Najmroczniejszy sekret - Alex Marwood - ebook + audiobook + książka

Najmroczniejszy sekret ebook i audiobook

Alex Marwood

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najnowszy thriller psychologiczny zdobywczyni prestiżowej nagrody Edgar Award oraz Macavity Award for Best Mystery Novel 2015.
Opowieść o narcystycznym zaburzeniu osobowości luźno oparta na pewnej prawdziwej historii…
Mówili, że Coco zaginęła w nocy. Kłamali.

Sean Jackson hucznie obchodzi swoje pięćdziesiąte urodziny. Impreza kończy się jednak katastrofą i wielkim skandalem, gdy jedna z jego córek, Coco, w tajemniczych okolicznościach znika w środku nocy. Dwanaście lat później, po nagłej śmierci Seana, człowieka niezwykle zamożnego i wpływowego, na pogrzebie spotykają się Mila, córka z pierwszego małżeństwa, i Ruby, nastoletnia siostra bliźniaczka zaginionej przed laty Coco. Gdy docierają do domu, gdzie ich ojciec mieszkał ze swoją czwartą żoną, orientują się, że wszyscy obecni byli również gośćmi na pamiętnym tragicznym przyjęciu sprzed lat. Nagle są o krok od rozwiązania zagadki, która zaważyła na całym ich życiu. Mroczne sekrety z przeszłości wreszcie ujrzą światło dzienne. Jakie tajemnice kryją się za zamkniętymi drzwiami domu Jacksonów?

Niesamowicie szokujący thriller, w którym nic nie jest tym, na co wygląda. Tak dobry, że sama chętnie bym się pod nim podpisała.
Val McDermid, pisarka
Pełna napięcia, przejmująca i niesamowicie pomysłowo skonstruowana opowieść o tajemniczym zniknięciu dziecka, toksycznych relacjach międzyludzkich i mrocznych rodzinnych sekretach.
The Guardian

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 52 min

Lektor: Anna Szawiel

Oceny
4,1 (528 ocen)
228
166
98
31
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaK84

Całkiem niezła

pomysl na ksiazke super,ale cos nie poszlo Mnie ksiazka nie wciagnela na tyle zebym nie mogla sie oderwac.
00
basinka_25

Dobrze spędzony czas

Jak się już polapalam w tym kto jest kim dla kogo i jak powoli się wszystko zaczęło zazębiać to nie mogłam się oderwać od słuchania. Trzeba przebrać przez pół książki a potem super książka.
00
SaraAdamczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja, choc chwilami sie dluzyla to jednak sama historia zaciekawila. Dobre zakonczenie, ciekawie poprowadzone postaci. Widac duza inspiracje popularna sprawa kryminalna ;)
00
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki tej autorki , ukazuje w nich skomplikowane charaktery ludzi i ich sekrety ... Gorąco polecam !!!
00
Schulc

Dobrze spędzony czas

Wątek ciekawy , bez dreszczyku
00

Popularność




O książce

Tajemnicze zniknięcie dziecka, toksyczne relacje międzyludzkie i mroczne sekrety.

CO SIĘ STAŁO Z COCO!

Impreza z okazji 50. urodzin Seana Jacksona miała być niezapomnianym wydarzeniem. Wykwintne dania, strumienie szampana, doskonała muzyka i wytworni goście. Wieczór nie kończy się jednak tak, jak wszyscy planowali… Uczestnikami imprezy wstrząsa wiadomość o zaginięciu jednej z bliźniaczek, córek jubilata. Trzyletnia Coco rozpłynęła się w powietrzu. Ani policyjne dochodzenie, ani zakrojone na szeroką skalę poszukiwania nie przynoszą żadnego efektu, a bliscy przestają się łudzić, że dziewczynka kiedyś do nich wróci.

Dwanaście lat później pogrzeb Seana stanie się okazją do ponownego spotkania uczestników feralnego przyjęcia. Napięta atmosfera i przemilczane fakty sprawią, że na jaw zaczną wychodzić pilnie strzeżone sekrety, a wśród nich również ten najmroczniejszy…

ALEX MARWOOD

To pseudonim literacki uznanej brytyjskiej dziennikarki. Jej pierwsza powieść, Dziewczyny, które zabiły Chloe, została w 2013 roku nominowana w Wielkiej Brytanii do nagrody przyznawanej przez International Thriller Writers, a w Stanach Zjednoczonych zdobyła Edgar Allan Poe Award w kategorii Najlepsza Powieść roku 2014. Przetłumaczona dotychczas na 17 języków, odniosła sukces porównywalny do Dziewczyny z pociągu. Kolejna książka Marwood, Zabójca z sąsiedztwa, zdobyła nagrodę Macavity for Best Mystery 2015, a prawa do sfilmowania jej kupiła Rabbit Bandini Productions, firma producencka należąca do Jamesa Franco.

Alex Marwood mieszka w Londynie i pracuje nad kolejnymi książkami.

alexmarwood.com

Tej autorki

DZIEWCZYNY, KTÓRE ZABIŁY CHLOEZABÓJCA Z SĄSIEDZTWANAJMROCZNIEJSZY SEKRET

Tytuł oryginału:THE DARKEST SECRET

Copyright © Alex Marwood 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2017

Redakcja: Marta Gral

Zdjęcie na okładce: © Jean François Humbert /Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-6578-111-6

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Ewa Szałańska, 88em.eu

Dla Sally i Bunny FranklandZ miłością

W doniesieniu, które

O tych nieszczęsnych sprawach prześlesz, panie,

Wystaw mię, proszę, takim, jakim jestem;

Nie ujmij ani nie dodaj niczego.

Przyjdzie ci przeto mówić o człowieku,

o nieroztropnie, ale bardzo kochał.

William Shakespeare Otello

przeł. Józef Paszkowski

Kiedy mężczyzna poślubia swoją kochankę, powstaje wakat.

James Goldsmith

DO: Klient, Media, Kontakty

TEMAT: PILNE, ZAGINĘŁO DZIECKO, PROSZĘ UDOSTĘPNIAĆ

DATA: 31 sierpnia 2004

ZAŁ: Coco.jpg, bransoletka.jpg

Moi drodzy!

Przepraszam za ogólny e-mail, ale rozpaczliwie potrzebuję Waszej pomocy.

W miniony długi weekend, w nocy z niedzieli 29 sierpnia na poniedziałek 30 sierpnia, z domu rodzinnego w Bournemouth zniknęła moja córka chrzestna Coco Jackson. Ma trzy lata.

Doświadczenie policji wskazuje na to, że w przypadku porwań dzieci kluczowe jest pierwsze czterdzieści osiem godzin, więc czas nagli. Proszę, prześlijcie ten e-mail do każdego, kto Waszym zdaniem mógłby zareagować i przekazać go dalej, tak by jak najwięcej osób dowiedziało się o losie Coco, co zwiększy szanse na jej bezpieczny powrót do domu.

Coco ma 90 centymetrów wzrostu, blond włosy prawie do ramion i grzywkę. Ma jasną cerę, chociaż przez lato trochę się opaliła i wyskoczyła jej na nosie widoczna kreska piegów. Ma niebieskie oczy i ciemne, wyraźnie zarysowane brwi. Kiedy zniknęła, była ubrana w piżamkę ze SpongeBobem.

Co bardzo ważne, miała również bransoletkę, którą dostała z okazji chrztu ode mnie i Roberta. Została zaprojektowana tak, że trudno się ją zdejmuje, więc możliwe, że porywacz jeszcze tego nie zrobił. Bransoletka jest wykonana z 22-karatowego złota, ma stempel probierczy, wzorek z serduszek wyryty na zewnętrznej powierzchni oraz imię i datę urodzin (11.07.01) na wewnętrznej.

Załączam zdjęcie Coco zrobione w ten weekend na rodzinnym wyjeździe oraz zdjęcie identycznej bransoletki, którą nosi jej siostra bliźniaczka.

Błagam, wyślijcie ten list do tylu osób, do ilu możecie. Nie umiem wyrazić, jakie to jest ważne i jak bardzo będę wdzięczna. Rodzice Coco są zrozpaczeni i wszyscy potwornie się martwimy.

Jeśli czytasz tego maila i wydaje Ci się, że być może ją widziałeś, nawet jeśli to tylko przypuszczenie, proszę, zadzwoń do sierżant Nathalie Morrow z wydziału kryminalnego policji w Bournemouth pod numer 555-6724 albo bezpośrednio do mnie. Wszyscy jesteśmy zdesperowani. Pomóżcie nam.

Z miłością, namaste

Maria

s. 1

ZEZNANIE ŚWIADKA

Emilia Pereira

Niania rodziny

17 września 2004

Na początek chcę powiedzieć, że pani Jackson zwolniła mnie w środę, zanim wyjechali, więc w ogóle mnie tam nie było. Zwolniła mnie, bo była wściekła z powodu męża. Wydawało jej się, że każda kobieta, która się do niego zbliży, spróbuje go jej odebrać, ale ja wcale nie chciałam. Dla mnie był trochę obrzydliwy. Ciągle stawał za blisko, wypytywał, czy mam chłopaka, i szukał okazji, żeby mnie dotknąć. Wcale się nie dziwię, że była podejrzliwa, ale nie mnie powinna podejrzewać.

Kiedy mnie wylała, zatrzymałam się u przyjaciółki Lisy Mendes w Stevenage, bo pani Jackson w ogóle mnie nie uprzedziła, dała mi tylko pensję w gotówce i kazała pakować rzeczy, a ja nie miałam się gdzie podziać. Spałam u Lisy na podłodze i czekałam na samolot do Lizbony, kiedy Coco zniknęła, a wy aresztowaliście mnie jak przestępcę. Nie byłam w pobliżu domu na Sandbanks ani razu przez te pół roku, odkąd pan Jackson go kupił. Chyba spędzili w nim jeden weekend, zanim weszli tam robotnicy, ale wrócili wcześniej, w bardzo złych humorach, więc zdziwiłam się, kiedy postanowił urządzić w tym domu urodziny. Spodziewałabym się, że urządzi je w Dubaju albo jakimś takim miejscu, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wiem tyle, że w tamten weekend pan Jackson obchodził pięćdziesiąte urodziny i od wielu miesięcy planował wielką imprezę na plaży. Potem, jakiś miesiąc wcześniej, zmienił zdanie – może uświadomił sobie, że ludzie nie zechcą jechać tak daleko. Duża impreza miała być w Londynie, a w weekend mniejsza. W pewnym sensie ulżyło mi, kiedy pani Jackson mnie zwolniła, bo wiem, jak u nich wyglądają imprezy. Przez cały długi weekend pracowałabym po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zaprosili znajomych, a to nie są ludzie, którzy lubią, kiedy dzieci przeszkadzają im w zabawie. Właściwie gdyby mnie nie zwolniła, i tak zamierzałam odejść, bo to nie są dobrzy ludzie.

Pracowałam u nich przez trzy lata, odkąd urodziły się bliźniaczki, ale jak powiedziałam, to nie są dobrzy ludzie. Zostałam, bo przyzwoicie płacili, natomiast pani Jackson nigdy nie lubiłam. Jest leniwa, próżna i niemiła. Po trzech latach nadal nie kojarzyła, kiedy mam urodziny, i właściwie nic o mnie nie wiedziała. Nigdy ze mną nie rozmawiała ani o nic nie pytała, tylko krytykowała i wydawała polecenia. W ciągu dnia, przez ten czas, który dzięki mnie miała wolny, nie robiła nic oprócz chodzenia do salonów piękności i sklepów i przygotowań do wieczornego wyjścia na miasto z mężem. Kiedy on był w Londynie, zawsze wychodzili na miasto. Dosłownie mieszkali w restauracjach, ale nigdy nie okazywała wdzięczności za wszystko, co dzięki niemu ma. A gdy wyjeżdżał, ciągle miała zły humor, w kółko z nim esemesowała i zamykała się w swoim pokoju. Myślę, że kochała córeczki, ale ostatecznie zawsze robiła to, co on chciał, i nie spędzała z nimi dużo czasu. Nie wiem. Może bogaci ludzie tacy są, tylko nie rozumiem, po co mieć dzieci, skoro nie chce się z nimi być.

Nie zostałabym tam tak długo, gdyby nie to, że bardzo polubiłam te dziewczynki. Na samą myśl, że ktoś uważa, że mogłabym zrobić Coco krzywdę, robię się czerwona z wściekłości. Kiedy pani Jackson mnie wylała, nawet nie miałam okazji się z nimi pożegnać, a teraz czuję się strasznie, bo wtedy po raz ostatni widziałam Coco.

Pojechałam do Stevenage w środę po południu i zostałam aż do wtorku, kiedy przed drzwiami mojej przyjaciółki pojawiła się policja. Prawie cały czas przebywałam w towarzystwie innych ludzi – mam tam paru znajomych i chciałam spędzić z nimi trochę czasu przed powrotem do Portugalii. Nigdy nie byłam sama na tyle długo, bym mogła pojechać do Bournemouth i z powrotem tak, żeby nikt tego nie zauważył. Nie mam pojęcia, co w tamten weekend stało się w domu Jacksonów, i nie mam pojęcia, co się stało z Coco Jackson.

s. 1

ZEZNANIE ŚWIADKA

Janusz Bieda

Budowlaniec

Sporządzone przez policję w Krakowie

Przetłumaczono 15 września 2004

Nie znałem rodziny Jacksonów. Pana Jacksona spotkałem tylko trzy razy. Pracowałem z Karolem Niemcem, Tomaszem Zdanowiczem i moim bratem Gabrielem Biedą. Instalowaliśmy basen w posiadłości Seawings sąsiadującej z Harbour View. Pracowaliśmy od tygodnia i robota się przedłużała, bo basen był wykonany na zamówienie, z portretem właściciela jako trytona, i trzeba go było instalować dźwigiem za jednym zamachem, a wykopanie otworu okazało się trudniejsze, niż myśleliśmy, bo sięgał poniżej poziomu wód gruntowych. Musieliśmy wynająć pompę, więc prace przeciągnęły się na weekend.

Pan Jackson ze znajomymi przyjechali w czwartek po południu, a już w piątek przyszedł skarżyć się na hałas. Rozbawił nas, bo wiemy, że robotnicy byli w Harbour View przez całe lato i wtedy jakoś w ogóle nie przejmował się sąsiadami. W sobotę rano przyszedł znowu, żeby zapytać, jak długo to potrwa, a my powiedzieliśmy, że pewnie do wieczora. Wyjaśnił, że ma imprezę urodzinową, i zaproponował nam znaczną sumę pieniędzy w zamian za to, żebyśmy zawiesili pracę do następnego popołudnia. Skoro już robota przeciągnęła się do piątku, to ze względu na długi weekend dźwig i tak mogliśmy oddać dopiero we wtorek, więc zgodziliśmy się i podzieliliśmy się pieniędzmi. Zaraz po skończeniu roboty brat i ja mieliśmy wrócić na miesiąc do Polski do rodzin. Karol i Tomasz chętnie zostaliby jeszcze dwa dni, żeby dokończyć uszczelnianie i brukowanie oraz dopilnować zwrotu dźwigu, a potem mieli do nas dołączyć. Przez całą sobotę kupowaliśmy prezenty dla rodzin i wróciliśmy w niedzielę przed lunchem. W domu Jacksonów było cicho, ale to nas nie zdziwiło, bo pan Jackson mówił, że po imprezie będą chcieli się wyspać.

Wrócił w niedzielę po południu, jak tylko zaczęliśmy pracę, i w ramach podziękowania za opóźnienie robót dał mi butelkę whisky. Była z nim Coco. Druga bliźniaczka w nocy chorowała, więc jej z nimi nie było. Oboje wydawali się weseli i odprężeni, a pan Jackson był dużo milszy niż do tej pory. Coco wyglądała na uroczą dziewczynkę, była ubrana na różowo i chociaż najpierw zachowywała się trochę nieśmiało, potem nabrała odwagi i sprawiała wrażenie szczęśliwej.

Praca poszła gładko, więc Gabriel i ja zdążyliśmy w niedzielę wieczorem na prom z Portsmouth o 23.30. Z Bournemouth wyjechaliśmy około dwudziestej. Nie wyrzuciliśmy biletów, a monitoring na promie na pewno potwierdzi, że byliśmy na pokładzie. Dopiero następnego dnia wieczorem zadzwonił do nas Karol i powiedział, co się stało. W poniedziałek rano właśnie spoinowali płyty wokół basenu, kiedy po sąsiedzku zaczęło się zamieszanie. Żeby nadgonić, zaczęli robotę około szóstej, więc jego zdaniem wtedy mogło być około 10.30. Przykro mi, że nie mogę bardziej pomóc, ale jak widać, nie było mnie już w kraju, kiedy dziecko zaginęło. Wszyscy jesteśmy w szoku, że w ogóle przyszło wam do głowy, że mogliśmy być w to zamieszani.

Ostatni raz widziałem Coco Jackson w niedzielę po południu. Z daleka dziewczynki wyglądały na zadbane i zdrowe, chociaż rozmawiałem tylko z Coco. Ale tę drugą też widziałem i wyglądało na to, że wszystko w porządku. Pan Jackson z pewnością jest oddanym ojcem, a rozmawiając z nami, cały czas trzymał Coco za rękę.

s. 3

ZEZNANIE ŚWIADKA

Charles Clutterbuck

Gość

Sporządzone przez Policję Metropolitalną w Londynie

3 września 2004

[…] Imogen i ja poszliśmy spać około trzeciej, a kiedy obudziliśmy się w niedzielę o jedenastej, okazało się, że Claire i Sean znowu się pokłócili i Claire wyjechała do Londynu. Raczej nas to nie zaniepokoiło. Ich małżeństwo zawsze było burzliwe i bynajmniej nie po raz pierwszy wyniosła się cała obrażona. Tak naprawdę, ściśle entre nous, byliśmy zdania, że Sean źle zrobił, rozwodząc się z pierwszą żoną, która przynajmniej nie była nieokrzesana, i żeniąc się z Claire. To nie jest kobieta kulturalna, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć, i ma niesamowity talent do obrażania się. Wiem, że moja żona jest matką chrzestną Ruby, ale od pewnego czasu zastanawialiśmy się oboje, czy nie byłoby mądrze trochę się od nich zdystansować. Rozumiem, że to brzmi okrutnie, ale towarzystwo, w jakim się przebywa, może politykowi zaszkodzić w karierze, a ja mam obowiązek wobec mojej partii i nie mogę okryć jej niesławą.

Kiedy bliźniaczki i dzieci Oriziów wstały, Sean był wyraźnie przygaszony i wszyscy spędziliśmy dzień spokojnie. Po południu wysłaliśmy dzieci do parku wodnego Królestwo Neptuna z tymi matkami, które uznały za stosowne zostać, moją żoną Imogen oraz nastoletnią córką Gavilów. Ruby trochę kiepsko się czuła, więc posadziliśmy ją przed odtwarzaczem DVD i kompletem odcinków jakiejś bajki, chyba Dora poznaje świat. W ogóle nas nie zastanowiło, że matka bliźniaczek nie wzięła ich ze sobą do Londynu; szczerze mówiąc, dla nas to była normalka. Jak powiedziałem, ona ciągle się miota, więc pewnie wydawało się jej, że daje mężowi nauczkę. Poza tym chyba wszyscy byliśmy trochę skacowani i niezbyt jasno myśleliśmy. Większość dnia spędziliśmy w salonie, dojadając resztki i czytając weekendowe gazety. Pojawiła się groźba, że w partii wybuchnie jakiś skandal, i ulżyło mi, że w prasie panowała cisza.

Dzieci wróciły koło piątej. Były trochę marudne, co nie dziwi w długi weekend. Ledwie przetrwaliśmy herbatę, kąpiel i porę usypiania dzieci. O ósmej były już w łóżkach, bardzo zmęczone, i wszystkie przespały całą noc. Dzieci Oriziów leżały na dmuchanych materacach w sypialni rodziców, a dzieci Gavilów przez weekend nocowały w przybudówce, ale tego wieczoru Gavilowie wyjechali, żeby wrócić do Londynu łodzią. Coco i Ruby spały w jednym łóżku w służbówce na parterze. Ostatnio obie zaczęły chodzić po nocy, więc wszyscy uznaliśmy, że lepiej trzymać je z dala od schodów, których zdecydowanie nie zaprojektowano z myślą o małych dzieciach. Sean miał u siebie w pokoju elektroniczną nianię, ale w nocy nic nie słyszał, a kiedy zniknięcie Coco wyszło na jaw, okazało się, że w ciągu weekendu ktoś ją wyłączył, a on tego nie zauważył.

Mój kierowca przyjechał po mnie i Imogen w wolny poniedziałek o 8.30, a o 10.30 byliśmy w domu w Londynie. Dlatego wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie przed wszystkimi. Nie przyszło nam do głowy zajrzeć do pokoju bliźniaczek. I tak mieliśmy dużo na głowie i byliśmy spóźnieni. Kiedy zadzwoniliście, tuż przed pierwszymi wiadomościami w wieczornych dziennikach, byłem w swoim biurze w Westminsterze, przygotowywałem się do nowej sesji parlamentu […]

s. 3

ZEZNANIE ŚWIADKA

Maria Gavila

Gość

12 września 2004

[…] to był uroczy weekend. Cudna pogoda, świetne towarzystwo, a dzieci bawiły się wybornie – i na plaży, i w niedzielę po południu w Królestwie Neptuna. Nie mogę uwierzyć, że taki piękny weekend tak źle się skończył; chyba ciągle jestem w szoku. Mój mąż, Robert, przyjaźni się z Seanem Jacksonem od kilkudziesięciu lat, poznali się na studiach. Charles Clutterbuck to jego przyjaciel o podobnym stażu. Znajomość Seana z Lindą Innes jest krótsza; od kilku lat Linda pracuje dla Jackson Enterprises jako projektantka wnętrz i przez ten czas nawiązali zażyłą przyjaźń. W ten weekend po raz pierwszy spotkałam jej partnera, doktora Jamesa Orizio, ale z tego, co słyszałam, jest znany, ma gabinet przy Harley Street i kilku moich klientów szczerze mi go poleca. (Pracuję jako doradca mediowy, a mój mąż jest prawnikiem, więc mamy sporo kontaktów ze światem show-biznesu).

Wyjechaliśmy w niedzielę wieczorem po tym, jak ze wszystkimi dziećmi, nie licząc Ruby, wróciłam z parku wodnego. Robert nie wybrał się tam z nami, bo musiał być w formie, żeby stać za sterem naszej łodzi Gin O’Clock, kiedy płynęliśmy do Brighton. Trzymamy ją w St. Katharine Docks w Londynie, a to za daleko na jeden dzień podróży. Byli z nami nasz syn Joaquin i córka Roberta, Simone. Spędziliśmy wieczór w marinie w Brighton, zjedliśmy późną kolację w tamtejszej restauracji, a rano wypłynęliśmy do Londynu. Sean zadzwonił do nas w poniedziałek o trzeciej, gdy wpływaliśmy do ujścia Tamizy. Po zadokowaniu pojechałam taksówką prosto do mojego biura w Soho, a Robert zabrał bagaże i dzieci do domu, po czym do mnie dołączył.

Kampania Znaleźć Coco ruszyła tak szybko, jak tylko zdołałam ją uruchomić. Mam dużą wprawę w natychmiastowym inicjowaniu kampanii medialnych – czy to jeśli chodzi o pomoc klientom w wykorzystaniu jakiegoś szczęśliwego obrotu wydarzeń, czy o szybkie ograniczenie szkód – więc zdaję sobie sprawę z tego, jak prędko należy działać w przypadku porwania dziecka. W poniedziałek wieczorem napisałam maila, który zaadresowałam do wszystkich osób z mojej książki kontaktów, ale z wysłaniem wstrzymałam się do wtorku rano, żeby wylądował na pierwszym miejscu ich skrzynek odbiorczych, kiedy się zalogują […]

s. 4

ZEZNANIE ŚWIADKA

Camilla Jackson

Siostra przyrodnia Coco Jackson

2 września 2004

Nie wiem, czy cokolwiek z tego, co powiem, może się przydać. Ja i moja siostra India byłyśmy w Harbour View w czwartek, ale w piątek wyjechałyśmy z powrotem do Londynu. Nie mamy dobrych relacji z macochą. To nic wielkiego, nie chodzi o agresję ani nic w tym stylu, ale nigdy się nie wysilała, żeby się z nami dogadywać, więc my nie widzimy sensu w próbach dogadywania się z nią. Wkurzyłyśmy się, bo tata zapomniał, że przyjeżdżamy, chociaż to były jego urodziny i data była zapisana w kalendarzu od dawna. Więc kiedy okazało się, że Claire poprztykała się o coś z nianią i przez cały weekend mamy być darmowymi opiekunkami, wyjechałyśmy stamtąd.

Tak, powiedziałam, że nie mamy dobrych relacji z macochą. Dlaczego pan pyta? Chyba na serio nie myślicie, że z tego powodu porwałybyśmy własną siostrę, prawda? Proszę pana, Claire to krowa. Odbiła naszego tatę mamie i rozwaliła nam rodzinę. Pana zdaniem powinnam ją lubić? W ogóle się o to nie starała. Ale w stosunku do Coco i Ruby naprawdę nie mam żadnych konkretnych uczuć… no, to znaczy nie miałam, dopóki to się nie wydarzyło. Koszmar. Najgorsze, co kiedykolwiek spotkało naszą rodzinę. Ciągle budzę się w nocy, bo śni mi się, że ona nie żyje.

Wsiadłyśmy w pociąg jadący do dworca Waterloo i wróciłyśmy do domu. Nasza matka była w Szkocji, bo myślała, że wyjedziemy na weekend, więc zaprosiłyśmy paru przyjaciół. Zostali u nas do poniedziałku. Głównie graliśmy na komputerze i oglądaliśmy filmy. Więc tak, jeśli chcecie listę nazwisk osób, które zapewnią nam alibi […]

ROZDZIAŁ 1

2004 | niedziela | 4.45 | Sean

Czeka, gdy ona podciąga sukienkę, a potem pomaga jej z suwakiem. W szarym świetle świtu wygląda blado, jej blond włosy nie są jasne, raczej barwy mosiądzu, a czoło świeci się od nadmiaru zabiegów kosmetycznych. Ale to i tak lepiej niż o dziesięć lat młodsza kobieta, która właśnie wściekłym krokiem pomaszerowała przed nimi przez trawnik. Za parę godzin będę miał piekielnego kaca, myśli. A Claire na pewno nie odpuści mi tylko dlatego, że są moje urodziny.

– Cholera – mówi Linda. – Jasna cholera.

On w zamyśleniu wyciąga rękę i zaczyna masować mięśnie jej karku. Są spięte, jak z granitu. Jest pewien, że nie były takie, kiedy trzymał tam rękę dziesięć minut temu. Claire wszystko potrafi zepsuć.

– Będzie dobrze – mówi.

Ona odwraca się do niego, mrużąc oczy, a mimo to na jej bardzo lśniącym czole nie widać ani jednej zmarszczki.

– Niby jak będzie dobrze, Sean? No, słucham. Wytłumacz mi to. Co? Myślisz, że zachowa to dla siebie? Że to potulnie zignoruje? Poleci do swoich prawników, zanim jeszcze zaczną pracę. Sprawdź intercyzę, bo lepiej, żeby była nie do podważenia.

Sean siada na najbliższym leżaku.

– Może tak będzie najlepiej – mówi w zamyśleniu.

– Najlepiej dla kogo? – odszczekuje Linda.

– Dla… No, przecież dla nas nie było żadnej nadziei. Nie pamiętam, dlaczego w ogóle się z nią ożeniłem. Żal mi tylko dzieci, nic więcej. Zasługują na coś lepszego. Ale wiesz, jeśli wszystko wyjdzie na jaw, ty i ja…

Ona wzdryga się i otwiera usta ze zdziwienia.

– Ty i ja co?!

On też szeroko otwiera usta.

– Myślałem…

– Że co? Że jesteśmy Romeem i Julią w średnim wieku? Tak chyba nie myślałeś, co?

– No, nie. – Sean parska paskudnym śmiechem, ratując swoją godność. – Romeem i Julią to na pewno nie, ale…

– Chryste, przecież ja mam męża.

– Niezupełnie – odpowiada Sean i wypróbowuje na niej swój uśmiech niegrzecznego chłopca. – A ja mam żonę.

Odraza w jej spojrzeniu mówi więcej niż jakiekolwiek słowa.

– No dobrze – rzuca Sean. – Przynajmniej wiem, na czym stoję.

– O, nie zgrywaj przede mną rannego żołnierza. Nie uda ci się. Chodź, muszę znaleźć swojego konkubenta i ojca moich dzieci, zanim ona to zrobi.

Pochyla się, żeby podnieść sandałek z paskiem, zgubiony w uniesieniu i leżący teraz na boku pod kamienną urną, która płacze lobelią. Sandałek jest dokładnie tego samego koloru co niebieska koronkowa sukienka Lindy. Seana stale oszałamia to, ile czasu i uwagi otaczające go kobiety poświęcają takim sprawom: krążą od sklepu do sklepu, obracają się przed lustrami i marszczą czoło, jakby od ich decyzji zależała tajemnica wszechświata. W pewnym sensie to podziwia – inaczej nie przyciągałyby go te drogie w utrzymaniu kobiety – ale z wiekiem zaczyna tęsknić za prostotą; za prostoduszną istotą, która niżej ceniłaby podobne dyrdymały, a wyżej jego jako mężczyznę.

– Cholera, złamany – mówi Linda i patrzy smutno na kawałek niebieskiej skóry dyndający bez sensu w wilgotnym powietrzu. – Pięćset funtów, na litość boską.

– Wszystkiego najlepszego, Sean – rzuca on w zamyśleniu.

– Chryste. Wy, mężczyźni. No naprawdę.

Linda ściąga drugi but i rusza przez trawnik, tą samą drogą, którą zaledwie kilka minut temu pokonała Claire. Sean wzdycha, a potem idzie za nią.

– Nie leź za mną tak od razu – syczy Linda. – Przespaceruj się albo coś. Nie powinniśmy wracać razem. Sama może odetnę jej drogę.

Szczerze wątpię, myśli Sean.

– Sądzisz, że to jeszcze ma sens?

– Tak! Słuchaj, twoje małżeństwo się zjebało, ale to nie znaczy, że moje też musi. Spadaj!

Linda wskazuje gestem na prawo, na zbocze opadające w stronę głównej bramy i drogi do promu łańcuchowego. Sean wzrusza ramionami i odchodzi.

Koniec końców to pewnie dobrze, myśli, człapiąc w koszuli wilgotnej od rosy. Kosmyk gęstych rudawozłotych włosów, którymi się tak szczyci, uwolnił się z żelowej powłoki i opadł mu na oko. Nie jestem z tego dumny, ale wolę być tym złym, niż rzucić ją dlatego, że jest wredna. A jest. Nie mam pojęcia, jak ja tego nie zauważyłem, zanim nie było za późno.

– Musisz przestać myśleć kuśką, Sean, staruszku – mówi na głos w ciche powietrze.

To się nigdy nie opłaca. U takich kobiet przedstawienie trwa tylko do czasu. Po podpisaniu dokumentów kończą się lodziki, a zaczynają bóle głowy. Mój Boże, myśli, nie dostałem nawet prezentu na urodziny, chociaż w tym roku mam okrągłe. Przynajmniej dzisiaj mogła się trochę postarać. Nic dziwnego, że muszę szukać gdzie indziej.

Altankę wypełniają pozostałości po imprezie. Na stoliku leżą porzucone kieliszki do szampana, a obok kanapy stoją rządkiem trzy puste butelki po bollingerze. W popielniczce jest niedopalona wcześniej cohiba, więc Sean podnosi ją i przypala, żeby dotrzymywała mu towarzystwa na spacerze. Robiąc to, czuje, że jest dość obrzydliwy, ale to pasuje do jego obecnego nastroju.

Postanawia obejrzeć postęp robót w Seawings. Nawet kiedy ma kłopoty, dobra budowa to duża pokusa, a kontakty z Polakami pracującymi na tutejszej nie były dotąd na tyle serdeczne, żeby mógł tam pomyszkować. Wymyka się przez furtkę Harbour View i pośpiesznie zakrada w cień koparki zaparkowanej na wspólnym podjeździe. Chociaż nie robi nic bardzo złego – wchodzi tylko na cudzy teren – woli, żeby nikt nie widział go tu o piątej rano, bo nie za bardzo mógłby się wytłumaczyć.

Za koparką od strony domu stoi mały dźwig. Długi łańcuch z pajęczymi ramionami jest już rozwinięty i ułożony na zboczu, gotowy do podczepienia do otworów w krawędzi powłoki basenu. Powłokę obrócono do góry dnem, żeby nie napadał do niej deszcz, który w końcu nie nadszedł. Sean w swoich eleganckich butach wdrapuje się po podjeździe, żeby ją obejrzeć. Skórzane podeszwy ślizgają się w piaszczystym błocie. Dobra, solidna rzecz, chociaż niebieskie pleksi, z którego ją wykonano, jest dużo grubsze i cięższe, niż to rzeczywiście konieczne. Typowa amatorka, myśli z samozadowoleniem sprawiającym, że oglądanie cudzych robót to taka przyjemność. Powłoka basenu w Harbour View ma połowę tej grubości i kosztowała dwa razy mniej, a do jej montażu nie było potrzeba tyle kosztownego sprzętu – tylko ośmiu tęgich robotników i sporo bluzgów. Przechodząc, klepie powłokę, a ona przyjemnie dudni.

Chaos, który ukazuje się jego oczom, to znajomy obrazek. Rzeczy robotników: drabiny, wiadra, wysokie stosy płytek gotowych do ułożenia, betoniarka potrzebna do uszczelnienia krawędzi basenu, gdy ten znajdzie się na miejscu, czekająca na wywiezienie sterta tynku kamyczkowego i gruzu po zwariowanej nawierzchni patio z lat siedemdziesiątych rozbitej, żeby zrobić miejsce pod basen. Obok drzwi frontowych leżą łopaty i kilofy – istna zachęta dla przechodzących tędy złodziei, za którą u Seana robotnicy doczekaliby się wychowawczej kary, gdyby zobaczył coś takiego na jednej ze swoich budów. Na trawniku leży na boku nowa trampolina. Jej końcówka wchodzi na klomb i gniecie hortensje. Po drodze Sean wysuwa ją, cmokając pod nosem na myśl, że ktoś mógł tak bezmyślnie skalać coś tak pięknego i delikatnego. Niektóre łodyżki niemal całkiem się połamały.

Ogród za płotem obrośnięty jest cyprysowcami Leylanda. Ogólnie rzecz biorąc, to kłopotliwe zielsko, ale tutejsza kiepska gleba nie pozwala mu się rozszaleć, przynajmniej na razie, więc minie jeszcze trochę czasu, zanim cyprysowce urosną na tyle, żeby oszpecić ogród Harbour View, a wtedy posiadłość już dawno będzie sprzedana. Buki. Sean uwielbia majestatyczne buki. Za kilka tygodni ich zielone liście zmienią się w złoto, rozświetlając okolice niczym latarnie, tymczasem cyprysowce przez cały rok pozostaną ciemnozielone. Wszystko tak szybko mija, myśli Sean. Te ostatnie dziesięć lat – wydaje się, że dopiero wczoraj skończyłem czterdziestkę, a do dziś nie zrobiłem nawet połowy rzeczy, które przysiągłem sobie zrobić przez pierwszy rok po tamtych urodzinach. Wciąż nie wypiłem lodowatego drinka u stóp Ayer’s Rock, nie pilotowałem własnego helikoptera, nie pływałem z rekinami, nie licząc tych w świecie biznesu. Myślałem, że to Heather mnie ogranicza i tłamsi moje marzenia, ale potem to samo robiła Claire, i ciągle jestem chomikiem w kołowrotku. Może muszę pogodzić się z myślą, że to jednak nie ich, lecz moja wina. Nie jestem awanturnikiem, za jakiego zawsze miałem się w snach, ale mężczyzną w średnim wieku, który ma nadzieję, że w następnym rozwodzie nie straci oszczędności życia. Całe szczęście, że tym razem podpisałem tę intercyzę.

Dociera na skraj dziury wykopanej pod basen. Jest niepokojąco głęboka, ale powłoka też taka jest na tym głębszym końcu. Sean wątpi jednak, żeby dosięgła dna. Może zamierzają wypełnić różnicę stosami gruzu. To na pewno oszczędny sposób, żeby się go pozbyć, zamiast płacić za wywózkę.

Robotnicy dotrzymali słowa i na czas nieobecności wyłączyli nawet pompy. Dno dziury wypełniło się wodą: czarną, mętną, z kożuchem soli na wierzchu. Gdyby tylko przeciętny właściciel domu wiedział, jak wiele z jego drogich, gładkich ścian to tylko druciane siatki wypełnione gruzem i przykryte płytą gipsową, myśli Sean, nie szastałby pieniędzmi tak, jakby te mury miały stać wiecznie.

Od strony podjazdu słychać piknięcie i trzask drzwi samochodu, a kilka sekund później odgłos silnika. Jakiś samochód wycofuje się na wstecznym biegu. Mam nadzieję, że to Claire, myśli Sean. Znowu ucieka, jak zwykle. I dobrze. Jest już zbyt późno, a ja jestem zbyt zmęczony na drugą rundę.

Poprawia mu się nastrój, więc rusza w stronę domu. Przekonał się, że kiedy decyzja zostaje podjęta za niego, tak jak teraz, często odczuwa nagły przypływ ulgi. Nie było łatwo mieć i kochankę, i zrzędliwą żonę. Jeśli teraz kochanka naprawdę się z nim rozstała, to wyszliśmy na czysto. Będę tęsknił za małymi, myśli Sean. Ale kiedy już skończę z Claire, nie ma siły, żeby przyznali jej pełną opiekę. Jeżeli podręczny prawnik taki jak Robert naprawdę coś potrafi, to znaleźć innego prawnika, który załatwi korzystny rozwód. A potem będę wolny. Koniec fochów, koniec oskarżeń, koniec z tym całym „nie możemy ze względu na dzieci”, koniec z chodzeniem do restauracji tylko po to, żeby odwrócić uwagę od wzajemnej wrogości. Niech sobie weźmie dom w Londynie. Mnie wystarczy jakiś spory apartament. Wreszcie zwolnię. Kupię duży dom na wsi, urządzę parę imprez, napocznę moją piwniczkę z winem. Całkiem nieźle się urządziłem. Nawet kiedy spłacę Claire, zostanie mi dosyć, żeby bardzo długo wieść dostatnie życie.

Zbliżając się do domu, wychwytuje podniesione głosy. Jego goście – Robert i Maria, Linda, Charlie i Imogen – wszyscy nie śpią, wołają, krzyczą, kobiety są w histerii. Chryste, już się zaczęło, myśli i zwalnia kroku. Mogłaby mieć chociaż tyle godności, żeby ich w to nie mieszać. Cholerna Claire. Nigdy nie zadowoli się kryzysem, skoro może z niego zrobić dramat. Może bym po prostu…

A potem z gwaru zaczynają wyodrębniać się słowa:

– Jezu, Jimmy! Boże, zrób coś! Jimmy!

Sean zaczyna biec.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy byłam dzieckiem, często się to zdarzało, ale i tak jestem w szoku, słysząc, jak moja matka płacze.

Siadam na łóżku. Stara wyblakła chłopięca kołdra, poduszki tak cienkie, że muszą być używane, bo nikt by takich nie kupił. Słabe szare światło zimowego słońca wylewa się zza nędznych zasłon jak w domu na wynajem, zbioru kartonowych pudeł oraz rowerka treningowego, który przy okazji robi za suszarkę do bielizny. Mogę znajdować się teraz gdziekolwiek. Niewiele pamiętam z wczorajszej nocy. Gdzie ja w ogóle jestem?

– Mamo? Co się stało? – pytam.

– Przepraszam, kochanie – łka do słuchawki. – Nie chciałam się rozpłakać. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego płaczę. To chyba z żalu. Za tym wszystkim, co mogło być, a nie było. Myślałam, że już się tym nie przejmuję.

Przechodzenie do rzeczy nie jest jej mocną stroną. Krąży wokół tematu z zawiłością godną poety metafizycznego.

– Co się stało, mamo? Wszystko w porządku?

Ciało obok mnie zaczyna się poruszać. Nakrył głowę jedną z tych żałosnych poduszek, żeby zasłonić światło, więc nie mam pojęcia, jak wygląda. Kojarzę długie ciemne włosy i brodę à la Jezus, włosy, które wchodziły mi do ust i przyprawiały o chichot, ale może to genetyczne wspomnienie innej nocy, innego kaca. Nie pamiętam nawet, jak ma na imię. Może to ktoś, kogo znam. Właściwie nawet mam taką nadzieję. Takie rzeczy już się zdarzały. Ale ten pokój z pudełkami po xboxie i gołymi ścianami w kolorze magnolii zdradza co najwyżej tyle, że jego właściciel prawdopodobnie jest mężczyzną i prawdopodobnie ma dwadzieścia parę lat.

Mama wzdycha i jej głos się uspokaja.

– Przepraszam, kochanie. Wiem, jestem do niczego. Niestety, mam złe wiadomości. Dzwoniła Maria Gavila. Próbuje cię namierzyć od wczoraj, ale nie dała rady, więc zadzwoniła do mnie.

Maria Gavila? Co, do cholery? Wiem, że przez te wszystkie lata była z mamą w kontakcie, ale i tak jakoś dziwnie słyszeć jej nazwisko.

– Yhy – odpowiadam wymijająco.

Przynajmniej już wiem, że złe wiadomości nie dotyczą mamy ani Indii, więc fala strachu, który poczułam, słysząc jej płacz, zaczyna się cofać.

Siedzę na łóżku i kręci mi się w głowie. Mam mdłości i zaschło mi w ustach. Zbyt dużo już takich poranków, Mila. Musisz wziąć się w garść, ogarnąć swoje życie. Czy wczoraj był tylko alkohol? Wiem, że zaczęło się od gorzkich brązowych drinków w klubie w Shoreditch, a to zawsze kiepski początek. Zero jedzenia. Na pewno zero jedzenia. Czyli musiały być jakieś dragi, inaczej w końcu bym zgłodniała. To dlatego od alkoholu się tyje, nie od samych wypitych kalorii. Nie chcę tu być. Chcę jakimś cudownym sposobem wrócić do domu.

– O co jej chodziło?

– Milly – odpowiada mama – nie wiem, jak to powiedzieć, więc powiem wprost. Chodzi o twojego ojca. Niestety, przedwczoraj w nocy zmarł.

Łomot gdzieś w piersi.

– Aha – mówię, nie za bardzo wiedząc, co powinnam czuć, ale w tej chwili nie czuję nic oprócz osobliwej ciekawości. Więc to tak jest, kiedy umiera ci ojciec, myślę. Nic szczególnego.

Mama czeka na odpowiedź. Czuję to w eterze. Tylko że nie wiem, jak odpowiedzieć. Nie byli małżeństwem od prawie dwudziestu lat, więc „bardzo mi przykro” to chyba nie będzie właściwa reakcja.

– Czy India już wie? – pytam w końcu. Mój głos jest dziwnie głuchy i odległy.

– Nie. Zadzwonię do niej zaraz.

– Co się stało?

– Nie wiem wszystkiego – mówi mama i po jej głosie poznaję, że kłamie. Nigdy nie umiała kłamać. Zawsze odchrząkuje, jakby nieprawda utknęła jej w gardle i musiała ją wykrztusić. – Był w hotelu. Dorchester. Czy oni pozbyli się domu w Londynie? Wiem, że przeprowadzili się do Devonu, ale Sean spędzał w Londynie tyle czasu… W każdym razie tam właśnie był. Zabrali go do szpitala Chelsea and Westminster. Podejrzewają, że w nocy miał zawał. Wczoraj rano znalazła go pokojówka.

W torebce mam butelkę wody. Odchylam zawleczkę i wypijam łyk. Daję sobie trochę czasu do myślenia. Gapię się w gołą ścianę i zastanawiam, co powinnam zrobić. W tej chwili chętnie bym zapaliła, ale jeśli to jest wynajęte mieszkanie, zaraz włączy się alarm. Sean Jackson, mój nieobecny ojciec; jego słynny urok i garnitury z Savile Row już mu się nie przydadzą.

– Kochanie?

– Przepraszam – mówię. A potem: – Cholera.

– Właśnie. Szok.

– Tak – odpowiadam wymijająco.

– Możesz zadzwonić do Marii. Powiedziała, że cały dzień będzie w biurze. Muszą przeprowadzić sekcję zwłok i dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu, bo był sam. Albo przynajmniej… – Urywa. Najwyraźniej postanowiła inaczej zakończyć to zdanie. – W każdym razie nie było świadków, więc podobno tak się wtedy robi. Powinnaś do niej zadzwonić. Obawiam się, że będziesz musiała zidentyfikować zwłoki.

Teraz prostuję się jak struna.

– Nie!

– No…

– Dlaczego ja?

– Milly, ktoś to musi zrobić. I chyba… Może mogą to zrobić Maria i Robert? Nie wiem. Czy to musi być ktoś z rodziny? Chyba musi. Maria na pewno to już sprawdziła. Ona wszystkiego umie się dowiedzieć w kilka minut.

– Ale dlaczego… dlaczego ona nie może?

Nie potrafię się zmusić, żeby wypowiedzieć jej imię, nawet teraz. Nie w rozmowie z mamą. Nawet po tylu latach nazwać późniejsze żony ojca to trochę jak dać jej w twarz.

– Kochanie – mówi, sama najwyraźniej nie czując podobnego dyskomfortu. – Simone jest w Devonie z małym dzieckiem. Przypuszczam, że się załamała. Robert już tam jedzie, a Maria dołączy wieczorem. Chyba nie chcesz jej zmuszać do wyprawy do jakiejś londyńskiej kostnicy, żeby oglądała tam swojego martwego męża na stole, prawda?

Nie, myślę. Oczywiście znacznie lepiej, żebym to ja pojechała obejrzeć na stole mojego martwego ojca. Jest dorosła. Sama zdecydowała się za niego wyjść. Czyli musi być bardziej dorosła ode mnie. Ja nie wyobrażam sobie bycia na tyle dorosłą, żeby wyjść za mąż, a co dopiero mieć dziecko.

– Nie – mówię niechętnie, bo to właściwe. W mojej rodzinie forma ma znaczenie. A przynajmniej pozory postępowania jak należy. Rzeczy, które widać. – Ale nie wiem, co mam robić.

– Maria chyba ci powie – odpowiada mama. – Pewnie już kazała asystentowi wszystkiego się dowiedzieć. To szczęście, że ją mamy. Wraz z zasobami imperium Gavilów.

– Dobrze – mówię.

– Przepraszam, kochanie. Powinnam zadzwonić do Indii. Dasz sobie radę?

– Jasne – odpowiadam, choć nie jestem pewna, czy to prawda.

– Zadzwonię później, żeby sprawdzić, co u ciebie.

– Dobrze.

– Aha, kochanie…

– Tak?

– Kocham cię. Bardzo.

– Wiem – odpowiadam automatycznie. – Ja ciebie też.

Rozłączam się i wrzucam telefon do torebki. Mój towarzysz, korzystając z chwili, odlepia poduszkę od twarzy i patrzy na mnie jednym okiem. No tak, już sobie przypominam. To nie był tylko drink; wiadomość od mojej matki musiała mnie zszokować bardziej, niż sądziłam. Ciemne włosy, broda à la Jezus i cudna, gładka brązowa skóra. Tom. Pracuje w galerii obok klubu w Shoreditch, gdzie wczoraj wieczorem wpadłam bez zaproszenia na prywatny pokaz. Mieszka w Kentish Town. Cholera, jestem w Kentish Town. Milion stacji czarną linią od mojego domu. Szkoda, że nie mam teleportera. Na litość boską, nie mogliby się pośpieszyć i wreszcie go wynaleźć?

– Wszystko dobrze? – pyta.

Pewnie liczy, że skoro jeszcze tu jestem, zrobi użytek z porannego drągala.

– Tak – odpowiadam pogodnie. – Mój tata umarł.

Patrzy na mnie z rozdziawionymi ustami, w błysku białek jego oczu widzę panikę. Nie ma pojęcia, co zrobić, co powiedzieć. Z tonu mojego głosu nie umie nawet wywnioskować, czy to nie żart wariatki. Nie jest to najlepsza sytuacja, w jakiej można się znaleźć z nagim nieznajomym. Ale mimo wszystko myślę, że po otrząśnięciu się ze strachu to będzie fajna historyjka. Nie przejmuj się.

– Jezu – odważa się powiedzieć. – Przykro mi. Dobrze się czujesz?

– Jasne – mówię. – To był skurwiel. Od lat go nie widziałam.

ROZDZIAŁ 3

2004 | czwartek | Claire i Sean

Głośne stęknięcie na tylnym siedzeniu i charakterystyczny chlupot płynu.

– Tylko nie to – mówi Sean. – Boże, powiedz, że tego nie zrobiły.

Claire podnosi okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy i odchyla się, żeby spojrzeć na tylne siedzenie. Coco, przypięta do fotelika, trzyma dłonie rozczapierzone i sztywne – jak Wiluś E. Kojot kontemplujący coraz krótszy lont dynamitu. Kartonowy kubek leży na jej kolanach odwrócony do góry dnem, bez wieczka i słomki; lód zsuwa się po jej udach, kałuża sprite’a zero zbiera się na kremowym skórzanym siedzeniu range rovera. Ruby wychyla się ze swojego fotelika, żeby się lepiej przyjrzeć. Jej obojętna twarz ma dziwnie zadowolony wyraz.

– Mówiłam ci, że to zły pomysł – rzuca Claire. Nie może się powstrzymać. Bo mówiła, a on jak zawsze ją zignorował. – Mówiłam, że powinniśmy używać kubków z dzióbkiem. Te plamy nigdy nie zejdą.

Sean mocniej zaciska palce na kierownicy.

– Oczywiście – odpowiada wyważonym, starannie dobranym tonem „do używania przy dzieciach”. – Mieliśmy je wysłać priusem z Emilią.

– No cóż – syczy Claire – gdyby niektórych można było zostawić z Emilią sam na sam, byłoby cudownie.

– Ile razy mam ci powtarzać… – zaczyna Sean, a potem wzdycha jak cierpliwy nauczyciel, który rozmawia z kilkulatkiem, i opanowuje się. – Masz paranoję.

Claire piorunuje go spojrzeniem.

– Chryste – warczy Sean, a potem zjeżdża na pobocze.

W tej chwili na autostradzie M3 jedzie się zderzak w zderzak – cały kraj wybiera się gdzieś poza dom na ostatni długi weekend lata i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakim cudem tyle osób dostało wolne w czwartek – więc minie pewnie dziesięć minut, zanim ktoś wpuści go z powrotem. Zauważył, że tak jest na prowincji. Londyńscy kierowcy zawsze wpuszczają się nawzajem – inaczej całe miasto stanęłoby w miejscu – ale wystarczy wyjechać poza obwodnicę M25, i ludzie zachowują się tak, jakbyś chciał im ukraść drogę. Strasznie to dziwne, myśli. A mówi się, że to londyńczycy są nieuprzejmi.

Siedzi za kierownicą i czeka, aż żona zrobi jakikolwiek ruch. Nie, myśli Claire. To twój bajzel. To ty uparłeś się, żeby kupić im wielki napój, i nie chciałeś go przelać. To twój bajzel. I twoja kolej na sprzątanie. Siedzi dalej z rękami na kolanach, okulary przeciwsłoneczne znowu ma na nosie i patrzy przed siebie na śmieci rozsypane po trawiastym nasypie.

– No i?

Claire powoli odwraca głowę.

– Co? – Robi pauzę. – To są też twoje dzieci, Sean.

⋅ ⋅ ⋅

Sean czuje lekki gniew, ale odpina pas i wysiada. Bierze pięć szybkich wdechów wśród bylicy i torebek po fast foodzie. Muszę trzymać nerwy na wodzy, myśli. To nie jej wina. Ma trzy lata. Trzylatki tak się zachowują. Nie można winić jej za matkę.

Za szybą usta Coco układają się w kwadrat i Sean słyszy początek płaczu, który brzmi jak wycie policyjnej syreny z oddali.

– Już dobrze, kochanie! – woła w gorącym sierpniowym powietrzu. – Poczekaj, już idę!

Obchodzi range rovera i otwiera bagażnik. Skrzynia biegów w jego mózgu przeskakuje na luz, gdy widzi panujące wewnątrz spustoszenie. Claire ma zero talentu organizacyjnego. Sean pamięta, że kiedy się poznali, wydawała mu się przez to urocza – artystyczna dusza, postrzelona, beztroska – ale teraz tylko go to wścieka. Przecież ona przez cały dzień nie ma nic innego do roboty. Jak do tego doszło? Co się stało z moim życiem? U Heather wielkie masy Rzeczy – ubrań, zabawek, leków, książek, nieodzownych pluszowych misiów, tajemniczych elektronicznych gadżetów, chusteczek dla niemowląt, kremu do opalania, czapeczek, śliniaków i kubków z dzióbkiem, które krążą dzisiaj chyba za każdym dzieckiem – były przynajmniej zorganizowane. Kiedyś podśmiewałem się z jej kolekcji toreb Cath Kidston, z jej zamiłowania do kieszonek, przegródek i woreczków strunowych, ale wszystko – wszystko! – byłoby lepsze niż to.

– Gdzie rzeczy do czyszczenia?

Claire unosi dłoń przed twarzą i przygląda się paznokciom. Pomalowała je sobie na granatowo, co doprowadza go do szału. Zupełnie jakby wybrała ten kolor mnie na złość, myśli Sean, bo nie podoba jej się, że lubię, kiedy kobieta ma porządny manikiur. Przy ciemnych kolorach nigdy nie wiadomo, co czai się pod spodem. Dawniej, gdy się umawialiśmy, kiedy jeszcze czuła potrzebę rywalizacji, słuchała mnie: malowała paznokcie na różowo, złoto albo srebrno, tak że migały jak klejnoty w blasku świecy. Zrobiłaby wszystko, żeby mnie uszczęśliwić, gdy robiła to na złość Heather. Teraz, po tym, jak mnie już zdobyła, to zupełnie inna gra.

– W torbie – odpowiada tym swoim tonem w stylu „pff, mężczyźni”.

Sean rozgląda się po chaotycznych stosach i rozpaczliwie szarpie brzeg ziejącej reklamówki z Harrodsa. Rozpoznaje wyłącznie skórzaną kosmetyczkę, którą dał Claire w prezencie, gdy po raz pierwszy zabrał ją do Paryża, żeby przydać jej nieco szyku. W środku panuje ten sam chaos – wrzucone bezmyślnie cienie, maści i sztuczne rzęsy – ale przynajmniej opakowanie jest eleganckie. To metafora naszego życia, myśli Sean i przez chwilę czuje się błyskotliwy. Zaczyna grzebać. W czarnym worku na śmieci odkrywa zwinięte ubranka dziecięce, niewyprasowane. Co ten personel, któremu płacę, robi całymi dniami, skoro moje dzieci wyglądają jak strachy na wróble?

Wsadza rękę głębiej i wyciąga sztruksowy bezrękawnik z metką OshKosh. Musiał kosztować więcej, niż u matki Seana wynosił całoroczny budżet na ubrania, a został tu wepchnięty jak stara szmata. Otrząsa go, żeby pozbyć się najgorszych zagnieceń, a potem szuka dalej, aż wreszcie wyciąga paczkę wilgotnych chusteczek – samoprzylepne zapięcie jest otwarte i powiewa – po czym wraca na tylne siedzenie.

Coco już wyje, a Ruby zatyka uszy palcami.

– Już dobrze – mówi Sean, dumny ze swych rodzicielskich cnót. – Już wszystko w porządku, Coco, kochanie. Nic się nie poradzi. To się zdarza. Chodź.

Rozpina małej pas, bierze ją pod pachy i unosi z okrzykiem: „Hopsa!”. Mimo klimatyzacji w samochodzie dziewczynka jest zgrzana, jej złote loki lepią się do głowy, a policzki rumienią się jaskrawą czerwienią. Sean dotyka jej czoła. Modli się w duchu, żeby nie brał jej jakiś bakcyl. Kiedykolwiek, tylko nie w ten weekend.

Rzuca mokre chusteczki Ruby.

– Przydaj się na coś – mówi. – Pościeraj.

Dziewczynka wpatruje się w ojca.

– Ona ma trzy lata – odzywa się Claire.

Bierze chusteczki i sama zaczyna wycierać kałużę lepkiego napoju. Wyrzuca przez okno pusty kubek, który ląduje w brudnym krzaku głogu. Będzie tam leżał przez wieczność, myśli Sean, a potem o tym zapomina, bo stawia córkę na twardym, suchym błocie i zaczyna jej rozpinać sukienkę.

⋅ ⋅ ⋅

Pod Southampton z pieluchy którejś z dziewczynek zaczyna wydobywać się podejrzany zapach. Claire patrzy na nie w lusterku wstecznym. To Ruby, myśli. Zaczyna mieć suche policzki. Na litość boską, jak bliźniaczki jednojajowe mogą się aż tak różnić? Coco już prawie nie potrzebuje pieluch – choć on oczywiście twierdzi, że obie powinny były przestać je nosić już dawno temu, bo India i Milly korzystały z nocnika, zanim jeszcze wypowiedziały pierwsze słowa – mówi dwa razy więcej niż siostra i cały czas się śmieje, a Ruby głównie się gapi. Gdyby nie to, że sama je urodziłam, trudno byłoby uwierzyć, że wyszły niemal jednocześnie z tego samego łona. Mam nadzieję, że Ruby nauczy się samodzielnie załatwiać, zanim pójdzie do szkoły. To nie może być normalne. Jakby robiła nam na złość.

Jej mąż bębni palcami w kierownicę. Zawsze tak robi, kiedy siedzi bez ruchu, a ją doprowadza to do szewskiej pasji. Jak przez niecałe sześć lat można przejść od miłości do rozdrażnienia i obojętności? Nie rozumiem tego, myśli. Choć z drugiej strony, owszem. Rozumiem naprawdę dobrze. Tak to jest, kiedy wyjdzie się za człowieka, który udawał kogoś innego. Człowieka, którego unieszczęśliwiał brak zainteresowania pierwszej żony, bo sam interesował się tylko sobą. Myślałam, że biorę ślub z mężczyzną skrzywdzonym przez brak miłości, ale okazało się, że brak miłości zaczyna się w domu.

Od klimatyzacji jest zimno jak na Syberii, ale Claire i tak czuje żar z zewnątrz bijący o przyciemnione szyby. Fantastyczny weekend na imprezę urodzinową! Szkoda tylko, że musi go spędzić ze znajomymi Seana. Chociaż własnych i tak już nie ma. Odpadali po kolei. Oczywiście Sean nigdy nie wysilił się, żeby poczuli się mile widziani. Kiedy mieli romans, nie dziwiło jej, że nie chciał się z nimi spotykać: dyskrecja, sekret, konieczność zachowania tajemnicy – tyle było powodów. Nie wpadła na to, że w rzeczywistości po prostu go to nie interesowało.

Wzdycha. Cztery dni. Cztery długie dni w towarzystwie ludzi, którzy ledwo chcą się do niej odezwać, którzy pamiętają Heather i choć nie mówią tego głośno, uważają, że Claire jest tu tylko przejściowo. Ale muszę być miła, myśli. Jeśli to małżeństwo ma przetrwać, muszę być miła.

⋅ ⋅ ⋅

W sobotę, myśli Sean, skończę pięćdziesiąt lat. To naturalne, że dobijając pięćdziesiątki, człowiek kwestionuje własne życie. Ja patrzę na swoje i powinienem być zadowolony. Osiągnąłem każdy cel, jaki ceni świat zachodni. Jestem bogaty, z perspektywy moich rodziców – wręcz niewyobrażalnie. Moje dzieci są zdrowe i w zasadzie nawet się do mnie odzywają. Jestem królem dobrze prosperującego interesu, a ci, którzy mnie nie szanują, w większości wciąż się mnie boją. Siedzę w nowym, drogim samochodzie, jadę do mojej wartej miliony funtów nieruchomości w jednym z najatrakcyjniejszych miejsc w kraju. Moi znajomi są wpływowi, znani i zamożni. Żona ma trzydzieści trzy lata i według wszelkich standardów jest piękna, nawet jeśli ostatnio się zapuściła. Mam basen. Moje życie to oszałamiający sukces. Więc dlaczego jestem taki nieszczęśliwy?

ROZDZIAŁ 4

India dzwoni, kiedy idę Clapham High Street. Pewnie w Auckland właśnie zaczyna się dzień pracy. Jest środek lata, więc pod skromnym kostiumem prawniczki na pewno ma bluzkę bez rękawów, a włosy mocno ściągnęła w babciny kok, ja tymczasem marznę w lodowatym deszczu, okutana w skórzaną kurtkę, z głową przykrytą chustką jak hinduską dupattą. Trudno o dwie bardziej różne osoby niż moja siostra i ja. Na chaos, w którym się wychowałyśmy, ona zareagowała narzuceniem porządku każdemu aspektowi swojego życia, podczas gdy ja go zaakceptowałam, nie chcę niczego planować, ledwo pamiętam, żeby zabrać z domu klucze, i nie mam pojęcia, gdzie we własnym mieszkaniu trzymam dokumenty. Ona kocha prawo, jego sztywne ramy, precyzję, z jaką można przyszpilić każdy detal. Wykorzystała spadek po babce, żeby wyjechać z kraju i urządzić się w mieszkaniu nad wodą, z podłogami z jasnego drewna i panoramicznymi oknami na całą ścianę, przed którymi co rano o wschodzie słońca zaczyna dzień od jogi, a wieczorem na balkonie pije lampkę sauvignon blanc. Ja natomiast ogarnęłam się na tyle, żeby kupić kilka pokoi przy tej samej ulicy, przy której wtedy mieszkałam w parę osób, i pewnie właśnie stamtąd kiedyś mnie wyniosą, pod warunkiem że w morzu papierów znajdą moje ciało.

– Cześć – mówię.

– Cześć – odpowiada. – Co u ciebie?

– W porządku. Wiesz, życie się toczy, no nie?

– Ano.

Ona też nie wydaje się szczególnie przybita. Ciekawe, jak poczułby się tata, gdyby wiedział, że do tej pory zapłakała po nim tylko pierwsza z żon, które nie były dla niego wystarczająco dobre. Na ile go znałam, pewnie nawet by tego nie zauważył. Co z oczu, to z serca – takie miał motto. Zawsze wydawał się zaskoczony, słysząc mój głos w czasach, kiedy jeszcze dla porządku do niego dzwoniłam.

– Jutro idę zidentyfikować ciało.

– Cholera. Jak się z tym czujesz?

– Dziwnie. Nie mogę się zdecydować, czy iść przed lunchem, czy po.

– Ja na twoim miejscu poszłabym przed. Lepiej zjeść później, niż zwymiotować. Coś wiadomo o dochodzeniu w sprawie przyczyny zgonu, o pogrzebie i tak dalej?

– Jak już go rozpoznam, zrobią sekcję zwłok. Podobno jeśli ustalą przyczynę zgonu, wydadzą ciało jeszcze przed dochodzeniem.

– Nawet mimo… całej reszty?

– Tak – odpowiadam. – Nawet mimo tego. Jeżeli miał zawał albo coś w tym stylu, kajdanki i tak dalej nie mają znaczenia. To mimo wszystko śmierć z przyczyn naturalnych.

– Aha – mówi z powątpiewaniem.

– Choć na szafce nocnej podobno były poppersy, więc fajnie.

– O Boże – wzdycha India. – Boże, Boże, więcej wstydu już nie mógł przynieść?

– Mogły jeszcze być zwierzątka.

– Dobra. Przestań.

– Kiedy przylatujesz?

Chwila ciszy.

– Nie przylatuję, Milly.

– Nie?

Wzdycha.

– Po co? I tak już nie żyje. Nie zauważy. Nie będzie żadnego wzruszającego pojednania na łożu śmierci. To by było… Nie. Nie przelecę przez pół świata tylko po to, żeby poklepać po plecach Wieczną Nimfę i udawać, że mi przykro. Wiem, że to był mój ojciec, ale ja go prawie nie znałam.

W głowie miga mi pewne wspomnienie. Całą czwórką jesteśmy w basenie w jakimś ciepłym kraju, Indy i ja na tyle małe, że pływamy w dmuchanych kółkach, mama śmieje się i śmieje, tata podrzuca nas, wysoko, wysoko, my piszczymy uradowane, wpadając z pluskiem w wodę, mącąc blask słońca na niebieskiej tafli. Kiedyś nas kochał, myślę. Kochał. Albo świetnie udawał.

– Ja… – zaczynam.

– Wyślę kwiaty – mówi siostra. – Ale nie jestem hipokrytką.

A co ze mną, India? Co z tym, jak ja się czuję? Będę musiała tam pójść za nas obie, a skoro tak, to robisz ze mnie podwójną hipokrytkę. Podwójną hipokrytkę, która wszystko musi robić sama.

– Dobrze – mówię. Ciekawe, co w swoim czasie jedna z nas zrobi z pogrzebem tej drugiej. Czy w ogóle będziemy się wtedy znały? – Ale na pogrzeb mamy przylecisz, prawda?

– Nie bądź głupia – odpowiada. – To zupełnie co innego. Słuchaj, muszę pędzić. O wpół do dziesiątej mam w sądzie wysłuchanie.

– Dobra – mówię.

Dyskusja jest bez sensu. India to jedna z takich osób, które jeśli coś już postanowią, to nie ma odwrotu. Postanowiła przeprowadzić się tak daleko, jak tylko możliwe bez dzielenia przestrzeni życiowej z górami lodowymi.

– Pewnie właśnie idziesz na miasto, prawda? – pyta.

Śmieję się.

– Jest wtorek. Niby gdzie indziej miałabym iść?

– Milly, nie myślałaś o tym, żeby znaleźć pracę?

Znowu parskam śmiechem.

– Proszę cię. Na co komu pracować, skoro ma się fundusz powierniczy?

Rozłączam się i pcham drzwi Handful of Dust.

⋅ ⋅ ⋅

Jestem córką swojego ojca. On kochał imprezy i ja też, zwłaszcza in extremis. Zresztą w imprezowaniu był dobry. Nikt nie umiał tak rozruszać sali jak Sean Jackson. Przez każdego był zauważony, każdemu pozwalał poczuć się wyjątkowym. Kiedy wchodził, ludzie dosłownie promienieli. Ten ściskacz rąk, opowiadacz dowcipów, człowiek wpływowy, zaklinacz kobiet. Wielu nazywało mojego ojca przyjacielem. A on nigdy nie zapominał niczyjego nazwiska.

W barze gwar, jak co wieczór. Poczciwa bohema z Clapham Common żyjąca za kasę rodziców: nie tak bogata jak w Chelsea, nie tak rozpaczliwie łaknąca uwagi jak w Notting Hill, nie tak owładnięta szałem hipsterstwa jak przy rondzie Old Street. Ale niezawodna i przewidywalna niczym mechaniczna lalka: ubrania, których krój (postrzępione rąbki, za długie rękawy) i kolor (czarny z jedną jedyną nutką innej barwy) znamionują przynależność do kontrkultury, ale nie ma na nich żadnej plamy ani przypalonego miejsca, sugerujących, że kupiono je w sklepie charytatywnym. Ludzie, którzy przedstawiają się jako artyści, jako pisarze, którzy nazywają się dziennikarzami, oraz ci spędzający dni na klikaniu w internetowe nazwy typu „wiralne wizjonerstwo”. Moje plemię, to, do którego należę. Tutejszy personel nas nienawidzi. Widać to, gdy wzruszają ramionami, chowając głowę aż pod uszy, ilekroć ktoś składa zamówienie. Ale my to mamy gdzieś. Wydajemy tu za dużo pieniędzy, żeby coś mówili. Poza tym, jeśli ktoś pracuje w lokalu, który w roli barowej przekąski sprzedaje indonezyjsko-peruwiańskie pierożki fusion, to w sumie sam jest sobie winny.

Przeciskam się przez tłum i zamawiam wódkę z limonką i wodą sodową u kobiety, której kolczyk w wardze wygląda tak, jakby wdała się tam infekcja, a potem zmieniam zdanie i zamawiam dwie. Ulubiony napój pijaków na diecie: prawie bez kalorii, a dzięki bąbelkom szybciej się upijasz. A ja dzisiaj muszę się upić. Jeśli coś mogę zrobić dla upamiętnienia życia ojca, to właśnie to. Opieram się o bar i rozglądam po sali, wciągając pierwszego drinka przez słomkę tak szybko, jak tylko się da. Sprawdzam, czy jest tu już ktoś, kogo znam albo przynajmniej chciałabym poznać. Wkrótce ktoś się pojawi. Ludzie, których znam, nie siedzą w domu. A poza tym ja znam dużo ludzi, tak samo jak mój ojciec.

Czekając, gram w moją ulubioną grę: rozpoznaj zaburzenie osobowości. To fajna gra, zwłaszcza gdy jestem sama w tłumie. Grać można też we dwoje, ale idealnie sprawdza się w tych cichych chwilach, zanim zacznie się prawdziwa zabawa. W domu trzymam przy łóżku Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych i często z niego korzystam. Szkoda, że nie poszłam na studia, na psychologię. Ciągle to rozważam. Parę razy brałam nawet formularze zgłoszeniowe, ale jakimś cudem czas płynie, a one nadal leżą na blacie w kuchni. Nagle mija kolejny rok, a ja ciągle wpadam do baru, zastanawiając się, jak spędzę wieczór. Osobowości unikającej na pewno nie mam, prawda? Nie, ja ciągle jestem poza domem, a unikających prawie nie widuje się w tłumie. Widuję ich natomiast w kącikach ciemnych restauracji, gdzie wymieniają monosylaby na tête-à-tête z zależnymi albo z rozżaleniem słuchają opowieści borderline’ów o tym, jak krzywdzi ich los.

Nie, bar taki jak Handful of Dust to centrala narcyzów. Wzdłuż ścian oczyszczonych do gołej cegły stoją pufy obite kremową skórą, a na każdej ścianie wiszą co najmniej trzy lustra. Tu można się przejrzeć pod każdym kątem. Otaczają mnie kobiety, które zerkają na nie z ukosa i wciągają brzuchy, ludzie, którzy pozują do selfie na Instagrama, stykając się głowami jak kosmiczne roboty wymieniające dane, ludzie otwarcie patrzący w swoje telefony, bo a nuż można się przenieść w jakieś lepsze miejsce. Ludzie, którym tak bardzo zależy na zameldowaniu się tutaj, że ich mózgi się wymeldowały. Na pewno jest wśród nich paru psychopatów, ale ich trudniej zlokalizować, chyba że wybuchnie jakiś dramat. Wtedy jest prosto: jako jedyni wciąż się uśmiechają.

Znam albo znałam kilka przebywających tu osób, ale żadnej, z którą chciałabym rozmawiać. O, tam jest Anne-Marie, jej farbowane ciemnobrązowe włosy przypominają górę wodorostów wyrzuconych na skałę po burzy. Robi dzióbka do mężczyzny w ciuchach od Armaniego, który najwidoczniej jeszcze nie zauważył obłąkańczego błysku w jej oku. Przez parę lat tolerowałam jej narcyzm, bo był tak ekstremalny, że mnie bawił, ale kiedy dorzuciła do tego wszystkiego ortoreksję i zaczęła gadać wyłącznie o swoich wypróżnieniach, przestało być fajnie. O bar opiera się Anthony mierzący wzrokiem ciała kobiet od stóp do głów jak skaner; jest za stary, żeby tu być, ale zbyt próżny, żeby to zauważyć. Srebrnosiwa grzywa zaczesana do góry opada dwoma luźnymi skrzydłami, co dodatkowo podkreśla jej wspaniałość. Nigdy się z nim nie pieprzyłam. Nigdy nie byłam aż tak pijana.

Kończę drinka, a drugiego biorę na obchód. Dwoje młodych ludzi wpatruje się w siebie nawzajem jak w lustra. Rozmawiają o brwiach.

– Ty swoje depilujesz woskiem? – pyta ona.

– Nie, nicią – odpowiada on. – Wtedy wyglądają dużo naturalniej.

Przestałam rozumieć brwi. Jego wyglądają jak naklejone z plastiku, skóra wokół nich jest łysa jak po chemioterapii, a końcówki – wyrównane z geometryczną precyzją.

– Wyglądają super – mówi ona i chyba rzeczywiście tak myśli.

– Powinnaś spróbować przezroczystego tuszu – sugeruje on. – Zrobisz ze swoimi porządek.

Nie mogę się powstrzymać i wędruję w kierunku Anne-Marie. Zachodzę ją od tyłu.

– O nie, nigdy tam nie chodzę – stwierdza właśnie – i klientom mówię, żeby też nie chodzili. Powiedziałam mu: „Popełniłeś wielki błąd, wkurzając rzeczniczkę celebrytów i organizatorkę ekskluzywnych imprez”.

– No tak – odpowiada jej ofiara. – Mnie się podobało. Jedzenie jest świetne.

– Możliwe – mówi Anne-Marie. – Ale o obsłudze nie mają zielonego pojęcia.

– A jak poszły wczoraj zdjęcia?

– O Boże, totalny koszmar. Fotografa już miałam umówionego pod restauracją, ale w ostatniej chwili się wycofał. Podobno ktoś przejechał mu syna.

– Boże! – mówi mężczyzna. – Coś strasznego!

– No właśnie. Masz pojęcie, jak trudno znaleźć paparazzo na już?

Widzę minimalne drgnięcie. Ach, Londynie, myślę. Jakże ja cię kocham. Potem w ogródku dostrzegam Sophie i Vickie, a później siedzących razem z nimi przy stole Jona, Luke’a i Sama, więc przeciskam się do nich przez tłum.

Na mój widok wiwatują. W moim świecie, jeśli ktoś nie wiwatuje na twój widok, jesteś nikim.

– Już jestem – mówię. – Możecie zacząć się dobrze bawić.

Wszyscy się śmieją. Śmieją się zawsze, kiedy to mówię. To żart, który nigdy się nie starzeje. Wślizguję się w wolne miejsce na ławie i stawiam drinka. Dzisiaj czuję się dziwnie. Jestem tu, ale jakby mnie nie było; cieszę się z towarzystwa, ale każdego z nich nienawidzę. Wokół stołu krąży joint, więc się zaciągam. Odkąd świat zaczął krytycznie patrzeć na papierosy, a do konopi indyjskich nabrał podejścia leseferystycznego, żal mi ludzi mieszkających w sąsiedztwie pubów. Nie pachną zbyt przyjemnie, prawda? Nie bez kozery nazywają je skunem. I rozkrzyczani pijacy wychodzą na dwór nawet zimą. Mam na sobie sukienkę wiązaną na szyi, skórzaną kurtkę, nieprześwitujące rajstopy i kowbojki. Halogenowe grzejniki powinny przegnać najgorszy mróz.

– Co dzisiaj słychać? – pytam. – Jakiś skandal? Aresztowali kogoś?

Wszyscy patrzą na mnie trochę dziwnie. Nie mówcie mi, że już wiedzą, myślę. Ale fakt, tego popołudnia wiadomość trafiła do Ramki Wstydu na stronie „Daily Mail”, bo jakiś sukinsyn z hotelu miał ochotę dorobić do swojej płacy minimalnej. A ci ludzie tutaj, chociaż nigdy w życiu nie czytali gazety, w telefonach mają ustawione powiadomienia na artykuły z „Maila”. Jeśli nie chcesz rozmawiać o własnych sprawach, łatwiej wypełnić chwile milczenia, gdy można wesoło dyskutować o wpadkach ludzi, których nigdy się nie spotkało.

– Vickie ma dzisiaj urodziny – mówi Luke.

– No nie! – odpowiadam. – Nie wiedziałam! Wszystkiego najlepszego!

Vickie uśmiecha się od ucha do ucha. Jaka ona jest kochana, ta nasza Victoria. Tępa jak noga stołowa i taka dobroduszna; zarabia wykonywaniem kolorowych moodboardów na zamówienie. W myślach nazywam ją Głuptoria. O ile w ogóle o niej myślę. Ona z całą pewnością nie jest narcyzem. Narcyz cieszy się urodzinami już na zapas, wypełnia umysł fantazjami, że tym razem, właśnie tym razem, przez cały dzień będzie w centrum uwagi i od każdego dostanie wymarzony prezent. A kiedy ten dzień już nadchodzi, taka osoba wygląda jak zbita dupa, rozczarowanie zachowaniem innych wprost się z niej wylewa, narasta w niej żal wobec tych, którzy zachorowali na grypę albo musieli zostać w pracy. Macam się po nadgarstku i wybieram srebrną bransoletkę. Kupuję je dziesiątkami od projektantki biżuterii z Southfields, która co sezon robi wyprzedaż. Świetnie nadają się na prezenty; ludzie myślą, że są znacznie droższe niż w rzeczywistości.

– Proszę. – Zdejmuję bransoletkę. – Przepraszam, gdybym wiedziała, zapakowałabym coś przyzwoicie.

Vickie jest oszołomiona. To fajna bransoletka, prosta i błyszcząca. Kosztowała chyba z piątaka.

– O nie – mówi. – Nie mogę.

– Nie, proszę – odpowiadam. – Wstyd mi, że to nie jest coś porządnego.

– Ale… – Patrzy na mnie dużymi brązowymi oczami. – To jest porządne. To jest twoje.

– A teraz twoje – mówię stanowczo i zamykam jej dłoń na bransoletce.

Znów uśmiecha się promiennie i wsuwa ją na nadgarstek. Obraca dłoń wte i wewte, żeby od ozdoby odbiło się światło. Wyjmuję papierosy i jednego zapalam. Popielniczka jest już pełna. Nachylam się do sąsiedniego stolika, żeby zamienić ją na pustą, która tam stoi. Vickie uśmiecha się do mnie tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy. Niesamowite: żeby zyskać serdeczną psiapsiółkę, wystarczy tania biżuteria.

Rozmowa toczy się dalej. Kace, premiery, wakacje. Sam droczy się ze mną na temat tego jezusowatego, którego bzyknęłam wczoraj.

– Miał kok? – pyta.

– Nie – odpowiadam. – Nie bzyknęłabym gościa z kokiem. Myślisz, że skąd ja jestem? Z Shoreditch? – I wszyscy się śmieją.

Luke był z plecakiem w Tajlandii. Mówi, że są tam świetne plaże, a na imprezach podczas pełni księżyca nadal daje się czadu.

– O, powinieneś jechać do Mozambiku – mówi groźnie wyglądająca Australijka o imieniu typu Gaia, Euphrosyne albo coś innego wyciągniętego z kapelusza. – Tam jest świetna scena imprezowa.

Ma chustę Beduina owiniętą wokół głowy jak turban oraz kilkanaście piercingów. Wygląda, jakby wpadła tu przez dziurę w kontinuum czasoprzestrzennym prosto z lat dziewięćdziesiątych.

– Czy tam nie było jakiejś wojny? – pyta ktoś.

– No, ale już się skończyła i teraz chcą tylko imprezować – odpowiada Australijka. – To niesamowite, ile radości potrafią odczuwać ludzie, którzy nie mają absolutnie nic. Spałam na plaży. Minom trzeba pokazać, że się ich nie boisz.

Schizotypowa. Na sto procent. Do tego przed malarią pewnie zabezpieczała się homeopatią. Kończę drinka, a kiedy Sam mówi, że idzie do baru, zamawiam jeszcze dwa. Daję mu dwadzieścia funtów, bo tyle kosztują dwa drinki w barze takim jak ten, nawet pod koniec szalejącej recesji.

Sophie odwraca się do mnie.