Wyspa zaginionych dziewcząt - Alex Marwood - ebook + audiobook + książka

Wyspa zaginionych dziewcząt ebook i audiobook

Alex Marwood

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowy niepokojący thriller Alex Marwood.

Historia wyjęta wprost z nagłówków gazet. Powieść łącząca dramatyzm telewizyjnej „Sukcesji” ze zjadliwym dowcipem serialu „Biały lotos”.

Szokujący i hipnotyzujący thriller o niewyobrażalnym bogactwie i zepsuciu, zaginionych dziewczynach i mrocznych tajemnicach rajskiej wyspy. Oszałamiająca, wymykająca się gatunkom powieść.

Alex Marwood to pseudonim brytyjskiej dziennikarki i pisarki Sereny Mackesy, autorki doskonałej powieści „Dziewczyny, które zabiły Chloe”, uhonorowanej prestiżową Nagrodą Edgara, „Zabójcy z sąsiedztwa”, wyróżnionej Macavity Award, „Najmroczniejszego sekretu” i „Zatrutego ogrodu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 16 min

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
4,1 (272 oceny)
129
75
46
18
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaDZa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo niesztampowy główny wątek. Napisana (przełożona) fajnym językiem, autorka fajnie lawiruje pomiędzy narracją pierwszo- a trzecioosobową. Dawno nie czytałam tak dobrego thrilleru. Książka na pewno godna polecenia
10
coolturka

Dobrze spędzony czas

Zaintrygowała mnie ta historia z jednej strony zupełnie nieprawdopodobna, a z drugiej... czemu nie? Ktoś przecież nie bez przyczyny wymyślił przysłowie: "kto bogatemu zabroni?" Znalazłam tu ważne przypomnienie dotyczące relacji rodziców z dziećmi, które nie chcą od nas materialnych podarunków, ale naszego czasu, uwagi, miłości. Bardziej to ludzki dramat niźli thriller i na pewno nie jest to książka dla każdego. Jak w większości prawie pięćsetstronicowych powieści i tutaj zdarzają się momenty, które spokojnie można by pominąć. Na szczęście ja lubuję się we wszelkiego typu roztrząsaniach i dywagacjach, więc odpowiadała mi ta monumentalna obszerność i drobiazgowość, za którą szło dość wolne tempo. Ale na pewno nie każdemu będzie to pasować.
10
Bietkailolek

Z braku laku…

Pierwsze powiesci tej autorki byly dobre, nie można było się od nich oderwać. Niestety ta jest rozczarowująca.
10
Macans

Dobrze spędzony czas

Dość wstrzasajaca. końcówka najlepsza. zakończenie urwane. czegoś mi brakowało
10
Urszula987

Całkiem niezła

Na pewno warta przeczytania, ale za długo się rozkręcała i straciłam cierpliwość..
00

Popularność




NIEPRZYZWOITE BOGACTWO, SEKS I ZBRODNIE – HISTORIA JAK Z PIERWSZYCH STRON GAZET.

Śródziemnomorska wyspa turystom wydaje sie rajem.

Nikt nie dostrzega piekła, które się na niej rozpętało.

Rok 1985

Dla dwunastoletniej Mercedes żyjącej na wyspie La Kastellana, na której wciąż panują feudalne zwyczaje, wszystko się zmienia wraz z przybyciem multimilionera Matthew Meade’a i jego rozpieszczonej córki Tatiany. Mieszkańcy wyspy, olśnieni jego bogactwem, nie mają pojęcia, jaką cenę będą musieli zapłacić za nowy dobrobyt.

Rok 2016

Robin rozpaczliwie poszukuje siedemnastoletniej córki, która zaginęła ponad rok temu. Trop prowadzi ja na La Kastellanę – luksusowy plac zabaw międzynarodowej śmietanki towarzyskiej. Nikt nie chce jej pomóc, a miejscowe władze są wyraźnie zaniepokojone jej pytaniami.

Tymczasem ktoś uważnie obserwuje wydarzenia, w milczeniu czekając na właściwy moment, by ujawnić mroczną prawdę o tym, co dzieje się na wyspie.

ALEX MARWOOD

to pseudonim literacki uznanej brytyjskiej dziennikarki. Jej pierwsza powieść, Dziewczyny, które zabiły Chloe, została w 2013 roku nominowana w Wielkiej Brytanii do nagrody przyznawanej przez International Thriller Writers, a w Stanach Zjednoczonych zdobyła Edgar Allan Poe Award w kategorii najlepsza powieść 2014 roku. Przetłumaczona dotychczas na 17 języków, odniosła sukces porównywalny do Dziewczyny z pociągu.

Druga książka Marwod, Zabójca z sąsiedztwa, zdobyła nagrodę Macavity for Best Mystery 2015, a prawa do jej sfilmowania kupiła Rabbit Bandini Productions, firma producencka należąca do Jamesa Franco.

Następne powieści – Najmroczniejszy sekret i Zatruty ogród – znalazły uznanie u czytelników i krytyków na całym świecie.

Alex Marwood mieszka w Londynie i pracuje nad kolejnymi książkami.

W serii ukazały się

SARAH ALDERSON

Wyjazd na weekend

JENNY BLACKHURST

Zanim pozwolę ci wejść

Czarownice nie płoną

Tak cię straciłam

Noc, kiedy umarła

Ktoś tu kłamie

Córka mordercy

Morderstwo na szlaku

JANE CORRY

Ta, która zawiniła

Wszystkie nasze kłamstwa

TANA FRENCH

Ściana sekretów. Wiem, kto go zabił

Zdążyć przed zmrokiem

Lustrzane odbicie

Bez śladu

Kolonia

Ostatni intruz

EGAN HUGHES

To jeszcze nie koniec

ALEX MARWOOD

Dziewczyny, które zabiły Chloe

Zabójca z sąsiedztwa

Najmroczniejszy sekret

Zatruty ogród

Wyspa zaginionych dziewcząt

B.A. PARIS

Za zamkniętymi drzwiami

Na skraju załamania

Pozwól mi wrócić

Dylemat

Dublerka

Terapeutka

Uwięziona

C.L. TAYLOR

Teraz zaśniesz

Zanim powróci strach

Nieznajomi

Jej ostatnie wakacje

Tytuł oryginału:

THE ISLAND OF LOST GIRLS

Copyright © Alex Marwood 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: Justyna Nawrocka

Zdjęcia na okładce: © Jaroslaw Blaminsky/Trevillion Images; Igor Kovalchuk/Shutterstock (ślady na pomoście)

ISBN 978-83-6775-810-9

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz

Ta książka miała być zadedykowana Jane Meakin, ale dedykuję ją Frei.

Nie ma nic piękniejszego od miłości.

Niech Twoje życie będzie muzyką.

O cuda! Ileż pięknych stworzeń widzę! Jak pełny wdzięków ludzki ród na ziemi!

Jak jest szczęśliwy świat nowy, co żywi

Takich mieszkańców!

William Shakespeare, Burza

w przekładzie Leona Ulricha

Prolog

Spogląda na skały piętrzące się ponad Grota de las Sirenas. Niemożliwe, żeby mówił poważnie, myśli. Mają co najmniej pięćdziesiąt metrów, a każdy głupiec wie, że nadmorskie klify ciągną się co najmniej tak samo głęboko pod wodą, co w górę nad powierzchnią.

– Przecież nikt tu nie łowi ryb.

– Zgadza się – odpowiada zdziwiony Felix. – Właśnie w tym rzecz. – Wybucha śmiechem, gdy Mercedes rzuca mu to swoje spojrzenie. – Właśnie dlatego roi się tu od langust. To pływająca kopalnia złota.

– Nie bez powodu… – zaczyna Mercedes, po czym milknie na widok jego miny.

Felix Marino śmieje się w głos. Boże, ależ ten chłopak jest nieznośny. Wszystko go śmieszy. Wszystko.

– Boże, Mercedes! Serio? Boisz się syren?

Mercedes czuje ukłucie rozdrażnienia. Ludzie unikali Grota de las Sirenas od tysiąca lat. Kim on jest, żeby drwić z mitów i legend?

– Nie bądź głupi – rzuca ze złością. Ale zerka na głębinę z tłumionym niepokojem.

– Daj spokój, Mercedes. Wiesz, że jesteś jedyną osobą na wyspie, która potrafi zejść tak głęboko. Nikt inny nie dotrze do tych pułapek. Po prostu zamknij oczy i pomyśl o dwudziestu amerykańskich dolcach za sztukę.

– Och, zamknij się, dobrze? – burczy Mercedes.

Dzień jest piękny, wiatr tak łagodny, że fale prawie się nie pienią, rozbijając się o wielkie złote klify. Słońce minęło zenit i zalało blaskiem tę stronę wyspy. Ale to nie ma znaczenia. Pod tą skalną półką w głębinie panuje nieprzenikniony mrok.

Kolejne dźgnięcie niepokoju. A jeśli naprawdę usłyszą mnie tam na dole syreny z legend? Las sirenas? Jeśli wyłonią się z głębiny z mięsistymi ogonami, włosami jak morskie wodorosty oraz tysiącem srebrzystych zębów i wciągną mnie na zawsze w otchłań?

– Jak tam głęboko? – pyta niepewnie.

Felix wzrusza ramionami.

– Góra sześć, siedem metrów – mówi, po czym milczy o ułamek sekundy za długo. – Może dziesięć. Pułapki o coś zaczepiły, nie mogę ich wyciągnąć. Tata mnie zabije, jak się dowie, że przypłynąłem tu łowić.

Mercedes zastanawia się przez moment.

– Możesz mi rzucić kotwicę? Coś, czego będę mogła się trzymać?

– Jasne. – Felix idzie na dziób i wrzuca kotwicę do wody. Lina opada pięknie, idealnie pionowo, zaledwie metr od skalnej ściany.

Ten dreszcz adrenaliny, kiedy Mercedes wchodzi w wodę – nic nie może się z nim równać. Uderzenie zimna po rozpalonym słońcem powietrzu. Chwila, kiedy głowa rozcina powierzchnię, a ciałem wstrząsa szok, jakby trafiło na twardy mur. A potem nagłe cudowne poczucie bezcielesności. Namiastka latania, jedyna, jakiej kiedykolwiek doświadczę, myśli. Odpycha się płetwami i rozcina morską toń. Nad jej ramieniem w wodę wlewa się złocisty blask słońca, po czym powoli niknie w głębinie, aż w końcu połyka go czarna czeluść.

W jej stronę płynie spirala fosforyzujących paciorków. Przebiegają ją lodowate ciarki – znajoma chwila, balansowanie na krawędzi paniki, którą musi stłumić, wcisnąć z powrotem do środka. Ten moment następuje za każdym razem, gdy wchodzi do morza, ponieważ woda żyje.

Płynie dalej. Stara się nie myśleć o rekinach.

  

Mercedes skrywa tajemnicę, której nigdy nikomu nie wyjawiła. Ma nadzieję, cichą, lecz gorącą, że syreny naprawdę istnieją. Że pewnego dnia stanie się jedną z nich, czymś więcej niż zwyczajną nastolatką z małej wysepki na skraju cywilizacji, obdarzoną darem wstrzymywania powietrza przez długi czas.

Przekłada dłoń za dłonią po linie kotwicznej, pracuje nogami, żeby zanurzyć się głębiej, coraz dalej od migoczącego nieba. Światło przedziera się przez wodę warstwami. Przy powierzchni jest przejrzystym fioletem, dalej odcieniami błękitu, które odzierają jej skórę z opalenizny. Jeszcze niżej, gdzie lina znika w odmęcie, pozostaje kojąca głęboka zieleń. Wreszcie czarna otchłań, gdzie leżą pułapki na homary. Na granicy każdego pasma Mercedes zatrzymuje się na chwilę, ściska nos i dmucha, dopóki w uszach nie wyrówna się ciśnienie. Wyćwiczyła tę czynność tak doskonale, że zajmuje jej tylko kilka sekund.

Obok niej śmiga ławica srebrzystych ryb z żółtymi paskami na bokach. Sto. Dwieście. Sarpa salpa. Ryba halucynogenna. Pełno ich tu, bo rybacy wyrzucają je z powrotem do morza. Zjedzenie jej mięsa może wywołać halucynacje, które utrzymują się nawet przez kilka dni.

Mercedes nie zwraca na nie uwagi. Jest skupiona. Jej serce bije powoli i miarowo, krew krąży w ciele spokojnie i łagodnie. W ciągu ośmiu lat praktyki – początkowo pchała ją ciekawość, potem determinacja, a kiedy dostała od Tatiany Meade tę maskę i płetwy, nabożny podziw – nauczyła się wchodzić w stan hipostazy, gdy tylko zanurza się w głębinę. Na dole potrzebuje niewiele tlenu, tylko tyle, by podtrzymać funkcje życiowe. Ma trzynaście lat i potrafi wstrzymywać oddech na ponad sześć minut. Przed dwudziestką zamierza wydłużyć ten czas do dziewięciu.

Mam szczęście, że urodziłam się właśnie teraz, kiedy dziewczęta mogą wchodzić do wody bez wywoływania skandalu, myśli. To jest moje miejsce.

  

Odkrywa, dlaczego Felix nie może wyciągnąć pułapek na homary – lina zaplątała się w wielką kolonię jeżowców i uwięzła. Mercedes wyciąga zza pasa nóż i delikatnie trąca nim jedno ze stworzeń. Przez kolczasty dywan przebiega fala niczym flaga łopocząca na wietrze – jeden osobnik mówi drugiemu, a ten następnemu, że zjawił się intruz, i wszystkie nagle się kulą. Są takie dziwne, myśli Mercedes. Niczym istoty z innej planety. Podobnie jak wiele rzeczy tu na dole.

Ze szczeliny wyłania się piękna czerwona ośmiornica, łypie na nią złowrogo, po czym oddala się z godnością.

Może gdybym podpłynęła od dołu?

Czuje w uszach dotkliwy wzrost ciśnienia, mimo to schodzi po linie jeszcze niżej, pod spód skalnej półki. W tym miejscu, gdzie nie dochodzi słońce, robi się zimno. I ciemno. Skóra jej lodowacieje, więc Mercedes zaczyna się spieszyć.

Tu tkwi problem. Najeżony kolcami wielki, gęsty węzeł mocno trzyma się liny. Mercedes wyjmuje nóż i zaczyna odrywać jeżowce. Wsuwając ostrze pod spód, by podważyć ten żywy zlepek, zaczepia o kolec i gwałtownie cofa dłoń. Masz u mnie dług, Felixie Marino, myśli. W końcu udaje jej się usunąć ze sznura kolonię wielkości pledu i kiedy jeżowce opadają głębiej, czuje, że lina została uwolniona.

Coś się porusza. Coś bladego i spęczniałego.

Mercedes drga. Gwałtownie wierzga nogami. Szarpie za linę.

Nie. Nie. Nie. Nie wolno ci wpadać w panikę. Jeśli zaczniesz panikować, zginiesz. Przestań, Mercedes. Przestań.

Nieznany obiekt się zbliża.

Instynktowny odruch, by odbić się w górę, by pomknąć ku powierzchni, chwyta ją jak imadło. Oddech zaczyna palić.

Uspokój się. Musisz zachować spokój.

Napływa większa fala i wzburza toń niczym podmuch wiatru. Coś się odrywa od wzdętej bladej masy, odskakuje i zawisa nieruchomo. Przestraszona niespodziewanym ruchem ławica drobnych rybek pierzcha, kłębi się w toni, po czym wraca, żeby dalej skubać pływający przedmiot.

Dopiero po dłuższej chwili Mercedes uprzytamnia sobie, że patrzy na ludzkie ramię. Białe jak śnieg, którego nigdy w życiu nie widziała, podrapane i wygryzione, napęczniałe wodą, z dłonią wskazującą w dół, w kierunku otchłani.

Jej przeponą wstrząsają spazmy. Spomiędzy warg wydobywa się bąbel powietrza.

Nadpływa kolejna fala i ciało znów się porusza. Obraca się i pokazuje wytrzeszczone białe oczy jej siostry, Donatelli.

Niedziela

1 | Mercedes

– Mercy!

Mercedes czuje, jak napinają się jej ramiona. Nienawidzi tego zdrobnienia. Znosi je od trzydziestu lat, bo żadne protesty nie odnoszą skutku.

– Jak się masz, Tatiano? – pyta.

– Dobrze, złotko. Oczywiście poza tym, że musiałam sama wykonywać te przeklęte telefony.

– Ojej. A gdzie jest Nora?

Od kilku dni czekała na telefon od asystentki Tatiany. Wygląda na to, że to ściskanie w dołku, które ją męczyło, ilekroć zastanawiała się nad dziwnym milczeniem dziewczyny, nie było bezpodstawne.

– Och, nie ma jej – rzuca Tatiana tym szczególnym rozpromienionym tonem, który oznacza coś dokładnie przeciwnego. – Pozbyłam się tej głupiej zdziry.

– Aha – odpowiada krótko Mercedes.

Lubiła Norę. Dźwięk jej profesjonalnego amerykańskiego akcentu w telefonie działał uspokajająco, jakby zapewniał, że chaos nie wyważy drzwi.

– Tak czy inaczej… – ciągnie Tatiana, która wyrzuciła już swoją asystentkę do wewnętrznego kosza na śmieci, a umowa o zachowaniu poufności gwarantuje, że nie będzie w przyszłości żadnych komplikacji – wiem przynajmniej, że na tobie mogę polegać.

– Nie jestem pewna, czy powinnaś – mówi spokojnie Mercedes. – Skąd wiesz, że nie jestem na przykład tajną agentką?

Tatiana uznaje to za żart. Boże, ten śmiech. Ten dzwoniący głos kobiety światowej, upewniający, że nie ma w nim ani krzty wesołości. Moim największym atutem jest to, że ludzie mnie nie doceniają, dochodzi do wniosku Mercedes. Tatianie nie przyszłoby do głowy, że mogę mieć dość wyobraźni, by ją zdradzić.

– Zobaczymy cię wkrótce? – pyta Mercedes.

Od wielu dni siedzieli jak na szpilkach, czekając na wieści.

– Tak! – woła Tatiana. – Właśnie dlatego dzwonię! Przyjeżdżamy we wtorek.

Myśli Mercedes zaczynają galopować. Jest tyle do zrobienia. Tyle ludzi, których trzeba powiadomić. Na białym obiciu kanapy nadal widać plamę po samoopalaczu byłej żony któregoś z oligarchów. Wygląda, jakby ktoś, siedząc na niej, dostał biegunki. Ursula wątpi, czy kiedykolwiek zejdzie.

– Doskonale – odpowiada wesoło Mercedes.

Czy Nora Neibergall wynajęłaby w zeszłym tygodniu dom byłym żonom oligarchów, gdyby nadal pracowała? Prawdopodobnie nie. Wszyscy wiedzą, że oligarchowie to banda zwierzaków. Prawdopodobnie Nora odeszła jakiś czas temu, tylko nikt nie poinformował o tym Mercedes.

– Ile was będzie? – pyta.

To beztroskie „my” w oświadczeniu Tatiany napełnia ją złymi przeczuciami. „My” może oznaczać wszystko – dwoje lub piętnaścioro. O Boże, gdzie jest Nora? Dlaczego Tatiana musi zawsze wywoływać konflikty z osobami, które ułatwiają innym życie? Kwiaty? Czy już za późno, żeby zamówić białe róże? Wazon w holu wymaga białych róż. Żaden inny kolor nie wchodzi w grę. To jedna z zasad domu. Choćby to był środek grudnia.

– Och, tylko ja i kilka znajomych dziewcząt – mówi Tatiana.

Mercedes rozluźnia się z ulgą.

– Dokładnie cztery – dodaje Tatiana. – Ale będą spały po dwie w sypialniach z tyłu domu.

W tym zdaniu zawiera się wszystko, co Mercedes potrzebuje wiedzieć. A więc niezupełnie znajome dziewczęta.

– Tata przypływa w czwartek – ciągnie Tatiana. – Będzie jeszcze kilka innych osób, ale zdaje się, że przylecą śmigłowcem.

Zatem VIP-y. Diuk udostępnia swój śmigłowiec tylko ważnym osobistościom. Inni sami muszą sobie czarterować samoloty.

– Doskonale. Czy mam zamówić czyszczenie łodzi?

– Nie – odpowiada Tatiana. – Nie zawracaj sobie głowy. Tata przesunął w tym roku swój wieczór samców. Wyjeżdżają w niedzielę z samego rana, prosto z balu. Możesz zamówić czyszczenie, kiedy wrócą. Pewnie wszyscy jesteście okropnie podekscytowani? Takie przyjęcie musi być najbardziej podniecającą rzeczą, jaką widzieliście od wieków.

Tak, to by znaczyło, że jesteśmy zaproszeni.

– Oczywiście – odpowiada w końcu Mercedes. – Tydzień Świętego Jakuba jest zawsze wielkim wydarzeniem.

– Tak, ale przyjęcie to zupełnie co innego – mówi Tatiana. – Na wyspie dosłownie zaroi się od gwiazd.

Gwiazdy są najmniejszym zmartwieniem Mercedes.

– Ilu gości w sumie się spodziewamy? – pyta. – Chcę być pewna, że przygotujemy dość pokoi.

– Och, nie wiem… – odpowiada Tatiana. – Sorki – dodaje po chwili przerwy niczym nastolatka.

Mercedes milczy i czeka.

– Myślę, że troje – odzywa się w końcu Tatiana. – I tata, oczywiście… chyba. Sama wiesz, jaki on jest. Nigdy nie udziela informacji, której ktoś mógłby naprawdę potrzebować.

Powiedziała nieodrodna córka swojego ojca.

– Może czworo… Lepiej przygotować się na czwórkę.

– Przygotuję wszystkie sypialnie – oznajmia Mercedes. – Jakieś wymagania dietetyczne?

– Ach, tak. Uprzedź… no, jak on się nazywa?

Mercedes czeka, aż usłyszy, kim jest „on”.

– No, szef kuchni – rzuca ze zniecierpliwieniem Tatiana.

– Roberto.

– Właśnie. Uprzedź go, że w piątek wieczorem planujemy niewielką imprezę. Powiedzmy, wieczór kawalerski samców.

Brrr. Mercedes wie, co to znaczy. Z drugiej strony: wolny wieczór dla całego personelu. Czyli… nie umie policzyć wszystkich w głowie.

– Na ile osób? – pyta.

– Skąd mam wiedzieć? – burczy z irytacją Tatiana. Po chwili się reflektuje. – Przepraszam, złotko. Działam pod okropną presją. Próbuję się spakować, żeby jutro polecieć do Rzymu, i nie mam kompletnie nikogo do pomocy. Jestem taka zestresowana.

Ty jesteś zestresowana.

– Przykro mi – mówi uspokajająco Mercedes i zapisuje wszystko, co udaje jej się zapamiętać.

Nie ma wątpliwości, że jej ośmioosobowy odpowiednik w Nowym Jorku napłynie całą ławą, żeby spakować ubrania Tatiany do walizki. Czasem kręci jej się w głowie na myśl o wszystkich osobach znajdujących się na liście płac Matthew Meade’a. O ludziach, którzy na całym świecie codziennie troszczą się jedynie o odpowiedni zapas papieru toaletowego w ich łazienkach.

– No i naturalnie w sobotę wszyscy jedziemy do Giancarla.

Giancarlo. Mercedes nigdy nie przywyknie do tego, z jaką niedbałością Meade’owie mówią o diuku. Zaledwie dwa pokolenia temu wieśniacy na wyspie musieli się odwracać twarzami do ściany, kiedy przechodzili obok jego przodkowie.

Przez cały lipiec na wyspie wrzały gorączkowe przygotowania. W tym roku diuk kończy siedemdziesiąt lat i w zamku odbędzie się bal masqué, uznany przez czasopismo, które regularnie ląduje pod drzwiami domu, za „przyjęcie roku”.

Winnice wyglądają jak tło namalowane na płótnie, cielęta tuczą się na mlecznej diecie, frontony domów na Kastellanie zostały odnowione i pomalowane. Według magazynu „Hello!” La Kastellana zadaje w tym roku szyku niczym nowe Capri.

– Tak – mówi Mercedes.

– Och, Mercy – piszczy Tatiana. – Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Musimy sobie porządnie poplotkować, jak za starych dobrych czasów.

– Dopilnuję, żeby czekała na was cudowna kąpiel, kiedy przyjedziecie – zapewnia Mercedes. – I dobre zimne drinki.

Rzecz jasna nie będzie czekać z wodą lecącą do wanny. Obsługa z lądowiska daje znać, kiedy przylatuje VIP.

– O Boże, jesteś aniołem – mówi Tatiana i rozłącza się.

2 | Robin

Robin Hanson biegnie na rufę górnego pokładu i przechyla się przez reling. Od nudności świat wiruje jej przed oczami. Zamyka oczy i łykając hausty słonego powietrza, czeka, aż miną mdłości.

Gemma, mówi głos w jej głowie. Gemma. Gemma, proszę, bądź tutaj. Bądź tutaj cała i zdrowa. Pozwól mi się znaleźć.

Na horyzoncie wyłania się La Kastellana – złote klify piętrzące się na lazurowej tafli. W innych okolicznościach byłaby to prawdziwa rozkosz: płynąć w pełnym blasku słońca po Morzu Śródziemnym w nieznane miejsce. Ale bez Gemmy nic jej nie cieszy.

Zalewa ją kolejna fala nudności, które ją męczą od czasu, gdy straciła córkę. Sytuację pogarsza bezczynność. Kiedy może zająć czymś myśli – kiedy wmawia sobie, że coś robi – zawroty głowy łagodnieją. Lecz gdy życie zmusza ją do bezruchu, a umysł zaczyna błądzić, żołądek znowu podchodzi jej do gardła. Zimno wędruje wzdłuż ramion, chwyta za barki i znowu robi jej się niedobrze.

Cały ostatni rok wymagał od niej dużo czekania.

  

Z jakiegoś powodu wyobrażała sobie, że jedzie w miejsce, gdzie za pieniądze można kupić piękno. Że opiewana „transformacja” wyspy w „nowe Capri” odbędzie się na zrębie kultu Starej Kastellany. Lecz nie wzięła pod uwagę upodobań bogaczy. W nowej przystani tłoczą się rząd za rzędem identyczne ogromne białe jachty. Sto miliardów dolarów identycznych rezydencji z włókna szklanego oraz rozparte na klifie miasto ze szkła i betonu, zapewniające im obsługę.

Przy wejściu na trap zebrał się tłum. Robin uznaje, że to głupota sterczeć z ciężkim plecakiem w południowym słońcu, więc idzie na dziób, by zobaczyć, jak ludzie schodzą z pokładu. Na burtach promu wiszą wielkie opony, obijają się o kadłub, odskakują, po czym znowu się odbijają. Tłum faluje z niecierpliwości.

– To ciekawe, prawda? – odzywa się ktoś obok niej. – Spieszymy się do wyjścia, jakby mieli nas zamknąć w środku, jeśli nie zdążymy na czas.

Odwraca się. Obok niej stoi mężczyzna, kilka lat młodszy od niej, może po trzydziestce, ale dziwnie dojrzały, o skórze, która widziała mnóstwo słońca, i cienkich brwiach. Ma na sobie panamę i lniany garnitur. Opiera się o reling i uśmiecha całkiem życzliwie.

Robin odpowiada powściągliwym skinieniem głowy; nie jest pewna, czy ma ochotę na pogawędkę.

– Wakacje? – pyta mężczyzna.

Znowu skinienie. Robin nie zamierza opowiadać o swoich sprawach pierwszemu lepszemu cwaniakowi na statku. Poza tym nie ufa własnemu głosowi. Do tej pory, kiedy mówi o Gemmie, zalewa ją fala emocji.

– Pierwszy raz? – wypytuje dalej mężczyzna.

– Tak – odpowiada w końcu Robin. – A pan? – dodaje, ponieważ jest Angielką i nie potrafi być nieuprzejma.

Zerka na niego nieufnie. Facet jest prawie karykaturalnym uosobieniem Brytyjczyka za granicą. Jasne włosy ostrzyżone starannie, lecz bez fantazji, do tego ten len. Mówi z czystym akcentem ekskluzywnych szkół prywatnych, co zawsze ją przytłacza i budzi w niej podejrzliwość. I te półbuty. Trzydzieści stopni, praży słońce, a on nosi brogsy!

– Och, nie, skądże – mówi. – Byłem tu wiele razy.

– Rozumiem. U przyjaciół?

Mężczyzna kręci głową.

– Interesy. Jestem handlarzem win. Chociaż w tej branży granice się nieco rozmywają… – Śmieje się.

Czemu ona w ogóle z nim rozmawia? Jakby naprawdę przyjechała tu na wakacje i beztrosko zabijała czas pogawędkami.

– Nie wiedziałam, że jest rynek na tutejsze wina.

Mężczyzna odrzuca głowę w tył i znowu wybucha śmiechem. Jeden z tych facetów, których wszystko na świecie śmieszy.

– Ależ, dobry Boże, nie! Nie kupuję ich! To trujące paskudztwo!

– Naprawdę? Słyszałam, że są dobre.

Mężczyzna znów się śmieje.

– Owszem, zapewne niezłe dla turystów.

Daje mi do zrozumienia, że należy do wyższej klasy, dochodzi do wniosku Robin. Żebym nie brała go za prostaka. Czemu w takim razie ze mną gada? Jestem ucieleśnieniem londyńskiego przedmieścia.

Wyciąga rękę w stronę flotylli lśniących białych jachtów, po czym zatacza nią łuk, wskazując wille, apartamentowce i hotele. To intrygujące, jak bogaci ludzie lubią biel. Pewnie chcą przez to pokazać, że stać ich na utrzymanie swojego majątku w nieskazitelnej czystości. W końcu prawie wszystko, co robią, sprowadza się do afiszowania się ze swoimi pieniędzmi.

– Aha – mamrocze Robin.

– Lipiec jest doskonałym miesiącem dla handlu – ciągnie nieznajomy. – Poza tym w tym roku w zamku ma się odbyć wielkie przyjęcie. Jutro przypływa mój kontener.

– Tak?

Mężczyzna praktycznie nie robi przerwy na zaczerpnięcie powietrza.

– Mam nadzieję, że zarezerwowała sobie pani pokój. W tym miesiącu wyspa dosłownie ropieje od prasy brukowej, a główne hotele od trzech lat są zajęte dla gości diuka. Nie ma pani szans, jeśli jeszcze niczego sobie nie zabukowała.

Robin kiwa głową.

– Chyba udało mi się zdobyć ostatni pokój w mieście – mówi.

Musiała prawie wziąć drugi kredyt hipoteczny, żeby wynająć ten pokój bez łazienki.

– To dobrze – odpowiada mężczyzna. – Tych chodników naprawdę nie przystosowano do spania.

Silnik dygocze i wreszcie cichnie.

Robin przygląda się jachtom zacumowanym w porcie. Boże, są naprawdę olbrzymie. Kutry rybackie wyglądają przy nich jak karły i wcale nie dlatego, że są małe. Te jachty to pływające rezydencje, pałacowe McDonaldy ze szpiczastymi dziobami, trzypiętrowymi górnymi pokładami i bez najdrobniejszych szczegółów, które pozwoliłyby odróżnić je od siebie.

– Gdyby było mnie stać na jacht – rzuca bez namysłu – zrobiłabym z niego statek piracki. Tamte wyglądają tak… – z wysiłkiem szuka odpowiedniego określenia – identycznie.

Mężczyzna znowu wybucha śmiechem.

– Och, droga pani, każdy, kto zrozumie konformizm bogaczy, może się na nim dorobić. Im nie zależy na rzeczach unikalnych. Oni chcą tego, czego pragną wszyscy inni. Dlatego właśnie muzeów nie stać już na dzieła dawnych mistrzów.

– To coś w rodzaju plakietki członkowskiej.

– Tak.

Na nabrzeżu dwóch szpakowatych mężczyzn w kaloszach opuszcza trap. W tłumie znów panuje poruszenie, ludzie się przepychają, jakby wchodzili na pokład samolotu Ryanaira. To nie bogacze, a ta wyspa to nie Ajia Napa. Ci, którzy tam czekają, to drobna burżuazja z biur turystycznych, odhaczająca kolejne zaliczone wyspy, by móc powiedzieć, że tu była. Pięć lat temu wszyscy ciągnęli na Pantellerię, ale łodzie z imigrantami ostudziły ich zapał, chociaż za nic nie przyznaliby się do tego na przyjęciu w Islington. Uwielbiają szczyptę miejscowego kolorytu, ale ludzkie odchody w plastikowych workach to już dla nich za wiele.

Robin bierze do ręki plecak i próbuje przerzucić go przez ramię. Ostatni raz robiła to ćwierć wieku temu i nic tak nie przypomniało jej o upływie czasu, jak właśnie ten moment.

– Pani pozwoli, że pomogę – mówi nieznajomy i podtrzymuje jej plecak, żeby mogła zapiąć sprzączki. Potem kontynuuje wywód, jakby w ogóle nie przerywał. – W każdym razie o tej porze roku zawsze warto tu przyjechać. Na urodziny księcia zjeżdża się mnóstwo ludzi, nawet jeśli nie ma takiej okazji jak tym razem. Wpadają tu w drodze do Cannes. Potem ruszą do Szkocji na sezon mordowania ptaków. W sierpniu robi się za gorąco na Morze Śródziemne. Oddają jachty w czarter ludziom, których nie stać na własne…

Robin zdaje sobie sprawę, że ten człowiek nie przestanie gadać, więc rusza w stronę wyjścia. Nieznajomy idzie za nią i usta nie zamykają mu się ani na chwilę. Ma ze sobą tylko małą torbę podróżną i pokrowiec na garnitur. Mężczyźni to szczęściarze. Nie mija nawet dziesięć minut, żeby Robin nie potrzebowała jakiegoś kosmetyku do poprawienia wyglądu.

Jej towarzysz przystaje, kiedy schodzą na brzeg, a nogi Robin oswajają się z szokiem nieruchomego podłoża. Podróż na wyspę trwała osiem godzin i słońce dawno minęło zenit. Na przystani pod krzykliwymi parasolami restauracji ludzie kończą lunch, a jej towarzysze podróży ustawiają się w kolejkach i czekają na stoliki.

Mężczyzna rozgląda się w zadumie.

– Zmieniło się tu… oczywiście – mówi.

Nagle jakby powraca do rzeczywistości. Spogląda na swój wielki zegarek – Robin domyśla się, że powinna go zauważyć i rozpoznać markę – i stuka obcasami w dziwacznej kombinacji wojskowych manier z aurą Szmargdowego Grodu.

– Muszę lecieć – oznajmia. – Mam bardzo napięty grafik.

Po czym odchodzi bez słowa i Robin zostaje sama.

Gawędziarz, myśli. Archetypiczny gadatliwy Anglik. Dobrze, że nie będę mieszkać w tym samym hotelu co on.

3 | Mercedes

Mercedes idzie do miasta asfaltową drogą. Za jej dzieciństwa była to ścieżka, którą pędzono kozy. Widoki w tamtych czasach zapierały dech w piersiach, mimo że trzeba było patrzeć pod nogi, żeby nie skręcić kostki. Po prawej lazurowe Morze Śródziemne, maleńkie tęczowe łódki unoszone przez morskie prądy. Na lewo hektary wyskubanych przez kozy zarośli poprzecinanych regimentami żółtozielonych winnic, pnących się aż pod przedmurza zamku.

Teraz jezdnia jest idealnie równa; Mercedes pewnie stawia kroki, ale jedynym widokiem, na którym można zawiesić oko, są purpurowe bugenwille i delikatne biało-różowe kwiaty zawziętych kaparów, przelewające się przez szczyty wysokich białych murów. Co sto metrów wznosi się czarna metalowa brama, tej samej wysokości co mur, i przechodnia odprowadzają wzrokiem kamery.

Kiedyś czuło się tu podmuchy wiatru. Teraz lipcowe słońce odbija się od oślepiającej bieli, a droga przypomina piec. Oczywiście dla mieszkańców rezydencji to nie ma znaczenia, tylko służba podróżuje do miasta bez klimatyzacji.

Idąc, Mercedes nie oddala się od chłodnej błękitnej wody na więcej niż pięćdziesiąt metrów. Kiedy była młoda, ona i inne dzieci zbiegały po skałach niczym małe gekony i na dole kąpały się na maleńkich kamienistych plażach. Teraz nad morze prowadzą wykute w skale schody, lecz dostęp do plaży mają tylko bogaci właściciele domów wznoszących się na klifie.

Przybił prom i w Re del Pesce wrze niczym w ulu. Ponad połowa stolików jest zajęta, gablota z ciastkami prawie opustoszała. Mama zauważa Mercedes na drodze od strony klifów i kiwa do niej głową. Za duży ruch w restauracji, żeby mogła choć na chwilę przerwać pracę. Jest już Laurence; siedzi przy rodzinnym stoliku i obraca filiżankę cappuccino. Mercedes macha mu ręką i wchodzi do środka. Przez chwilę rozkoszuje się powiewem klimatyzatora nad drzwiami i uśmiecha się do kucharza, który stawia właśnie na ladzie dwa talerze ze smażonymi ziemniakami.

– Jolà – mówi Mercedes i bierze talerze z kontuaru.

Sprawdza tablicę zamówień. Oczywiście stolik na chodniku. To godzina turystów. W środku takie cudownie chłodne powietrze, a oni i tak siedzą w saunach pod parasolami na nabrzeżu i zajadają frytki.

– Jolà – odpowiada kucharz. – Wcześnie przyszłaś.

– Nie do pracy. Przykro mi. We wtorek przyjeżdża rodzina.

– A niech to! Wygląda na to, że będziemy mieć dzisiaj młyn. – Kręci głową, jakby sezon turystyczny zaskoczył ich w środku lata. – Podać ci coś?

– Café con jelo.

Mercedes wychodzi z talerzami na dwór, podczas gdy kucharz odwraca się do ekspresu.

Frytki zamówiła para w średnim wieku w identycznych słomianych kapeluszach w kształcie doniczek i identycznych niebieskich batystowych koszulach, które zapewne pochodzą z tego samego katalogu. Anglicy, dochodzi do wniosku.

– Proszę – mówi, stawiając jedzenie. – Czy coś jeszcze państwu podać?

Oboje podnoszą głowy znad przewodników, zadowoleni ze słuszności swojego domniemania, że cały świat mówi po angielsku.

– Nie, dziękujemy – odpowiada kobieta.

Kolejny przejaw północnej swobody. Kobiety z La Kastellany nigdy nie wypowiadają się w imieniu mężów.

Mercedes bierze kawę i idzie z nią do stolika dla personelu, całuje w policzek handlarza win, wymienia z nim jolà.

– Dobrze, że już jesteś – mówi. – Wiem, że zamierzałeś przyjechać we wtorek, ale właśnie miałam od niej telefon. Będzie tu wcześniej. Musimy do tego czasu zdobyć całe zaopatrzenie. Przepraszam, że sprawiam ci kłopot.

– Nie ma sprawy – odpowiada beztrosko Laurence. – Kontener nie wyruszył jeszcze z Marsylii. Macie kilka godzin. Mogę zamówić dla was uzupełnienie zapasów na wtorek rano.

– Ufff, dzięki Bogu.

– Jak myślisz, czego będziecie potrzebować?

Mercedes wybucha śmiechem.

– Nie ma znaczenia, co ja myślę.

Laurence śmieje się razem z nią.

– Słusznie. Rozmawiamy o tym, co wypromował w tym roku „Forbes”, prawda? – Zerka na swoją komórkę. – Masz włączonego Bluetootha?

Mercedes sprawdza.

– Nie, przepraszam.

Sparowane telefony wydają ciche pomruki. Laurence się uśmiecha.

– Więc czego potrzebujesz? – pyta.

Mercedes wsypuje do kawy łyżeczkę cukru i miesza. Próbuje, po czym wlewa wszystko do szklanki z lodem. Podsuwa sobie pod nos i wącha. Nie ma kawy, która miałaby silniejszy aromat. I bardziej podnosiła na duchu w upalny dzień.

– Nie jestem pewna. Kończą nam się wszystkie białe, różowego też już prawie nie mamy. W zeszłym tygodniu gościliśmy Rosjan.

Laurence lekko unosi brwi.

– Więc wódki też potrzebujecie?

Mercedes kiwa głową.

– Wszystkich wódek.

Jej rozmówca zapisuje coś w maleńkim notesie maleńkim długopisem na łańcuszku.

– W tej chwili mam wyśmienitego Grüner Veltlinera.

– To nie brzmi zbyt francusko – zauważa Mercedes.

– To samo powiedziała twoja mama – mówi Laurence, przewracając oczami.

– Może po prostu zamówmy powtórkę tego, co lubi.

Laurence ponownie wznosi oczy do nieba.

– Dołączę do zamówienia butelkę. Może uda wam się zwrócić na nie jej uwagę?

Mercedes wybucha śmiechem. Jak na agenta Europolu Laurence ze zdumiewającym zaangażowaniem odgrywa rolę handlarza win.

– Oczywiście. Ale zapewniam cię, że nie będzie chciała nawet o nim słyszeć.

Oba telefony ponownie wydają ciche buczenie. Laurence i Mercedes jednocześnie spuszczają głowy, a po chwili je podnoszą i patrzą sobie w oczy.

– Przepraszam – mówi cicho Mercedes. – Zawsze mi się wydaje, że z tego, co ci przesyłam, jest niewielki użytek.

– Trudno mi na to odpowiedzieć. Sam jestem tylko płotką. To, co przekazuję wyżej, może coś dla kogoś znaczyć. Mało prawdopodobne, żeby mi o tym powiedzieli, jeśli nie dotyczyłoby to bezpośrednio mojej pracy. Nigdy nie wiadomo, jaka informacja o tym, kto gdzie był i kiedy, może się okazać dla kogoś ważna. Dlatego gromadzimy źródła informacji. A ponieważ wasz diuk trzyma wszystko w tajemnicy aż po kartoteki imigrantów…

Przerywa, bo do stolika podchodzi mama Mercedes i wkładając do kieszeni bloczek na zamówienia, całuje córkę w policzek.

– Przyszłaś wcześniej – zauważa.

– Tak. Przepraszam, mamo. Przyszłam ci powiedzieć, że nie mogę dzisiaj pracować. Dzwoniła Tatiana, przyjeżdża we wtorek.

– Och – wzdycha Larissa, siadając.

– Przykro mi – mamrocze Mercedes.

Jej matka z rezygnacją wzrusza ramionami.

– Nic na to nie poradzisz. Zjesz coś czy już jadłaś?

– Chętnie bym zjadła, ale nie mogę. Muszę iść do kwiaciarza, a potem przygotować dom na jutrzejsze sprzątanie. Szkoda, że nie widziałaś, w jakim stanie te kobiety w zeszłym tygodniu zostawiły łazienki. Wszędzie wokół wanien ciemnobrązowe placki. Jak od smaru.

– Fu.

– A Tatiana chce oczywiście na piątek miejscowe langusty. Więc muszę znaleźć Felixa, a nie ma…

– Dobrze, już dobrze – przerywa jej Larissa. Słyszy nutę paniki w głosie córki. – Ale będziesz w Dzień Świętego? Błagam, powiedz, że tak. – Do tej pory nie jest w stanie wymówić imienia świętego. W pewnym sensie obwinia go za cały swój smutek.

Wygląda na zmęczoną, myśli Mercedes. Sześćdziesiąt siedem lat we współczesnym świecie nie uważa się za starość, ale widać wyraźnie, że z roku na rok praca staje się dla niej coraz cięższa i coraz bardziej dokuczają jej ostrogi piętowe. Muszę w końcu załatwić sprawę z Tatianą. Nie może mnie tam trzymać w nieskończoność. Mam czterdzieści trzy lata, moja mama wieczorami ledwo chodzi po pracy, a ja przez trzy czwarte tygodnia śpię sama w jednoosobowym łóżku.

Ściska dłoń mamy. Pod palcami czuje blizny życia spędzonego w kuchni.

– Już niedługo – mówi, tak samo jak od dwudziestu lat. – Przyrzekam, że po tych wakacjach odchodzę.

Larissa ściąga z ramienia ścierkę i trzepie nią córkę po plecach.

– Phi! Najważniejsze, żebyś tu była w środę. Nie chcesz nawet kanapki? – Odwraca wzrok w kierunku, gdzie pod parasolem schyla się i siada czwórka osób, tak spieczonych słońcem, że mogą być tylko Niemcami. Macha im ręką i dźwiga się na nogi.

– Nie – odpowiada Mercedes. – Dziękuję.

– A ty? – Larissa ruchem głowy wskazuje Laurence’a.

– Dziękuję. Będę musiał coś zjeść na następnym przystanku.

Larissa patrzy na niego spod uniesionych brwi.

– Czyli gdzie?

– W Mediterraneo – odpowiada z roztargnieniem Laurence.

– Oczywiście – rzuca cierpko Larissa. – Skoro masz okazję tam zjeść…

– Och, daj spokój, Larisso. Wiesz, że zawsze wolę zjeść w Re, jeśli tylko mogę – mówi, jakby to była wyłącznie kwestia rywalizacji. – Ale to dobry klient i ma dużo…

– No jasne, założę się, że jest świetnym klientem – przerywa mu Larissa sucho i odchodzi.

– Przepraszam. – Laurence jest speszony. – Chyba powiedziałem coś nie tak…

Mercedes spostrzega przez ramię kuter Felixa Marina przybijający właśnie do nabrzeża. Z ulgą podrywa się na równe nogi, zadowolona z pretekstu, by nie przedłużać tej rozmowy. Dziwne, że Laurence tak mało wie o historii jej rodziny. O tym, że nigdy nie wybaczyli ojcu porzucenia Re dla blasku domów na wzgórzu. Nie powinnam się dziwić, dochodzi do wniosku. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Znamy się od lat, lecz ostatecznie jestem zaledwie jednym z jego licznych kontaktów. To tylko pokazuje, jak rzadko ojciec o mnie wspomina. Jesteśmy dla siebie widmami przeszłości.

– Nie przejmuj się – mówi. – Przejdzie jej. Przepraszam cię, ale właśnie wrócił Felix. Muszę iść i zamówić langusty, zanim znowu gdzieś zniknie.

– Powinnaś mu powiedzieć, że dzisiaj też nie wrócisz do domu! – woła Larissa od stolika, gdzie rozdaje anglojęzyczne menu. – Jala luego.

– Ensha. Pa, mamo.

– Ten człowiek ma świętą cierpliwość.

– Może.

Wyspa

Kwiecień 1982

4

Brukowaną drogę prowadzącą z miasta do zamku ozdobiono czarną krepą. Dwa kilometry tkaniny o trzymetrowej szerokości, zmarszczonej co pięćdziesiąt metrów na szczycie drewnianych słupów, wyznaczają trasę, którą przejdzie kondukt pogrzebowy diuka, by po swojej ostatniej podróży dołączył do przodków w kościelnej krypcie. Karmazynowo-złoto-niebieskie książęce flagi na murach zamkowych zastąpiono atramentowoczarnymi jedwabnymi chorągwiami, które powiewają na lekkim wiosennym wietrze.

Nad miastem zalega niesamowita cisza. Ludzie ubrani na czarno chodzą z pochylonymi głowami od domu do domu, witają się smutnymi pocałunkami i pozdrawiają półgłosem. Na wyspie liczącej niespełna tysiąc mieszkańców nawet pogrzeb staje się świętem, wolnym od codziennej monotonii, szansą, by włożyć odświętne ubranie, wydać uroczystą ucztę, spędzić leniwy dzień.

Lecz pogrzeb diuka jest wydarzeniem zupełnie innej miary.

Deliowie i Marinowie idą z Kastellany do zamku, żeby oddać cześć zmarłemu władcy. Larissa Delia i Paulina Marino oraz dziewczęta grzeją się w szorstkich chustach, które kobiety noszą na znak skromności. Donatella utyskuje.

– Nie rozumiem, dlaczego wszyscy chodzą tacy smętni – mówi donośnym, świdrującym głosem. – Przecież w ogóle tu nie przyjeżdżał.

Larissa i Paulina natychmiast ją uciszają.

– Ćśśś! Donatello, mów ciszej.

Rozglądają się, czy ktoś ich nie usłyszał. Na drodze pełno spóźnionych żałobników, a przecież nawet w normalny dzień nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie podsłuchuje. Od wszystkich mieszkańców miasta, czyli praktycznie całej populacji wyspy, oczekuje się, że złożą pokłon zmarłemu właścicielowi tej ziemi. Do soboty rano cała ludność przejdzie przez zamkową bramę. Dwunastoletnia dziewczyna jest wystarczająco dorosła, by zostać osądzoną.

– Był naszym duqa – mówi Paulina Marino. – Strata w jego rodzinie jest stratą dla nas wszystkich.

Drogą przejeżdża przyozdobiony krepą koń ciągnący powóz. Schodzą z drogi i czekają, aż ich minie. Starcy. Niedołężni. Oraz solteronas, miejscowe stare panny. Kobiety, których dziewictwo czyni je istotami zasługującymi na najwyższy szacunek. Zgarbione staruchy wsparte na laskach, w staromodnych usztywnianych pelerynach – faldetti – które chwytają powiewy wiatru i chronią ich skromność. Dalej skurczeni drobni starcy o pałąkowatych nogach i twarzach tonących pod filcowymi kapeluszami o szerokich rondach – w zdecydowanej liczebnej mniejszości: jeden do pięciu.

Mercedes obserwuje ich wszystkich przez zasłonę rzęs. Teatr, myśli. Obnoszą się z żałobą jak na przedstawieniu teatralnym.

– Spójrz tylko na nich – burczy Donatella. – Wyglądają jak kruki na dachu.

Larissa szczypie ją w ramię. „Przestań, Donatello. Nie ściągaj ich uwagi”.

Dziewięcioletni Felix Marino uśmiecha się zachwycony i Mercedes czuje ukłucie irytacji. Wszyscy chłopcy podkochują się w jej dwunastoletniej siostrze i zaczyna jej to działać na nerwy.

Idą dalej.

Latem te chusty na głowach, sukienki ocierające się o kostki, z długimi rękawami i wysokimi kołnierzami byłyby nie do zniesienia. Nadal trudno jej sobie wyobrazić, że jej babka, gdy była w tym wieku co ona, chodziła tak ubrana przez okrągły rok. Lecz w ten cudowny wiosenny poranek, gdy kwiaty polne wybijają z ziemi, a spomiędzy wschodzących łanów kukurydzy wzlatują w niebo skowronki, cała ta żałobna procesja tylko w niewielkim stopniu odwraca jej uwagę. Wie, że powinna być smutna, lecz przepełnia ją cicha radość. Gdy tylko skończą w zamku, idą na zachodnie klify. Larissa spakowała piknikowy kosz z jagnięciną, pastizzi z kminem, focaccią z kozim serem i zeszłorocznymi suszonymi pomidorami, ciastkami z dżemem morelowym i z owoców opuncji. Oraz dla każdego małą butelkę magicznej brązowej pepsi, którą zaczęli ostatnio zamawiać do restauracji. Jest taką cenną rzadkością, że Mercedes próbowała jej dotąd tylko dwa razy. Ślinka jej cieknie, kiedy idąc, myśli o tych słodkich bąbelkach musujących w ustach.

– A w ogóle, to gdzie jest nowy diuk? – pyta Donatella. – Jeśli nam jest tak smutno, to czemu jego tu nie ma?

– Jest w Nowym Jorku – odpowiadał Larrisa. – To na drugim końcu świata.

  

Stukot kopyt na bruku, szczęk uprzęży. Odwracają się i widzą zamkowy dziewiętnastowieczny grande diligence ze szkarłatnymi obiciami i książęcym półksiężycem, toczący się dostojnie z miasta. Powóz umyto i wypolerowano, a konie wyglądają jak polakierowane na cześć zmarłego.

To starzy przyjaciele diuka przyjechali, żeby go pożegnać, ludzie z jachtów zacumowanych w przystani, które rozpychają się między rybackimi kutrami.

Istoty z innej planety.

Rodzina idąca sto metrów za nimi zeszła już do rowu i spuściła oczy. Sergio Delia i Hector Marino zrywają kapelusze z głów i przyciskają je do brzuchów. Larissa chwyta za ramię protestującą Donatellę i wciąga ją do rowu. Paulina ściska Felixa za kark. „Pochyl głowę, chłopcze. Wiedz, gdzie twoje miejsce”.

Mercedes nie potrafi się oprzeć pokusie i kiedy nadjeżdża powóz, zerka między kosmykami grzywki na pasażerów.

Pięć twarzy, białych jak śnieg, starych jak zamczysko i pogardliwych jak korsarze zdobywcy, patrzy wyłącznie na siebie nawzajem. Cała piękna wyspa – jej zieleń, złoto, szkarłatne maki, lazurowe niebo i góry zwieńczone koroną obłoków – nie budzi najmniejszego zainteresowania w ich zmęczonych oczach.

Wampiry, myśli Mercedes i mimo ciepłego słońca grzejącego skórę przechodzi ją dreszcz.

Żyją tak długo, że nie ma dla nich na tym świecie nic nowego.

Czym prędzej odwraca wzrok.

  

Kiedy sznur ludzi posuwa się do przodu, matka szturcha ją w plecy. Jeszcze kilka stopni i twarz diuka pojawi się w zasięgu wzroku. Na razie Mercedes widzi tylko wielką dębową trumnę wykonaną z drzew posadzonych specjalnie w tym celu przez zapomniane pokolenia. Jacyż byli pewni, myśli Mercedes, że ich ród przetrwa tysiąc lat. A nowy diuk nie ma potomków. No i proszę, jeszcze za jej życia wszystko może się skończyć.

Znudzona wędruje wzrokiem po wielkich olejnych portretach surowych mężczyzn, których rysy uległy przez lata subtelnej zmianie. Skąd się wzięli? Są przystojni w sposób rzadko spotykany wśród ich poddanych. Wysokie kości policzkowe, szkliste brązowe oczy, szlachetne orle nosy. Zupełnie jakby nie pochodzili z La Kastellany. Jakie to dziwne.

Tym razem to ojciec szturchnięciem wyrywa ją z zamyślenia i Mercedes szybko posuwa się do przodu.

Kiedy w zasięgu wzroku wyłania się zapadnięte woskowe oblicze starca, Donatella zaczyna niespokojnie przestępować z nogi na nogę. Do niej przemawia tylko to, co żywe. Śmierć tak ją porusza, że na ogół rodzice oszczędzają jej widoku trumien. Lecz nie tym razem. Nieoddanie czci zmarłemu diukowi byłoby policzkiem dla jego syna. Mimo że go tu nie ma.

Dziewczyna odwraca się raptownie i chowa twarz na piersi matki.

– Chcę stąd wyjść, chcę wyjść, chcę wyjść – mamrocze.

Larissa zamiera. Widowisko. Córka robi z nich widowisko. Ściąga na nich uwagę. Po tym wszystkim, czego jej uczyli, po wszystkich staraniach, jakich dołożyli, Donatella nadal ściąga na siebie uwagę.

– Nie bądź głupia – warczy ojciec.

– Proszę… – Głos więźnie jej w gardle. Jest bliska łez.

Matka bierze ją za ramiona i odsuwa od siebie.

– Przestań. Przestań natychmiast. Słyszysz?

– NIE MOGĘ!

Cichy szmer wokół nich nagle zamiera. Zapada martwa cisza. Kobiety marszczą czoła. Zawsze kobiety. Larissa i Sergio spuszczają ze wstydem głowy. Mercedes słyszy szepty, czuje, jak przebiegają przez salę. Czuje ich lodowaty dreszcz. „Kto to jest?”. „Dziewczyna Deliów, oczywiście”. „Tych z restauracji?” „Nie umieją poradzić sobie z własną córką?” „Czy oni nie mają wstydu?”

Sergio wymierza córce policzek. Na pokaz, oczywiście, ale siarczyście. Widzicie mnie? Jestem głową rodziny. Trzymam w ryzach swoje kobiety. Tak jak powinien każdy mężczyzna.

– Weź się w garść – rzuca gniewnie.

Przestraszona Donatella milknie. W sali aż do podwójnych drzwi rozchodzi się szelest poruszenia i pełne aprobaty westchnienie. Dziewczęta nie powinny przynosić wstydu rodzinie. Każdy to wie. Dobrze widzieć, że ojciec egzekwuje swoją władzę, nawet jeśli zwlekał ciut za długo.

Donatella przyciska dłoń do twarzy. Pokornie robi krok przed siebie. Tak jak powinna.

Otwierają się drzwi prowadzące do zamkowego holu i strażnik podchodzi, by zagrodzić im drogę. Przez krótką chwilę Mercedes słyszy dochodzący gwar bankietu, który milknie, gdy tylko drzwi zostają z powrotem zamknięte.

Wyprawiają przyjęcie, myśli Mercedes, a my tu zostajemy bez diuka.

Z morza hałasu wychodzi troje ludzi: mężczyzna – ogromny i zwalisty, w ciemnoszarym garniturze, z gąszczem włosów czarnych jak jego cienki krawat – piękna, smutna kobieta z jasnymi prostymi włosami, która wygląda, jakby miała złamane serce, i dziewczynka, mniej więcej w wieku Mercedes, mocno zbudowana i nijaka, o ciężkich ciemnych brwiach odziedziczonych po ojcu, ubrana w tak krótką spódniczkę, że wokół Mercedes rozlega się syk gwałtownie wciąganego powietrza solteronas, i w skarpetki. Białe skarpetki i czarne sandałki w miejscu żałoby! I podskakuje. Idzie, beztrosko podskakując, jakby to był jej zamek!

Mercedes aż świerzbi od osobliwego podziwu. Wyobraźcie sobie taką pewność siebie, że nie mają znaczenia żadne zasady. Widywała ich na przystani. Ludzie z jachtów. Ich łódź wygląda tak jak wszystkie inne – wielka, biała, ze szpiczastym dziobem. A ta kobieta często stoi na pokładzie i patrzy w dal z rozpaczą wymalowaną na twarzy, w dłoni trzyma szklankę z płynem w kolorze bursztynu i grzechoczącym lodem. Na każdej łodzi jest taka kobieta, niczym galiony na dziobach starych żaglowców, tylko żywa i oddychająca. W pewnym sensie. Która to łódź? Wszystkie wyglądają tak samo. Mercedes próbuje sobie przypomnieć nazwę wymalowaną na burcie. Jakaś Księżniczka… Jaka? Księżniczka…

– Tatiana! – dudni głos mężczyzny. – Zwolnij!

Dziewczynka zatrzymuje się i odwraca.

– Trzymaj się nas – mówi jej ojciec i wyciąga dłoń.

Tatiana wraca do niego w podskokach i bierze go za rękę.

– Grzeczna dziewczynka – mówi ojciec z uspokajającą aprobatą w głosie, jakby chwalił konia.

Dziecko uśmiecha się do niego promiennie. Smutna kobieta patrzy na nich, przez jej twarz przebiega cień czegoś szpetnego. Zazdrość? – zastanawia się Mercedes. Nienawiść? Wstręt? Nie potrafi tego wyczytać. Po chwili cień znika, a na jej obliczu pozostaje tylko smutek.

Ona jedna przejmuje się śmiercią diuka, myśli Mercedes. Inni w ogóle nie okazują żalu.

– Kto to jest? – pyta Donatella kącikiem ust. Wygląda na to, że zapomniała już o swoim upokorzeniu. Jak również o strachu przed zwłokami.

– Przecież nie jestem wszechwiedzący – burczy w odpowiedzi Sergio.

Larissa ściąga usta, po czym odpowiada szeptem:

– Przyjaciel nowego diuka. Z Londynu. Robią razem interesy.

Sergio nie wygląda na przekonanego.

– Przecież mówiłaś, że młody diuk jest w Nowym Jorku.

Larissa cmoka ze zniecierpliwieniem.

– Londyn czy Nowy Jork, jedno i to samo. Ważne, że nie ma go tutaj, prawda?

– Skąd ty to wszystko wiesz? – pyta jej mąż.

– Słucham, Sergio. – Larissa patrzy przed siebie. – Słucham.

  

Wznoszą pepsi toast za diuka.

Połowa mieszkańców Kastellany wpadła na ten sam pomysł i mimo żałobnej okazji na Błoniach Świątynnych panuje niemal wesoła atmosfera. I chociaż tłum przyjaciół i sąsiadów oznacza, że Mercedes dostanie co najwyżej mały łyczek wyjątkowego napoju, zanim ktoś go chwyci i poda dalej, wcale jej to nie przeszkadza. Rodziców tak pochłonęło popisywanie się swoim bogactwem w postaci napoju przywiezionego aż z Ameryki, że stali się nieuważni. A z punktu widzenia Mercedes nieuważni rodzice są najlepsi. Z punktu widzenia wszystkich dzieci.

Siada ze złączonymi kolanami na ziemi pod rosnącym na klifie karłowatym drzewem oliwnym i uśmiecha się błogo, podczas gdy mama i Paulina Marino zbierają się z kobietami, z którymi zbierają się codziennie, i oddają się niekończącemu się strumieniowi plotek. Ktoś jest znowu w ciąży. Czyjaś córka musi jechać na kontynent, żeby zoperować króliczą wargę, i będzie to kosztowało tysiąc dolarów. Materiał na zasłony… widziałaś go? W pawie pióra. Pamiętasz syna, który poleciał do Australii? To on je przysłał. Czy to nie miłe, że syn pamięta o matce na drugim końcu świata? Pawie pióra przynoszą pecha. Tak, ale ona mówi, że jej to nie obchodzi! Zbiorowe żachnięcie. Tylko głupiec kusi los.

Mercedes popada w letarg, ogarnia ją senność, jak zawsze, kiedy słucha paplaniny kobiet. Dorosłość jest taka nudna. Ich świat taki mały. Mężczyźni zbili się w grupkę na skałach. Poszła w ruch butelka grappy, jak zwykle na pogrzebach. Na weselach. W święta i na wakacjach. Po skończonym obiedzie. Kiedy przychodzą goście. Kiedy ubija się interes. Na zgodę i niezgodę. Dla uczczenia przyjaźni. Żeby wypełnić bezczynne godziny. Jest jak jest. Jak było zawsze.

Rozgląda się i zauważa, że Donatella gdzieś znikła. Z Felixem i większością pozostałych dzieciaków. Do diabła, myśli. Prawie przegapiłam okazję. Powoli rozplata skrzyżowane nogi i wstaje. Otrzepuje łydki i uda z lepkich starych liści i upewniwszy się, że dorośli nie zwracają na nią uwagi, wymyka się.

Nikt nie patrzy w jej stronę, kiedy się oddala.

  

Świątynia była kiedyś wspaniała. Na porozrzucanych kamieniach do tej pory widać fragmenty eleganckiego marmurowego fryzu, który biegł pod gzymsem. Nagie ciała, brodaci satyrowie, szczątki pląsających nóg, na których widok jej babcie natychmiast by się przeżegnały i błagały Najświętszą Panienkę o obronę. Ciepłe płyty pod stopami, popękane i nierówne, zapach roztartego rumianku. Zwalone belki stropowe. Trwało to dwa tysiące lat, ale niedługo ze świątyni Heliogabala pozostanie tylko kilka zawalonych kolumn, rozcinających powietrze niczym połamane zęby.

Czasami włóczą się tu turyści z aparatami, nieśmiałymi akwarelami i przenośnymi płóciennymi krzesełkami. Wzdychają nad pięknem samotności, po czym idą wieczorem zamówić frytki w Re del Pesce. Deliowie uśmiechają się, przynoszą limonxela i ani słowem nie wspominają o duchach snujących się po równinie wokół ruin. Kto by chciał straszyć dojną krowę duchami? Dzieciom też nie pozwalają ich szukać.

Ale dzieci mają własne pomysły.

Mercedes szybko przedziera się przez ruiny. Mijając ołtarz, szuka pradawnych śladów krwi. W szczelinach fundamentów wyrosło kilka oleandrów i z wolna przez lata wypychały ołtarz w górę, aż w końcu stoi przekrzywiony między splątanymi korzeniami.

W dole, sto metrów niżej, mruczy morze. Głosy dorosłych powoli blakną w błękitnej bryzie.

Mercedes uprzytamnia sobie, że cały czas ma na głowie chustę żałobną, i szybko ją ściąga, cienkimi palcami roztrzepuje ciemne loki, a chustkę chowa do kieszeni. Wychodzi na słońce i wzdycha, rozkoszując się morskim wiatrem we włosach. Jej cel leży kilka metrów dalej, na skraju klifu, gdzie teren opada pionowo do morza. Idzie szybko w tamtą stronę, zdeterminowana, by na własne oczy zobaczyć Grota de las Sirenas, zanim mama się spostrzeże, dokąd poszła.

Są już wszystkie inne dzieci. Kiedy Mercedes dociera do fałszywego horyzontu, rozpoznaje całą grupę rówieśników zebranych wokół wylotu i zapatrzonych w nabożnym milczeniu. Mały gang Felixa Marina. Nawet jej siostra, Donatella, trzy lata starsza i o pół głowy wyższa od pozostałych, tak samo jak wszyscy wpatruje się w otwór z otwartymi ustami.

– Słyszycie je?! – woła.

Felix podrywa głowę i przykłada palec do ust. „Cicho, bo cię usłyszą”. „Oni”, czyli rodzice. A także „one” – mieszkanki dziury w ziemi.

Mercedes powoli pokonuje na palcach ostatni odcinek. Przebiegają ją ciarki z emocji. Przez całe życie słyszeli opowieści o sirenas – zagubionych duszach nieczystych dziewcząt wtrąconych w ciemność i przemienionych przez morze. „Można je usłyszeć, jeśli się jest wystarczająco cicho – mówiły ich abuejas. – Opłakują swój los, błagają o wybaczenie. Nigdy nie chodźcie tam same. To niebezpieczne. One tylko czyhają, żeby dołączały do nich następne dziewczęta. Zwabią was. Przyciągną. Od ich pieśni zakręci wam się w głowie i spadniecie. Będziecie zgubione na zawsze”.

Kiedy Mercedes podchodzi i staje obok pozostałych, Donatella zerka na nią z szerokim uśmiechem. Twarz jej lśni. Ona też mogłaby być syreną, myśli Mercedes. Wyobraża je sobie tam w dole, ich srebrne łuski, nagie piersi, ramiona wyciągnięte w kierunku skrawka błękitnego nieba przedzierającego się z góry. Taki rozwiązły widok.

Przeciska się przez tłumek i zagląda w ciemność. Ujście morskiego komina jest wąskie – najwyżej kilka metrów w obwodzie – i Mercedes widzi tylko fragment przestrzeni, zanim skalna ściana znika w mroku. Tak tam ciemno, myśli. Co musiały widzieć, kiedy spadały? Jak się czuły? Ich zgruchotane ciała leżące na pokruszonych skałach, obmywane przypływem, patrzące na swoich prześladowców?

Wytęża słuch, żeby usłyszeć głosy, lecz słyszy tylko oddechy swoich towarzyszy, szelest ubrań, kiedy się poruszają i nieruchomieją, jęk fal uderzających o ścianę klifu.

Kości tamtych dziewcząt leżą tam do tej pory, myśli. Może się przekształciły, ale jestem gotowa się założyć, że gdyby ktoś tam zszedł po linie, znalazłby jaskinię usłaną porozrzucanymi kośćmi strzaskanych szkieletów.

Słucha dalej. Nic. Tylko beczenie owcy w oddali. Skowronek latający tak wysoko, że nie sposób go zobaczyć, śpiewa cudowną piosenkę o rozkoszy, tak czystą, że przechodzi ją dreszcz. Lecz żadnych ludzkich głosów. Tylko Felixa oddychającego przez usta, ponieważ z dala od wody nos mu się zatyka. Chyba nie myślą na poważnie, że wyjdę za niego za mąż, zastanawia się w duchu. Miałabym do końca życia słuchać nocą tego odgłosu? I wąchać smród ryb – na ubraniu, pod paznokciami? Nie. Chłopiec, którego poślubię, będzie ślicznie pachniał. Będzie codziennie brał prysznic, tak jak mój tata.

Stopniowo, kiedy się mocniej koncentruje, zdaje sobie sprawę z dziwnego pulsowania rozchodzącego się w powietrzu. W pierwszej chwili, ponieważ patrzy w dół, wydaje jej się, że dochodzi z jaskini. Potem jednak zerka na przyjaciół, żeby się przekonać, czy oni też coś poczuli, i zauważa, że wszyscy odwrócili się w drugą stronę i osłaniając dłońmi oczy niczym salutujący żołnierze, patrzą na morze.

Coś się zbliża z oddali. Od strony wody. Nigdy przedtem nie słyszała takiego odgłosu. Tajemniczy. Dynamiczny. Dziwnie złowróżbny. I przybiera na sile.

– Co to jest? – pyta Eriq.

– Czy to koniec świata? – dopytuje się Maria.

– Nie bądź głupia – beszta ją Felix, a Donatella wybucha śmiechem.

Mrużą oczy, szukając źródła dźwięku. Pulsowanie zamienia się w miarowe łup-łup-łup. Tuż nad wodą na północnym zachodzie, ponad kutrami rybackimi i czterema białymi jachtami stojącymi tego popołudnia na kotwicy poza murami przystani, w ich kierunku leci coś srebrzystobiałego. Wielki chrabąszcz. A potem, kiedy zbliża się jeszcze bardziej, ważka; skrzydła nad tłustym małym tułowiem wirują tak szybko, że rozmywają się w oczach.

– Co to jest? – Felix chce, by zabrzmiało to nonszalancko, lecz zdradza go piskliwy głos. – Samolot?

– Nie – mówi Maria. – Samoloty wyglądają tak.

I rozpościera ramiona na boki. Na zboczu nad zamkiem leży wrak niemieckiego samolotu z czasów wojny i dawno temu zamienił się w poligon zabaw dla kolejnych pokoleń dzieci z Kastellany.

– Ja wiem, co to jest – mówi Mercedes z przekonaniem. Widziała zdjęcie w książce. – To helikopter.

Wszyscy wytrzeszczają oczy.

– Jala! – wykrzykuje Lisbeta. – Naprawdę? To jest helikopter?

Na wyspie nigdy w życiu nie widzieli nawet samochodu.

– Tak! Przyjrzyj się dobrze.

Z odległości stu metrów wyraźnie widać śmigło. Mercedes zauważa nawet ciemne okulary pilota i sylwetki pasażerów siedzących z tyłu. Maszyna lśni srebrzystą bielą. Wzdłuż boków kadłuba od dziobu aż po ogon biegną złoto-niebieskie pasy, a na drzwiach widnieje błękitna tarcza ze złotą koroną i sylwetką ich zamku.

Felix unosi brwi.

– To nasza flaga! – Teraz musi krzyczeć, ponieważ całe powietrze aż dudni. – Co do…

– To diuk! – wrzeszczy Donatella. – To el duqa!

Śmigłowiec przelatuje nad ich głowami i kieruje się w stronę zamku. Dzieci patrzą po sobie. Sirenas poszły w niepamięć. Wszyscy jak jeden mąż puszczają się biegiem i pędzą za wielkim stalowym ptakiem, żeby zobaczyć, gdzie wyląduje.

Niedziela

5 | Mercedes

Felix nie ukrywa irytacji. Ciska linę, którą zaczął zwijać, i klnie.

– Mercedes, do kurwy nędzy!

O nie. Proszę, nie zaczynaj.

– Słowo daję, ona cię traktuje jak niewolnicę.

Mercedes przygryza wargę.

– Przepraszam – reflektuje się Felix i z rezygnacją podnosi z powrotem linę.

– Nic nie szkodzi.

Wymagania rodziny Meade’ów rzucają cień na ich małżeństwo. Felix zasługuje przynajmniej na tyle, by od czasu do czasu dać upust złości.

– Ale musisz jej w końcu coś powiedzieć. Nawet jeśli miałaby się wkurzyć. Nie jesteś jej niczego winna.

– Taką mamy nadzieję.

Ta umowa. Ta przeklęta umowa. Procent składany: prezent ofiarowywany w nieskończoność.

– Musisz się jej postawić. Ja już tak dłużej nie mogę.

Mercedes sztywnieje.

– Czy to groźba?

Felix wzdycha.

– Nie. Ale to gówniane życie, Mercedes.

– Wiem. Przepraszam.

Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Nic, tylko w kółko przeprasza. Ma uczucie, jakby całe jej życie było jednymi wielkimi przeprosinami.

– Wiele zawodów wiąże się ze stałym zakwaterowaniem – przekonuje męża. – Wiesz o tym.

– Tak, wiem. Ale i tak uważam, że to gówniane życie. Chcę, żebyś wracała do domu.

– Ja też chcę wracać do domu – zapewnia Mercedes.

Z każdym dniem coraz bardziej tęskni za ich małą sypialnią. Tęskni za budzeniem się u jego boku w ciemności, za cichym szelestem krzątaniny, kiedy przyrządzają kawę i piją ją w ogrodzie, podczas gdy słońce zabarwia horyzont.

Za wszystkim tęsknię, myśli. Za tym, żeby mieć dzieci. Za zwyczajnymi codziennymi rozmowami albo swobodnym milczeniem. Za tym, by móc go spytać o opinię bez konieczności umawiania się na spotkanie. Za drobnymi nowinami, które nam umykają, ponieważ przestają być nowinami, kiedy się spotykamy. Za spontanicznym seksem. Za trzymaniem się za ręce. Za niezamykaniem drzwi, kiedy biorę prysznic. Za pracą ramię w ramię i odganianiem zmęczenia żartami. Tęsknię za swoim mężem.

Felix wraca na łódź i zaczyna podnosić więcierze. Pokazuje kosz z błyszczącymi okoniami morskimi.

– Możesz to wziąć? Zaraz przyjdzie tata, będzie miał gotowe.

Mercedes bierze kosz, kładzie na pomoście i odwraca się po następny.

– Zażyczyła sobie langust – mówi Mercedes.

– No jasne – mruczy Felix. – Na kiedy?

– Na piątek.

– Dobra.

– Moglibyśmy popłynąć w czwartek. Razem.

– Super. Więc mimo wszystko przyjdziesz w środę wieczorem?

Mercedes kiwa głową. Bierze szeroki, płaski kosz z flądrami, solami i gładzicami. Kutry mają bardzo dobry rok; od czasu, gdy ruch Lokalne Zaopatrzenie odniósł sukces, restauracje na wzgórzu płacą maksymalną cenę w dolarach. Ludzie z jachtów również zaczęli się domagać ryb, wymachując certyfikatami ochrony środowiska podczas rejsów dookoła świata w dieslowskich pałacach rozwijających pięćdziesiąt węzłów na godzinę, a ludzie z jachtów dostają wszystko, czego zapragną.

– Muszę lecieć, kochanie – oznajmia Mercedes. – Idę wybłagać róże u kwiaciarza.

Felix przerywa pracę i opiera ręce na biodrach.

– Dobrze – mówi. – Będziesz ostrożna, prawda?

– Jak zawsze – odpowiada Mercedes i uśmiecha się.

Jej mąż opiera się nogą o pomost, pochyla i całuje ją w usta. Przy ludziach, na oczach wszystkich. Po dwudziestu latach małżeństwa nadal nie przywykła do tego dreszczyku emocji.