Dziewczyny, które zabiły Chloe - Alex Marwood - ebook + audiobook + książka

Dziewczyny, które zabiły Chloe ebook i audiobook

Alex Marwood

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bel i Jade, dwie jedenastolatki, skazano za zabicie małej dziewczynki. Osadzone w dwóch różnych zakładach poprawczych, zostały na zawsze napiętnowane.

Obie żałują, że kiedykolwiek się spotkały. Po dwudziestu pięciu latach dziennikarka Kirsty Lindsay podczas zbierania materiałów do artykułów o serii morderstw w podupadającym nadmorskim kurorcie spotyka sprzątaczkę Amber Gordon. Po raz pierwszy od dnia, który na zawsze odmienił ich życie.

Muszą zrobić wszystko, by nie odkryto ich dawnej tożsamości i nie zrujnowano tego, co każda z nich z takim trudem budowała… na kłamstwie. Ale przeszłość upomni się o swoje, a ich trop zwietrzą nie tylko żądne sensacji brukowce, lecz także psychopatyczny zabójca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 18 min

Lektor: Agata Góral

Oceny
4,1 (355 ocen)
138
125
71
15
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
belunia2

Dobrze spędzony czas

To nie jest najlepsza książka tej autorki
10
KEmiliaM

Nie polecam

nie mogę przebrnąć
10
elczi_

Nie oderwiesz się od lektury

Mocne i poruszające.
10
Izabela123_

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita!
00
aknovi

Całkiem niezła

Łatwo się zamotać ale historia ciekawa
00



O książce

Bel i Jade, dwie jedenastolatki, skazano za zabicie małej dziewczynki. Osadzone w dwóch różnych zakładach poprawczych, zostały na zawsze napiętnowane.

TO MY! TO MY ZABIŁYŚMY CHLOE!JESTEŚMY ZŁEM WCIELONYM!

Obie żałują, że kiedykolwiek się spotkały.

Po dwudziestu pięciu latach dziennikarka Kirsty Lindsay podczas zbierania materiałów do artykułów o serii morderstw w podupadającym nadmorskim kurorcie spotyka sprzątaczkę Amber Gordon. Po raz pierwszy od dnia, który na zawsze odmienił ich życie. Muszą zrobić wszystko, by nie odkryto ich dawnej tożsamości i nie zrujnowano tego, co każda z nich z takim trudem budowała… na kłamstwie. Ale przeszłość upomni się o swoje, a ich trop zwietrzą nie tylko żądne sensacji brukowce, lecz także psychopatyczny zabójca.

ALEX MARWOOD

To pseudonim literacki brytyjskiej dziennikarki, która współpracowała z wieloma gazetami na terenie całego kraju. Jej pierwsza powieść, Dziewczyny, które zabiły Chloe, została w 2013 roku nominowana w Wielkiej Brytanii do nagrody przyznawanej przez International Thriller Writers, a w Stanach Zjednoczonych zdobyła Edgar Allan Poe Award w kategorii Najlepsza Powieść roku 2014. Przetłumaczona dotychczas na 17 języków, odniosła sukces porównywalny do Dziewczyny z pociągu.

Alex Marwood mieszka w Londynie i pracuje nad kolejnymi książkami.

Tytuł oryginału: THE WICKED GIRLS

Copyright © Alex Marwood 2012All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Magdalena Koziej 2015

Redakcja: Monika Strzelczyk

Zdjęcia na okładce: Silas Manhood (dziewczynki), Shutterstock (tło)

Projekt graficzny okładki: Hannah Clark – LBBG

ISBN 978-83-7985-242-0

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Williama Mackesy’ego

PROLOG

1986

Koc, który jest w celi, sądząc po zapachu, nigdy nie był prany. Chociaż Jade go zrolowała i wepchnęła w kąt zaraz po tym, jak ją tu przyprowadzono, w przegrzanym pomieszczeniu i tak unosi się ohydny kwaśny odór moczu i brudnego ciała. Strażniczka Magill podnosi zwinięty koc i podaje jej na wyciągniętej ręce.

– Masz to narzucić – mówi. – Na głowę, żeby nie widzieli twojej twarzy. Bo nie wolno.

To zupełnie zbędne. Miesiąc temu twarz Jade była we wszystkich gazetach, i jutro też się tam znajdzie. Patrzy z odrazą na koc. Strażniczka Magill przymruża oczy.

– Wiesz co, Jade? Jak chcesz, możesz sobie wyjść bez nakrycia. Oni wszyscy wprost marzą, żeby cię zobaczyć. A mnie to wisi.

Już mnie widzieli, myśli Jade. Wciąż gapili się na moją twarz. Była w gazetach, w wiadomościach. To dlatego każą nam co roku ustawiać się do szkolnych fotek. Wcale nie są przeznaczone dla naszych rodzin. Chodzi o to, żeby zawsze mieć pod ręką zdjęcie, które można sprzedać prasie. Żeby było coś pod nagłówek. ŚWIAT SIĘ MODLI. ZNAJDŹ NASZEGO ANIOŁKA. Albo, jak w moim wypadku: ANIELSKA TWARZ DIABŁA.

Przez otwarte drzwi słyszy wrzask. Bel wciąż krzyczy. Zaczęła, kiedy ogłoszono werdykt, a od tej pory minęło wiele godzin. Między grubymi ścianami celi Jade słyszała tylko ciszę. Nie przebijały się przez nią żadne dźwięki: ani skowyt tłumu, ani pospieszny tupot stóp w ferworze przygotowań. Od czasu do czasu rozlegało się tylko metaliczne zgrzytnięcie zaślepki judasza albo dźwięczny huk przy zatrzaskiwaniu innych ciężkich drzwi; poza tym kamienna cisza, szmer jej własnego oddechu, mocny łomot serca. Kiedy strażniczka Magill otworzyła drzwi, hałas wydawał się ogłuszający, nawet tu, w suterenie: dzikie, śpiewne głosy obcych domagających się sprawiedliwości. Tłum żąda Jade. Chcą jej i Bel. Tyle wie.

Magill znów podaje jej koc. Tym razem Jade go przyjmuje. I tak każą go jej narzucić, czy jej się to podoba, czy nie. Ociera się dłonią o dłoń strażniczki, a ta gwałtownie cofa rękę, jakby skóra dziecka była powleczona trucizną.

Bel wyje jak zwierzę schwytane we wnyki.

Odgryzłaby sobie rękę, gdyby to pozwoliło jej uciec, myśli Jade. Dla niej to jest gorsze niż dla mnie. Nie miała takiego trudnego życia jak ja.

Strażniczka Magill czeka, wykrzywia usta tak, że ich kąciki opadają w dół.

– Jak się czujesz, Jade?

Przez chwilę Jade sądzi, że to pytanie wynika z troski, ale jedno spojrzenie na twarz funkcjonariuszki przekonuje ją, że jest wręcz przeciwnie. Jade gapi się na nią szeroko otwartymi oczami. Czuję się mała, myśli. Czuję się mała, samotna, przestraszona i skołowana. Wiem, że wrzeszczą, bo chcą mnie dorwać, ale nie rozumiem, dlaczego tak mnie nienawidzą. Wcale nie chciałyśmy, żeby to się stało.

– Kiepsko, co? – pyta wreszcie Magill, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Nie jest fajnie, no nie?

Słychać krzyki Bel, odgłosy szarpaniny w korytarzu.

– Nienienienienie! Proszę! Proszę! Nie mogę! Ja chcę do mamy! Mamuuusiuuu! Nie mogę! Nie zabierajcie mnie tam! Nienienienie!

Jade ogląda się na strażniczkę. Twarz Magill przypomina halloweenową maskę, wszystkie opadające bruzdy są czarne i czerwone. W jej gniewnym spojrzeniu jest ta sama nienawiść, którą słychać w głosach tłumu na zewnątrz. Jade jest winna. Teraz już nikt nie musi się zachowywać tak, jakby zakładano, że może być inaczej.

Klamka zapadła. Już nie jesteśmy „podejrzanymi”, „dziećmi w areszcie”. Teraz jesteśmy „Dziewczynami, które zabiły Chloe”. Diablicami.

Magill ogląda się, by sprawdzić, czy ktoś z przełożonych jest w zasięgu słuchu, po czym obniża głos.

– Dobrze ci tak, ty cholerna suko – syczy. – Gdyby to ode mnie zależało, przywróciłabym karę śmierci.

ROZDZIAŁ 1

2011

Martin zerka na zegarek. Prawie dziesiąta. Niedługo będzie wychodziła do pracy. Wyłączono już neony na kolejce górskiej w Funnland, rozjarzyły się halogenowe lampy łukowe, które zalewają światłem wesołe miasteczko po zamknięciu – zarówno po to, by przegonić maruderów, jak i po to, by pomóc sprzątaczkom dojrzeć kulki gumy do żucia, lepkie plamy po napojach, ketchup bezmyślnie rozsmarowany w różnych miejscach. Będzie w szatni. Jak wielu ludzi, którzy odbijają kartę, przychodzi bardzo punktualnie, a potem trochę się ociąga przed przystąpieniem do pracy. Zdejmuje cywilne ubranie i wbija się w tenisówki i fartuch.

Czuje znajomy przypływ wściekłości na myśl o tym, jak się od niego odcięła. Zero odpowiedzi, zero kontaktu, tylko pusta cisza, dzień po dniu. Czy chociaż o nim myśli? Odpuścił na trzy godziny, ale dłużej już tego czekania nie zniesie. Bierze milczący, znienawidzony telefon i wybiera jej numer. Wstukuje tekst: odpowiedz proszę, nie ignoruj mnie. Gapi się na ekran, kiedy aparat przetrawia i wysyła wiadomość.

Na ulicy pod oknem zatrzymują się uczestniczki wieczoru panieńskiego. Poznaje to po tym, że ryczą na całe gardło piosenkę Going to the Chapel. Zawsze śpiewają właśnie to albo Nice Day for a White Wedding, w kółko sam refren, albo Here comes the bride, short, fat and wide. Istnieje milion piosenek ślubnych, ale dziewczyny, które bawią się na wieczorach panieńskich, nie wykraczają poza ten skromny repertuar.

Wrzask na ulicy, a potem chóralny rechot. Ktoś się przewrócił. Martin podnosi się z łóżka i podchodzi do okna. Przez szparę między zasłonami wygląda na zewnątrz. Osiem kobiet w różnym stadium upojenia alkoholowego. Panna młoda – welon i tabliczki z literą L, jak nauka jazdy – leży na ziemi, bo wywaliła się za sprawą piętnastocentymetrowych obcasów i tłustego tyłka. Przewala się po chodniku w obcisłej miniówce, brzuch wyłazi jej nad paskiem, a cycki wylewają się z dekoltu, podczas gdy dwie koleżanki ciągną ją za blade, galaretowate ramię. Pozostałe kumpelki stoją na chodniku, wytykają ją palcem, zataczając się i wyjąc ze śmiechu. Jedna z nich – szorty, wielkie kolczyki w kształcie kółek i top w poziome paski, bez ramiączek – nagabuje o ogień facetów omijających wężykiem młócącą rękami pannę młodą.

Pasiasta trafia na żyłę złota. Banda facetów – miasto jest okupowane w każdy weekend przez takich młodych byczków, którzy nie mają paszportów, zezwoleń kuratorów albo nie stać ich na to, by zarzygiwać sangrią ciepły hiszpański beton – zatrzymują się, przypalają jej papierosa, nawiązują rozmowę. A raczej zaczynają się nawzajem przekrzykiwać. Pod oknem Martina ludzie porozumiewają się wyłącznie wrzaskiem, bo mają uszy zniszczone dudniącymi basami, słuch przytępiony przez alkohol, ecstasy i kokainę, która teraz kosztuje chyba mniej niż paczka fajek. I nie trzeba się ruszać z domu, by zażyć dragi.

Panna młoda wreszcie staje na nogi. Kuleje albo udaje i wspiera się na ramieniu jednego z byczków. Martin patrzy, jak ręka mężczyzny pełznie w dół obcisłej spódniczki, by pomalutku wślizgnąć się pod nią. Panna młoda głośno chichocze, bez przekonania odgania klapsem natrętną dłoń, zachęcająco trzepocząc rzęsami. Ręka powraca. Ruszają w stronę nocnych klubów.

Pasiasta pozostaje w tyle, opiera się o okno wystawowe i rozmawia z facetem od zapalniczki. Zatacza się z boku na bok, chyba nie widzi, jak jej koleżanki znikają za rogiem. Podciąga top, podnosząc opadający, spłaszczony biust, i odgarnia lakierowane włosy z oczu. Uśmiecha się kokieteryjnie do mężczyzny, lekko napiera na jego ramię. Tak przebiega współcześnie podryw. Nawet nie trzeba już kupować dziewczynie drinka. Wystarczy, że pożyczysz jej zapalniczkę, jest twoja.

Martin opuszcza zasłonę i powłócząc nogami, wycofuje się do pokoju. Czuje, jak dopada go depresja. Nie rozumie świata. Czasami czuje się tak, jakby ci ludzie specjalnie wybierali drogę koło jego mieszkania, by sobie z niego szydzić. Żeby przypomnieć mu o zabawie, która go omija, o tym, że te błyszczące od cekinów, roztańczone stworzenia przeszłyby na drugą stronę chodnika, gdyby próbował się do nich przyłączyć. Whitmouth go rozczarowało. Kiedy umarła matka, a on mógł już wybrać sobie miejsce pobytu, myślał, że świat się teraz przed nim otworzy, życie wreszcie potoczy się zgodnie z jego wolą, lecz okazało się, że tylko obserwuje innych bawiących się ludzi, jakby oglądał to w telewizji.

Uważałem, że to bajkowa kraina, myśli, włączając gołą żarówkę na suficie. Kiedy byłem dzieckiem. Gdy przyjeżdżaliśmy tu często z Bromwich. Jak wiele rodzin. Podwieczorki i zjeżdżalnia na molo, najwyższa budowla w okolicy. To dlatego tu wróciłem… te wszystkie miłe chwile, te wspomnienia, cała ta nadzieja. Teraz ledwie mam śmiałość spojrzeć na wejścia do mijanych sklepów, w obawie że zobaczę podciągnięte kolana Linzi-Dawn, a pomiędzy nimi spuszczone dżinsy Keifera, który ją posuwa, a ja znów wyłączony, nigdy niechciany, zawsze podglądający.

Jeszcze nie odpowiedziała. Martina przechodzą ciarki, kiedy gapi się na pusty wyświetlacz. Za kogo ona się ma?

Rzuca telefon na łóżko, włącza telewizor, patrzy na złe wiadomości przesuwające się na pasku BBC. Cholera, Jackie. Nie masz prawa mnie tak traktować. Skoro zamierzasz okazać się taka jak cała reszta, dlaczego udawałaś, że jesteś inna?

Kolejny wrzask na ulicy. Martin maksymalnie pogłaśnia telewizor. Wściekłość spowodowana przez odrzucenie wpełza mu pod skórę; niewidzialna, nieusuwalna. Przecież wystarczy tylko, by odpisała. Nie chce wychodzić, ale jeśli mu nie odpowie, będzie musiał. Matka zawsze go zapewniała, że w życiu najważniejsza jest wytrwałość. A on wie, że jest najwytrwalszy ze wszystkich.

ROZDZIAŁ 2

Amber Gordon raz w tygodniu sprząta szafkę z rzeczami zaginionymi. To jej ulubione zajęcie. Lubi związaną z tym staranność, ostateczność, nawet jeśli oznacza ona po prostu stwierdzenie, że jeśli ktoś nie wrócił po swoją własność przez dziewięć miesięcy, to już nie przyjdzie. Sprawia jej przyjemność ciekawość, spokojne poczucie, że węszy w życiu innych ludzi, kiedy ze zdziwieniem ogląda różne rzeczy – sztuczne szczęki, kolczyki z brylantami, dzienniki – których zaginięcia nie zauważyli albo uważali, że nie warto po nie wracać. Najbardziej jednak lubi rozdawanie prezentów. Dla personelu sprzątającego z Funnland niedzielne wieczory są szansą na wcześniejszą Gwiazdkę.

Tego wieczoru połów jest dobry. Pośród zapomnianych parasolek, plastikowych torebek z pamiątkowymi kamykami, breloczków do kluczy z napisem „Prezent z Whitmouth” trafiają się prawdziwe skarby. Pozłacana jarmarczna bransoletka z wisiorkami: serduszka, amorki dyndają pomiędzy kawałkami kamieni półszlachetnych. Odtwarzacz MP3 – taniocha, nie jakiś bajer z dotykowym ekranem, ale działający, pełen nagrań. Wielka torebka z żelkami Haribo. I karta telefoniczna na rozmowy międzynarodowe, jeszcze nierozpakowana i nieaktywowana. Na jej widok Amber się uśmiecha. Wie, kto z niej skorzysta i zadzwoni do domu, by odbyć długą, ważną rozmową. Dziękuję, nieznajomy poszukiwaczu zabawy, kimkolwiek jesteś, myśli. Prawdopodobnie o tym nie wiesz, ale uszczęśliwisz dziś pewnego człowieka z wyspy Saint Lucia.

Zerka na zegarek i widzi, że jest już spóźniona na przerwę. Zamyka szafkę, wrzuca prezenty do torby przewieszonej przez ramię i idzie szybko do kantyny przez zalany jasnym światłem teren lunaparku.

· · ·

Moses znów pali. Dla niego to rodzaj zabawy. Wie, że ona wie – teraz, kiedy już nigdzie nie wolno palić, jeden sztach w pomieszczeniu jest tak łatwy do wykrycia jak ślad szminki na kołnierzyku – że to jego sprawka. A jednak i tak lubi to sprawdzać, naginać zasady i patrzeć, co się będzie działo. Zawarli w tej sprawie milczący rozejm. Amber czuje, że są utarczki słowne, które warto prowadzić, i takie, na które szkoda tracić oddech, a tak jest w tym wypadku.

Zresztą, Moses jest dobrym pracownikiem. Zanim obsługa kawiarni zjawi się rano, ich teren będzie lśnił czystością i emanował chemiczną woń cytryny.

Kiedy otwiera drzwi, dostrzega, że Moses wzdryga się i wrzuca niedopałek do stojącej przed nim otwartej puszki po coli. Amber tłumi uśmiech, kiedy podwładny przybiera wyraz zranionej niewinności, a jednocześnie udaje, że jej nie zauważył. Jak zawsze znacząco patrzy mu w oczy i posyła porozumiewawczy uśmiech. W życiu wciąż jest się zamieszanym w jakieś machlojki, a ona odkryła, że gdy się jest szefem, tym bardziej się w nich uczestniczy.

Niewiele z tego, co dzieje się w Funnland, umyka uwadze Amber. W pomieszczeniu jest pełno ludzi, których jednak nie upomina za drobne uchybienia. Kiedy odzywa się telefon Jackie Jacobs, cała robota staje, ale za to Jackie podkręca wszystkich nieustannymi uwagami z podtekstem seksualnym, które bez przerwy płyną z jej ust pomiędzy jednym a drugim telefonem. Blessed Ongom każdej nocy przychodzi do kawiarni pierwsza, a wychodzi ostatnia, a do tego pracuje tylko w połowie tak ciężko jak jej koleżanki i koledzy. No i oczywiście Moses o żołądku robota. Można na nim polegać, kiedy chodzi o sprzątanie zanieczyszczeń po klientach, które mniej odpornych doprowadzają do łez.

Pomieszczenie jest zatłoczone. Wspólna przerwa na herbatę to rytuał, z którego żaden z tych nocnych pracowników za nic w świecie by nie zrezygnował. Nawet nowi, nawet ci, którzy mówią po angielsku tak słabo, że muszą się porozumiewać za pomocą uśmiechów i gestów.

Zeskrobywanie przez całą noc świadectw zabawy innych ludzi to ciężka harówka. Amber dobrze o tym wie. Jeśli krótka nasiadówka i trochę wczorajszych pączków czynią sprawę znośniejszą, nie widzi powodu, by gonić podwładnych do roboty. Jeśli tylko wszystko jest wykonane przed zakończeniem zmiany o szóstej nad ranem, nie wtrąca się do tego, jak personel planuje sobie pracę. Przecież Suzanne Oddie ani reszta zarządu nie zjawią się u nich ze stoperami i podkładkami na dokumenty, skoro mogą sobie leżeć otuleni pościelą z najlepszej egipskiej bawełny. To wielka zaleta pracy w nietypowych godzinach: jeśli robota jest wykonana, nikogo nie obchodzi, kto ani jak się tym zajmuje.

Mosesowi rzednie mina, a w jego ciemnych oczach pojawia się zwątpienie, kiedy Amber rusza w kierunku jego stołu. Myśli, że w końcu jednak zamierzam go obsztorcować, dociera do niej. Chociaż znamy się od lat, to teraz z powodu mojego awansu traktuje mnie – jak oni wszyscy – z pewną podejrzliwością. Amber uśmiecha się i widzi, że jego nieufność rośnie. Zmusza się do śmiechu, choć czuje się lekko urażona.

– Wszystko w porządku, Moses! – woła uspokajająco. – Mam coś dla ciebie. Dociera do jego stolika, wyjmuje kartę telefoniczną z torby i podaje mu ją. – Wieczór rzeczy znalezionych – mówi. – Jest na tym chyba ze dwadzieścia funtów. Pomyślałam, że może zechcesz zadzwonić do babci.

Podejrzliwość znika, zastępuje ją głębokie, ciepłe zadowolenie. Babcia Mosesa, mieszkająca w Castries na Saint Lucii ostatnio zachorowała, prawdopodobnie długo już nie pożyje. Amber wie, że Moses nie wytrzaśnie pieniędzy, by polecieć na jej pogrzeb, ale przynajmniej ta ostatnia rozmowa telefoniczna może pomóc mu znieść stratę.

– Dziękuję, Amber – mówi Moses i rozpromienia się w białym szerokim uśmiechu. – Dziękuję, jestem ci bardzo wdzięczny.

Amber cmoka, mierzwi sobie włosy.

– Nie ma za co – rzuca niedbale. – Nie moja strata. – Odchodzi.

Dobrze wie, jak cała reszta, że to nie całkiem prawda. Jej poprzedniczka traktowała rzeczy znalezione jako prywatną premię. Ale ona by tak nie mogła. Jeszcze nigdy w życiu nie zarabiała tyle co teraz i czułaby się okropnie, pozbawiając tych miłych upominków ludzi otrzymujących minimalne wynagrodzenie. Oni nie są jedynie jej pracownikami, są też sąsiadami. Przyjaciółmi. Gdyby trzymała się od nich z dala w pracy, wkrótce omijaliby ją z daleka na ulicy. Daje bransoletkę Julie Kirklees, chudej osiemnastolatce, której mocny gotycki makijaż często pokrywa, jak podejrzewa Amber, podbite oczy, po czym podchodzi do lady.

Nalewa sobie herbaty z dużego termosu i wsypuje dwie porcje cukru. Omiata wzrokiem towar wystawiony w lodówce i na talerzach przykrytych kloszami, które stoją na górze. Ta praca ma niewiele plusów, ale jednym z nich jest niemal nieograniczony dostęp do resztek śmieciowego żarcia. Amber podejrzewa, że niektórzy z jej pracowników żywią się głównie tymi podeschniętymi hamburgerami, letnimi parówkami, pasztecikami, zimnymi frytkami, a zupa pomidorowa z puszki i jabłka w cieście to jedyne spożywane przez nich dodatki owocowo-warzywne.

Właściwie to nie jest zbyt głodna. Chce po prostu przeciągnąć przerwę pomiędzy rozliczaniem faktur a rozpoczęciem sprzątania, które rezerwuje wyłącznie dla siebie, bo nie wierzy, że ktoś może wystarczająco dobrze wywiązać się z tego zadania. Przebiega wzrokiem talerz z babeczkami i wielkimi mięknącymi ciastkami z kawałkami czekolady. Zza pleców dobiega ją głos Blessed, która rozwodzi się nad czymś z wyrafinowanym afrykańskim obrzydzeniem.

– No, nie wiem… Co oni sobie myślą. A ich znajomi… Czy ci ludzie to zwierzęta?

Amber wybiera kanapkę z sałatą i szynką, z wczorajszą datą przydatności do spożycia. Będzie gliniasta w środku, bułka o smaku tektury, ale nie ma nic innego do wyboru z pikantnych rzeczy, a na słodkie nie ma ochoty.

– O co chodzi, Blessed? – pyta, obracając się do stolika.

Jackie dopija kawę z kubka.

– Blessed znów trafiła na balasa.

– Co? – Amber siada i zaczyna odwijać kanapkę. – Na karuzeli z gondolkami?

Blessed kiwa głową, krzywi się.

– Na samym środku siedziska. Nie mam pojęcia, jak im się to udaje. No bo przecież muszą ściągnąć spodnie, żeby kucnąć.

Na twarzy Jackie pojawia się wyraz zadumy.

– Ciekawe, czy robią to, kiedy karuzela się obraca?

– Przykro mi, Blessed – mówi Amber. – Dasz sobie z tym radę? Czy chcesz, żebym…?

– Nie – wpada jej w słowo Blessed. – Na szczęście Moses już się tym zajął. Ale dziękuję. Doceniam propozycję.

– Dzięki Bogu za Mosesa – dopowiada Jackie. Leżący przy jej łokciu telefon budzi się z podskokiem do życia, przesuwa się po stole.

– Dobry Boże – odzywa się Tadeusz, wyrwany z nocnego odrętwienia. – Nie wierzę. W pół do trzeciej nad ranem? Do kogo dzwonią o tej porze? Kobieto, jesteś nienasycona!

Jackie cmoka z niezadowoleniem.

– Chciałbyś. – Podnosi telefon, krzywi się. – Ożeż kurwa.

Amber wgryza się w kanapkę. Ciepła, rozmiękła, dziwnie kojąca.

– Co jest?

Jackie podsuwa Amber telefon. Tadeusz odczytuje jej przez ramię tekst na wyświetlaczu. Gdzie jestes? Nie masz prawa tak robic. Zadzwon!

– Ktoś jest napalony – mówi.

– Raczej ostro pojebany – prycha Jackie.

Tadeusz spogląda na nią z szacunkiem.

– Prześladuje cię jakiś zbok?

Jackie gwałtownie podnosi głowę znad wyświetlacza.

– Czy dzięki temu moja wartość rynkowa rośnie, Tad?

Tadeusz wzrusza ramionami. Przywykł do tego, że jego szczupła sylwetka i wilczy urok oznaczają łatwe przyciąganie, trudne odpychanie. Blessed wygląda na zaniepokojoną.

– Co to za facet?

– Oj, taki tam… kretyn. Poszłam z nim raptem na dwie randki.

I nie tylko, myśli uszczypliwie Amber. Ale nic nie mówi, a jedynie przesuwa telefon z powrotem do właścicielki. Dawno temu nauczyła się nie osądzać. Przynajmniej na głos.

– Nie odpisujesz, prawda? – dopytuje się Blessed. – Nie powinnaś mu odpowiadać, Jackie.

Jackie kręci głową.

– Już nie. Głupio zrobiłam, że na początku byłam trochę za miła, ale teraz już nie. Pokręcony palant. Umówiłam się z nim drugi raz tylko dlatego, że było mi go żal, bo za pierwszym razem mu nie stanął.

– Jackie! – protestuje Blessed. Nie znosi takich gadek. A jednak zawsze siada przy stoliku razem z Jackie. – Nie powinnaś. Odpowiadać. Musisz uważać. Bo wiesz, są tacy, co zabijają kobiety. Wiesz przecież. Musisz być ostrożna.

– E tam – rzuca Jackie. – On nie jest jakimś tam cholernym seryjnym mordercą. To żałosny onanista.

– Nie powinnaś sobie z tego żartować – mówi Blessed. – W tym roku w Whitmouth zginęły już dwie dziewczyny, tuż przy plaży. A ty nic nie wiesz o tym mężczyźnie. Właściwie nic.

– Nie żartowałam. Przykro mi.

Blessed kręci głową.

– No i nie żartuj. Nie rozumiem, dlaczego ludzie w ogóle się tym nie przejmują.

– Bo te dziewczyny nie były stąd – mówi Tadeusz. – Prosta sprawa.

– To okropne – oburza się Blessed. – Jeśli tak myślisz.

– Ale tak jest. Nikt z miejscowych nie znał żadnej z tych dziewczyn, więc to się nie liczy.

– A jednak były ludźmi – podkreśla Blessed.

– Owszem – przyznaje Jackie. – Tyle że nie miejscowymi. Gdyby chodziło o osoby stąd, balibyśmy się wychodzić z domu. Dzięki Bogu, one były obce, przyjezdne.

Blessed kręci ze smutkiem głową.

– Ależ ty jesteś zimna.

– Jestem realistką – protestuje Jackie.

– No ale ile to już trwa? – dopytuje się Blessed. – Ten mężczyzna…

Jackie wzdycha i odkłada telefon.

– Jezu, wieki całe. Ile to będzie, Amber? Jakieś pół roku?

– Nie mam pojęcia – odpowiada Amber. – Skąd niby mam wiedzieć?

Mogłaby przysiąc, że Jackie robi nadąsaną minę.

– Przecież to twój znajomy.

To coś nowego.

– Niby kto?

– Martin. Bagshawe.

Brzmi znajomo, ale trudno jej dopasować nazwisko do twarzy. Amber kręci głową i marszczy brwi.

– Co to za jeden?

– Z urodzin Vica.

– Przecież to było tyle miesięcy temu.

– No.

Amber znów kręci głową. Nie pamięta zbyt wiele z tych urodzin. Zwłaszcza tego, co robili inni ludzie.

– Wiem. Mówiłam ci, że nie mogę pozbyć się tego ohydnego szczurka – ciągnie Jackie. – Skąd Vic wytrzasnął takiego porąbanego kumpla?

Amber szpera w pamięci. Sobotni wieczór, Cross Keys. To nawet nie było przyjęcie urodzinowe, tylko spotkanie w pubie ze znajomymi na zasadzie „będziemy tam, wpadnijcie, jak macie ochotę”. Vic był w dobrej formie, przez cały wieczór stał z ręką przewieszoną przez jej ramię, popijał jacka danielsa z colą i nie powiedział ani słowa, kiedy zamówiła trzeci kieliszek białego wytrawnego wina. Miły wieczór, fajna zabawa. Mgliście przypomniała sobie, że Jackie późnym wieczorem uwiesiła się na jakimś facecie, takim cherlaku, zdaje się, że miał na sobie ortalionową kurtkę. Ortalionowa kurtka w sobotni wieczór. Jackie miała chyba na oczach gogle wykonane przez Heinekena, skoro poleciała na kogoś takiego.

– To nie wina Vica, Jacks. Przecież z Cross Keys nie można nikogo wyprosić. Ten facet był po prostu bywalcem pubu.

– Nie – zaprzecza stanowczo Jackie. – Powiedział, że Vic…

Amber nie może powstrzymać uśmieszku.

– I nie przyszło ci go głowy, żeby spytać Vica? – wpada jej w słowo.

– No wiesz, ktoś mógł mnie przecież ostrzec…

– Gdybyś spytała, pewnie byśmy to zrobili. Vic prawdopodobnie nawet nie wie, jak on się nazywa. To jeden z tych dziwnych, poznawanych w pubach facetów, od których trudno się odczepić.

– A widzisz – wtrąca się Blessed. – Właśnie o to mi chodzi. Musisz być ostrożniejsza. Nie możesz… po prostu podrywać mężczyzn w pubach.

Jackie patrzy na nią z ukosa.

– Jasne. Kościół to nie moja scena, Blessed. Ale dzięki za troskę. Jest, jak jest. Jezu, zagadałam do niego tylko dlatego, że zrobiło mi się go żal.

– Masz złote serduszko, Jackie – kpi Tadeusz.

– No cóż, nie wszystkie jesteśmy takimi fartownymi zdzirami jak Amber. Nie na każdą czeka w domu uroczy ciepły Vic.

– Powinnaś powiadomić policję – nie daje za wygraną Blessed. – Poważnie. Przecież ten gość cię nęka.

Jackie się śmieje.

– Taa. Jasne.

– No, naprawdę. Jeśli cię to niepokoi, powinnaś się zwrócić po pomoc.

Amber często stwierdza ze zdziwieniem, że nie zna nikogo, kto pokłada tak niezachwianą wiarę we władze, jak ta kobieta, która pierwsze dwie trzecie swojego życia spędziła w Ugandzie. Blessed wyłoniła się z subsaharyjskiego piekła z kręgosłupem moralnym, który zawstydza jej obecnych sąsiadów. Amber przypomina sobie ostatni upominek i sięga do torby. Pochyla się do Blessed i zniża głos, podczas kiedy pozostali toczą dalej rozmowę.

– To było wśród rzeczy znalezionych – mówi i z namaszczeniem podaje jej MP3.

– Co to? – pyta Blessed. – Ja tego na pewno nie zgubiłam.

– Odtwarzacz MP trzy – wyjaśnia Amber. – Pomyślałam, że mógłby się przydać Benedickowi. Szkoda, że to nie iPod, ale działa podobnie.

– Naprawdę? – Blessed jest oszołomiona. – Ale to chyba jest warte mnóstwo forsy.

Amber znów bagatelizuje własną wspaniałomyślność. Wie, jak trudno jest Blessed jako samotnej matce związać koniec z końcem, wie, że jej syn nie ma wielu gadżetów, które jego rówieśnicy uważają za coś oczywistego.

– Chyba nie. Nie wiem. Ale ma już wgraną muzykę, popatrz. Przynajmniej na początek.

– Ja… – Blessed patrzy na nią załzawionymi oczami. – Nie wiem, co powiedzieć…

– To nic nie mów. Po prostu to weź.

– Czemu nie zmienisz telefonu? – Tadeusz bierze aparat Jackie i zaczyna przeglądać menu.

– Dlatego – parska Jackie. – Bo mnie nie stać.

– No tak…

Tu każdy rozumie taki argument. Nie pracuje się po nocach, sprzątając po innych ludziach, jeśli ma się coś innego do wyboru. Tadeusz wciska opcję „Odpowiedz” i zaczyna wstukiwać litery.

– Co robisz? – Strach w głosie Blessed jest wręcz namacalny. – Tadeusz! Przestań!

On dalej bębni w klawisze.

– Mówiłam, żeby nie odpowiadać. Jak odpowiesz, dasz mu nadzieję, że jest między nimi jakaś więź. Ona musi go ignorować. To jedyny sposób.

– Będzie dobrze. – Tadeusz podnosi wzrok, posyła jej uśmiech.

– Oddaj mi telefon – mówi Jackie.

Tadeusz wciska „Wyślij” i podaje jej aparat.

– Cholera – mówi Jackie. – Coś ty zrobił?

Stuka w klawisze, przechodzi do skrzynki z wysłanymi wiadomościami. Otwiera wiadomość i zaczyna się śmiać.

– O co chodzi? – pyta Blessed. – Co tam jest?

– „Twoja wiadomość nie może być dostarczona, bo numer został wyłączony”. Genialne. Jesteś geniuszem.

Tadeusz odsuwa się od stołu i z zadowoleniem splata ręce na piersi.

Aparat znów wibruje. Jackie czyta głośno tekst:

– „Sprawdzam”. – Zaczyna stukać w klawisze.

Amber patrzy na zegarek. Dochodzi trzecia. Zostało jeszcze sporo do roboty, a trzeba zdążyć przed świtem.

– Zbieramy się – mówi. Wstaje, by dać znak innym. – Czas leci. Trzeba wracać do pracy, bo utkniemy tu na całą noc.

Personel odbiera sygnał i wszyscy ruszają się z miejsc. Siedzący pod oknem Moses ostentacyjnie skręca papierosa, by zapalić go na dworze. Wszyscy już są na nogach. Tadeusz ma dziś dyżur. Zbiera kubki i powoli odnosi do koszy w kuchni.

– Jasne. – Jackie wzdycha. – Taki już nasz los.

ROZDZIAŁ 3

Dziewczyna jest martwa. Nie trzeba podchodzić bliżej, by to stwierdzić. Wiotkie ciało szmacianej lalki, niewidzące oczy. Ma na sobie pasiasty top bez ramiączek i obcisłą prostą spódniczkę, obie części garderoby zebrane wokół talii, dziecinnie pulchne piersi i białe uda odbijają się w lustrach, dalej i dalej, i dalej, w nieskończoność.

Amber nie patrzy bezpośrednio na ciało. Nawet nie jest w jego pobliżu. Tak często sprzątała w tym labiryncie luster, że zna jego sztuczki i zakręty, wie, że kiedy do niego wchodzi, osoba stojąca na dalekim końcu pomieszczenia może sprawiać wrażenie, jakby znajdowała się tuż przed tobą.

Albo – jak w wypadku martwej dziewczyny – półleżała, z głową i ramionami przyciśniętymi do ściany.

Amber przytrzymuje się futryny, z trudem łapie oddech. Cholera jasna, myśli. Dlaczego to ja musiałam ją znaleźć?

Dziewczyna ma najwyżej siedemnaście lat. Twarz, która jest pocętkowana wybroczynami – usta półotwarte, jakby próbowała jeszcze raz zaczerpnąć tchu – nadal nosi ślady dziecięcej krągłości wokół szczęki. Blond włosy, podkręcone na szczotkę. Wielkie kolczyki w kształcie kółek. Oczy powiększone przy użyciu tony jaskrawoniebieskiego cienia, brokat połyskujący na nagim dekolcie. Buty na platformach, karykaturalne pod kątem, jaki tworzą z lustrzaną podłogą.

Była w Stardust, myśli Amber. Sobota. Wieczór à la lata siedemdziesiąte w Stardust.

Robi jej się niedobrze. Ogląda się za siebie w otwartych drzwiach i widzi, że teren jest pusty. Jakby wszyscy współpracownicy wypadli poza skraj świata.

Wchodzi do środka i zamyka drzwi, by odciąć światło. Nie chce, żeby ktoś jeszcze to zobaczył. Jeszcze nie. Nie teraz, kiedy szok zdarł z jej twarzy maskę opanowania.

Dzięki Bogu, że mam na rękach gumowe rękawice, myśli zupełnie bezsensownie. Przez ostatnie trzy lata sprzątała w tym miejscu każdej nocy, więc pomimo ostrożności jej odciski palców na pewno są wszędzie. Nie wspominając o odciskach połowy zwiedzających, którzy przeszli tędy od ostatniej nocy. Aby było jak najmniej brudnych smug na lustrach, rozdaje się przy wejściu jednorazowe rękawiczki, ale nie można zmusić nikogo do ich założenia; nie sposób też pilnować wnętrza przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Gabinet Nieskończoności to jedyne miejsce w wesołym miasteczku, które Amber sprząta osobiście, od czasu jak została awansowana. Wszyscy czują się tam nieswojo, jakby się bali, że się zgubią i nigdy nie odnajdą drogi powrotu, albo że lustra są nawiedzane przez duchy. Zbyt wiele razy ta wymagająca autystycznej metodyczności praca została wykonana pospiesznie i byle jak, więc pozostawały plamy i smugi, a w takim miejscu pojedynczy ślad mnoży się w nieskończoność, oryginał trudno namierzyć, jeśli nie ściera się odcisku za odciskiem, lustra za lustrem. Dlatego Amber dawno już uznała, że najprościej będzie po prostu robić to osobiście. Teraz gorzko tego żałuje.

Dziewczyna ma zielone oczy, jak ona. Jej torebka – podrabiana skóra krokodyla – otworzyła się, kiedy upadła, i wysypały się z niej smętne pozostałości po powziętych wcześniej planach, żywionych nadziejach. Szminka, buteleczka perfum JLo, różowy telefon z metalowym wisiorkiem w kształcie pantofla na szpilce… śmiałe deklaracje tożsamości, które pod szklistym spojrzeniem właścicielki zamieniły się w żałosną tandetę.

Nie widać krwi. Ma się jednak wrażenie, że na szyi dziewczyny pozostały sine odciski po zaciśniętych palcach. Już trzecia w tym roku, myśli Amber. To nie może być przypadek. Dwa to przypadek, ale trzy… Och, biedny dzieciaku.

Amber przemarzła do kości, choć noc jest ciepła. Przesuwa się wolniutko do przodu, jak stary człowiek, jedną drżącą ręką wspierając się o lustra. Kiedy tak brnie naprzód, linię jej wzroku przecinają nowe odbicia: milion trupów rozrzuconych po hali o nieskończonych rozmiarach.

A potem nagle ona sama. Blada twarz, wielkie oczy, cienka linia ust. Stojąca nad ciałem jak Lady Makbet.

Co zamierzałaś zrobić? Dotknąć jej?

Ta myśl przykuwa ją do miejsca. Nie zastanawiała się nad tym, co robi. Szok zamienił ją w działające instynktownie stworzenie, w automat. Odebrał jej pamięć.

Co ty wyprawiasz? Nie możesz być w to zamieszana. Nie możesz. Anonimowość. Masz być anonimowa. Jak się w to wmieszasz, zaraz się wszystko wyda. Kim jesteś. A kiedy się tego dowiedzą…

Czuje, jak narasta w niej panika. Nerwowe mrowienie, mdlący świąd. Znajome, zawsze tuż pod powierzchnią. Musi szybko podjąć decyzję.

Nie mogę być osobą, która ją znalazła.

Zaczyna się wycofywać. Po omacku, idąc tyłem, wraca do wyjścia.

Martwa dziewczyna patrzy w nieskończoność. Niech cię szlag, myśli Amber, nagle rozwścieczona. Dlaczego musiałaś dać się zabić właśnie tutaj? Zresztą, skąd się tu w ogóle wzięłaś? Przecież to pomieszczenie jest zamknięte od wielu godzin. Całe wesołe miasteczko zamknięto przed kilkoma godzinami.

Przyłapuje się na tych myślach i wydaje z siebie szczekliwy, ironiczny śmiech.

– Cholera – mówi głośno. – O Boże, co ja mam zrobić?

Iść i znaleźć pomoc. Zrobić to, co każdy by zrobił, Amber. Wyjdź na zewnątrz i zachowuj się tak, jak się czujesz: bądź zaszokowana i przerażona. Nikt nie będzie zadawał pytań. Ktoś zabija w tym mieście dziewczyny, ale to nie znaczy, że dowiedzą się, kim jesteś.

Ale zrobią ci zdjęcie. Wiesz, jaka jest prasa. Byle czymś zapełnić strony; szczegóły dla nadrobienia braku faktów. Będziesz we wszystkich gazetach jako kobieta, która znalazła ciało.

Nie mogę do tego dopuścić.

Ktoś próbuje wejść głównymi drzwiami, nagły odgłos obracanej na próżno gałki powoduje, że Amber się wzdryga. Słyszy głosy Jackie i Mosesa. Jackie papla i flirtuje. Moses odpowiada monosylabami, ale w jego głosie słychać, że się uśmiecha.

– Zawsze tu jest – mówi Jackie. – Po przerwie. Amber?! Jesteś tu?! Drzwi są zamknięte!

Amber wstrzymuje oddech, w obawie, że nawet odgłos wydychanego przez nią powietrza ich przywoła. O Boże, co ja robię? Muszę się stąd wydostać.

– Chodź – mówi Jackie. – Spróbujmy od tyłu. Może zrobiła sobie przerwę.

– Jasne – odpowiada Moses.

No i jest załatwiona, teraz nie ma ucieczki. Słyszy, jak ich kroki cichną na schodkach, kiedy odchodzą, by poszukać jej przy wejściu dla obsługi. Dotrą tu za jakieś dwie minuty. Nie może uciec, nie może uniknąć momentu odkrycia.

Prostuje się, przestępuje przez marionetkowe nogi dziewczyny i pędzi do wyjścia ewakuacyjnego ukrytego za czarną zasłoną. Najlepiej będzie, jak znajdą ją na schodach, kiedy wymiotuje na świeżym powietrzu.

Godzina 9.00

Drzwi sypialni rodziców są otwarte i serowata ostra woń niemytego ciała i niepranej pościeli unosi się nad podestem schodów jak gaz błotny. Matka jeszcze nie wstała, widzi bezkształtną masę jej ciała spoczywającą pod szarymi kocami. Niepewnie porusza się w drzwiach, próbuje zwrócić na siebie uwagę:

– Mamo?

Matka nie odpowiada. Ale ona dostrzega lekkie poruszenie golonkowatej ręki przytrzymującej koce i wie, że matka nie śpi.

– Mamo?

Lorraine Walker wydaje charakterystyczne stęknięcie i przewraca się na plecy, zastyga jak zdany na własne siły, leżący do góry nogami żółw. Odwraca się, twarz ma obojętną i przygnębioną, patrzy na córkę.

– Co? – Mówi niewyraźnie, słowo jest jakby wilgotne, zapocone. Nie włożyła jeszcze sztucznej szczęki. Jest już gorąco, choć nie ma nawet dziesiątej, więc sto sześćdziesiąt kilo wagi będzie dusić ją pod przykryciem.

Jade widzi, że matka ma na sobie strojną koszulę z nylonu, tak wielką, że dałoby się nią zakryć fotel. Na tym tle jej skóra wydaje się biała, łokcie sterczą spomiędzy wałków sadła.

– Nie ma nic na śniadanie.

– Chryste! – Pani Walker unosi się. Jade patrzy na nabrzmiałą twarz matki. Ten widok nie porusza jej na tyle, by czuła obrzydzenie. – Poproś tatę.

Taa, jasne. To na pewno coś jej da.

Jade odwraca się i idzie na dół po schodach, potem krętym korytarzem. Od kiedy pamięta, jej życie domowe polegało na przemieszczaniu się z miejsca na miejsce. Ojciec uważa się za handlarza złomem, ale tak naprawdę gromadzi szajs wyrzucany przez ludzi. Wiele chłamu przywlókł do domu, bo boi się, że ktoś inny zapragnie tej jego kolekcji kołpaków, zawiasów, różnych zardzewiałych i gumowych rupieci.

W kuchni usiłuje bez przekonania znaleźć coś dla zabicia głodu. Ale na półkach nic nie ma. Sześć pustych pudełek po chrupkach śniadaniowych, foliowe opakowanie po pieczywie tostowym, niepełny karton ze skwaśniałym mlekiem.

Możliwe, że dopiero wieczorem ktoś zauważy i coś zrobi. Matka, pomimo ogromu swego cielska, potrafi przetrzymać cały dzień bez jednego kęsa. Oboje rodzice jadą na diecie złożonej z kawy Nescafe i tytoniu Old Holborn, urozmaicanej czasem królikiem, jeśli działają sidła. Matka pewnie może pożyć jakiś czas na swoich zapasach, myśli Jade – nigdy nie posuwa się dalej w ocenie sytuacji.

Słyszy, jak stary klnie i wali młotkiem na podwórzu. Nie zbliżę się do niego, skoro jest w takim nastroju. Zaliczę rozkwaszone usta, a i tak dalej będę głodna.

Dostrzega kurtkę ojca wiszącą na oparciu krzesła. Lato musiało mu rzeczywiście dopiec, bo jej nie włożył. Nigdy go nie widuje bez tej kurtki. Często potrafi poznać, że przyszedł, nawet kiedy tego nie słyszy, po zapachach tytoniu, potu i świńskiego łajna, którymi przesiąkł materiał. Zerka na podwórze, by przekonać się, że ojciec jest rzeczywiście tak daleko, jak wskazują na to odgłosy. Potem skrada się na palcach i wkłada rękę do kieszeni. Puszka z tytoniem, jakieś nieokreślone kawałki metalu, scyzoryk. I – tak! – palce zaciskają się wokół krzepiącego kształtu wesołej, ciepłej dwudziestopensówki. Dwadzieścia pensów. Pewnie nawet nie pamięta, że je ma. Starczy przynajmniej na kit kata. A może nawet na marsa. To niewiele, ale jeśli będzie jadła powoli, powinna jakoś przetrzymać dzień.

ROZDZIAŁ 4

– Bo tak powiedziałem – mówi Jim.

Ten argument wkrótce nie zadziała, myśli Kirsty. Za czternaście miesięcy oficjalnie będzie już nastolatką.

– Bo tak powiedziałem? Poważnie? – rzuca szyderczo Sophie. – Nie umiesz wymyślić czegoś lepszego?

Grzanki wyskakują. Kirsty wkłada kolejne dwie kromki do tostera, gotowe smaruje margaryną z oliwy. Ojej, myśli, szkoda że nie mamy takiego na cztery kromki. W czasie trwania naszego małżeństwa spędziłam pewnie ze trzy tygodnie, czekając na grzanki.

Jim odkłada „Tribune” i przesuwa okulary na czubek głowy. Niedawno pogodził się z tym, że linia włosów już nigdy nie przesunie się w jakiś magiczny sposób do przodu, i zafundował sobie super krótkie cięcie. Kirsty się to podoba. Fryzura jest może trochę metroseksualna, ale uwydatnia jego kości policzkowe, przez co twarz jest szczuplejsza, bardziej wyrazista. Fajnie, że po trzynastu latach małżeństwa mąż wciąż mi się podoba, myśli i uśmiecha się do siebie, niosąc grzanki na stół. Niedługo jednak będzie musiał zapuścić włosy, jeśli ma kiedykolwiek dojść do drugiego etapu w rozmowach o pracę. W świecie finansów nie nosi się takich włosów.

– Bo to wygląda okropnie – mówi Jim. – Małe dziewczynki z przekłutymi uszami wyglądają okropnie i nie życzę sobie, byś chodziła do gimnazjum w kolczykach.

– Czemu? – jęczy ponownie Sophie. I dodaje: – Nie jestem małą dziewczynką.

– Bo tak – ucina Jim.

– Ale mama miała przekłute uszy, jak była całkiem malutka! – protestuje Sophie.

Jim rzuca Kirsty znaczące spojrzenie, które mówi: za dużo informacji. Właściwie po co jej to powiedziałaś?

– Twoja matka jest wspaniałą kobietą – mówi. – Ale zaufaj mi. Jest tym, kim jest, pomimo swojego wychowania, a nie dzięki niemu. Czy też chciałabyś wylądować w ośrodku opiekuńczo-wychowawczym?

Grzanki znów wyskakują. Kirsty się odwraca. No jasne, to wszystko przez kolczyki, myśli.

Luke odrywa oczy od nintendo. Unosi wzrok znad ekranu tylko wtedy, kiedy dostrzega możliwość wywołania draki.

– Czy my jesteśmy snobami? – pyta.

– Nie – odpowiada zdecydowanie Jim. – Czemu pytasz?

– No bo…

Luke drapie się po głowie. O Boże, czyżby miał znowu wszy? – zastanawia się Kirsty. Chyba będę musiała ogolić mu włosy, żeby miał takie jak jego ojciec.

– Tak pytam.

– Ale dlaczego?

Chłopiec trąca swoją grzankę.

– Jemy ciemny chleb – mówi.

– Tak robią ludzie w Europie Wschodniej – odpowiada Jim.

– I nigdy nie chodzimy do McDonalda – dodaje z wyrzutem Luke.

– Nie chcę, byście skończyli z cukrzycą i rozwalonymi stawami biodrowymi. Zresztą oszczędzamy. Używaj noża, Luke. Nie obgryzaj tak dokoła.

Sophie przegląda się w odwrotnej stronie łyżki, mierzwi sobie włosy. Wiek dojrzewania jest tuż-tuż.

– Jedz grzankę, Sopie – upomina ją Kirsty. – Co chcesz? Marmite czy marmoladę?

– Nutellę.

Oczy Kirsty i Jima spotykają się nad głowami dzieci.

– Tak, wiem – jęczy Sophie. – Oszczędzamy. Jak długo będziemy jeszcze oszczędzać? I na co?

Na chwilę zapada milczenie, po czym Jim odpowiada:

– Dopóki nie dostanę pracy. No, chodźcie, dzieciaki. Czas już iść.

Rytualna odpowiedź:

– Ojej, tato!

Jim wstaje.

– Chcecie, żeby was podwieźć czy nie? Poważnie, nie mam dziś nastroju na jakieś fanaberie. Czeka mnie sporo pracy.

„Fanaberie”? Jak się poznaliśmy, mówiłeś „pierdoły”, myśli Kirsty. Rodzicielstwo tak nas ugrzeczniło.

– Jeszcze nie skończyłam – protestuje Sophie.

Jim gwałtownie się zatrzymuje.

– Możesz jeść w samochodzie albo iść pieszo. Twój wybór.

– A właśnie, nie rozumiem, dlaczego mam jechać na ten głupi obóz letni – burczy Sophie. – Przecież wakacje to wakacje, prawda?

– Tak – przyznaje Jim. – Ale, niestety, reszta świata musi dalej funkcjonować, kiedy ty nie jesteś w szkole.

– Sądziliśmy, że to będzie zabawniejsze niż siedzenie przez cały dzień w pokoju – dodaje Kirsty.

– Mama jeździła z nami na wakacje – zwraca się do ojca Sophie. – Nie rozumiem, dlaczego ty nie możesz. Przecież nie masz…

Napotyka ostrzegawcze spojrzenie matki i przerywa zdanie. Wstaje od stołu i powłócząc nogami, idzie po swoje buty sportowe. Duże palce stóp sterczą w granatowych skarpetkach. Skarpetki, myśli Kirsty. Z wszystkiego wyrastają. Muszę zatrzymać się w Primarku. I może to dobrze, że nie ma ochoty na ten obóz sportowy, bo jak sytuacja się nie poprawi, to będzie jej ostatni. Za rok o tej porze wynajmiemy ją jakiemuś wyzyskiwaczowi jako tanią siłę roboczą.

Patrzy na Jima i ku swej uldze widzi, że zbagatelizował nietakt Sophie. Ostatnio nigdy nie wie, czego się po nim spodziewać. Czasem jakieś nieopatrzne słowo, przypuszczenie – że będzie do dyspozycji, że nie ma nic lepszego do roboty – nakręca spiralę zwątpienia, które na wiele dni kładzie kres poszukiwaniom pracy. Bardzo dobrze sobie radzi w tej sytuacji, myśli Kirsty, ale nam wszystkim jest ciężko, a on czasem o tym zapomina. Jestem śmiertelnie przerażona tym, że tylko ja zarabiam, ale nie mogę z nim o tym porozmawiać. Za każdym razem, kiedy próbuję, brzmi to jak wyrzut.

Jim wkłada teczkę z dokumentami do torby i podchodzi do żony, by ucałować ją na do widzenia. Wciąż traktuje poszukiwanie pracy jako pracę, dzięki Bogu. Dopiero kiedy zacznie łazić w piżamie, naprawdę będzie miała się czym martwić.

– Przepraszam – mówi Jim, wskazując na niesprzątnięty stół. – Zrobię to, jak wrócę.

Ten pokorny ton ją zatrważa. Oboje nie czują się dobrze z tym, że wziął na siebie większość obowiązków domowych, chociaż to rozsądne rozwiązanie.

– Nie szkodzi – odpowiada Kirsty. – I tak muszę wyjść dopiero o jedenastej.

Jim zarzuca torbę na ramię.

– Co dziś na liście? – pyta.

– Konferencja prasowa. Jakiś nowy ruch polityczny. Autokratyczna wersja Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa czy coś w tym rodzaju.

– Brzmi niepoważnie.

– Łatwizna.

Jim się śmieje.

– W razie wątpliwości najlepiej rzucić jakiś dowcip, co?

– Pierwsza zasada dziennikarstwa.

Znów krótka niezręczna pauza. Ona unika pytań o jego plany na dzień. Oboje wzdragają przed rozmową o tym, że od czasu, jak zwolniono go z pracy, wszystkie jego dni wyglądają tak samo: ślęczenie nad ogłoszeniami z ofertami, picie kawy i popołudniowe prace domowe. Kirsty wie, jak by się czuła na jego miejscu. Uwielbia swoją pracę, ona ją określa. Sama myśl o tym, że mogłaby jej nie wykonywać, przepełnia ją głęboką, bolesną melancholią.

– Jak się nazywa ten ruch?

– Armia Nowej Moralności.

Jim śmieje się. Podnosi kubek i dopija duszkiem herbatę.

– Dobry Boże. Dzieciaki, idziemy!

– Chyba szybko się dziś z tym uporam – mówi Kirsty. – Nie będę musiała silić się na dowcipy. Wystarczy przepisać przemówienie.

– Nigdy o nich nie słyszałem.

– Bo są nowi. Niejaki Dara Gibson zaczął działać.

– Co? Ten facet od dobroczynności?

Kirsty kiwa głową. Dara Gibson, miliarder, który samodzielnie doszedł do fortuny, narobił ostatnio wokół siebie wiele wrzawy, bo dokonał znacznych darowizn na badania nad rakiem, zwierzęta, ekologię i nieszczęśliwe dzieci. Wszystkie te sprawy budzą powszechne emocje, żadna z darowizn nie była anonimowa.

– Cóż – mówi Jim. – Można było się domyślić, że ten gość ma jakiś program działania.

– Każdy ma taki czy inny program.

ROZDZIAŁ 5

Miły młody posterunkowy podwozi Amber do domu służbowym samochodem, są na miejscu tuż przed jedenastą. Czuje się wypompowana i brudna, ale widok własnych drzwi frontowych podnosi ją na duchu, jak zawsze. Drzwi same w sobie wprawiają ją w dobry nastrój. Samo patrzenie na nie. To była pierwsza rzecz, jaką kupili, kiedy zostali właścicielami domu: porządne drewniane drzwi płycinowe, które zastąpiły ten koszmar ze szkłem zbrojonym siatką drucianą z czasów mieszkania komunalnego. Te drzwi tak wiele dla niej symbolizują: trwałość, niezależność, stopniowe zdobywanie pozycji w świecie. Codziennie – nawet w taki dzień jak ten – przyłapuje się na tym, że zanim włoży klucz do zamka, głaszcze z uczuciem ich powierzchnię pokrytą ciemnoniebieską farbą.

Amber ma nadzieję, że Vic nie śpi, więc czuje się zawiedziona, kiedy po otwarciu drzwi, wdychając zapach pot pourri ze stolika stojącego w korytarzu, słyszy, że dom jest pogrążony w ciszy. Zagląda do salonu i automatycznie omiata go wzrokiem. Cicho, ciemno i schludnie: kapa na kanapie wygładzona, wiklinowy stolik ze szklanym blatem pusty, oprócz kliku podkładek pod kubki, które zwykle tam są, gazety odłożone starannie do stojaka na prasę. Dywan odkurzony, obrazki wiszą równo, telewizor wyłączony, z gniazdka, nie tylko pilotem. Wszystko, jak być powinno. Brakuje jedynie Vica.

– Cześć! – woła.

Z głębi domu dochodzi cichy chór szczeknięć. Psy są wciąż w ogrodzie. Pewnie znowu spędziły tam całą noc. On nie robi tego naumyślnie, po prostu psy nie zajmują miejsca w jego krajobrazie emocjonalnym. To są jej psy, nie jego, a Vic ma talent do wymazywania rzeczy, które go nie zajmują.

Amber jest potwornie zmęczona. Stawia torbę na podłodze w korytarzu i przechodzi przez kuchnię – kupione za oszczędzone z trudem pieniądze szafki z IKEA, wazon z kwiatami na składanym stole, żółte ściany, które nawet w pochmurne dni sprowadzają do środka słońce – i otwiera tylne drzwi.

Jest już ciepło, ale Mary-Kate i Ashley trzęsą się wśród pelargonii jak rasowe księżniczki. Amber schyla się i bierze je na ręce, znów zdziwiona, jak za każdym razem, że naprawdę nie ważą więcej niż motylki, od których ich rasa wzięła nazwę. Delikatne, ciekawskie noski, sierść miękka jak puch ostu. Przyciska je do policzków i zostaje wynagrodzona wielkim wybuchem miłości, który przejawia się radosnym szamotaniem.

Karmi pieski, przygotowuje herbatę w kubku i idzie na górę, by zanieść ją Vicowi. Potrzebuje go. Chce wiedzieć, że świat jest nadal taki sam.

Vic wciąż śpi. Jego dzień pracy przy karuzelach w Funnland zaczyna się o piętnastej, a kończy o dwudziestej trzeciej, potem Vic często idzie jeszcze gdzieś się wyluzować – tak jak pracownik biurowy, tyle że sześć godzin później. Życie obojga toczy się odwrotnie niż reszty świata i każdego z nich. Czasami spotykają się przed rozpoczęciem jej zmiany, ale bywa i tak, że w tygodniu rozmawiają jedynie przez telefon albo kiedy ona idzie spać. To cena, jaką płacą za życie, które sobie urządzili. Ale to jest dobre życie, zapewnia samą siebie. Nie ośmieliłabym się myśleć, że będę takie mieć.

Mary-Kate i Ashley depczą jej po piętach, łażą po dywanie, wąchają porozrzucane ubrania Vica w półmroku, który panuje przy zaciągniętych cienkich zasłonach. Amber stoi przez chwilę w nogach łóżka, trzymając kubek, który grzeje jej palce, i przygląda się znajomym rysom twarzy. Znów się zastanawia, dlaczego taki facet jak on z nią jest. Ma czterdzieści trzy lata, ale wciąż jest przystojny, jego ciemne włosy są jeszcze gęste, płytkie zmarszczki, które zaczynają wkradać się na ogorzałą twarz, sprawiają tylko, że wygląda na mądrzejszego, a nie pogłębiają wyrazu znużenia, tak jak u niej. Któż by pomyślał, że jesteśmy razem prawie siedem lat, myśli. Co on robi ze mną, skoro może mieć każdą?

Stawia kubek na jego szafce nocnej. Wysuwa stopy z praktycznych butów, które nosi do pracy, rzuca kurtkę na krzesło. Czuje piżmowy zapach dochodzący spod pach. Kiedy dopada ją kolejna fala znużenia, przypomina sobie purpurową twarz dziewczyny, popękane naczynka, i chce jej się płakać.

Vic porusza się, otwiera oczy. Potrzebuje chwili, by nieco oprzytomnieć.

– O, cześć – mówi. – Która godzina?

Amber zerka na zegarek.

– Dziesięć po jedenastej.

– Och.

Vic wyplątuje z pościeli potężne ramię – ramię, które kiedyś, gdy zaczynali się spotykać, budziło w niej wielką żądzę, wręcz robiło jej się słabo, kiedy ją nim otaczał – i przeczesuje palcami włosy. Zmierzwiona we śnie czupryna natychmiast się układa. To cały Vic: jeden gest dla poprawy wyglądu, i jest gotów stawić czoło światu.

– Późno wróciłaś – mówi z nutą wyrzutu w głosie.

– Tu masz herbatę – odpowiada Amber, wskazując kubek, siada na łóżku i rozmasowuje obolałe łydki. – Nie dostałeś moich esemesów?

– Esemesów?

– Pisałam do ciebie przez całą noc. Próbowałam się też dodzwonić.

– Tak? Och. – Vic bierze telefon z komody stojącej obok łóżka, wyciąga w jej stronę, by mogła zobaczyć ciemny ekran. – Przepraszam, wyłączyłem. Byłem zmęczony.

Amber czuje ukłucie niezadowolenia i natychmiast je dławi. On nie podejrzewa, że coś jest źle. Nie można go za to winić.

– O rany, trochę śmierdzisz.

– Przepraszam. – Wybucha płaczem.

Vic natychmiast się przysuwa i ujmuje jej kark między kciuk a spód dłoni, jak masażysta.

– Ej, tak tylko powiedziałem – mityguje się. – Amber, to nic takiego.

Łzy wysychają równie gwałtownie, jak się pojawiły. Często tak bywa z jej emocjami. Chociaż potrafi nad sobą panować, nieraz jest bardzo bliska płaczu.

Uwalnia się od jego uścisku, wstaje, zrzuca spodnie i rozmasowuje miejsce, na którym spoczywała przed chwilą jego dłoń. Czuje się winna. Przestań. Przestań, Amber. To nie jego wina. Bądź miła.

Nagle nie ma ochoty mu o niczym mówić. Nie chce, bo nie wie, jakiej reakcji po nim oczekiwać. Nie wie, czy zdoła znieść współczucie ani czy zniesie jego brak. Ostatnim razem, po tym jak widziała zamordowanego człowieka, nastąpiły dni udawania, duszenia tego w sobie, ukrywania. Poniekąd ma ochotę spróbować tak znów z Vikiem, zobaczyć, czy tym razem rezultat będzie inny. Głupia myśl. W Funnland roi się od policji, wesołe miasteczko jest zamknięte. Mogłaby zatrzymać to dla siebie tylko do czasu, aż Vic pójdzie na swoją zmianę.

– Coś się stało – oznajmia.

Stara się mówić spokojnym, opanowanym głosem, jakby informowała o niespodziewanym rachunku za elektryczność. Stoi wciąż odwrócona do niego plecami, nie ufa własnej twarzy.

Vic siada i pochyla się.

– Co?

Amber składa spodnie, kładzie je na krześle.

– W pracy. Dzisiaj. Ja… o Boże, Vic, zamordowano kolejną dziewczynę. U nas.

– Co? Gdzie?

– W Gabinecie Nieskończoności.

– W Gabinecie Nieskończoności?

Widzi, że dociera do niego to słowo, i Vic rozumie, co to oznacza. Amber jest jedyną osobą, która w nocy zachodzi do lustrzanego labiryntu. Vic szybko orientuje się, że to właśnie ona znalazła trupa.

– Skarbie… – mówi. – Och, skarbie. Musiałaś się strasznie bać. Trzeba było do mnie zadzwonić. Powinnaś dać mi znać.

Wkurza ją to. Odwraca się i piorunuje go wzrokiem.

– Próbowałam. Dzwoniłam i wysyłałam esemesy. Przecież już ci mówiłam. Przez całą noc. Włącz telefon, to zobaczysz.

Nie mają telefonu stacjonarnego, tylko komórki na kartę.

Vic znów podnosi telefon, włącza go.

– Amber. Tak mi przykro.

Amber siada na brzegu łóżka, podczas gdy jego telefon raz za razem piszczy, obwieszczając nadejście kolejnej wiadomości. Znów rozmasowuje sobie kark. Vic klęka z tyłu i odsuwa jej rękę. Zaczyna ugniatać jej mięśnie; silne ręce pracującego fizycznie mężczyzny uciskają, miętoszą, mocne palce wędrują w górę, ocierają się o linię jej szczęki. Znów staje jej nagle przed oczami ta obrzmiała twarz, zsiniałe rozchylone usta odsłaniające białe zęby. Amber wzdryga się i zamyka oczy. Vic przyciska nasadę dłoni do jej kręgosłupa, odciąga ramię do tyłu. Amber czuje, jak coś w głębi jej ciała przeskakuje z delikatnym trzaskiem, i wzdycha z ulgą. Kiedy byłam młoda, nie miałam nikogo, kto by mi to robił. Myślałam, że bóle pleców są po prostu wpisane w życie. Dzięki Bogu za Vica.

– Co się stało? Kim ona była?

– Jakaś biedna dziewczyna. Miała najwyżej dwadzieścia lat. Wystrojona na wieczorne wyjście. O Boże, Vic, to było straszne.

– Ale jak? Co się stało?

Amber wzdycha.

– Nie wiem. Gdybym wiedziała, byłabym jasnowidzką albo policjantką, prawda?

Ręce opadają jej gwałtownie i nieruchomieją.

– Wiesz, o co mi chodzi, Amber. – W jego głosie słychać urazę.

– Przepraszam – mówi pospiesznie. – Nie chciałam być niegrzeczna. Tylko że… to była długa noc.

Wybacza jej, dzięki Bogu, i ręce znów podejmują swoją pracę. Tylko dzień minął od ich ostatniej sprzeczki i Amber za nic nie chce zaczynać kolejnej. Vic ma rozliczne zalety, ale potrafi całymi tygodniami chować urazę, jego rozdrażnienie wypełnia dom chłodem i milczeniem. W pracy rozmyślała z obawą o tym, że ta ostatnia głupia kłótnia może sprowokować rozstanie, aż jej odkrycie wyparło te myśli z głowy. Pewnie dlatego miał wyłączony telefon, domyśla się. Ale nie zamierzam pogarszać sprawy, pytając o to. Nie teraz, kiedy jest taki miły.

– Więc jak to było? – pyta Vic ponownie, opryskliwie. – Pewnie nigdy czegoś takiego nie widziałaś, co?

Odwraca się i patrzy na niego. Nie wie, czego oczekiwała, ale wyraz wyraźnego zadowolenia na jego twarzy ją zaskakuje. Szybko pokrywa je zatroskaną miną, ale ona widziała tę poprzednią i wydało jej się to wstrętne. Dla ciebie to nie jest prawdziwe, myśli, żaden z tych przypadków. Ani dziewczyna pod molem, ani ta, którą znaleziono pomiędzy kubłami na śmieci na Mare Street Mews, ani ta. Właściwie to teraz, kiedy są już trzy, i tylko głupiec by się nie zastanawiał, czy nie robi tego ten sam człowiek, pewnie czujesz się trochę bardziej podekscytowany – że niby Whitmouth wreszcie będzie znane. Dlatego ludzie codziennie czytają gazety: jeśli to nie jest twoja rodzina, jeśli to nie jest jeden z twoich przyjaciół, morderstwo jest prawie jak wyjście do kina, to coś, o czym się wesoło rozprawia w pubie.

Znów przypomina jej się twarz dziewczyny, z wybałuszonymi oczami i czarnym językiem, pajęczyny żyłek na sinych policzkach. Śmierć, taka nienormalna, a jednak znajoma, szok, otchłań pustki za przekrwionymi oczami, zawsze tak jest. Nikt nie wygląda po śmierci tak, jakby się jej spodziewał.

– To było… – Musi się zastanowić, jak ująć rzecz w słowa. Z wysiłkiem przywołuje swoje odczucia, rozdziela reakcję na scenę, którą miała przed oczami, od paniki związanej z jej własną sytuacją. – Nie wiem. To dziwne. Czułam się, jakbym była w jakiejś bańce. Jakbym obserwowała samą siebie. Miałam upiorne wrażenie, że mnie tam wcale nie ma.

Vic odchyla się do tyłu i odsuwa szufladę w stoliku nocnym. Wyławia inhalator Ventolin. Wdycha dawkę.

– Założę się, że miałaś pietra – mówi zduszonym głosem, bo wstrzymuje oddech. – Czy przyszło ci do głowy, że mogą cię uznać za podejrzaną?

– Vic! – Jest oburzona. – O Boże.

– Przepraszam – mówi Vic i robi wydech.

Godzina 19.00

– Nie możemy tak iść do domu.

Stoją naprzeciw siebie w polu, wśród sięgającej im do pasa trybuli leśnej. Słońce jest już nisko, ale jeszcze jasno świeci, i teraz, kiedy znalazły się na otwartej przestrzeni, widać, jakie są poplamione i upaprane. Bel patrzy na swoje dłonie i widzi, że paznokcie ma połamane i czarne od kopania. Przenosi wzrok na Jade. Ona też jest brudna. Ziemia i porosty, kawałki liści i gałązek, zadrapania od cierni i kory na ramionach i łydkach.

– Mama mnie zabije – mówi Jade.

– Będzie dobrze – pociesza ją Bel. – Po prostu wsadź wszystko prosto do pralki. Położy inne rzeczy na wierzch i nic nie zauważy.

Jade jest zbulwersowana. W domu Walkerów nie ma pralki. Dla niej to sprzęt, który znajduje się w pralniach samoobsługowych. To, że według Bel mają coś takiego, podkreśla tylko, jak wielka dzieli je przepaść. Matka Jade robi pranie ręcznie; moczy stertę ciuchów w wannie w poniedziałek wieczorem, potem wszystko trze i wyżyma, strasznie przy tym sapiąc, a we wtorek rozwiesza na sznurach rozciągniętych na podwórzu. To kolejna rzecz, która wyróżnia Jade w szkole: jej ubrania, wszystkie po starszym rodzeństwie, są szare i wytarte w porównaniu z tym, co noszą jej rówieśnicy. Każdy wie, że Walkerowie to brudasy i się nie szanują; codziennie ktoś jej o tym przypomina.

– Nie mogę, ona…

Nawet teraz nie chce wyznać tej dziewczynie mówiącej z wytwornym akcentem, jak się sprawy mają. Jade nie ma przyjaciół, ale wie instynktownie, że ta nowa, olśniewająca dziewczyna zniknęłaby natychmiast z jej życia, gdyby odkryła całą prawdę o jej pochodzeniu. Jeszcze do niej nie dotarło, że ta krótka przyjaźń już się zakończyła.

– Zabije mnie – kończy nieprzekonująco. – Patrz, jak ja wyglądam.

– Chodź – mówi Bel. – Musimy się wyczyścić.

Wracają nad strumień ścieżką wydeptaną przez owce. Łąka jest upstrzona jaskrawożółtymi wysepkami mleczy i krostawców. Milczą i nie mają śmiałości na siebie patrzeć. Obrzydliwe zadanie pozbawiło je chęci do paplania, które zajmowało je wcześniej. Jedyne słowa, na jakie się zdobywają, to praktyczne, krótkie uwagi. Schodzą do rozlewiska. Wydawało się głębsze, kiedy się w nim szamotały, szukając podparcia dla stóp, ale woda sięga im tylko do ud i jest przejrzysta, muł, który wzbiły, już osiadł. Żadna z nich nie napomyka o tym, co robi, ale obie ukradkiem rozglądają się w poszukiwaniu śladów krwi Chloe, jakichkolwiek śladów tego, co tu zaszło.

– Chodź – mówi znów Bel.

Zdejmuje koszulkę, dżinsy i wrzuca je do wody. Jade się cofa.

– No chodź, Jade – ponagla Bel.

– Ciuchy będą mokre – rzuca Jade z powątpiewaniem.

– Wykręcimy je. Jest jeszcze ciepło. Szybko wyschną. Zresztą, możemy powiedzieć, że wpadłyśmy do rzeki. Nikt nie wie, gdzie byłyśmy przez cały dzień. No, rusz się!

Jade zdejmuje bluzkę i spódnicę. Kolana ma zielone od klęczenia w lesie. Niechętnie wchodzi do wody, stoi, drżąc pomimo upału i przyciskając ubranie do siebie. Bel wyrywa je i wrzuca do wody.

– Szoruj – rozkazuje. – No, dalej. Bierz się do roboty.

Bel opada na kolana, woda sięga jej do piersi. Energicznie zmywa brud z rąk i ramion, pot spod pach. Zanurza głowę w wodzie, a potem ociekająca wyłania się spod powierzchni i ściera brud z twarzy. Gestem zachęca Jade, by poszła za jej przykładem.

Nie mogę, myśli Jade. To tutaj ona… tu jej twarz…

– Nie umiem pływać – mówi.

– Nie musisz. No, wchodź.

Bel rzuca się gwałtownie do przodu i łapie ją za rękę. Patrzy jej twardo w oczy.

– Jade. Nie wymiękaj. Jeśli tego nie zrobisz, jeżeli pójdziesz do domu, wyglądając tak jak teraz…

Nie kończy zdania. Nie musi. Wie, że Jade kończy za nią w myśli. Będą wiedzieli. Domyślą się. One już dystansują się od tego, co zrobiły. Próbują oddzielić działania, które podejmują teraz, od powodu, dla którego muszą je podejmować.

Jade klęka i zanurza się pod wodę, jak baptystka.

Otwiera oczy pod powierzchnią, widzi, że woda jest znów mętna z powodu wznieconego mułu. Jest pod nią ciemno. Cicho. Ona to właśnie widziała, myśli. Tak wyglądały jej ostatnie chwile.

Twarz Chloe wyłania się nagle z mroku. Przerażona Jade wierzga, gwałtownie się wynurza na powierzchnię. Brnie do brzegu. Na poły wpełza, na poły wbiega na brzeg. Staje tam drżąca, w samych majtkach.

Dochodzą do bramy. Każda z nich ocieka wodą, mokre ubrania lepią się do ciała.

– Teraz się rozdzielimy – zarządza Bel.

Ona jest o wiele spokojniejsza ode mnie, myśli Jade. Wydaje się, że wie, co robić. Gdybym była sama, zrobiłabym do tej pory wiele błędów. Wszyscy by już wiedzieli. Że to byłam ja.

– Wrócę przez wieś – mówi Bel. – Do siebie. Nie mogą wiedzieć, że byłyśmy razem. Rozumiesz?

Jade przełyka ślinę i kiwa głową.

– Tak.

– Nie mogą się dowiedzieć, że byłyśmy razem, nigdy – powtarza Bel. – Wiesz o tym, prawda? Nie możemy się więcej widywać. Jeśli się spotkamy, będziemy po prostu udawać, że się nie znamy. Dobrze?

– Tak – odpowiada Jade.

– Rozumiesz? – pyta ponownie Bel. – Nigdy. Rozumiesz?

Jade znów kiwa głową.

– Tak. Rozumiem.

– Dobrze – mówi Bel.

Odwraca się i rusza łąką na skos, ku zachodniemu krańcowi wioski. Słońce zaczyna zachodzić i jej ciało rzuca długi cień.

ROZDZIAŁ 6

Stan skręcił sobie papierosa, kiedy konferencja dobiegała końca, i zapala go, wchodząc na parking.

– Rany boskie – mówi. – Co za kretyni organizują cholerną konferencję prasową w porze lunchu i nie wykładają nawet zasranych kanapek? Trzeba podawać kanapki, jak się chce mieć dobrą relację. Wszyscy wiedzą, że dziennikarze potrzebują kanapek. Mógłbym przecież siedzieć sobie w pubie.

Stan to stara szkoła. Bardzo stara. Pochodzi z czasów, kiedy dziennikarstwem zajmowano się głównie w barach, i nadal prowadzi życie tak, jakby te dni nie minęły. Według współczesnych standardów Fleet Street, Stan jest dinozaurem, który nadal zbiera informacje raczej przez telefon i osobiście, a nie poprzez serwisy informacyjne czy wstukiwanie haseł do Google’a. Od razu jednak potrafi wciągnąć człowieka w rozmowę i przypomina, co najbardziej kręci w tej pracy.

Przysiada na murku poprzerastanym zielskiem, udekorowanym petami i puszkami po napojach. Kirsty uśmiecha się i sadowi obok niego.

– Taa. To była raczej strata czasu, co?

Z jego gardła wydobywa się głęboki pomruk zabarwiony guinnessem.

– Ale przynajmniej wyrwałem się ze Sleaford.

– Byłeś w Sleaford?

– Tak. Już sama nazwa brzmi jak coś, co ci się przykleiło do podeszwy, prawda? Musiałem się zgłosić na ochotnika do tej konferencji, żeby się stamtąd wyrwać. Ciekawe, dlaczego nie mogą zacząć mordować ludzi w miejscach, w które chciałoby się pojechać? Poważnie. Na przykład nad morzem, dla odmiany? Co za cholerny egoizm, słowo daję.

– Dziecko F i dziecko M?

Stan kiwa głową. Kolejny tydzień i kolejny wybuch przemocy wśród uczniów: dwóch dwunastolatków sterroryzowało trzeciego, zmuszając, by zeskoczył z peronu wprost pod nadjeżdżający pociąg. Wszystko zostało nagrane przez kamery monitoringu, więc nie było wątpliwości co do winowajców.

– Oczywiście gdyby nie pozbyli się obsługi z tej stacji, nie potrzebowaliby kamer i ktoś mógłby tamtych powstrzymać – mówi Stan. – Na jakim my świecie żyjemy! Wszystko ma tylko cenę, nic nie ma wartości. Zdaje się, że nigdy nie brakuje forsy na faszystów, którzy prześladują cię za niesegregowanie śmieci, ale nie daj Boże, jak chcesz chronić czyjeś dzieciaki przed terroryzującymi je kanaliami.

Serce jej podskakuje. Zawsze uważała Stana za względnie liberalnego. Jak na reportera kryminalnego.

– Poważnie? – pyta. – Terroryzujące kanalie?

Stan wzdycha.