Wtorek - Fiderkiewicz Kuba - ebook + książka

Wtorek ebook

Fiderkiewicz Kuba

3,5

Opis

Co się stanie, gdy przekroczysz wszystkie swoje granice?

We wtorkowy wieczór SOR jednego z warszawskich szpitali jest jak zwykle zapełniony ludźmi, którzy z niecierpliwością czekają na pomoc. Codzienną rutynę zakłóca pojawienie się Jego – mężczyzny w towarzystwie dwóch policjantów, na dodatek zakutego w kajdanki. Jak to się stało, że On, który nigdy nie przyciągał wzroku nieznajomych, nagle skupił na sobie całą uwagę i stał się tematem przekazywanych z ust do ust plotek? Jeden, pozornie niczym nie wyróżniający się, wieczór z żoną rozpoczyna przyspieszony proces autodestrukcji, którego nic nie jest w stanie zatrzymać. Czy to możliwe, by z dnia na dzień zmienić się w kogoś innego? A może to świat oszalał i wszelkie reguły przestały obowiązywać? Wolność bywa bardziej niebezpieczna, niż nam się wydaje…

Wszyscy tylko obserwują w pewnym przestrachu i pełni fascynacji tym ucieleśnieniem zła, jakim dla nich niewątpliwie jest. Chce otrzeć usta, ale czuje, że podniesienie jednej ręki powoduje automatycznie ruch drugiej. Przypomina sobie o kajdankach. W zasadzie ma je na sobie pierwszy raz. Założyli mu je w mieszkaniu. To było i wciąż jest dziwne uczucie. Zimna stal okala nadgarstki, które znają jedynie dotyk zegarka na skórzanym pasku. Nie lubił nigdy zegarków z metalową bransoletą. Wydawały mu się nieprzyjemnie chłodne i ciężkie. Teraz to już jest bez znaczenia. Wyciera ręką usta. Wszyscy patrzą na niego i wszyscy widzą te kajdanki. Błysk stali przyciąga wzrok. Nie co dzień widzi się kogoś zakutego. Musi być naprawdę złym człowiekiem. A nic tak nie pociąga jak zło, jak odchył od normalności.

Kuba Fiderkiewicz

Rocznik 1980, mąż, ojciec, prawy obywatel, leniwy hedonista, nieudolnie aspirujący bon vivant, lewicujący liberał. Człowiek wielu wewnętrznych sprzeczności, ciągle dążący do jakiejkolwiek harmonii. Praktykujący prawnik (z tytułem radcowskim od wielu lat), który postanowił kryzys wieku średniego przyćmić pisaniem mniej lub bardziej spójnym, mniej lub bardziej udanym, mniej lub bardziej wciągającym. W rozwoju zainteresowań literackich pomogło pandemiczne odizolowanie oraz świadomość, że ulubieni autorzy nie piszą (tyle, ile by chciał), przestali pisać (nie wiedzieć czemu) bądź nic już więcej nie napiszą (z przyczyn obiektywnych).
Uzależniony od Warszawy (którą wielbi i nienawidzi zarazem), rozmów z ludźmi, dobrego wina i widoku wzburzonego morza (szczególnie obserwowanego z Półwyspu Helskiego).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WTOREK, WIECZÓR

Wreszcie wszystko staje się jasne, klarowne i zrozumiałe.

Prawda, jaką sobie powoli uświadamiał, która docierała do niego niespiesznie w zasadzie już od chwili, gdy stało się to w mieszkaniu, przed dwiema, może trzema godzinami, ostatecznie wwierciła mu się w mózg i stała się namacalna. Życie, którego chyba jednak nienawidził, pełne pustych, niepopartych jakimkolwiek namacalnym sukcesem aspiracji i ambicji, teraz zesrało się jeszcze bardziej. Tylko tym razem nie ma odwrotu. Nie ma, „przepraszam, nie chciałem”. Nie ma, „jakoś to będzie”. Nie ma, „zacznijmy od nowa”.

Nie ma i już na pewno nie będzie.

Teraz nie myśli o synu. Nie myśli też o niej. Nie chce, broni się przed tym, odrzuca to. Nie dopuszcza przebłysków wspomnień z wakacji, życia codziennego i wszystkich zdarzeń zaszufladkowanych w mózgu jako przyjemne, wesołe, smutne, przykre czy obojętne. Teraz wszystko jest dla Niego obojętne. On jest teraz poza tym, jest poza tym wszystkim. Jakby jego świat znalazł się nagle w dzikiej, nigdy nie odkrytej pustce.

Ale nie jest ani smutny, ani wesoły, ani strapiony, ani nie ma poczucia winy, nie czuje strachu, czy też lęku. Jest nijaki. Tak jak nijakie było całe jego dotychczasowe życie. Jak nijakie będzie to, co przed nim.

A teraz siedzi w izbie przyjęć szpitala na warszawskim Mokotowie, wraz z całą bandą innych przetrąconych fizycznie, cieleśnie uszkodzonych przez „życie”, przez własną naiwność, lekkomyślność, może głupotę. On nie patrzy na nich. Oni udają, że nie patrzą na niego. Udają, ale robią to nieudolnie, bo to on jest wreszcie dla innych wyjątkowy, przez innych pożądany. I nie chodzi tu o rozwalony łuk brwiowy, który przyjechali zaszyć. Nie chodzi o tę zastygłą strugę krwi, która pociekła po lewym policzku aż do ust, by zatrzymać się na trzydniowym zaroście. Nie chodzi o rozbitą i mocno napuchłą dolną wargę. Już sinofioletową. Może chodzi o łzy? W sumie nie pamięta, kiedy ostatnio płakał, nie licząc tych kilku razów z ostatnich dni. Nawet rok temu, po śmierci ojca, nie płakał, chociaż płakali wszyscy inni zgromadzeni na tym małomiasteczkowym cmentarzu, w tym małomiasteczku, hen na północ od Warszawy. Miejscu, gdzie wszyscy się znają i pilnie, z zawiścią podglądają sąsiadów. Pamięta, jak po wszystkim każdy podchodził do niego, z twarzą czerwoną od gorąca i oczami opuchniętymi od płaczu.

– Wiktorze! – Bo to zawsze musi mieć formę wykrzyknika. – Twój ojciec to był wspaniały człowiek. Wyjątkowy. Mądry.

Chuj go to obchodziło wtedy i nic go to nie obchodzi teraz. Teraz też nie płacze na wspomnienie o człowieku, który naprawdę chciał dla niego dobrze, który zapłacił za jego wykształcenie i jako taki start w Warszawie.

Wie, że przed chwilą wszedł do poczekalni szpitalnej pełnej realnego cierpienia pacjentów, zmyślonej empatii osób współtowarzyszących i szczerej pogardy każdego mieniącego się częścią personelu. Nieważne, czy jesteś w takim miejscu chirurgiem, czy panią, która z mopem zmywa z podłóg krew i inne wydzieliny – jesteś ponad tymi wszystkimi nieszczęśnikami oczekującymi na chwilę atencji lekarza. I choć wszyscy czekają grzecznie na swoją kolej, to on pierwszy wejdzie do gabinetu zabiegowego. Nikt nie zaprotestuje. Chyba po raz pierwszy od dawna – może od ślubu, może od pogrzebu ojca – ma poczucie, że jest traktowany wyjątkowo. Pierwszy wśród równych. Chociaż na dobrą sprawę nikt nie chciałby być w jego skórze i na jego miejscu, bo to aż nazbyt oczywiste, że ma porządnie przesrane. Zaraz wejdzie do gabinetu. Wśród aplauzu ciszy i nieudolnie ukrywanego zainteresowania. Gdy zamkną się za nim drzwi, poczekalnię wypełnią szmery dyskusji i domniemań, co też musiało się stać, żeby tak normalnie wyglądający, niepozorny koleś się tu znalazł w takim stanie.

Teraz musi jeszcze poczekać, aż z pokoju lekarskiego wyjdzie pacjent po sześćdziesiątce. Pewnie ma na imię Janusz, albo raczej Mirosław i odlicza dni do emerytury. To taki człowiek, po którym od razu widać, że niespecjalnie lubi swoją pracę, bo zawsze uważał ją za nudną i niewykorzystującą jego potencjału, którego na dodatek nikt nigdy nie dostrzegł i nie zrobił go dyrektorem. Jedynie imieniny Mirosława były chwilą, gdy ktoś odróżniał go od tej szarej postpeerelowskiej reszty i przychodził złożyć wyrazy szacunku sałatce jarzynowej i sernikowi zrobionemu przez żonę. I akurat dziś, akurat we wtorek wieczorem postanowił włączyć krajzegę. Ten nieporęczny, używany chyba raz na pięć lat stół z piłą, który od lat osiemdziesiątych zajmuje jedną piątą komicznie małego garażu, jaki przynależał niektórym mieszkaniom pobudowanym na Sielcach po wojnie. Ale przecież Mirek nie wyrzuci, nie sprzeda. Bo ten rocznik, ta mentalność, to poczucie, że się może przyda. No więc jak wyrzucić? Po co? Przecież ta stara, uwalona smarami i różnego rodzaju farbami krajzega pasuje do weków z ogórkami, słoików z niejadalnym i lekko pleśniejącym dżemem, rdzewiejących rowerów kupionych kiedyś na promocji w Auchan. I dziś właśnie postanowił – pewnie z nudów i chęci udowodnienia sobie, że jest zajęty – pociąć listwę podłogową tak, aby zdobiła przedpokój pokryty na początku lat dziewięćdziesiątych boazerią. Ale Mirek refleks ma już nie ten, koncentracja szwankuje, koordynacja zawodzi. No i pół kciuka lewej dłoni zostało w tym brudnawym, pokrytym pajęczynami garażu w formie zmiażdżono-tłuczonych resztek palca oraz krwi rozbryzganej przez kręcące się ostrze piły. Krzyknął, przeklął i trzymając zakrwawioną rękę, poleciał do domu. Oczywiście garaż zamknął, bo ktoś mógłby chcieć przywłaszczyć sobie te rowery z Auchan, na których ostatnio jeździli nie wiadomo kiedy. To ten rodzaj rzeczy, których się używa może z raz po bardzo przemyślanym zakupie na różnego rodzaju promocjach. Bożena, Grażyna czy inna Krystyna wrzeszcząc i złorzecząc, bez krzty empatii: „O, matko! Coś ty zrobił? Po co ci ta cholerna piła? Tyle razy mówiłam, żebyś ją wyrzucił!” – zawinęła palec Mirosława w biały ręcznik kuchenny, ubrudzony jakimś sosem, przyłożyła zamarznięty kawałek jakiegoś mięsa z zamrażarki, uszczuplając tym samym nieznacznie zapasy trzymane nie wiadomo na kiedy i po co. Przywiozła więc Mirka na ostry dyżur po to tylko, aby chirurg mógł zaszyć to, co zostało z tego pokracznego kikuta na lewej dłoni. O przyszyciu palca nie może być mowy. I teraz Grażyno-Bożena czeka przed pokojem zabiegowym z kawałkiem lodowatego mięsnego kompresu, rozpuszczającego się i śmierdzącego w brudnym od krwi ręczniku kuchennym. Wygląda może i zabawnie, ale cała jest zła, bo ten wieczór nie tak miał wyglądać. Miało być spokojnie, według tej samej nudnej procedury, która będzie im towarzyszyć do śmierci.

Wiktor siedzi i patrzy na tę starą, nieatrakcyjną kobietę, która po wyjściu Mirka z pokoju lekarskiego spyta, w jakimś w gruncie rzeczy niezrozumiałym celu, za nic mając poprawność językową:

– Co powiedział doktór? – Ale na razie nie może od Wiktora odwrócić wzroku. Teraz to on przyciąga spojrzenia i myśli jej oraz każdej innej osoby w tej poczekalni.

Spływające powoli, bezgłośnie i z rzadka łzy drażnią jego wargi. Te swoiste słone ukłucia są teraz jedynym przejawem fizyczności. Jego głowa jest gdzie indziej. Jego głowa myśli i analizuje, co się stało przez te ostatnie dni i co będzie teraz. W chwili gdy skończył się świat. Jego świat. Ten, którego tak bardzo nie znosił. Za prowizoryczność, uległość i poczucie, że nie jest tak wyjątkowy, jak to widział w snutych przy wódce wizjach przyszłego życia.

Wymiotuje. Przed siebie, nie wstając nawet z krzesła. Nikt nie reaguje, nie zwraca uwagi, nie biegnie po serwis sprzątający ani nie zabiera się sam za wycieranie podłogi. Wszyscy tylko obserwują w pewnym przestrachu i pełni fascynacji tym ucieleśnieniem zła, jakim dla nich niewątpliwie jest. Chce otrzeć usta, ale czuje, że podniesienie jednej ręki powoduje automatycznie ruch drugiej. Przypomina sobie o kajdankach. W zasadzie ma je na sobie pierwszy raz. Założyli mu je w mieszkaniu. To było i wciąż jest dziwne uczucie. Zimna stal okala nadgarstki, które znają jedynie dotyk zegarka na skórzanym pasku. Nie lubił nigdy zegarków z metalową bransoletą. Wydawały mu się nieprzyjemnie chłodne i ciężkie. Teraz to już jest bez znaczenia. Wyciera ręką usta. Wszyscy patrzą na niego i wszyscy widzą te kajdanki. Błysk stali przyciąga wzrok. Nie co dzień widzi się kogoś zakutego. Musi być naprawdę złym człowiekiem. A nic tak nie pociąga jak zło, jak odchył od normalności.

Z sali wychodzi pielęgniarka. Za nią Mirosław z zabandażowaną ręką. Oboje próbują udawać, że się na niego nie patrzą, ale robią to tak nieudolnie, tak dziecinnie, że i on spogląda na nich. Jego wzrok spotyka się ze wzrokiem pielęgniarki. Patrzą sobie prosto w oczy przez dwie, może trzy sekundy. Chyba coś tam o sobie już wiedzą. Ona dostrzegła, jak bardzo ma przejebane. Ale nie współczuje. Nie użala się nad nim. Po prostu rozumie. Dobrze widzi w jego bezbarwnych oczach, jak potoczy się ta historia.

Pielęgniarka ma trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Pewnie gdy kończyła szkołę pielęgniarską, to musiała być ładna, ambitna i uśmiechnięta. Teraz jest osobą z przynajmniej kilkunastoletnim stażem, która od zawsze pracuje za marne pieniądze i jest podrywana przez zmieniających się lekarzy, rezydentów, ordynatorów i Bóg wie kogo jeszcze. Większość z nich ją wykorzystuje. Uczuciowo, seksualnie i emocjonalnie. Najpierw przez jej naiwność, teraz przez to, że sama już się nie szanuje i autodestrukcyjnie kroczy w kierunku własnej zagłady. Ona ma już dość związków. Tych na boku, bo nigdy nie była tą oficjalną. A to, że tamci mieli żony, narzeczone, dziewczyny – nie przeszkadzało jej wtedy. Teraz za tę obojętność względem innych kobiet nie lubi samej siebie. Wstydzi się. Raz na jakiś czas jeździ pod Siedlce, gdzie mieszka jej matka i gdzie przyjeżdżają jej siostry z mężami i stadami dzieci, których szczerze nie akceptuje i nie lubi. Jeździ tam, mimo że w domu rodzinnym każdy ciągle odgrywa swoją rolę, powtarzając nieustannie te same pytania, wygłaszając te same pseudomądrości. Jest w tym jednak coś masochistycznie przyjemnego, pojechać, złożyć relację w panelu „czemu jeszcze nie masz męża?” albo „niedługo będziesz za stara na dzieci, bo – wiesz – czas ucieka”. Potem chodzi z jedną ze swoich sióstr do lokalnego zakładu fryzjerskiego Cler, Mirage lub Inna Burdelowa Nazwa zrobić sobie na włosach coś, co w Warszawie będzie krzyczało, że układasz włosy i wyrażasz siebie w jakiejś dziurze pod Siedlcami.

Pielęgniarka nie wymienia jego nazwiska, jak ma w zwyczaju robić, wywołując pacjentów. Jakieś dane osobowe, prywatność, godność nie mają w takim miejscu znaczenia. Jest cierpienie, wstyd, chęć wyleczenia, chwilowego uśmierzenia bólu i ucieczki od zapachu lizolu. To skutecznie pozbawia poczucia godności. Wypowiada tylko beznamiętnie, ni zaklęcie, ni komendę:

– Zapraszam do gabinetu.

Normalnie pewnie odczytałaby publicznie nazwisko, które podaje się znudzonej i równie nieszczęśliwej pani w rejestracji. Tym razem nie było rejestracji, nie było pytania: „Co panu dolega?” – jakby ta mało pojętna i skrajnie znudzona istota przyjmująca dane pacjenta, wyrwana najczęściej z lektury kolorowego magazynu opisującego życie, którego nigdy nie zazna, miała jakikolwiek wpływ na leczenie czy też uśmierzenie bólu.

Zaproszony do gabinetu zaczyna wstawać. Powoli. Najpierw podnoszą się dwaj policjanci w tych ohydnych granatowych mundurach, ohydnych czarnych butach patrolowych na każdą pogodę, pewnie niewiarygodnie śmierdzących, przepoconych bejsbolówkach z napisem „Policja” i groźnie patrzącym, srebrno haftowanym orłem, oraz odblaskowych plastikowych kamizelkach też, obklejonych przypomnieniami, że to są stróże porządku i praworządności. I to nie tacy jak na filmach. W modnych ciuchach, goniący przestępców samochodami, na które nie stać żadnego niebiorącego w łapę gliniarza. Ale mimo ewidentnego braku atrybutów zajebistości i tak rozsiewają pewien autorytet w tym zgromadzeniu postaci cierpiących oraz pozostałych, tych mniej lub bardziej zaangażowanych w cierpienie innych.

Do gabinetu idzie spokojnie, powoli, bez pośpiechu. Chyba uświadomił sobie, że cała reszta jego życia – a przynajmniej znaczna jego część – będzie się odbywała teraz niespiesznie, w rytmie wyznaczonych, monotonnych i do bólu powtarzalnych zajęć, na których istnienie i przebieg nie będzie miał żadnego wpływu. Dlatego sunie z pewnym majestatem, bo chce jeszcze zagrać przed wszystkimi – chociaż ostatni raz – pokazać, że panuje nad sytuacją, że ona wcale go nie rozwaliła.

W pokoju czeka dwóch lekarzy. Starszy to chirurg, na oko koło pięćdziesiątki. Szara, ziemista cera, oczy przekrwione ze zmęczenia. Jest na dyżurze sam nie wie którą już godzinę. Wolałby już wyjść z tego obskurnego i brudnego szpitala. Zarabia gdzie indziej – w różnych prywatnych gabinetach, szyjąc dzieciaki, które wywaliły się na rowerze, i mamusie, które po nie wiadomo którym kieliszku wina straciły równowagę w łazience, wychodząc z wanny. W sumie to nie za bardzo wie, dlaczego tkwi w tej nonsensownej i wiecznie niedoinwestowanej służbie zdrowia. Pewnie ten szpital to taka trochę jego polisa ubezpieczeniowa. Jak coś spierdoli w jednym z gabinetów po pijaku – bo pije, dużo – to poleci pacjenta jednemu ze swoich „przyjaciół”, którzy przyjmą takiego biedaczka na oddział i naprawią go na państwowym, kryjąc fuszerkę kolegi lekarza. Drugi lekarz jest znacznie młodszy. Od razu po studiach dostał się na staż i teraz robi specjalizację, pracując po dziesięć godzin dziennie za pieniądze, za które nie jest w stanie utrzymać aspiracji młodego chirurga. Dlatego po pracy w szpitalu przyjmuje jako internista w jakiejś medycznej sieciówce. Na razie siedzi sobie na stażu i odwala robotę za starszego, który niby go uczy. Młody ma oczywiście poczucie, że jest lepszy, sprawniejszy, bardziej obeznany z tym, co akurat się dzieje w medycynie. Przez to frustruje się jak chłop pańszczyźniany. Ale już niedługo. Zrobi specjalizację i już go tu nie będzie. Nie zapomni o starszym, bo ma świadomość, że i jemu kiedyś ręka może się omsknąć, a wtedy będzie potrzebować pomocy „panów kolegów” z publicznej służby zdrowia.

Obydwaj lekarze patrzą na niego. Nie są tak ciekawscy, jak ludzie w poczekalni. Oni już nie raz widzieli jakiegoś biedaka prowadzonego przez policję. A to ktoś dostał szklanką na imprezie, a to inny po dopalaczach wjechał furą ojca w przystanek.

– Proszę się położyć – mówi do Wiktora trochę opryskliwie ten starszy, wskazując łóżko przykryte ręcznikiem jednorazowym w kolorze kiblowojasnozielonym.

– No, kładź się – dodaje protekcjonalnie policjant, szturchając go lekko w ramię.

Trochę Wiktora irytuje ten impertynencki ton policjanta, ale nie czuje się na siłach, aby coś odpyskować i celnie zadać cios w ego funkcjonariusza; o ile ten ma jakiekolwiek poczucie własnej wartości. Na razie kładzie się na plecach i zamyka oczy, bo lampa chirurgiczna, którą młody lekarz naciąga nad nim, promieniuje mocnym, gorącym i nieprzyjemnym światłem.

– Co tam mamy? – pyta starszy lekarz, zabierając się do wypełniania na komputerze karty pacjenta.

Młody zaczyna rzucać formułami, które chyba mają na celu odhumanizowanie przyjmowanej osoby:

– Mężczyzna lat… – zawiesił się.

– Czterdzieści cztery – odpowiada Wiktor po cichu.

– …lat czterdzieści cztery, stan ogólny dobry, przyjęty na oddział z raną miażdżoną łuku brwiowego lewego, o szerokości… pięciu centymetrów, obficie krwawiącą…. – Nagle znowu przerwa. – A czym to panu ktoś zrobił? – zwraca się do niego, wiedząc, że nie ma tu mowy o wypadku, bo jak wywalasz się sam, to nikt nie zakłada ci kajdanek i nie eskortuje w nich do szpitala.

– Zrobiła! – śmieje się jeden z policjantów, ale drugi – najwyraźniej starszy stopniem – mityguje go wzrokiem, jakby chciał go upomnieć, aby nie zdradzał szczegółów tego – w ich mniemaniu – wielkiego śledztwa, które pewnie się toczy, choć właściwie wszystko jest jasne. Na dobrą sprawę i Wiktor ma pełną jasność, jak się skończy dzisiejszy wieczór i wszystko, co do niego doprowadziło.

– Niech będzie, że zrobiła – mówi, urywając dalsze rozważanie na temat sprawcy rozcięcia młody lekarz. – Tak więc czym? – dopytuje, jakby stanowiło to dla niego jakiś ważny element układanki, nieodzowną część leczenia.

– Murzynem! – syczy niezrozumiale Wiktor, próbując zakryć rękami w kajdankach rażące światło lampy.

– Czym? – powtarza z niedowierzaniem starszy lekarz.

– Murzynem. Hebanowym murzynem. W sensie… Murzynem wyrzeźbionym z hebanu. Takim czarnym. No, posążkiem z hebanu – tłumaczy pacjent nieskładnie. Policjant znów parska śmiechem. Pozostali nie reagują w żaden sposób. Tak jakby walenie kogoś po głowie rzeźbą, z czegokolwiek by była zrobiona, było najnormalniejszą rzeczą na świecie.

Młody lekarz kończy swój pozbawiony głębszego zainteresowania wywiad, kładzie na twarzy Wiktora chustę chirurgiczną i bierze się do pracy. Znieczula, zaszywa, zupełnie bez emocji, automatycznie, w milczącej asyście wszystkich zebranych w pokoju. Ciężko też wymagać szczególnego współczucia dla pacjentów, których widzi się tylko raz w życiu, i to przez krótką chwilę, stanowiącą jedynie dla pacjenta szczególne życiowe wydarzenie.

Młody lekarz zdejmuje po zabiegu chustę chirurgiczną z twarzy pacjenta i zaczyna oglądać jego dolną wargę, zupełnie już fioletową i powiększoną do wręcz monstrualnych rozmiarów. Zupełnie jakby był manekinem, na którym ktoś uczył się wstrzykiwać kwas hialuronowy.

– A to czym? – pyta. – Też posągiem?

– Iphonem – odpowiada Wiktor, sycząc z bólu, gdy medyk badawczo trąca go w rozwaloną wargę.

– Też będzie do szycia – zwraca się stażysta do starszego, nie odrywając wzroku od pionowo pękniętych ust. – Cud, że ma pan jeszcze zęby. No, ale to dopiero wyjdzie po prześwietleniu. Trzeba w ogóle panu głowę prześwietlić, czy nie ma jakiegoś wstrząśnienia mózgu od tych pana zabaw… dziełami sztuki i elektroniką. – Młody lekarz próbuje udawać zabawnego kolesia, aby tym żartem zademonstrować, że ma do wszystkiego dystans i mu nie zależy.

Znów nastaje dłuższa cisza podczas której pielęgniarka zaczyna przygotowywać narzędzia do drugiego szycia. Nowa chusta chirurgiczna, nowe nici, nowa igła, nowa rana, ten sam przegrany człowiek.

Chyba po raz pierwszy od czasu wejścia do szpitala, może od chwili tego, co się stało w mieszkaniu, skołatane i trochę nieobecne myśli przywołują syna, Konrada. Myśli o tym, jak bardzo spierdolił mu właśnie życie. Robi mu się przykro. Pamięta jednak, że w mieszkaniu nie czuł smutku. Był czystą złością, niepohamowanym gniewem. Furią zbudowaną na poczuciu własnej krzywdy, a raczej emocjach, jakie sobie na tym zbudował, a w większej części uroił. Błysk myśli o własnym dziecku boli go na tyle mocno, że zaczyna bezgłośnie płakać, nie kontrolując tego zupełnie. Co powiedzą chłopakowi? Kto mu to powie? Jak mu to powie? Jak przedstawi mu Wiktora? Czy może ktoś będzie próbował go tłumaczyć, zrozumieć, może nawet bronić?

– Teraz może trochę zaboleć – mówi machinalnie młodszy lekarz, przystępując do szycia wargi.

Wiktor znów syczy z bólu. Ale teraz robi to trochę po to, aby usprawiedliwić swoje oczy zaczerwienione od łez, które popłynęły w chwili rozmyślania nad Konradem i jego dalszym istnieniem bez ojca. Ojca, którego ten szesnastolatek na pewno miał i ma w dupie, przynajmniej od jakichś sześciu lat. Nagle dziecko, które widziało w ojcu pewien wzór, czuło pewien naturalny szacunek, zorientowało się, że tata był tylko jakąś fasadą emocji, które można podziwiać, jak się jest małym. Do tego doszło też poczucie autonomii i zorientowanie się, że ma się moc sprawczą, że można samemu o sobie decydować i że jak będzie jako tako się uczyć, to starzy – a szczególnie ojciec – mogą się od niego odwalić i nie będą się dopierdalać o byle co. I tak pogłębiał się ten rów między nimi, oddalały się brzegi. Ale mimo to Wiktor nagle czuje smutek na myśl o swym dziecku, które pewnie nigdy więcej go nie odwiedzi, które nie będzie chciało go widzieć, nawet jeśli spłaci swój dług względem społeczeństwa. Jaki, kurwa, dług? Jak można nazwać długiem to, co zrobił? Dług to jak bierzesz jedzenie w sklepie na zeszyt. Jak bierzesz kredyt, który z każdą miesięczną ratą będzie ci zabierał radość z tego, że kupiłeś coś, co kiedyś ci się podobno podobało.

– Długo jeszcze? – pyta nagle zniecierpliwiony policjant. – Bo my mamy jeszcze parę czynności z panem do wykonania – dodaje, wskazując na Wiktora palcem. – A zaraz nam się służba kończy – podsumowuje trochę kumpelskim tonem, chcąc nawiązać z młodszym lekarzem jakąś nić porozumienia.

Chirurg z przesadną powolnością podnosi więc wzrok, a jego twarz znieruchomiała nad pacjentem i spojrzenie mówiące: „co ty nie powiesz?” są dla pytającego wystarczająco jasne, wystraczająco konkretne, wystarczająco podkreślające, że informacja o czasie trwania służby nie ma dla lekarza jakiegokolwiek znaczenia. Właściwie to tylko przyczyniła się do tego, że młody lekarz jeszcze bardziej cyzeluje każdy swój ruch. Ta swoista władczość w uprzykrzaniu innym życia przez drobne, potencjalnie obojętne gesty jest kręcąca. Taki uprzejmy sadysta tkwi w każdym, różna jest tylko potrzeba robienia sobie dobrze.

Mija kilka kolejnych minut. Nikt się już nie odzywa. Słychać tylko szczęk narzędzi chirurgicznych i monotonne, powolne uderzanie w klawiaturę komputera przez starszego lekarza.

– Ok. Zrobione! – oznajmia młody chirurg.

– No wreszcie! – mówi z przekąsem starszy. – Czemu tak długo, panie kolego? – dodaje po chwili, by ponaigrywać się z młodszego przy tej randomowej publiczności złożonej z osób marzących tylko o tym, by wyjść z gabinetu i zrobić coś innego niż nudne gapienie się w glazurę i własne paznokcie.

– Bo ja robię dobrze i dokładnie, panie kolego. Nie odwalam takiej rzeźni jak pan – odpowiada młodszy lekarz, ale w przeciwieństwie do swojego adwersarza nie szuka zainteresowanego żartami wzroku pozostałych obecnych. Po chwili dodaje jeszcze, zadając w tym dziwnym konkursie nieuprzejmości ostateczny i upokarzający cios: – Jak pan kolega się nudzi, to niech złapie szmatę i posprząta.

Starszy lekarz jest zmieszany. Czuje, że tę rundę przegrał. Leży na deskach i trwa odliczanie. Nie podniesie się już. Może tylko próbować uciec. Ale czy wyjść z pokoju? Nie, to by było jeszcze bardziej upokarzające. Musi szybko coś wymyśleć. Rzucić jakiś żart, aby zatuszować swoją bezradność i pokazać zebranym, że wcale go to nie dotknęło. Jakby nie słyszał albo że ma to głęboko w dupie. Najlepiej zmienić temat. Zagaduje więc szybko do pacjenta:

– A co pan właściwie zrobił, że musiał przyjąć od damy cios… murzynem i komórką?

Nastaje cisza. Długa, teatralna, wścibska. Policjanci wiedzą, co się stało. Widzieli skutek, ale sami chcą poznać motywację, jaka stała za tym, co zobaczyli w mieszkaniu. Takich rzeczy nie robi się przecież ot tak. Pielęgniarka sprzątająca narzędzia po operacji nagle robi to tak, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Młody lekarz siedzi na stołku z założonymi rękami i również czeka.

Wiktor patrzy na wszystkich będących w gabinecie. Powoli omiata ich wzrokiem. Oddycha głęboko. Przymyka oczy, jakby szukał w głowie jakiejś myśli, jakiegoś trafnego wytłumaczenia swych działań.

Potem patrzy w oczy pielęgniarki. Nie zawstydziła się, nie odwróciła wzroku. Jest zainteresowana, trochę prowincjonalnie wścibska. Tak, w głębi serca podziwia tę nieznaną sobie kobietę, która potrafiła tak załatwić faceta. Pewnie ją chciał uderzyć i się doigrał. Wypełnia ją radość, jaką czujesz, gdy pytasz się kogoś o wynik meczu, którego nie oglądałeś, ale przeczuwasz, że twoja drużyna wygrała, więc chcesz posłuchać koślawego tłumaczenia kibiców przeciwnika. On tylko lekko się uśmiecha i odpowiada dobrze słyszalnym przez wszystkich półszeptem, ciągle świdrując wzrokiem ciemnobłękitne oczy pielęgniarki. Mówi powoli, trochę od niechcenia, ale z pietyzmem, akcentując każde ze słów:

– Obiecuję ci wierność… uczciwość małżeńską… oraz… że cię nie opuszczę aż… aż do śmierci.

CZWARTEK/PIĄTEK

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
WTOREK, WIECZÓR
CZWARTEK/PIĄTEK
WCZEŚNIEJ
PIĄTEK
SOBOTA
NIEDZIELA
PONIEDZIAŁEK

Wtorek

ISBN: 978-83-8219-812-6

© Kuba Fiderkiewicz i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Konrad Witkowski

Okładka: Angelika Wardak

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek