Nie Anioł - Mieczysław Gorzka - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Nie Anioł ebook i audiobook

Mieczysław Gorzka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

566 osób interesuje się tą książką

Opis

Na jednym z wrocławskich osiedli zamordowany zostaje dawny kolega nadkomisarza Marcina Zakrzewskiego, „Parol” Szawczak. Zabójca kontaktuje się z Marcinem, przedstawia się jako Anioł Stróż i przekazuje mu dziwną wiadomość. Zakrzewski zostaje odsunięty od śledztwa. Podczas napadu na hurtownię zastrzelony zostaje jeden z napastników. Szybko się okazuje, że obie sprawy w dziwny sposób są ze sobą powiązane. Zakrzewski podejrzewa, że za wszystkim stoi tajemniczy Anioł Stróż. Tylko kim jest i jaki jest jego motyw? Przeszłość niespodziewanie znowu upomina się o nadkomisarza Zakrzewskiego.

Tym razem to on staje się ofiarą i musi liczyć na pomoc przyjaciół.

Anioły też mają swoje mroczne tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 52 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,7 (887 ocen)
675
179
26
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Jak pisze pan Gorzka i czyta pan Kosior to biorę to w ciemno 💪🏻💪🏻💪🏻 szczerze polecam
100
Szafar1

Nie oderwiesz się od lektury

Gorzka to Gorzka. Brawo
70
Rudarudsza

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka. Jak zwykle u Pana Mieczysława dopracowana w każdym szczególe. Przeczytałam w jeden dzień. Bardzo polecam!
30
Agnieszka2122

Nie oderwiesz się od lektury

Podobało mi się,bardzo ciekawa książka,jest moc😊
30
StrawberryViolin

Nie oderwiesz się od lektury

super po prostu super, Zakrzewski wymiata ♥️
20

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaJa­nina Ko­wal­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mie­czy­sław Gorzka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-33-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po­czą­tek

– Jak się dzi­siaj czu­jesz, Mar­cel?

Dok­tor Je­rzy Rud­nicki pa­trzył na swo­jego pa­cjenta z wy­stu­dio­waną tro­ską. Tak na­prawdę miał w du­pie, jak czuje się jego pa­cjent. My­ślał tylko o tym, żeby ta cho­lerna, długa jak Ro­ute 66 go­dzina szczę­śli­wie prze­mi­nęła, a wtedy bę­dzie mógł się­gnąć do torby i gol­nąć so­bie z ukry­tej w niej pier­siówki.

Młody męż­czy­zna, wier­cący się nie­spo­koj­nie na ta­niej i nie­wy­god­nej so­fie po prze­ciw­le­głej stro­nie ma­łego po­miesz­cze­nia, miał taką minę, jakby jemu za­le­żało do­kład­nie na tym sa­mym. Może tylko bar­dziej niż o al­ko­holu my­ślał o od­da­le­niu się z tego miej­sca szyb­kim kro­kiem. Na ra­zie jed­nak mu­siał się jesz­cze przez tę go­dzinę sku­pić, żeby ode­grać od­po­wie­dzial­nego oby­wa­tela tego pięk­nego kraju, cier­pią­cego na drobne za­bu­rze­nia nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia, i nie wyjść na po­pie­przo­nego sza­leńca z pro­ble­mami psy­chicz­nymi więk­szymi od Ki­li­man­dżaro.

– Do­brze się czuję, pa­nie dok­to­rze – od­po­wie­dział i mię­dzy war­gami bły­snął mu na mo­men­cik czu­bek ję­zyka.

Dok­tor psy­chia­trii z wiel­kim do­świad­cze­niem kli­nicz­nym i jesz­cze więk­szym pro­ble­mem al­ko­ho­lo­wym, przez który nie mógł już pra­co­wać w kli­nice i zo­stał tym sa­mym ska­zany na udzie­la­nie po­rad psy­cho­lo­gicz­nych pa­cjen­tom w po­trze­bie, po raz pierw­szy tego dnia po­czuł coś na kształt za­cie­ka­wie­nia. Naj­wi­docz­niej al­ko­hol nie za­bił w nim jesz­cze do­brego przed laty le­ka­rza.

Ten ję­zyk mi­ga­jący ni­czym u zde­ner­wo­wa­nego węża. Za­wsze go wi­dział, a jed­nak za­in­te­re­so­wał go do­piero te­raz. „Wódka cię znisz­czy, wiesz o tym?” – po raz setny za­dał so­bie w du­chu to samo py­ta­nie i jak za­wsze so­bie na nie od­po­wie­dział: „Wiem i gówno mnie to ob­cho­dzi”. No cóż, każdy mie­rzy się ze swoim ży­ciem tak, jak po­trafi, i na tyle, na ile star­cza mu sił. Rud­nicki, mimo moc­nej pod­bu­dowy na­uko­wej w te­ma­cie ludz­kiej psy­chiki, pod­dał się już w pierw­szej run­dzie po kilku cel­nych cio­sach wy­mie­rzo­nych mu przez bez­li­to­sny los. Te­raz już tylko ob­ry­wał i na ra­zie nie mógł się zmu­sić do po­sta­wie­nia gardy.

– Lu­bisz węże, Mar­cel? – za­py­tał nie­ocze­ki­wa­nie nie tylko dla pa­cjenta, ale też dla sa­mego sie­bie.

Mar­cel Fu­dali mil­czał, pa­trząc na le­ka­rza z bły­skiem w oku, i jego ję­zyk kilka razy szybko wy­su­nął się spo­mię­dzy warg. „Na­prawdę jak u węża” – po­my­ślał Rud­nicki i drgnął za­nie­po­ko­jony.

Zda­wało mu się, że ten ję­zyk jest też roz­dwo­jony, jak u praw­dzi­wego węża. Ale nie, to chyba jed­nak było złu­dze­nie spo­wo­do­wane bra­kiem al­ko­holu, który z mi­nuty na mi­nutę do­skwie­rał mu co­raz bar­dziej. Tak, na pewno cho­dziło o al­ko­hol.

– Rze­czy­wi­ście, ko­cham węże, dla­czego pan pyta? – Mar­cel prze­krzy­wił głowę i znowu czu­bek ję­zyka mi­gnął mu mię­dzy war­gami.

Naj­wy­raź­niej ro­bił to na tyle nie­świa­do­mie, że na­wet nie sko­ja­rzył tego od­ru­chu z py­ta­niem psy­chia­try.

– Uma­wia­li­śmy się, że bę­dziesz mi ufał i bar­dziej się sku­pisz na od­po­wia­da­niu na py­ta­nia niż na ich za­da­wa­niu. Taka była umowa, pa­mię­tasz?

Rud­nicki po­wta­rzał tę for­mułkę na po­czątku każ­dego z ich kilku do­tych­cza­so­wych spo­tkań, bo młody męż­czy­zna nie mógł tego za­pa­mię­tać i pod­po­rząd­ko­wać się za­sa­dom pa­nu­ją­cym w ga­bi­ne­cie.

– Tak – przy­znał nie­chęt­nie.

– Więc od­po­wiedz na py­ta­nie.

– Węże są piękne, a do tego urzeka mnie ich ruch. Już od dzie­ciń­stwa fa­scy­no­wało mnie, jak istota po­zba­wiona koń­czyn jest w sta­nie tak szybko i z taką gra­cją się po­ru­szać. Jakby od­nóża nie były jej do ni­czego po­trzebne. Jasz­czurki niby są po­dobne do węży, a jed­nak po­ru­szają się po­kracz­nie wła­śnie z po­wodu czte­rech od­nóży. Nie to, co węże.

– Co ci się jesz­cze w nich po­doba? – do­py­tał Rud­nicki.

Zaj­rzał do no­ta­tek ze swo­ich po­przed­nich spo­tkań z Mar­ce­lem, a po­tem po raz ko­lejny prze­biegł wzro­kiem jego wy­pis ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego sprzed kilku lat i dia­gnozę, jaką za­wie­rał. Trauma z dzie­ciń­stwa spo­wo­do­wała po­ważne za­bu­rze­nia oso­bo­wo­ści. Od­kąd Mar­cel Fu­dali wszedł w do­ro­słe ży­cie i mu­siał ra­dzić so­bie sam, zu­peł­nie się po­sy­pał. Dały o so­bie znać liczne na­tręc­twa i fo­bie. Zdia­gno­zo­wano u niego ob­jawy pa­ra­noi, po­dej­rze­wano schi­zo­fre­nię i kilka in­nych scho­rzeń psy­chicz­nych. Naj­gor­sze było jed­nak to, że sta­no­wił za­gro­że­nie nie tylko dla sa­mego sie­bie, ale mógł też być nie­bez­pieczny dla in­nych. Na każdą ne­ga­tywną uwagę na swój te­mat re­ago­wał agre­sją. Miał pro­blemy z bu­do­wa­niem re­la­cji mię­dzy­ludz­kich, wszystko trak­to­wał zbyt po­waż­nie i brał do sie­bie.

Szybko wy­szedł ze szpi­tala. Jego te­ra­pia, oparta w pierw­szej fa­zie na le­kach, po­tem głów­nie na se­sjach te­ra­peu­tycz­nych, przy­nio­sła za­ska­ku­jąco do­bre re­zul­taty. Wy­pi­sano go z za­le­ce­niem dal­szego sto­so­wa­nia le­ków i re­gu­lar­nej psy­cho­te­ra­pii. Był ide­al­nym pa­cjen­tem, za­wsze wy­ko­ny­wał po­le­ce­nia te­ra­peuty i re­gu­lar­nie brał leki. Tylko że był ja­kiś dziwny. Kiedy tra­fił do Rud­nic­kiego, ten na po­czą­tek sta­rał się okre­ślić, czy może być nie­bez­pieczny dla in­nych. Nic na to nie wska­zy­wało, cho­ciaż psy­chia­tra po­dej­rze­wał, że Mar­cel jest do­sko­na­łym ak­to­rem, po­trafi się do­sto­so­wać i per­fek­cyj­nie zga­duje, czego w da­nej chwili chce od niego te­ra­peuta.

Opo­wia­da­jący o wę­żach męż­czy­zna na­gle za­milkł, wpa­trzony w Rud­nic­kiego. W jego oczach cza­iło się coś, czego psy­chia­tra jesz­cze nie wi­dział. Dzika fu­ria. Za­nim jed­nak Rud­nicki zdą­żył się za­sta­no­wić, czy pa­cjent nie rzuci się na niego z pa­zu­rami, Mar­cel znowu wy­glą­dał jak zwy­kle. I tylko ten jego ję­zyk wciąż nie­po­koił le­ka­rza.

– A które węże lu­bisz naj­bar­dziej? – za­py­tał, spryt­nie ma­sku­jąc chwi­lowe roz­ko­ja­rze­nie. – Te ja­do­wite?

– Nie, nie lu­bię ja­do­wi­tych – ob­ru­szył się Mar­cel. – One są słabe i gdyby na­tura nie ob­da­rzyła ich zę­bami ja­do­wymi, nie mia­łyby szans na prze­trwa­nie.

– To ja­kie ci się po­do­bają?

– Du­si­ciele – pa­dła od­po­wiedź.

– Po­tra­fisz to uza­sad­nić?

– Tak, oczy­wi­ście. Naj­wspa­nial­szym jest boa du­si­ciel. – W oczach i na twa­rzy Fu­da­lego po­ja­wiło się nie­zdrowe pod­nie­ce­nie. – Po­dzi­wiam je za cier­pli­wość. Wie pan, dok­to­rze, że naj­więk­sze osob­niki po­tra­fią nie jeść przez mie­siąc? Przez ten czas czają się w ukry­ciu, wśród ga­łęzi drzew, w tra­wach, w wo­dzie, tam, gdzie inne zwie­rzęta boją się za­pusz­czać. Pro­wa­dzą nocne ży­cie, w sa­mot­no­ści, nie po­trze­bują to­wa­rzy­stwa in­nych węży, jest im zbędne. Zu­peł­nie się nie li­czy. To wielcy in­dy­wi­du­ali­ści. Osa­czają ofiarę i cze­kają cier­pli­wie, aż znaj­dzie się gdzieś bli­sko, żeby można było za­ata­ko­wać. Mimo swo­ich roz­mia­rów są bez­sze­lestne i nie­wi­dzialne dla po­ten­cjal­nych ofiar.

Mar­cel za­milkł, żeby na­brać po­wie­trza i uspo­koić tro­chę od­dech. Za­nim jed­nak Rud­nicki zdą­żył za­dać py­ta­nie, dwa razy mi­gnął mu ten nie­spo­kojny ję­zyk mię­dzy wa­gami, a męż­czy­zna pod­jął te­mat:

– Boa du­si­ciele też mają zęby, któ­rymi ata­kują swoją ofiarę. Wbrew obie­go­wej opi­nii roz­po­wszech­nia­nej wśród la­ików nie tylko du­szą. Naj­pierw uży­wają kłów. Ból i za­sko­cze­nie pa­ra­li­żują ofiarę i wtedy wąż ma czas, żeby ją opleść swoim ciel­skiem i du­sić. Wie pan, dok­to­rze, że samo du­sze­nie może trwać kilka go­dzin? W za­leż­no­ści od wiel­ko­ści zdo­by­czy. Wąż się w tym cza­sie nie mę­czy, jest spo­kojny, opa­no­wany i bar­dzo pewny sie­bie. Nikt, kto trafi w jego sploty, nie ma szans na ucieczkę. W ciele du­szo­nej ofiary krew krąży co­raz wol­niej, prze­staje do­pły­wać do mó­zgu, serce się za­trzy­muje, krą­że­nie też i na­stę­puje śmierć. Boa ma czas, żeby sma­ko­wać swoją prze­wagę, swoją siłę i nie­ugię­tość. Po­tem po­łyka zdo­bycz w ca­ło­ści i trawi ją przez kilka dni, a cza­sem o wiele dłu­żej. Jakby ten po­wolny pro­ces roz­padu miał jesz­cze bar­dziej upo­ko­rzyć zdo­bycz i po­zwo­lić zwy­cięzcy na­cie­szyć się swoją siłą.

W cza­sie tej dłu­giej wy­po­wie­dzi psy­chia­tra ob­li­zał spierzch­nięte z pra­gnie­nia wargi. Nie­świa­do­mie się­gnął do skó­rza­nej teczki i wy­ma­cał w niej pier­siówkę. Była tam. Też cze­kała w ciem­no­ściach na swoją ko­lej. Jak wąż z opo­wia­da­nia Mar­cela, już go opla­tała, od­bie­rała siły i spo­wal­niała krą­że­nie krwi w or­ga­ni­zmie. Jesz­cze chwila i zu­peł­nie nim za­wład­nie. Jesz­cze tylko kil­ka­dzie­siąt mi­nut, Mar­cel so­bie pój­dzie, a on po­rząd­nie po­cią­gnie z gwinta.

– Ale prze­cież ja już panu o tym opo­wia­da­łem.

Głos pa­cjenta zmro­ził Rud­nic­kiego, jakby na­gle ktoś otwo­rzył drzwi do chłodni w hur­towni mro­żo­nek. Czy na­prawdę już o tym roz­ma­wiali? Tylko że on wów­czas albo już był pi­jany, albo wła­śnie ma­rzył o pi­ciu, i te­raz nic nie pa­mięta? Co­raz czę­ściej do­pa­dała go al­ko­ho­lowa amne­zja. Czy na­prawdę było z nim aż tak źle?

– Nie za­pi­sał pan tego w no­tat­niku? – Głos Mar­cela za­brzmiał zło­wiesz­czo, jakby sam był wę­żem boa, a dok­tor jego po­ten­cjalną ofiarą.

Wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie Rud­nic­kiego pod­po­wia­dało mu, że od tego, co te­raz po­wie, za­leży po­wo­dze­nie dal­szej te­ra­pii. Na szczę­ście nad­uży­wa­nie al­ko­holu miało też jedną za­letę – do­sko­nale uczyło wia­ry­god­nie kła­mać. Dla­tego te­raz le­karz uśmiech­nął się pod no­sem i po­stu­kał koń­cem dłu­go­pisu w swój no­tes, jakby była w nim po­tężna li­sta naj­waż­niej­szych in­for­ma­cji o pa­cjen­cie, a nie tylko kilka py­tań za­pi­sa­nych dla przy­po­mnie­nia so­bie, z ja­kim pro­ble­mem ma do czy­nie­nia. Ty­go­dniowe prze­rwy i mo­rze whi­sky po­chła­nia­nej przez niego od nie­dzieli do nie­dzieli sku­tecz­nie czy­ściły pa­mięć.

– Oczy­wi­ście, Mar­celu. Chcia­łem tylko usły­szeć tę opo­wieść jesz­cze raz. – Spoj­rzał pa­cjen­towi w oczy i uśmiech­nął się cie­pło. – Mam wszystko za­no­to­wane. Chcia­łem ci tylko po­now­nie przy­po­mnieć, że to ja na ra­zie za­daję py­ta­nia. Na twoje przyj­dzie czas.

Mar­cel Fu­dali pa­trzył na niego chmur­nie i nie­ru­chomo. Tylko ten wę­żowy ję­zyk mi­gał mu czę­sto mię­dzy war­gami. Wresz­cie się roz­luź­nił.

– No tak, czę­sto mó­wimy o tych sa­mych te­ma­tach – po­wie­dział.

Kurwa, niech ten czas wresz­cie przy­spie­szy, a nie cią­gnie się jak guma w majt­kach te­ścio­wej. Rud­nicki mu­siał się na­pić, nic in­nego w tej chwili się nie li­czyło, w du­pie miał pro­blemy tego jeb­nię­tego go­ścia. Było mu ser­decz­nie obo­jętne, czy fa­cet kie­dy­kol­wiek bę­dzie nor­malny, bo co by to zmie­niło w plą­ta­ni­nie mi­liar­dów ludz­kich ist­nień. Wszy­scy je­ste­śmy nie­nor­malni. A po­zor­nie nor­malne jed­nostki to te jesz­cze nie­zdia­gno­zo­wane.

Trzy­dzie­ści mi­nut i bę­dzie mógł się na­pić. Ko­lejne naj­dłuż­sze pół go­dziny w jego ży­ciu. Które to już? Pew­nie da­łoby się z tego uskła­dać całe pół­wie­cze ocze­ki­wa­nia na łyk wy­so­ko­pro­cen­to­wego al­ko­holu bę­dą­cego le­kar­stwem na wszystko. Esen­cją i sen­sem ży­cia, pta­sim mlecz­kiem zro­zu­mie­nia, sym­fo­nią spo­koju i kry­nicą mą­dro­ści. Tylko je­den, cho­lerny, łyk.

Dok­tor Je­rzy Rud­nicki z tru­dem prze­łknął ślinę i z jesz­cze więk­szym wy­sił­kiem za­cho­wał na twa­rzy sym­pa­tyczny uśmiech. Tylko że za­czął się po­cić i stra­cił wą­tek. Roz­pacz­li­wie prze­le­ciał wzro­kiem po no­tat­kach, któ­rych było mniej niż mi­ni­mum. Wła­ści­wie to były same py­ta­nia.

– Mar­celu, jak czę­sto po­wta­rzam, ni­gdy nie zgłę­bimy ge­nezy two­ich pro­ble­mów z sa­mym sobą, je­śli nie cof­niemy się do cza­sów two­jego dzie­ciń­stwa. W do­ro­słym ży­ciu po­wta­rzamy za­cho­wa­nie wy­uczone w tam­tym okre­sie. Nie po­su­niemy się do przodu, je­śli nie opo­wiesz mi o szcze­rze o swoim ro­dzin­nym domu.

Na twa­rzy Mar­cela Fu­dali znowu za­go­ścił ten zło­wiesz­czy uśmiech i za­raz zgasł, jak zdmuch­nięty pło­mień świecy.

– Pa­mię­tam. – Po­ki­wał głową. – Na pierw­szym spo­tka­niu po­wie­dział pan, że musi zna­leźć klucz do mo­jej prze­szło­ści. Więc dla­czego pan go jesz­cze nie zna­lazł? Ja cały czas cze­kam i je­stem go­towy. Wtedy zdra­dzę panu, kim je­stem i skąd po­cho­dzę.

Rud­nicki wy­cią­gnął chu­s­teczkę i wy­tarł zro­szone czoło. Znowu wpadł w pa­nikę. Ko­lejny punkt kry­tyczny. Musi coś zro­bić, coś po­wie­dzieć, tylko nie wie co. Gdyby tylko mógł się na­pić, na pewno by­łoby le­piej. W pa­nice prze­glą­dał py­ta­nia za­pi­sane w no­te­sie. I chyba zna­lazł to wła­ściwe.

– Obie­ca­łeś, że coś mi po­ka­żesz, Mar­celu. Coś z two­jej prze­szło­ści, co po­zwoli nam po­stą­pić krok do przodu w na­szej te­ra­pii.

Po twa­rzy Fu­da­lego wi­dział, że znowu mu się udało. Młody męż­czy­zna uśmiech­nął się sze­roko, jakby od dawna wy­cze­ki­wał tych słów.

– Jest pan na to zde­cy­do­wany? – Tym ra­zem w jego gło­sie po­ja­wiły się dziwne nuty.

– Tak, je­śli to ma po­móc – po­twier­dził Rud­nicki.

– Do­brze za­tem.

Mar­cel się­gnął za połę kurtki.

***

Dok­tor psy­chia­trii Je­rzy Rud­nicki ock­nął się na­gle w swoim ga­bi­ne­cie. W ręku trzy­mał opróż­nioną pier­siówkę, był sam, a w do­datku kark mu zdrę­twiał.

Zer­k­nął na ze­ga­rek: sie­dem­na­ście mi­nut po pięt­na­stej. Pra­wie dwie i pół go­dziny po tym, jak ostatni pa­cjent po­wi­nien był opu­ścić jego ga­bi­net. Długo nie mógł dojść do sie­bie. Po kilku mi­nu­tach zro­zu­miał jed­nak, co się stało. Amne­zja al­ko­ho­lowa. Cza­sem pra­gnie­nie jest tak po­tężne, że umysł wy­łą­cza pa­mięć na długo przed tym, jak osoba uza­leż­niona się­gnie po al­ko­hol. Taki me­cha­nizm mu­siał za­dzia­łać w tym przy­padku. Rud­nicki miał pustkę w gło­wie. Co się dzi­siaj działo, do ja­snej cho­lery? Chyba przyj­mo­wał pa­cjen­tów? Taki przy­naj­mniej był plan.

Się­gnął do kie­szeni i wy­cią­gnął z niej go­tówkę. Prze­li­czył. Było równo pięć­set sześć­dzie­siąt zło­tych, czyli wszyst­kie za­pla­no­wane spo­tka­nia się od­były. Sie­dział, ści­ska­jąc głowę rę­kami, i my­ślał. Stop­niowo wspo­mnie­nia wró­ciły, ale nie do końca. Pa­mię­tał po­czą­tek spo­tka­nia z tym po­wa­lo­nym Mar­ce­lem, lecz na­gle ob­raz się roz­mył i da­lej była już tylko ciem­ność. Mach­nął ręką i wstał. Co go to w su­mie ob­cho­dzi? Fa­cet ma nie­równo pod su­fi­tem i ni­gdy nie po­wi­nien opu­ścić za­kładu za­mknię­tego. Ta te­ra­pia to pic na wodę. On po­wi­nien brać mocne leki, a nie pre­pa­raty dla smut­nych przed­szko­la­ków. Ale w su­mie ma to w du­pie. Kasa się zga­dzała i to się tylko w tej chwili li­czyło.

We­zwał ubera, stwier­dził, że bar­dziej chce mu się pić, niż jeść, więc za­nim do­trze do domu, za­je­dzie jesz­cze do żabki po bu­telkę i ja­koś do­czeka do na­stęp­nego po­ranka. Za­nim jed­nak prze­krę­cił klucz w zamku, do­padł go dziwny nie­po­kój. Co nie tak było z ję­zy­kiem Mar­cela Fu­dali? Czy to tylko ja­kieś pi­jac­kie ma­ja­cze­nia? Na pewno coś było, tylko co? Nie pa­mię­tał. I jesz­cze jedno. Mar­cel po­ka­zał mu coś bar­dzo waż­nego. Na pewno? Nie­moż­liwe, ten du­pek oszu­ki­wał, wie­dział, że Rud­nicki jest tego świa­dom, i da­lej oszu­ki­wał. Co nie­po­ko­ją­cego mógł mu po­ka­zać?

Kiedy je­chał na tyl­nym sie­dze­niu tak­sówki, nie my­ślał wcale o bu­telce. Czuł nie­po­kój, a na­wet strach. Mar­cel mu coś po­ka­zał, tylko on te­raz, jak na złość, zu­peł­nie tego nie pa­mię­tał. Jego uszko­dzona przez pi­cie pa­mięć coś za­re­je­stro­wała. I to coś było straszne. Tak przy­naj­mniej Rud­nicki o tym my­ślał, za­nim opróż­nił w miesz­ka­niu pół bu­telki Johnny’ego Wal­kera. Wtedy znowu pa­mięć mu za­ni­kła, jakby na­gle za­bra­kło prądu i na świe­cie wy­łą­czyły się wszyst­kie bloki pa­mięci w ser­we­rach.

1. Anioł Stróż /ko­niec kwiet­nia 2022/

Te­le­fon w środku nocy nie jest zwia­stu­nem ni­czego do­brego.

– Tak, słu­cham?

– Pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu. Za­dra z tej strony. Dy­żurny.

– Co jest?

– Trupa mamy.

Po to­nie głosu, ja­kim zo­stały wy­po­wie­dziane te dwa słowa, wy­wnio­sko­wał, że to nie jest taki zwy­kły trup, jaki zda­rza się w wiel­kim mie­ście re­gu­lar­nie co kilka nocy.

– Co jest z nim nie tak? – za­py­tał szybko, bo na­gle sen­ność gdzieś się ulot­niła jak ob­łok pary.

Dy­żurny wy­raź­nie się za­wa­hał.

– Le­piej, żeby pan nad­ko­mi­sarz sam zo­ba­czył. Wy­sła­łem już po pana pa­trol.

Zer­k­nął na ciemne okna za­sło­nięte ża­lu­zjami. Wy­da­wało mu się, że gdzieś w szpa­rach mi­gają re­gu­lar­nie świa­tła po­li­cyj­nego ko­guta. Cho­lera, po­bu­dzą są­sia­dów.

– J-ja­sne, już scho­dzę.

Nad­ko­mi­sarz Mar­cin Za­krzew­ski roz­łą­czył się, usiadł na łóżku i na mo­ment ści­snął dłońmi skro­nie, żeby wy­rzu­cić z głowy resztki sen­no­ści. Która była go­dzina? Zer­k­nął na wy­świe­tlacz apa­ratu i jęk­nął w du­chu. Bar­ba­rzyń­ska.

– Co się dzieje? – spod koł­dry wy­nu­rzyła się twarz Re­naty.

– Trup, śpij, póź­niej za­dzwo­nię – rzu­cił uspo­ka­ja­jąco.

– Aha – mruk­nęła, od­wró­ciła się na drugi bok, na­cią­gnęła koł­drę na głowę i już spała.

Za­wsze dzi­wiło go, jak to się stało, że tak szybko przy­wy­kła do jego wyjść o każ­dej po­rze doby. Bo kie­dyś się o niego bała. Kiedy prze­stała się bać? Czy tam­tego dnia, gdy ofi­cjal­nie przy­rzekł jej, że w pracy nie zrobi już nic głu­piego? Ra­czej nie. Pew­nie na­dal się oba­wiała, tylko na­uczyła się z tym uczu­ciem żyć i ła­twiej po­tra­fiła się ma­sko­wać. Prze­cież po­tem kilka głu­pot jesz­cze zro­bił.

Sześć mi­nut póź­niej wsiadł do za­par­ko­wa­nego pod bramą ra­dio­wozu. Je­chali przez uśpione i pu­ste mia­sto. W au­cie było tak go­rąco, że Mar­cin oparł się o szybę i przy­mknął na chwilę oczy. Dla­tego nie za­re­je­stro­wał, gdzie się za­trzy­mali.

Było kilka mi­nut przed trze­cią. To był taki dziwny czas, kiedy lu­dzie, któ­rzy lu­bią późno cho­dzić spać, już się po­ło­żyli, a bu­dziki tych, któ­rzy mu­sieli wcze­śnie wsta­wać, jesz­cze się nie ode­zwały. Kil­ka­dzie­siąt mi­nut praw­dzi­wej nocy w środku wiel­kiego mia­sta. Było ci­cho, świat skrzył się noc­nym przy­mroz­kiem.

Nad­ko­mi­sarz Mar­cin Za­krzew­ski wy­siadł z sa­mo­chodu po­środku placu oto­czo­nego cią­giem dzie­się­cio­pię­tro­wych blo­ków na jed­nym z wro­cław­skich osie­dli. Za­tarł ręce z zimna, po czym wci­snął je głę­boko w kie­sze­nie kurtki.

– Do­brze, że pan przy­je­chał, nad­ko­mi­sa­rzu – po­wie­dział po­li­cjant z pa­trolu, który nad­szedł szyb­kim kro­kiem i za­trzy­mał się przed nim. Był dużo niż­szy od Za­krzew­skiego i mu­siał unieść lekko głowę, żeby spoj­rzeć mu w twarz. Z jego ust wraz z każ­dym sło­wem wy­do­by­wała się biała mgiełka. – Musi pan to zo­ba­czyć.

Wska­zał Mar­ci­nowi auto za­par­ko­wane kilka me­trów da­lej. Drzwi od strony kie­rowcy były otwarte, zza nich zwi­sała bez­wład­nie ręka. Pod­szedł tam i po­czuł, jak nogi się pod nim ugi­nają, a serce za­czyna gwał­tow­nie pom­po­wać krew. Spoj­rzał, lecz ja­kaś gi­gan­tyczna siła, z którą się jesz­cze ni­gdy nie ze­tknął, ka­zała mu od­wró­cić wzrok i za­ci­snąć mocno po­wieki. Do­brze, że nie uległ po­ku­sie wy­pi­cia szyb­kiej kawy przed wyj­ściem z domu, bo te­raz mo­głoby być róż­nie. Tylko raz w ży­ciu spo­tkała go taka sy­tu­acja i to zu­peł­nie nie­dawno, kiedy wy­szedł z piw­nicy pod opusz­czo­nym ma­ga­zy­nem pod mia­stem. Tylko że to, co wtedy zo­ba­czył, było ty­siąc razy bar­dziej prze­ra­ża­jące. Chyba na­prawdę się sta­rzał.

A może te­raz cho­dziło po pro­stu o ofiarę? Prze­cież tak na­prawdę Za­krzew­ski lu­bił tego go­ścia i wró­żył mu ka­rierę w wy­dziale. To był do­bry gli­niarz i obie­cu­jący śled­czy, aż do tam­tego zda­rze­nia z Sa­ty­rem, który wpa­ko­wał mu kulę w czaszkę. Nie­dawno wró­cił, ale to już nie był ten sam fa­cet. Jakby się zmie­nił w ka­ry­ka­turę sa­mego sie­bie sprzed lat.

Za­krzew­ski, czu­jąc na so­bie cie­kaw­ski wzrok mun­du­ro­wego z pa­trolu, zmu­sił się do otwar­cia oczu i po­now­nego spoj­rze­nia na trupa. Jesz­cze gdzieś w głębi za­tliła się li­cha na­dzieja, że to jed­nak jest kto inny, ale za­raz zga­sła.

Aspi­rant Go­tard Szaw­czak miał wielką dziurę w skroni po strzale z bli­skiej od­le­gło­ści. Jego otwarte oczy wpa­try­wały się w su­fit. Nie­wąt­pli­wie był mar­twy.

Za­krzew­ski długo pró­bo­wał ze­brać my­śli, wresz­cie wy­cią­gnął rękę do mun­du­ro­wego.

– Masz fajki? Daj jedną – po­wie­dział.

Kiedy w jed­nej dłoni trzy­mał pa­pie­rosa, a w dru­giej za­pal­niczkę, roz­legł się sta­ro­świecki dźwięk jego te­le­fonu ko­mór­ko­wego. Wsa­dził pa­pie­rosa mię­dzy wargi i wy­cią­gnął apa­rat.

Nie­znany nu­mer. O tej po­rze?

Był jesz­cze je­den ro­dzaj te­le­fonu w środku nocy. Gor­szy od tego sprzed kil­ku­na­stu mi­nut. To był te­le­fon w środku nocy z nie­zna­nego nu­meru. Czuł, że musi ode­brać.

– Tak?

Mę­ski głos w słu­chawce był znie­kształ­cony przez mo­du­la­tor głosu.

– Jak ci się po­doba mój pre­zent dla cie­bie, Za­krzew­ski?

Serce jesz­cze przy­spie­szyło.

– Kim je­steś? – za­py­tał drew­nia­nym gło­sem.

– Je­stem twoim Anio­łem Stró­żem. Po­sta­no­wi­łem za­bi­jać wszyst­kich, któ­rzy za­tru­wają ci ży­cie i nie po­zwa­lają pra­co­wać. Je­steś do­brym śled­czym, mu­sisz ści­gać prze­stęp­ców ze spo­koj­nym umy­słem. Dla­tego po­sta­no­wi­łem ci po­móc.

Za­krzew­ski od­szedł kilka kro­ków od auta, po­li­cjan­tów i mar­twego Szaw­czaka.

Spoj­rzał w za­snute sza­ro­ścią niebo, na któ­rym nie było śladu na­wet jed­nej gwiazdy.

– Kim je­steś? – po­wtó­rzył, czu­jąc su­chość w ustach.

– Już mó­wi­łem. Będę ci po­ma­gał. Na po­czą­tek ta mała gnida Szaw­czak. Po­doba ci się?

– Nie po­trze­buję two­jej po­mocy. – Mar­cin znowu wło­żył pa­pie­rosa mię­dzy wargi.

– Nie pal, Za­krzew­ski. Nie sły­sza­łeś, że ni­ko­tyna szko­dzi?

Mar­cin rzu­cił pa­pie­rosa pod nogi.

– Tak le­piej. – Tam­ten za­śmiał się zgrzy­tli­wie. – Do na­stęp­nego razu!

Po­łą­cze­nie zo­stało prze­rwane.

Za­nim scho­wał apa­rat do kie­szeni, wy­łą­czył na­gry­wa­nie. Po­czuł się na­gle bar­dzo źle. Jakby był ak­to­rem sto­ją­cym na sce­nie w świe­tle re­flek­to­rów, świa­do­mym tego, że gdzieś wśród po­grą­żo­nych w ciem­no­ściach wi­dzów sie­dzi mor­derca i ce­luje do niego ze snaj­per­skiego ka­ra­binka. Nie wia­domo, kiedy na­ci­śnie na spust. Już za se­kundę czy da mu jesz­cze wy­po­wie­dzieć swoje kwe­stie do końca. Ktoś go ob­ser­wo­wał, to było pewne.

Stał po­środku po­grą­żo­nego w ciem­no­ściach osie­dla. Wie­lo­pię­trowe bloki pa­trzyły na niego ciem­nymi oczo­do­łami okien. Tylko nie­liczne były oświe­tlone, ale miał pew­ność, że jego tam nie ma. Jego sa­mo­zwań­czy Anioł Stróż czaił się gdzieś bli­żej. Może na­wet bar­dzo bli­sko? Prze­cież żeby zo­ba­czyć, że pali pa­pie­rosa, mu­siał czaić się gdzieś tu, za ro­giem. Było jesz­cze ciemno, oświe­tle­nie chod­ni­ków marne, co tylko skra­cało mię­dzy nimi od­le­głość. Ile w ta­kich oko­licz­no­ściach można zo­ba­czyć przez lor­netkę? Nie­stety dużo. Je­śli dys­po­no­wał bar­dzo do­brym woj­sko­wym sprzę­tem, mógł pa­trzeć na niego na­wet z pię­tra któ­re­goś z oko­licz­nych blo­ków.

Żółć ze­brała mu się w gar­dle. Splu­nął i jesz­cze raz omiótł wzro­kiem pa­no­ramę osie­dla. Ciemny plac za­baw, na któ­rym wi­dać było za­rysy fan­ta­stycz­nych kon­struk­cji, za­mknięta na kłódkę wiata na ku­bły na śmieci, kwa­dra­towy traw­nik, kilka ła­wek i ciągi aut za­par­ko­wa­nych gę­sto przy osie­dlo­wych dro­gach. Ni­g­dzie nie było wi­dać ży­wego du­cha prócz nich. Gdzie?

Miał jed­nak dziwne prze­czu­cie, że bar­dzo nie­da­leko. Dla­tego nie było na co cze­kać. Wy­cią­gnął apa­rat i po­łą­czył się z dy­żur­nym.

– Słu­chaj, Ja­nek, spójrz na mapę tego osie­dla i zo­bacz, czy mo­żemy zro­bić szybką blo­kadę i coś na kształt ob­ławy – po­le­cił. – Mam wra­że­nie, że za­bójca Szaw­czaka wciąż tu jest.

Za­dra był naj­by­strzej­szym po­li­cjan­tem z mło­dego po­ko­le­nia, ja­kiego Mar­cin znał. Już dawno po­wi­nien wspiąć się wy­żej po szcze­blach ka­riery, a on wciąż wo­lał za­ry­wać nocki jako dy­żurny. Naj­wi­docz­niej lu­bił swoją pracę. Czy coś wię­cej się li­czyło?

– Od­dzwo­nię – rzu­cił szybko Za­dra.

– Pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu! – za­wo­łał dziel­ni­cowy, lecz Za­krzew­ski spła­wił go ru­chem dłoni.

Już wy­bie­rał nu­mer do sze­fo­wej tech­niki, Marty Mic­kie­wicz. Od­kąd drobna eks­cen­tryczna ko­bieta o nie­bie­skich wło­sach, za­wsze ster­czą­cych we wszyst­kiej strony spod ko­lo­ro­wej czapki, i spo­rej licz­bie kol­czy­ków w no­sie, war­gach i uszach ob­jęła rządy w wy­dziale tech­niki, na­gle pełną parą wkro­czyli w nowe stu­le­cie. Bo mieli już na star­cie lek­kie opóź­nie­nie, kiedy rzą­dził jej wu­jek Ro­bert Raj­cza i ni­g­dzie się w tym za­rzą­dza­niu nie spie­szył. Te­raz wszystko szło spraw­niej, szyb­ciej i bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nie. A że Marta lu­biła Mar­cina, to miał u niej szcze­gólne względy.

– Już jadę – rzu­ciła za­miast po­wi­ta­nia.

– Przy­ha­muj i słu­chaj – po­wie­dział twardo. – Po­trze­buję coś na cito.

– Wal.

Wy­ja­śnił jej zwięźle sprawę, po czym prze­słał jej na chmurę na­gra­nie roz­mowy z za­bójcą.

– Tylko ni­czego mi tam nie za­dep­tać! – wark­nęła na niego nie­za­do­wo­lona, że musi kilka mi­nut po­cze­kać.

Roz­łą­czyła się i Za­krzew­ski chwilę pa­trzył w ga­snący ekran apa­ratu. Po­tok my­śli w jego gło­wie przy­spie­szał, jakby zbli­żał się do wo­do­spadu.

– Pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu! – Głos dziel­ni­co­wego wy­rwał go z za­my­śle­nia.

– Już idę – od­po­wie­dział.

Jesz­cze raz ogar­nął wzro­kiem naj­bliż­sze oto­cze­nie. Chyba wła­śnie do­pa­dły go ko­lejne pro­blemy. Jak to ma­wiał słynny pry­watny de­tek­tyw Phi­lip Mar­lowe? „Kło­poty to moja spe­cjal­ność”. Po­woli za­czy­nał się oswa­jać z my­ślą, że on też za­czyna spe­cja­li­zo­wać się w tej dzie­dzi­nie. Niech to ja­sny szlag trafi!

Dziel­ni­cowy, męż­czy­zna grubo po trzy­dzie­stce, który pew­nie z nie­jed­nego pieca chleb jadł i nie­jedno na służ­bie wi­dział, przy­wo­ły­wał go ge­stem. Sa­mo­chód z mar­twym funk­cjo­na­riu­szem w środku był już oto­czony po­li­cyj­nymi ta­śmami, przy­mo­co­wa­nymi do czego tylko się dało. Od­le­głość, o ja­kiej po­my­śleli mun­du­rowi, była na pierw­szy rzut oka pra­wi­dłowa, więc pew­nie nie ła­zili przy sa­mo­cho­dzie za dużo bez po­trzeby, a tym bar­dziej ni­czego z wła­snej ini­cja­tywy nie do­ty­kali pa­lu­chami bez rę­ka­wi­czek. Po­li­cjant trzy­mał w dłoni no­tes, ale re­la­cjo­no­wał wszystko spraw­nie, jakby nie był mu do ni­czego po­trzebny. No chyba tylko do tego, żeby za­jąć czymś ręce. Dwóch jego ko­le­gów stało te­raz w pew­nej od­le­gło­ści. Ci byli młodsi i w mdłym świe­tle la­tarni Mar­cin wi­dział strach w ich oczach. Może sły­szeli jego roz­mowę z za­bójcą? Mo­gło tak być. Osie­dle o tej po­rze było tak ci­che, jakby zna­leźli się w Pry­peci rok po ka­ta­stro­fie re­ak­tora ją­dro­wego.

– Zgło­sze­nie otrzy­ma­li­śmy od ano­ni­mo­wego świadka o pierw­szej czter­dzie­ści trzy – mó­wił spo­koj­nie. – Jak do­tąd nie było żad­nych in­nych zgło­szeń. Pierw­szy nasz pa­trol był tu o dru­giej zero pięć.

– Dla­czego tak późno? – za­py­tał Za­krzew­ski, mimo że jego my­śli krą­żyły w zu­peł­nie in­nych re­jo­nach.

– To duża dziel­nica, a mamy ak­tu­al­nie sprawny tylko je­den wóz – wy­ja­śnił szybko dziel­ni­cowy.

– Do­bra, da­lej. – Za­krzew­ski mach­nął ręką.

– Moi lu­dzie za­bez­pie­czyli te­ren i dali znać do cen­trali. No i przy­je­chał pan, pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu.

– Nikt tu się nie krę­cił?

– Był fa­cet z psem, na oko czter­dzie­ści pięć lat. Spi­sa­li­śmy go i po­szedł do domu.

– Do­bra, z ja­kiego nu­meru przy­szło zgło­sze­nie?

– Nu­mer za­strze­żony. – Mun­du­rowy pa­trzył na Mar­cina nie­ru­cho­mym wzro­kiem, jakby wie­dział, do czego zmie­rzają py­ta­nia.

Chyba jed­nak w tej pie­kiel­nej ci­szy sły­szeli jego roz­mowę z za­bójcą. Cho­lera, gdyby wie­dział, kto dzwoni, od­szedłby da­lej. No trudno.

– Jaki miał głos? – py­tał da­lej.

– Głos? – Dziel­ni­cowy się za­wa­hał, przez chwilę z jego ust wy­do­by­wały się tylko kłęby pary w mroź­nym po­wie­trzu przed świ­tem. – Po­wie­dział­bym, że nor­malny.

– To zna­czy?

– Młody. Dwa­dzie­ścia do trzy­dzie­stu lat, zde­cy­do­wany, nie drżał. Nie był też prze­stra­szony ani spa­ni­ko­wany, jak to bywa w ta­kich przy­pad­kach. Po pro­stu za­wia­do­mił nas o zwło­kach na par­kingu i roz­łą­czył się, za­nim dy­żurny zdą­żył za­py­tać o per­so­na­lia.

– J-ja­sne. Dzięki.

W tej chwili roz­legł się sy­gnał krót­ko­fa­lówki dziel­ni­co­wego. Ode­brał, słu­chał przez mo­ment, a po­tem po­dał urzą­dze­nie Mar­ci­nowi.

– Do pana.

– Za­krzew­ski – rzu­cił Mar­cin, ale nie­po­trzeb­nie.

Za­dra do­brze wie­dział, co robi.

– Pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu, wszystko go­towe – mó­wił spo­koj­nie. – Ścią­gną­łem, kogo się dało. Mam po­twier­dze­nie, że są i cze­kają na de­cy­zję o roz­po­czę­ciu po­szu­ki­wań. Główne drogi wy­jaz­dowe są cztery, roz­lo­ko­wane mniej wię­cej tak jak strony świata. Ra­dio­wozy za­ba­ry­ka­do­wały wy­jazdy. Oczy­wi­ście jest jesz­cze kilka ście­żek i mniej­szych dró­żek, przez które może się prze­do­stać. Nie dało się wszyst­kich ob­sta­wić. Nie wy­klu­czam, że są jesz­cze ja­kieś ścieżki pie­sze. Mamy za mało lu­dzi, żeby do­brze uszczel­nić.

– Ro­zu­miem, w po­rządku. Świet­nie się spi­sa­łeś. Daj sy­gnał, że za­czy­namy. Tylko dys­kret­nie, żeby go nie spło­szyć. Je­śli cią­gle mnie ob­ser­wuje, to ja się nie ru­szam.

– Oczy­wi­ste.

– Aha, Ja­nek!

– Tak?

– Jest Ka­rina Buczko?

– Tak, cze­kają z tym no­wym od za­chodu.

– Za­czy­naj­cie.

Roz­łą­czyli się, a po­tem Mar­cin jesz­cze raz prze­le­ciał wzro­kiem po ciem­nych, jakby mar­twych oknach ota­cza­ją­cych go dzie­się­cio­pię­trow­ców. Miał wra­że­nie, że nie­przy­ja­zne oczy śle­dzą go z każ­dego rzędu okien. Bar­dzo nie­przy­jemne uczu­cie. Znowu prze­le­ciał mu przez głowę ob­raz snaj­pera, który w ce­low­niku wi­dzi te­raz wy­raź­nie jego głowę, a pa­lec za­ci­ska się na spu­ście. Wzdry­gnął się. Mi­jały wolno mi­nuty, a na osie­dlu da­lej trwała ni­czym nie­zmą­cona ci­sza, po­mimo zor­ga­ni­zo­wa­nej ob­ławy.

Co po­wie­dział Za­dra? Ka­rina z tym no­wym. Pro­blem z tym no­wym po­le­gał na tym, że fa­cet naj­praw­do­po­dob­niej do ni­czego się nie nada­wał, naj­wy­żej do od­działu pre­wen­cji, gdyby udało mu się po­jąć pod­sta­wowe ele­menty prze­szko­le­nia. Cho­dziły słu­chy, że je­den z bo­ga­tych, do­brze usto­sun­ko­wa­nych tłu­stych ko­tów obec­nej wła­dzy re­ali­zo­wał ma­rze­nie o synu w po­li­cji. Bo pa­trząc na za­an­ga­żo­wa­nie jego syna, można było wy­snuć tezę, że to nie było jego ma­rze­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki