Wszystko przez zdjęcie z papieżem - Ewa Mathiasz - ebook

Wszystko przez zdjęcie z papieżem ebook

Ewa Mathiasz

0,0

Opis

Zaginione zdjęcie, domowa katastrofa i improwizowane święcenie mieszkania. Jedna niedziela, która wymknęła się spod kontroli. Wystarczy chwila nieuwagi i papieska fotografia, by rozpętać lawinę absurdalnych zdarzeń. Gdy w drzwiach staje matka zwana „Wariatką” i lokalny duchowny, bohaterowie robią wszystko, by ukryć niewygodną prawdę. Efekt? Totalny chaos, kradzieże kopert, nietypowa afera kryminalna i mnóstwo nierozsądnych decyzji, które prowadzą tylko do większych kłopotów. Pełna humoru, błyskotliwa i przewrotnie czuła opowieść o tym, jak codzienność potrafi zaskoczyć – i rozbawić do łez.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Ewa Mathiasz

Ten e-book jest zgodny z wymogami

Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2025

Wszystko przez zdjęcie z papieżem

Machnęłam ostatni raz pędzlem i odeszłam kilka kroków od płótna. Ze sztalug patrzyła na mnie nieco psychodeliczna twarz o nieodgadnionym wyrazie. W miejscu oczu widniały róże, których co prawda jako kwiatów nie lubiłam, ale podpasowały kształtem, a przede wszystkim były popularne. Nos uformowałam z fikuśnie zawiniętego liścia paproci, a usta rozchylały się płatkami tulipana, zastygłe w pół oddechu. Przez ramiona przelewały się kłosami trawy bujne sploty.

Żywe tło, utworzone z rozmazanych, kolorowych plam jako pierwsze przyciągało wzrok, by dopiero po chwili odkryć kwieciste oblicze, utrzymane w zdecydowanie bardziej stonowanej kolorystyce brązów i przydymionych róży. Nie było to moje najlepsze dzieło, ale wyszło naprawdę fajnie, a przede wszystkim miało szansę się sprzedać.

Skończone. Po kilkugodzinnym malowaniu uwolniłam uszy od słuchawek, powoli wracając do rzeczywistości. Zanurzyłam pędzel w wodzie i zaczęłam pieczołowicie czyścić, z rozrzewnieniem zerkając co chwilę na płótno – już dawno doszłam do wniosku, że skromność skromnością, ale zdrową dawkę auto–egzaltacji czasem trzeba sobie zapodać. Posprzątałam akryle i podmuchałam miłośnie na schnącą powierzchnię.

Pańszczyzna odpracowana, zabawki spakowane, czas napić się piwka z Monią i Muzykantem, żeby odpowiednio uczcić to przecież święte, niedzielne popołudnie.

Nagle usłyszałam potężny rumor, a potem dźwięk rozbijanego szkła. Od jakiegoś czasu do moich uszu dobiegały dziwne trzaski i huki, myślałam jednak, mówiąc szczerze, że to słuchawki zaczęły mi nawalać. Zdążyłam się nawet gdzieś na marginesie umysłu, zajętego malowaniem, wkurzyć, bo kupiłam je zaledwie kilka dni wcześniej, a moje lenistwo wyraźnie buntowało się przed wizją latania do sklepu z reklamacją. Dodatkowo byłam właściwie pewna, że paragon, pieczołowicie schowany w torebce, zdążył magicznie wyparować.

Z rozmyślań wyrwał mnie podniesiony głos Moni, śmiech Maćka, zwanego Muzykantem, a potem kolejne, porządne jebutnięcie.

Fakt, że to jednak nie słuchawki mi się popsuły, ucieszył mnie niezmiernie, teraz za to zaciekawił powód tych hałasów. Cóż oni tam mogli wykombinować? Brzmiało to trochę tak, jakby dla zabawy postanowili kompletnie zdemolować salon. Głowiąc się, czym znowu mnie zaskoczą, otworzyłam drzwi.

Zamarłam. Nie powiem, poszli na całość.

Moim oczom ukazało się kompletne pobojowisko. Wyszarpnięte z komody ręczniki, koce i poszewki na pościel zostały malowniczo rozwłóczone po podłodze; książki leżały wszędzie, tylko nie na regałach; poduchy kanapy i foteli wybuchły wokół mebli a szuflady i jakieś niezidentyfikowane szczątki naczyń walały się po kafelkach w kuchni. Na takim właśnie artystycznym tle odbywała się akcja całego dramatu. Nawet niezły obraz mógłby z tego powstać.

Monia z szałem w oczach i paniami lekkich obyczajów na ustach wywlekała właśnie z szafy wszystkie nasze kurtki, płaszcze i kożuchy, upchnięte w jej najgłębszych zakamarkach, aby doczekać tam swoich złotych, zimowych chwil. Muzykant siedział rozwalony na kanapie, oglądał przedstawienie i zaśmiewał się do łez. Popcornu tylko mu brakowało.

Sprawczyni tego burdelu dostrzegła mnie w końcu; rzuciła się w moim kierunku, rzężąc przeraźliwie.

Tyyyyyy…! – zawyła – tyyyy…!

– Nie ja! – odpowiedziałam na wszelki wypadek, chowając się nieco za drzwiami – To na pewno nie ja!

– Widziałaś…?! – wykrzyknęła, wczepiając się pazurami w moją tarczę – widziałaś go?!

Muzykant dyszał ciężko, kuląc się na kanapie.

– Matko Boska, kogo?! – wykrzyknęłam.

– Papieża!!! Widziałaś papieża?!

Zbaraniałam doszczętnie. Monika wpatrywała się we mnie dzikim wzrokiem; Muzykant, sądząc po odgłosach, dogorywał, a ja zupełnie nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć.

– …którego? – spytałam w końcu cichutko.

– No naszego! Tego, co tu był! – machnęła ręką w stronę pobojowiska – Schowałaś go gdzieś?!

Odjęło mi mowę. Posądzanie mnie o chowanie Jana Pawła II, który jakoby pośmiertnie wizytował nasz salon, to było dla mnie za dużo. Patrzyłam na nią tylko i milczałam. Maciek kwiczał cienko, trzymając się za brzuch.

– No i co tak się gapisz?! Widziałaś czy nie?! – wyszarpnęła mi drzwi z rąk i capnęła za ramiona.

– Widziałam! – odwrzasnęłam, bo już było mi wszystko jedno.

– Gdzie?!

– … w telewizji…?

– … idiotka. – odparła Monika i sflaczała w swoim szale. Puściła mnie i powróciła do demolki mieszkania. Mamrotała coś pod nosem; zapewne inwektywy pod moim adresem.

– Debilka – odwdzięczyłam się jej komplementem, przepchnęłam trochę Muzykanta i usiadłam koło niego – Ty przestań tak się chichrać, melepeto, tylko powiedz mi, o co chodzi z tym religijnym objawieniem? Relikwii szuka, czy jak?

Muzykantowi udało się odkulić i przybrał coś na kształt pozycji siedzącej. Miał podejrzanie małe, zmrużone oczka.

– Muzykant, czy ty już czasem nie zdążyłeś się spizgać? – zadałam, w przypadku Muzykanta, jednocześnie sakramentalne i retoryczne pytanie.

– No a jak, przecież niedziela – odparł, pogrzebał w odmętach kanapy i wyciągnął zużytkowanego do połowy blanta. Pogmerał głębiej, znalazł jeszcze zapalniczkę i odpalił. Przeczekałam cierpliwie.

– No, co się tu dzieje? – ponagliłam, kiedy już wypuścił z ust kłąb dymu.

– Pamiętasz to zdjęcie Wariatki z Janem Pawłem II, to w złoconej ramie? To, które Monia dostała od Wariatki na urodziny, to, które miało być niby naszym największym skarbem i świętością? To, do którego mieliśmy się modlić rano, wieczór i w południe, a najlepiej 24 godziny na dobę?

Kurcze, coś mi tam jakieś zdjęcie majaczyło na horyzoncie myślowym. Prowadziłam z Moniką w zeszłą sobotę bardzo długą i głęboką dyskusję na temat wiary, a zaczęło się właśnie od weekendowego sprzątania i znalezionego przy tej okazji jakiegoś świętego zdjęcia, które dostała od swojej Matki. Nawet mi je prezentowała, a potem już go nie było, ale ani treści owej dyskusji, ani samego obrazka za bardzo nie pamiętałam. Zapewne przyczyniło się do tego pite najpierw piwo, a potem wódka, ale stuprocentowej pewności nie miałam. Jedynie czterdziestoprocentową.

– No powiedzmy, że pamiętam. I co?

– No i z godzinę temu Wariatka zadzwoniła, że wpada z wizytą pożyczyć ten święty obrazek, bo idzie na mszę, a po mszy do jakiejś koleżanki i chce dokonać prezentacji. Tak powiedziała. Słyszałem całą rozmowę, słowo w słowo. Ona ma dosyć donośny głos.

Aż się zachłysnęłam. Wariatka, jak zwaliśmy wszyscy, włącznie z Moniką, jej matkę, była osobą niezwykłą. Wielka, chyba mniej więcej jednakowo wzdłuż i wszerz, zawsze elegancka, z wielką burzą czarnej jak smoła trwałej, despotyczna, forsująca swoją wolę na wszystkich i wszystkim. Przy tym nienawidziła ludzi, nienawidziła zwierząt i jedyną rzeczą, którą lubiła, było chodzenie do Kościoła, zapewne po to, by pokazać, jaką cierpiącą i dobrą jest duszyczką. Tylko w jednym wypadku następowała w niej cudowna odmiana – kiedy piła alkohol. Wtedy nagle świat stawał się wspaniałym miejscem a ona sama kobietą z sercem na dłoni, która potrzebującym oddałaby cały swój majątek.

A miała co oddawać. Była bogata z dziada pradziada i nawet mimo wojny pozostało im tyle, że minimum trzy kolejne pokolenia mogłyby tylko leżeć i pachnieć w piernatach, a i tak by miała wszystkiego pod dostatkiem. Mieszkanie, które zajmowaliśmy, też należało do Wariatki.

– Ona co z wizytą? – zapytałam słabo, patrząc na szybko powiększające się rumowisko. Muzykant zaciągnął się i uśmiechnął błogo.

– Wpada. Będzie nas wizytować. Za jakieś pół godziny, o ile się nie mylę…

Przerwał mu okropny trzask. To wielka, ozdobna, zabytkowa zapewne cukiernica, strącona z kuchennej półki przez Monikę, spadła na podłogę i rozprysła się w drobny mak, rozsypując po całej kuchni i części salonu swoją zawartość.

– O kuźwa jego jebana mać – powiedziałam delikatna ja i odetchnęłam głęboko – Monika!!! – wrzasnęłam, zrywając się z kanapy – Monika, idiotko, zostaw tę ikonę! Ściemnisz coś, że pożyczyłaś koleżance, bo tak się jej to zdjęcie podobało; księdzu pożyczyłaś, nowemu papieżowi! Cokolwiek! Na miłość Boską, sprzątajmy ten burdel, przecież wiesz, jaka jest Wariatka! A ty! – zwróciłam się do Muzykanta – Gaś tego skręta, palancie! Przecież nam łby poukręca, jak coś wyczuje! I do sprzątania! JUŻ!!!

Monika jakby oprzytomniała nieco, rozejrzała się dookoła i zbladła. Znieruchomiała nad resztkami cukiernicy i tak trwała, niczym tragiczna heroina.

– Co tak cię wcięło?! Sama to zrobiłaś, sama! Było pomyśleć trochę, zanim zaczęłaś rozpieprzać wszystko w proch! Dziwię się, że ściany jeszcze stoją! Ruszaj się i do sprzątania!!! – wydarłam się okropnie, na co Muzykant znów zaczął kwiczeć w oparach zielska.

Wyrwałam mu blanta i, nie za bardzo wiedząc, co z nim zrobić, wyrzuciłam przez okno.

– Eeeej… – zaprotestował smutno, ale napotkawszy mój wzrok, natychmiastowo się zamknął.

– Co ja powiedziałam?! SPRZĄTAMY!!!

W pół godziny później mieszkanie można było nazwać czystym. Miejscami nawet lśniącym, ponieważ Muzykant, ekstremalnie wczuwając się w każdą wykonywaną przez siebie czynność, nie zrobił dużo, za to jakościowo mógł konkurować z najlepszą firmą sprzątającą. My z Moniką nadrabiałyśmy ilością, w panice starając się zrobić wszystko na raz. Prawie rozdarłyśmy prześcieradło na pół, usiłując schować je jednocześnie do dwóch różnych szuflad w szafie, ja końcem szczotki nadtłukłam nieco żyrandol, a Monika wciągnęła odkurzaczem cały stos guzików, szpilek i igieł, usiłując z rozpędu odkurzyć szufladę, która jej wcześniej wypadła. Ale najlepiej wypadł Muzykant, któremu podczas starannego sprzątania zlewu udało się wylać na podłogę pół butelki płynu do zmywania naczyń. Wydajny ten płyn, reklamy nie kłamią. Jakoś nam się udało pozbyć tabunów mnożącej się piany, a kafelki wizualnie wręcz zachwycały, oślepiając blaskiem, jednak chodzenie po nich stało się raczej ryzykowne.

Wymordowani zasiedliśmy w końcu na kanapie, oczekując nadejścia kataklizmu w postaci Wariatki. Każde spotkanie z nią było jak zderzenie z czołgiem, skutkując całkowitą dezorientacją i chwilowymi zaburzeniami psychologicznymi. Jedyna nasza nadzieja w tym, że Wariatka szybko pomknie na mszę, nawet pomimo niezadowolenia z braku ikony.

– Dobra – powiedziałam – część fizyczna za nami, teraz umysłową robotę musimy wykonać. Burza mózgów – co się mogło stać z tym nieszczęsnym zdjęciem?

Minuty mijały, a pomysłów wciąż było brak.

– Eeeej… – powiedział nagle Muzykant, przerywając przygnębiającą ciszę – Eeeej, a może…

– Nooo…! – ponagliła Monia, patrząc na niego z nadzieją.

– A może… Głodny jestem, może by tak zrobić coś do jedzenia?

– Muzykant… – zasyczała Monika.

– Nie, nie, chodziło mi o coś innego – poprawił się pośpiesznie – A może by tak wyjarać szybko tutaj z 10 blantów z zamkniętymi oknami, by się ją wpuściło i przytrzymało, mówię wam, 3 oddechy i już by była ujarana! Włączylibyśmy jej telewizję i zrobilibyśmy coś do zjedzenia, mam zajebiste pierogi, albo mamy jeszcze tę pizzę mrożoną!

– Dobra, ty masz już zakaz odzywania się dziś, zrozumiano? Bo ci zrobię rewizję w pokoju i konfiskata będzie! – powiedziałam wkurzona i, mówiąc szczerze, przerażona tym, z czym może wyskoczyć przy Wariatce.

– Ej, eeeej a może by tak – powiedziała Monika, przedrzeźniając Muzykanta – a może by tak zatkać jej gębę chloroformem, a potem palnąć w łeb, a potem zakopać w lesie, co? A potem zrobimy jej pierogi…!

– Ale to są serio bardzo dobre pierogi…

– Muuuu– zyyyyy– kaaaaaant… – zaintonowała znów Monika. Muzykant już tylko smętnie pokiwał głową i zajął się zabawą zapalniczką. Postanowiłam czujnie warować czy tam czegoś do pary z tym ogniem ukradkiem nie wyciągnie.

– No dobra. Kurcze, myślisz, że przejdzie, że pożyczyłam to zdjęcie? Mamusia mnie nie zabije? Kuźwa, co ja z tym zdjęciem zrobiłam w ogóle, nie wywaliłam chyba?!

– No lepiej chyba jej powiedzieć, że pożyczyłaś, niż że zgubiłaś? Obiecaj jej na przyszły tydzień, powiedz, że w zamian za pożyczenie dostaniesz wodę święconą z Fatimy czy inny całun, ona łasa na takie rzeczy…

– A skąd ja ci wezmę wodę święconą z Fatimy? – przeraziła się Monika, zapewne uraczona wizją szybkiego wypadu do Portugalii.

– No głupiaś, nalejemy jej w jakąś ładną buteleczkę kranówy…

Monia spojrzała na mnie oczami, w których lśniła delikatna dezaprobata. Jednak rygorystyczne wychowanie w adoracji do świętości zostawiło swoje ślady.

– To inaczej, świśniemy trochę wody z Kościoła, z tego moczydła do rąk, tam jest chyba święcona…?

Monika potaknęła.

– A obrazek przecież znajdziemy do przyszłej niedzieli… – powiedziałam i umilkłam. Właśnie uświadomiłam sobie, że w zeszły weekend nie robiliśmy takich, ot sobie, zwykłych, porządków. To było Wielkie Sprzątanie, zwiastujące nadejście wiosny i nowego etapu w naszych życiach, zaprawiane hartowaczem ducha, aby nie żal nam było rozstawać się z niepotrzebnymi bibelotami, do których mieliśmy sentymenta… Generalne porządki, które kompletnie ginęły w oparach tajemnic i alkoholu a po których ja musiałam kupić sobie nowe słuchawki…

– Monika…– zaczęłam i w tym momencie zachrobotał klucz w drzwiach.

Mnie i Monię poderwało, jakby ktoś nas smagnął batem. Poczyniłyśmy kilka wypadów na boki, ja dostałam łokciem w pierś, stół dostał moim małym palcem w nogę, więc wyrównawszy bilans zysków i strat zgodnie opadłyśmy z powrotem na kanapę, przybierając na twarzach wyraz uprzejmego zdziwienia. Tylko Muzykant z błogim uśmiechem na ustach siedział nieruchomo, zapatrzony gdzieś w dal. Zapewne rozmyślał o pierogach.

– Monisiu…? – zagruchał basowy głosik od progu. Trochę nas wcięło.

– Nawalona już, czy jak? – zapytałam szeptem.

– Przez telefon brzmiała normalnie – odszepnęła Monia i powiedziała głośno – Oooo, Mamo, już jesteś!

– Monisiu, mamy gościa!

No, i wszystko jasne. W obliczu gości Wariatka też usiłowała udawać złotą duszyczkę, co wychodziło mniej więcej, jakby słoń pozował na motyla.

– Proszę, niech ojciec wchodzi! Monisia! Nastaw wodę na herbatę! Spotkałam tego przemiłego ojca pod blokiem i on też koniecznie chce obejrzeć moje zdjęcie z Papieżem!

Monia spojrzała na mnie z rozpaczą w oczach. W tym momencie w salonie ukazała się Wariatka niemalże piastująca w objęciach drobnego mężczyznę w sutannie. Wyglądał jakby znajomo. Raz to popychała go, a raz ciągnęła za sobą; ksiądz, który usiłował bronić się czarną, skórzaną teczką i nieśmiało protestować, był bez szans.

Miał rzadkie blond włosy, jasną cerę, rozbiegane, niebieskie oczy i strasznie nieszczęśliwą minę; stanowił piękny kontrast dla wielkiej, czarnej, ubranej w beżową garsonkę i wybitnie zadowolonej z siebie Wariatki. Przywitaliśmy się ładnie; Muzykant wstał i złożył ukłon, honorując śluby milczenia.

– Monika, herbata!!! – ryknęła Mamusia, wychodząc na chwilę z roli. Monia wystartowała do czajnika, zupełnie zapominając o wypastowanej płynem do naczyń podłodze. Nastąpiło nieuniknione.

Pięknym, profesjonalnym wślizgiem podcięła Księdza, który zamachał rękami w daremnej próbie zachowania równowagi i runął na Wariatkę. Jego teczka poleciała szerokim łukiem, zahaczając o poturbowany już wcześniej żyrandol i rozsiewając po salonie deszcz papierów.

Muzykant rzucił się zbierać makulaturę, ja rzuciłam się do Moniki, a Wariatka czule objęła Księdza, rzucając za to piorunujące spojrzenia. Zawlokła go i siłą niemalże usadowiła na kanapie, grzmiąc na dzisiejszą młodzież, której tylko durne wygłupy w głowie i nie mają szacunku dla Majestatu Boga.

Kiedy ksiądz zdołał w końcu wciąć się w jej tyradę i zapewnić, że nic się nie stało, uspokoiła się nieco i documowała do mnie i Moni. Kotłowałyśmy się wspólnie chwilę przy kuchennym blacie, wyrywając sobie nawzajem czajnik i pudełko z herbatą. Oprzytomniałam nieco, odetchnęłam, przypomniałam sobie o potłuczonej cukiernicy i zaczęłam szukać jakiegoś naczynia, które mogłoby ją zastąpić.

Znalazłam jakąś ozdobną miskę, Monika z Wariatką zrobiły herbatę, Muzykant, skończywszy zbieranie fruwających papierzysk, dalej bez słowa wręczył ciągle ogłuszonemu nieco Księdzu teczkę i mogliśmy w końcu zasiąść we względnej normalności dookoła salonowego stolika.

Jeden krąg piekielny się zamknął; wkroczyliśmy w drugi.

– Monisiu – zaczęła, znów gruchając, Wariatka, a mnie ciarki przeszły po plecach – przynieś nam tutaj to święte zdjęcie. Opowiedziałam o nim Księdzu… Księdzu… – zacięła się lekko.

– Jak się ksiądz nazywa?! – huknęła nagle, aż go poderwało.

– Marek Skrzętka! – odpowiedział odruchowo i wyraz zgrozy przemknął mu po twarzy. Przypomniało mi się w końcu, skąd go znam, bo męczyło mnie to strasznie – widziałam go jakoś niedawno na klatce schodowej, aż mnie zainteresowało, co za interesy sprowadzają księdza do naszego skromnego bloku.

– Księdzu Markowi – kontynuowała usatysfakcjonowana Wariatka – i bardzo chciał je zobaczyć, a był tak miły, że przy okazji poświęci wam mieszkanie, skoro ZNÓW nie mieliście czasu, żeby przyjąć po kolędzie w tym roku…

– Ale jak to? Przecież był w tym roku ksiądz! – zaprotestowała rozpaczliwie Monika.

– Nie ze mną te numery, dziecko, żadnego księdza nie było!

– Ale przecież były literki na drzwiach… – dodałam cichutko.

– No właśnie… – poparł mnie niespodziewanie ksiądz Marek. Rzuciłam mu wdzięczne spojrzenie.

– Literki literkami, a mnie coś tknęło i jak byłam ostatnio w parafii, na wszelki wypadek się dowiadywałam i wiem, że księdza nie było! Skoro nie było przy Bożym Narodzeniu to będzie spóźnione święcenie po Wielkanocy!

Szlag by to. Nie pomyśleliśmy, że skubana będzie nas sprawdzać. Na dobrą sprawę niechby ten ksiądz sobie poświęcił mieszkanie, co nam to szkodziło, aż tacy zdeprawowani nie byliśmy, żeby nam woda święcona miała zaszkodzić. Problem polegał na tym, że święcenia odbywały się w jakimś wysoce niedogodnym terminie, i, jak to się mówi – nie zgraliśmy się z księdzem. Myśleliśmy, że nabazgramy to K + M + B i będzie spokój, no ale jak zwykle nie doceniliśmy Wariatki!

– No, Monisiu, zdjęcie! – ponagliła Mamusia. Przy stole zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko jakimiś dziwnymi zgrzytami. Nie mogłam zlokalizować ich źródła, dopóki Muzykant nie nabrał łyżeczką cukru z miseczki i, zamiast do herbaty, wpakował sobie wprost do gęby, przeżuwając z rozkoszą. Na szczęście towarzystwo skupione było na Monice, więc mogłam interweniować i już za drugim razem udało mi się trafić go kopniakiem w nogę. Pierwszy kop zahaczył o Monię, co tylko wyszło jej na dobre, bo ocknęła się w końcu z otępienia.

– Mamusiu, nieszczęście! – wykrzyknęła z rozpaczą i załamała ręce, a ja przez chwilę się przestraszyłam, że przegnie z tym aktorstwem – bo ja zupełnie zapomniałam, że pożyczyłam to zdjęcie Krysi! Pamiętasz Krysię? – Wariatka odruchowo kiwnęła głową. Żadnej Krysi nie znałyśmy, więc nie miała prawa jej pamiętać, ale skoro już się przyznała, to wiadomo było, że będzie szła w zaparte – No więc brat Krysi – ciągnęła w natchnieniu Monika – wstąpił do Seminarium i …

Przestałam słuchać jej wynurzeń fantastycznych, bo moją uwagę znów zaprzątnął Muzykant, sięgający do cukiernicy. Starając się bronić honoru domostwa, z determinacją odsunęłam mu ją sprzed nosa. Spojrzał na mnie ponuro i sięgnął łyżką dalej. Przesunęłam ją trochę bardziej. Naszym poczynaniom z zainteresowaniem zaczął przyglądać się ksiądz, wyraźnie bardziej zainteresowany rozgrywką o cukier niż historią o pokłonach, które biło przyszłe pokolenie duchownych przed naszym zdjęciem. Na szczęście i nasze roszady, i bajkopisarstwo Moni przerwała Wariatka, mówiąc zdecydowanie:

– No, już dobrze, rozumiem. To ja za tydzień przyjdę po zdjęcie. I Ksiądz Marek też przyjdzie obejrzeć! – zdecydowała za niego. Ksiądz tylko pokiwał zapalczywie głową i wstał.

– Oczywiście, oczywiście. Pani za tydzień, ja wpadnę przy okazji, może się znów spotkamy. Było mi bardzo miło, naprawdę, wielka szkoda, no ale cóż, co się odwlecze to nie uciecze. To ja już…

– A teraz Ksiądz Marek poświęci mieszkanie! Monisiu, przynieś kropidło i wodę święconą!

Ksiądz Marek zamarł. Monika również. Wiedziałam, że po naszych małych rewolucjach nie ma zielonego pojęcia, co gdzie jest, a już na pewno nie przedmioty pierwszej potrzeby, jak kropidło czy też woda święcona, o ile coś takiego w ogóle mieliśmy na stanie.

– T– tego… – zająknęła się Monia – woda święcona akurat wyszła. Chciałam powiedzieć, ostatnio nam się chyba skończyła…

– To może następnym razem… – podłapał z ulgą duchowny.

– Bzdura, przecież ksiądz wodę poświęci – zakomenderowała Wariatka.

– To ja przyniosę kropidło – powiedziałam, bo właśnie przypomniało mi się, jak chowałam je do skrzynki z narzędziami. Monia rzuciła mi spojrzenie pełne wdzięczności, a ksiądz wręcz przeciwnie. Aż mnie to zastanowiło, śpieszyło mu się gdzieś czy jak? Zgarnęłam po drodze substytut cukiernicy ze stołu, zaskarbiając sobie kolejne nieżyczliwe łypnięcie, tym razem Muzykanta, i możliwie dyskretnie pozyskałam kropidło ze skrzynki. Nalałam też wody do miski i dostarczyłam cały zestaw na stół.

Wstaliśmy wszyscy i wgapiliśmy się w księdza w oczekiwaniu na cud poświęcenia. Nawet Muzykant przestał chrzęścić resztkami cukru w zębach.

Duchowny wstał powoli, z namaszczeniem. Wziął do ręki kropidło, zmoczył je i zamaszyście uczynił znak krzyża.

– W imię Ojca, i Syna i Ducha, święcę cię, wodo!

– Amen! – zagrzmiała Wariatka. Muzykant wyglądał, jakby przeżywał najszczęśliwsze chwile swojego życia, chciwie wpatrzony w miskę. Pewnie uważał, że uświęcenie musi się objawić też niejako fizycznie, w formie wybuchu kolorowego światła lub zgoła zstąpienia Ducha Świętego.

Mamusia kontynuowała:

– A teraz ksiądz Marek święci dom!

Duchowny, najpierw jakby nieśmiało i z rezerwą, a potem z coraz większym zapałem zabrał się do roboty. Pochód ruszył wkoło salonu i kuchni.

– Wyganiam stąd złe duchy mocą tej święconej wody! – ryczał już po chwili, obficie chluszcząc naokoło – Święcę tę mikrofalę! – pacnął kropidłem mikrofalówkę – Święcę tę kuchenkę! – walnął w kuchenkę. Muzykant nawet usłużnie przejął od niego wodę i podsuwał mu pod kropidło, zaś Mamusia palcem pokazywała diabelskie sprzęty, zachwycona najwyraźniej tak szczegółowym wypędzaniem zła – Święcę te blaty i całą kuchnię! Diabły i szatany nie będą mieć tutaj wstępu! Święcę ten stół! – pokrzykiwał co chwila, święcąc wszystko, co mu weszło w pole widzenia.

– Telewizora nie trzeba! – zaprotestowałam w pewnej chwili, na wszelki wypadek zasłaniając go własnym ciałem. Ksiądz jakby przystopował w rozpędzie, stropił się i dokończył już normalnie:

– Święcę całe to mieszkanie. Amen.

Jakiś dziwne mi się wydawało to święcenie, ale ja tam się nie znam.

– Cudownie! – perorowała Wariatka – genialnie! Nie to, co inni ojcowie! Machną raz i do widzenia! Monisia, zrób nam teraz kawy! Oczywiście ciasta żadnego nie masz? A może ksiądz by i pozostałe pokoje…? – zawiesiła głos, wpatrując się jak harpia w duchownego.

Jednak ksiądz najwyraźniej oprzytomniał już na tyle, że nie tylko udało mu się wymówić od dalszego święcenia, ale i od kawy. Mamusia widać rzeczywiście szanowała stan kapłański, bo, choć z oporami, to jednak wypuściła go z pazurów. Pożegnaliśmy się wśród rewerencji i podziękowań i ksiądz został w końcu zwolniony z posterunku.

– A Ojciec u nas bloku w ogóle to co robi? – zapytała jeszcze Wariatka w progu. Muszę przyznać, że i ja byłam ciekawa, wpatrzyłam się więc w duchownego zachłannym wzrokiem.

W tym momencie na klatkę wyszła nasza wszędobylska sąsiadka. Ją najwidoczniej również zainteresowała odpowiedź księdza, jak zresztą i wszystko inne, co dotyczyło życia mieszkańców bloku, zaczęła więc bardzo długo i starannie zamykać drzwi, które stawiały niezrozumiały opór. Ksiądz rzucił jej spłoszone spojrzenie, i, wycofując się powoli, mamrotał pod nosem:

– Ja tutaj… ostatniej posługi przychodzę udzielać… Tego, spowiedzi chciałem powiedzieć. Indywidualnej takiej, prywatnej… Bo to wiadomo, w podeszłym wieku niektórzy, nogi już nie te, zdrowie nie dopisuje, nie zawsze do kościoła można, a to nigdy nie wiadomo… Ludzkie życie kruche a złe nie śpi… Niech będzie pochwalony! – kwiknął jeszcze na odchodnym i czmychnął na schody.

– On do pana Jana ostatnio przychodzi – poinformowała nas Sąsiadka, zerkając tryumfująco na mamusię Moni – Na 10 pię… – urwała nagle, zmarszczyła brwi, po czym obrzuciła Wariatkę kolejnym spojrzeniem, tym razem wyraźnie nieżyczliwym. Widać nie miała w zamiarach udzielania informacji swojemu wrogowi, ale potrzeba popisania się posiadaną wiedzą chwilowo wzięła górę.

– Phi! – prychnęła Wariatka, która również pałała wyraźną niechęcią do Sąsiadki – A kogo to interesuje? –   powiedziała głośno w przestrzeń, po czym spojrzała na zegarek – Matko Boska Jezusowa, która to już godzina! Dzieci, ubierajcie się ładnie! Idziemy przecież na mszę!

Droga do kościoła przebiegła dramatycznie, gdyż Wariatka uświadomiła sobie, że nie daliśmy księdzu koperty. Wszak poświęcił mieszkanie, należało mu się jak psu buda. I to jeszcze jak poświęcił! Jęczała i jęczała, aż w końcu wymodziła, że ogarniemy kopertę po drodze i zaniesiemy ją po mszy na zakrystię z wyjaśnieniami, oczywiście specjalnie dla księdza Marka. Zgadzaliśmy się na wszystko, byleby tylko biadolenia zaprzestała, pół ulicy się za nami oglądało na te basowe dudnienia, gotowa byłam sama mu w zębach te pieniądze zanieść. W tak zwanym międzyczasie Monika szeptem prawiła nam litanię przeprosin za uwikłanie nas w rodzinny, niedzielny wypad, przeplataną obietnicami dożywotniego zmywania naczyń. Kopertę rzeczywiście udało się kupić po drodze w osiedlowej poczcie, Wariatka nadziała ją banknotami, wręczyła swojemu dziecku i w końcu się uspokoiła.

Kolejny dramat nastąpił podczas zajmowania miejsc w kościele. Ja rozumiem, że w umyśle matki nawet i pięćdziesięcioletni człowiek pozostanie dzieckiem, no ale żeby dorosłych ludzi wpychać w ławki dla dzieci, i to oczywiście w pierwszą, zaraz przy ołtarzu, to już chyba lekka przesada. Czułam się co najmniej dziwnie, szczególnie że na „dziecięcych” ławkach siedziała może z trójka szkrabów, tak na oko w wieku wczesno–podstawówkowym. No, i my.

I tu niestety nastąpił dramat trzeci. Ani ja, ani Muzykant, eufemistycznie mówiąc, nie uczęszczaliśmy zbyt często do kościoła, Monice jeszcze jakoś się zdarzało, kiedy Wariatka wywarła na nią wystarczającą presję i kazała jej przysiąc. Monia była jednak aktualnie nieprzytomna z powodu wyrzutów sumienia i trwała w skamieniałym samoudręczeniu, nie zwracając uwagi na otoczenie. Ja wyłączyłam się oczywiście po dwóch pierwszych słowach i tylko Muzykant słuchał w skupieniu, usiłował nawet raz się zgłosić z jakimś pytaniem, ale na szczęście złapałam go za uniesioną w górę rękę i spojrzałam tylko przepraszająco na księdza.

Nagle usłyszałam jakieś szurania z tyłu. ‘Oho, zmiana pozycji’ – pomyślałam, po czym, zupełnie odruchowo, uklękłam i znów pogrążyłam się w rozmyślaniach. Monika i Muzykant, również odruchowo, podążyli za mną. Ksiądz wydawał się dziwnie rozkojarzony i jakby gubił wątek, więc nawet zdziwiłam się, że taką niemotę dają do prowadzenia mszy, no ale cóż, nie moja to sprawa – polityka mszalna kościoła. Znów usłyszałam szum, więc wstałam, Muzykant i Monia razem ze mną. Szuranie, usiedliśmy, i tak na zmianę z klękaniem. Dopiero w jakiejś piątej konfiguracji, kiedy z tyłu dotarły do mnie niezidentyfikowane dzikie syki, obejrzałam się i zamarłam.

Okazało się, że wymyślony przeze mnie układ choreograficzny był nie do końca zgodny z tym oficjalnym. Cały kościół klęczał. Cały kościół, oprócz nas. My akurat sobie staliśmy, w pierwszych ławkach oczywiście. Nawet dziecko, klęczące za nami, patrzyło się z mieszaniną pogardy i politowania. Od razu zidentyfikowałam też źródło dziwnych odgłosów  – to matka Moniki usiłowała zwrócić na siebie naszą uwagę, posykując i jednocześnie pełznąc chyłkiem w naszym kierunku na kolanach, co upodobniło ją nieco do pijanego ślimaka. Zupełnie niekościelnie wymamrotałam pod nosem litanię przekleństw i szybko uklękłam, ciągnąc za sobą w dół Muzykanta i Monię, zupełnie nieświadomych naszej małej rewolucji w mszalnych zwyczajach.

Wariatka cofnęła się z powrotem na swoje miejsce. Odetchnęłam głęboko i powoli wróciłam do względnej równowagi. Po chwili mój umysł oczywiście znów odleciał w dalekie krainy abstrakcji. W połowie koncepcji kolorystki nowego obrazu poczułam szarpnięcie za rękaw.

– Magda… – wyszeptała Monia dramatycznie.

– No…?

– Obczaj Muzykanta…

Spojrzałam w swoje prawo i dopiero teraz dostrzegłam jego nieobecność. Rozejrzałam się, nie przeczuwając jeszcze niczego złego. Ludzie ustawiali się właśnie w kolejkę do komunii; Muzykant, z pobożnie złożonymi rękami i radosnym uśmiechem na twarzy również dołączył do tłumu pragnącego zażyć ciało Chrystusa. Odstał swoje, opędzlował z entuzjazmem hostię, przeżegnał się uroczyście, po czym najzwyczajniej w świecie wrócił na koniec kolejki.

– Co on…? – zapytałam słabo, nie mogąc oderwać wzroku od rytmicznie poruszającej się szczęki Muzykanta.

– Chyba ma straszne gastro… – wyszeptała Monika, dusząc w sobie wybuchy wesołości – Było mu ten cukier zostawić…

– Jezu, żeby tylko Wariatka go nie przyszpiliła, bo nas zje na miejscu… – przeraziłam się nagle, usiłując ją w miarę dyskretnie zlokalizować.

– Ta, zeżre jak Muzykant opłatek…

Zignorowałam jej wisielcze żarciki, śledząc poczynania Muzykanta. Doczekał się następnej kolejki; ministrant pomagający przy komunii przyjrzał mu się z zainteresowaniem i jakby zdziwieniem, ale nic nie powiedział. Już miałam odetchnąć z ulgą kiedy dotarło do mnie, że Muzykant wcale nie poczuł się usatysfakcjonowany dwoma marnymi gryzami i wykręcił do tyłu, zupełnie nas ignorując.

– Magda, błagam cię, zgarnij go, bo będzie lipa…! – wyszeptała Monia dramatycznie, nagle rozumiejąc powagę sytuacji.

– Staram się przecież – odszepnęłam, sunąc w miarę możliwości dyskretnie tyłkiem po ławeczce w prawo. Kolejka po hostię szła środkiem kościoła, siłą rzeczy, my, siedząc zaraz przy ołtarzu, znalazłyśmy się tuż przy księdzu.

Dotarłam do końca siedziska i się zaczaiłam, czekając na odpowiedni moment. Wyprysnęłam na ugiętych nogach, w dwóch dzikich susach dopadłam Maćka, capnęłam go za pasek i ściągnęłam na miejsce. Na szczęście był tak zdziwiony, że nie stawiał oporu.

– Wcale się jeszcze nie najadłem! – zaburczał po chwili, sadowiąc się wygodnie.

– O nie, nie, nie, kochany – zasyczałam słodko – opłatek się żarło, to teraz na kolana i dziękuj Bogu…!

Pomamrotał coś pod nosem, ale posłusznie ukląkł na podłodze. Odetchnęłam głęboko i ja z kolei pomodliłam się, żeby reszta mszy już odbyła się bez zbędnych scen. Nie wiem, czy to dlatego, że byłam w kościele, ale o dziwo moje modlitwy zostały wysłuchane: grzecznie doczekaliśmy końca i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku opuściliśmy przybytek boży, by zaczekać na Wariatkę na dworze.

Wychynęła niedługo po nas; ze srogą miną i nastroszonymi brwiami parła przez tłum wiernych w naszym kierunku. Na szczęście uratował nas cud – oblicze Wariatki nagle się rozpogodziło, a ona sama zakrzyknęła radośnie: „Helenka! Już sekundkę, już do ciebie idę! Nie mam zdjęcia, ale nie uwierzysz, co się z nim stało…!”. Documowała szybko do nas, wepchnęła nam kopertę dla księdza, wymogła obietnicę, że zaraz to załatwimy i damy „do rąk własnych, żeby na pewno dotarło! bo ona już swoje wie, a niedopuszczalne, żeby ksiądz myślał, że żałowała na kolędę…!”, cmoknęła Monię gdzieś w powietrze koło policzka i pognała do Helenki.

Chcąc nie chcąc, ruszyliśmy do zakrystii.

– Interesanty, jak Boga kocham – wyszeptał Muzykant w zachwycie, wpatrując się w tłumek babć, cierpliwie czekających na swoje 5 minut u księdza.

Odstaliśmy swoje i dopiero tuż przed naszą kolejką coś mi przyszło do głowy.

– Wszystko ładnie, pięknie, tylko czy ktoś pamięta, jak ten ksiądz się nazywał? – zapytałam niespokojnie.

Monia zrobiła wielkie oczy i wpatrzyła się we mnie z przerażeniem.

– Nie wiem, mnie nie pytajcie, ja nigdy nie pamiętam takich rzeczy! – zdenerwowałam się, bo i Maciek wlepił we mnie gały.

– Coś jakby… Marek? – zaryzykował Muzykant.

– Mi też się coś na „M” kojarzy – potwierdziła po chwili namysłu Monia – rzeczywiście chyba Marek, mamusia chyba „ksiądz Marek” mówiła…

– No, rzeczywiście, nawet mi jakoś tak „ksiądz Marek” naturalnie brzmi, jakbym już gdzieś słyszała – powiedziałam po chwili zastanowienia. – Ale nazwiska, zabijcie mnie, nie pamiętam… Coś mi w tym nazwisku chrzęściło albo szeleściło, jakby jakieś „rz” albo „sz” tam było…

– No to już coś mamy – powiedział zadowolony Maciek – ksiądz Marek z „rz” albo „sz” w nazwisku! Najwyżej poprosimy, żeby nam powiedział nazwiska wszystkich księży Marków, jakich mają na stanie, to wtedy powinniśmy sobie przypomnieć…

– Jestem zdumiona, Muzykant – Monia przyjrzała mu się podejrzliwie – coś rozsądnego w końcu wyszło z tej twojej paszczęki… To chyba ta hostia tak na ciebie podziałała…?

Nasze dywagacje przerwała pani, która zwolniła nam stanowisko u księdza. Wsunęliśmy się nieśmiało do pokoju. Rozejrzałam się ciekawie, bo od lat szczenięcych kościoła od zaplecza nie oglądałam – nie powiem, biednie to nie wyglądało, ale też nie jakoś przesadnie wystawnie. Spodziewałam się albo luksusów, albo głębokiego PRL–u, a tutaj takie wszystko… normalne było. Zwykły stół, krzesła, jakieś regały, w kącie biureczko…

A przy biureczku siedział starszawy ksiądz. Wyglądał całkiem sympatycznie. Muzykant, jak zwykle niczym nie zrażony, bezczelnie lustrował pomieszczenie sokolim wzrokiem; księdza niemalże prześwietlił, ale chyba również całkiem spodobało mu się to, co widzi, bo na jego twarzy wykwitł szeroki, rozmarzony uśmiech. Za nic w świecie nie chciałabym wiedzieć, jakie procesy myślowe odbywały się wtedy w tej łepetynie.

Monia zrobiła „z szeregu wystąp!”, najwidoczniej poczuwając się do odpowiedzialności za całą akcję.

– Dzień dobry… To znaczy, niech będzie pochwalony! – poprawiła się, przerażona i zamilkła. I już widziałam, że nic z tego nie będzie.

– Szczęść Boże – powiedziałam, wyprzedzając Maćka, który już chciał przejąć pałeczkę – my z kopertą przyszliśmy! Dla księdza Marka! A w nazwisku chyba miał coś z „sz” albo „rz”. Ksiądz Marek jest?

Uśmiechnęłam się uroczo i szturchnęłam Monikę delikatnie. Ksiądz jakby zdziwił się lekko, ale nie dane mu było odpowiedzieć, bo Muzykant oczywiście też musiał zabrać głos, najwyraźniej uznając, że moje wyjaśnienie było niewystarczające. Zaczął zawiłą opowieść, gdzie zdjęcie Jana Pawła II w magiczny sposób przeplatało się z brakiem wody święconej i ostatnim namaszczeniem pana z wyższych pięter naszego bloku. Mnie, mówiąc szczerze, nawet bardzo to bawiło, ale Monia z każdym jego słowem robiła się coraz bledsza – w sumie jej się nie dziwiłam, ksiądz doskonale znał Wariatkę, i nic nie stało na przeszkodzie, aby opowiedział jej, jak to kochana córeczka przyszła w interesach z naćpanym koleżką. Muzykant zakończył swoją opowieść, wpatrując się w księdza w oczekiwaniu na jakąś reakcję. Ksiądz wpatrywał się w niego, najwidoczniej usiłując zrozumieć, co przed chwilą usłyszał i czego się od niego wymaga, co nie było łatwym zadaniem. Wątpię, czy sam Muzykant wiedział w tym momencie, o co mu chodzi, zagubiony w meandrach swojej historii.

Monia, w ostatnim porywie rozpaczy, położyła na stole kopertę. Staliśmy tak wszyscy, wpatrując się z napięciem w papierowy prostokąt, jakby miał zaraz przemówić. Ksiądz odchrząknął po chwili ciszy.

– Ekhm, czy to koperta za ostatnie namaszczenie? Tego pana z bloku?

– Nie! – jęknęła w rozpaczy Monika – Za poświęcenie naszego mieszkania! My, hmm, mieliśmy małą obsuwę czasową… I wtedy właśnie War… moja mama, ksiądz ją zna, spotkała tego przemiłego księdza Marka, który był tak uprzejmy i zgodził się poświęcić…

– Tak po terminie. Chyba nie zrobił nic złego? – zaniepokoiłam się nagle. Dopiero byśmy mieli Armagedon u Wariatki, jakby się okazało, że wsypaliśmy jej nowego ukochanego księdza. Nic to, że z jej polecenia!

– Nie, oczywiście, to bardzo miło z jego strony – zapewnił nas pogubiony proboszcz, a my odetchnęliśmy z ulgą. – Tylko jest jeden problem. U nas nie ma żadnego księdza o imieniu Marek…

– O – zdziwił się Maciek inteligentnie i zamilkliśmy wszyscy.

– Może jakiś inny ksiądz na „M”? – zapytałam po chwili.

– Niestety, nie. Będziecie chyba państwo musieli poszukać w innych parafiach…

– No i pięknie – jęczała Monia, kiedy wracaliśmy do domu, niosąc ze sobą nieszczęsną kopertę – nie mam nic lepszego do roboty, niż teraz latać po wszystkich parafiach i szukać księdza o imieniu na „M” i nazwisku z „sz” albo „rz”!

– Powiesz, że on nie z naszej i trzeba poczekać, aż nas odwiedzi na oglądanie zdjęcia i wtedy mu się da! – zdenerwowałam się – Wiadomo, że on prędzej ucieknie z krzykiem na widok Wariatki, niż dobrowolnie do nas wejdzie, ale ona tego nie wie. Gorzej, jak zacznie do nas wpadać, żeby go spotkać „przypadkiem” jeśli oględziny nie wypalą – dodałam ponuro. Powiało grozą.

– O Jezu Święty, nie mów! Zdjęcie! Muszę znaleźć to przeklęte zdjęcie!

– Przeklęte zdjęcie z Janem Pawłem II – powiedział Muzykant z rozmarzeniem, wręcz smakując te słowa – jaki ten świat bywa przewrotny czasem…

***

Spis treści

Wszystko przez zdjęcie z papieżem

Punkty orientacyjne

Cover