowca. Tego gorącego lipcowego dnia 1944. roku czekał na placu przed stacją kolejową w Nowym Targu. Na podjeździe stały trzy dorożki, w jednej zasłoniętej płócienną budą, siedział rozparty Jurek. Na okazję przyjazdów kurtyzany vel Bystry nie stylizował się, na przygarbionego gryzipiórka, czy skromnego sklepowego subiekta. Niecierpliwił się też znajomy dorożkarz. Oparty o bryczkę, wyjął kieszonkowy zegarek.

– Już ma dziesięć minut spóźnienia – zagadnął do Jurka.

Kochanek Złotej Ali zerknął na swój zegarek.

– Pan to jesteś szczęściarz. – dorożkarz chciał nawiązać rozmowę z wynajmującym go nie pierwszy raz elegantem.

– Niby to dlaczego? – po chwili odezwał się Jurek.

– Zawsze pan na nią czeka. Nie dziwię się. Oj, nie dziwię. Ach, co za kobieta, co za figura... Za taką niejeden by wskoczył do piekła. I zawsze ma dla jaśnie pana prezencik.

Rozległ się ostrzegawczy dzwon zamykającego się szlabanu. Jurek wysiadł z dorożki i wyjął z kieszeni broszkę, ciesząc się na myśl o sprawieniu radości swojej kobiecie. Przez ramię chciał mu zaglądnąć dorożkarz.

– Coś pan, taki ciekawski? – Jurek zamknął dłoń z klejnotem.

– Ja tylko tak. Rozumiem, rozumiem, pewnie ładny upominek.

Słychać już było stukot kół wagonów i dyszącą lokomotywę.

Zdjęcie z czasów przedwojennych

Dworzec opuszczali ostatni przyjezdni.

– Co jest, do diabła. – Zdenerwował się młody herszt bandy. – No, nie ma jej...

– Może zachorowała? Albo chora jej matka? Pewnie wyśle telegram – dziwił się dorożkarz.

* * *