Władca wojny - Vladimir Wolff - ebook

Władca wojny ebook

Vladimir Wolff

4,1
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zmurszała konstrukcja starego świata trzeszczy i się chwieje. Upadek Stanów Zjednoczonych i walki w Europie to jeszcze nie koniec – wojna obejmuje rosję.

W krwawym chaosie grupa całkiem zwyczajnych bohaterów stanie przed szansą, o której marzy każdy z nas – mogą zmienić świat na lepsze.

Matt – amerykański tropiciel morderczych metaludzi.

Plazma – polski ochroniarz córki rosyjskiego ministra.

Cyrus – amerykański specjals w służbie RP.

No i jeszcze ona – Ev – która budzi się do życia. I jest głodna.

 

Powieści Vladimira Wolffa bywały niebezpiecznie prorocze. Czy za tę wizję po raz pierwszy można trzymać kciuki?

 

Cykl Armagedon:
1. Metalowa burza 
2. Hydra 
3. Trzecia siła 
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem


W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się: 
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych 
Cień proroka 
Trzecia Rewolucja
Władca wojny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Oceny
4,1 (26 ocen)
11
9
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Vladimir Wolff

Władca wojny

 

© 2022 Vladimir Wolff

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Okładka: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-66955-35-6

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział pierwszy

1

Ka­pi­tan Oleg Iwa­no­wicz Fran­kow był oka­zem zdro­wia. Trud­no się dzi­wić – mało pił, zdro­wo się odży­wiał i upra­wiał sport, głów­nie strze­lec­two i bie­gi dłu­go­dy­stan­so­we, w ko­ńcu by­cie do­wód­cą kom­pa­nii sztur­mo­wej w 76 Gwar­dyj­skiej Dy­wi­zji De­san­to­wo-Sztur­mo­wej zo­bo­wi­ązu­je. Poza tym Oleg nie był jesz­cze taki sta­ry, miał za­le­d­wie dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat. Pi­ęk­ny wiek, mo­żna by rzec. Wi­ęk­szo­ść jego daw­niej­szych ko­le­gów zdąży­ła już za­ło­żyć ro­dzi­ny, a nie­któ­rzy na­wet się roz­wie­ść, ustat­ko­wać i tak da­lej, ale on uwa­żał, że na nie­go jesz­cze nie pora. Szcze­gól­nie że cza­sy były nie­spo­koj­ne.

I to bar­dzo.

Oj­czy­zna zo­sta­ła za­ata­ko­wa­na. Praw­dę mó­wi­ąc, agre­sji z po­łud­nia nikt się nie spo­dzie­wał. Tur­cja to prze­cież nie­daw­ny so­jusz­nik. Do ze­rwa­nia alian­su do­szło po tym, jak w mo­skwie kil­ku­to­no­wa bom­ba uni­ce­stwi­ła gmach fsb na Łu­bian­ce i przy­le­głe kwar­ta­ły ulic. Pre­cy­zyj­nej licz­by ofiar do tej pory nie uda­ło się usta­lić. Ofi­cjal­nie mó­wi­ło się o dwóch ty­si­ącach za­bi­tych oraz trzech i pół ty­si­ącu ran­nych, lecz nie­ofi­cjal­ne sza­cun­ki były o wie­le wy­ższe i je­ży­ły włos na gło­wie. Na­dal nie­po­jętym się zda­wa­ło, jak mo­gło do tego do­jść. Gdzie były słu­żby, któ­re za­zwy­czaj wie­dzą wszyst­ko o wszyst­kich, a w tak gar­dło­wej spra­wie za­wio­dły na ca­łej li­nii? Od­wo­ła­nie paru mi­ni­strów oraz sze­fa fe­de­ral­nej słu­żby bez­pie­cze­ństwa nie­wie­le po­mo­gło. Po­ra­żka tak ogrom­na, że w ża­den spo­sób nie dało się jej ukryć, spo­wo­do­wa­ła, że zwy­kli lu­dzie wy­pi­ęli się na wła­dze. Praw­do­po­dob­nie spra­wy za­szły­by da­lej, może na­wet do pró­by oba­le­nia rządu, gdy­by nie ko­lej­na ka­ta­stro­fa, tym ra­zem w cie­śni­nie Bos­for, gdzie pły­nący do Ode­ssy ga­zo­wiec wy­pa­ro­wał w po­tężnej eks­plo­zji, zmia­ta­jąc przy oka­zji z po­wierzch­ni zie­mi spo­rą część Stam­bu­łu.

Tak się ja­koś zło­ży­ło, że tuż przed tą tra­ge­dią w cie­śni­nie Dar­da­ne­le zna­le­zio­no zwło­ki nur­ka z miną ma­gne­tycz­ną. Oka­zał się nim ro­sja­nin z od­dzia­łów dy­wer­syj­nych.

Dla wi­ęk­szo­ści tu­rec­kie­go spo­łe­cze­ństwa wszyst­ko sta­ło się ja­sne: pod­li ro­sja­nie nie za­po­mnie­li o swo­im daw­nym wro­gu i pró­bu­ją go te­raz znisz­czyć za wszel­ką cenę. Za An­ka­rą sta­nęła Ara­bia Sau­dyj­ska, Pa­ki­stan i emi­ra­ty znad Za­to­ki Per­skiej. Za mo­skwą nikt zna­czący, czy­li Fi­dżi, We­ne­zu­ela, Kuba i po­mniej­sze pa­ństwa, zu­pe­łnie nie­li­czące się w ukła­dach mi­ędzy­na­ro­do­wych.

Na Mo­rzu Czar­nym do­szło do rze­zi. Oba kra­je za po­mo­cą sa­mo­lo­tów i ra­kiet wy­strze­li­wa­nych z okrętów pró­bo­wa­ły zre­du­ko­wać po­ten­cjał prze­ciw­ni­ka do zera.

Po kil­ku dniach zma­gań trud­no było okre­ślić, kto wy­grał. Obie stro­ny, mimo ogro­mu strat, przy­pi­sy­wa­ły so­bie zwy­ci­ęstwo, zda­niem eks­per­tów ra­czej nie­słusz­nie.

Na­le­ża­ło prze­gru­po­wać siły. Ro­sja­nie za­częli ści­ągać świe­że od­dzia­ły, któ­rych jed­nak nie było tyle, ile wy­ma­ga­ła sy­tu­acja. STAW­KA, czy­li Kwa­te­ra Głów­na Na­czel­ne­go Do­wódz­twa, wci­ąż gło­wi­ła się nad na­stęp­nym ru­chem An­ka­ry. Wy­da­wa­ło się, że na ata­ki naj­bar­dziej na­ra­żo­ny będzie Krym – ro­syj­ski nie­za­ta­pial­ny lot­ni­sko­wiec, go­dzący jak żądło wprost w te­ry­to­rium Tur­cji oraz re­jon Kau­ka­zu.

Ka­pi­tan Fran­kow pa­mi­ętał ar­ty­kuł, któ­ry w po­przed­nim ty­go­dniu uka­zał się w „Kom­so­mol­skiej Praw­dzie”, że oto na­de­szła z daw­na wy­cze­ki­wa­na spo­sob­no­ść, by prze­jść Dar­da­ne­le.

Au­to­ra chy­ba za­nad­to po­nio­sła wła­sna pro­pa­gan­da, a może te­raz w szko­le uczą, że woj­na krym­ska była zwy­ci­ęstwem ro­sji? Fran­kow jed­nak pa­mi­ętał, czym się ona sko­ńczy­ła, a przede wszyst­kim dla­cze­go. Jego zda­niem Lon­dyn i Pa­ryż za­raz pod­nio­są krzyk, że An­ka­rze dzie­je się krzyw­da, i wy­ślą kon­tyn­gen­ty, by wes­przeć dzia­ła­nia so­jusz­ni­ka z NATO. Ka­pi­tan za­czął się za­sta­na­wiać, czy aby do­wódz­two – uprze­dza­jąc te dzia­ła­nia – nie po­sta­no­wi­ło ich zrzu­cić wprost nad cie­śni­na­mi, by za­dać Tur­kom cios pro­sto w ser­ce. W su­mie ro­sja dys­po­no­wa­ła czte­re­ma dy­wi­zja­mi de­san­to­wy­mi i kil­ko­ma bry­ga­da­mi na do­kład­kę, to nie byle co. Cały pro­blem w tym, że is­la­mi­stycz­ne bo­jów­ki roz­pa­no­szy­ły się po ca­łym kra­ju. Czar­ne fla­gi dżi­ha­dy­stów już jaw­nie ło­po­ta­ły w Ma­chacz­ka­le, Astra­cha­niu i Kra­sno­da­rze. Ro­sja­nie gre­mial­nie i po­spiesz­nie wy­pro­wa­dza­li się na pó­łnoc, ucie­ka­jąc przed tym, co ich mo­gło spo­tkać.

A mo­gło wie­le. Mu­zu­łma­ńscy sąsie­dzi ca­łkiem osza­le­li. Do­cho­dzi­ło do na­pa­dów na szko­ły, szpi­ta­le i cer­kwie. Nie oszczędza­no ni­ko­go, mor­du­jąc w naj­bar­dziej be­stial­ski spo­sób. Aż trud­no było uwie­rzyć, że to wszyst­ko dzia­ło się w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku. Po­wbi­ja­ne na szta­che­ty od­rąba­ne gło­wy, po­ćwiar­to­wa­ne ludz­kie zwło­ki, oskó­ro­wa­ni żo­łnie­rze… Te­le­wi­zja z po­cząt­ku do­syć do­kład­nie re­la­cjo­no­wa­ła po­szcze­gól­ne in­cy­den­ty, ale z cza­sem wła­dze za­nie­cha­ły tego, uznaw­szy, że pod­grze­wa­nie kon­flik­tu wy­zna­nio­we­go nie jest im na rękę. Is­lam, w prze­ci­wie­ństwie do ta­kie­go ka­to­li­cy­zmu, to jed­na z ofi­cjal­nych re­li­gii fe­de­ra­cji, przede wszyst­kim zaś ro­bie­nie so­bie wro­ga ze wszyst­kich mu­zu­łma­nów to dro­ga do­ni­kąd, po­nie­waż co­raz częściej do­cho­dzi­ło do spon­ta­nicz­nych od­we­tów. Na­cjo­na­li­stycz­ni ban­dy­ci w du­żych mia­stach i na pro­win­cji do­ko­ny­wa­li sa­mo­sądów, któ­re mo­bi­li­zo­wa­ły do­tych­cza­so­wych umiar­ko­wa­nych wy­znaw­ców Pro­ro­ka. Spi­ra­la prze­mo­cy za­częła na­kręcać się za­ska­ku­jąco szyb­ko i ro­sji oprócz woj­ny z wro­giem ze­wnętrz­nym przy­szło to­czyć dru­gą na wła­snych ty­łach.

Bez­piecz­ne za­ple­cze to pod­sta­wa – naj­wy­ra­źniej tak po­my­śla­no na sa­mej gó­rze, co prze­ło­ży­ło się na dzia­ła­nia po­ru­czo­ne od­dzia­ło­wi ka­pi­ta­na.

Już od paru dni go­nił swo­ich pod­ko­mend­nych, jak­by byli psa­mi. Wci­ąż ćwi­cze­nia, ćwi­cze­nia i ćwi­cze­nia. Męczące to, lecz ko­niecz­ne, bo w sze­re­gach zna­la­zło się spo­ro osób z uzu­pe­łnień, a kom­pa­nia Fran­ko­wa roz­ro­sła się po­nad stan. Dziś cze­kał ich mały eg­za­min. Nie­dłu­go za­pa­ku­ją się do trans­por­to­wych Iłów 76 i de­san­tu­ją na po­li­go­nie cze­bar­kul­skim w ob­wo­dzie cze­la­bi­ńskim. Tam w ci­ągu trzech ko­lej­nych dni wy­ci­śnie ich jak cy­try­nę i zgło­si go­to­wo­ść do dzia­łań bo­jo­wych. Spo­dzie­wał się mi­sji po­le­ga­jącej na osa­cze­niu i uni­ce­stwie­niu któ­re­jś z licz­nych w tam­tych re­jo­nach band.

Ban­dy to nie woj­sko, mimo to Oleg Iwa­no­wicz tro­chę się mar­twił. Naj­bar­dziej do­świad­cze­ni żo­łnie­rze z jego kom­pa­nii wal­czy­li na fron­cie, a tych, któ­ry­mi przy­szło mu obec­nie do­wo­dzić, w naj­lep­szym ra­zie dało się na­zwać dru­gim sor­tem.

De­sant – eli­ta, psia jego mać…

Po­ło­wa z nich zdąży­ła już za­po­mnieć, co to zna­czy być spa­do­chro­nia­rzem, wie­lu od­wy­kło od ci­ężkich wa­run­ków słu­żby. Sam za­pał to tro­chę za mało. Po­trze­ba kil­ku ty­go­dni, by wró­ci­li do for­my, lecz wła­śnie cza­su im bra­ko­wa­ło.

Fran­kow spoj­rzał w nie­bo, gdzie bia­łe cu­mu­lu­sy pły­nęły wol­no na za­chód. Pod Psko­wem po­go­da była ide­al­na, ale ja­kie wa­run­ki pa­no­wa­ły na Ura­lu, tego już mu nie prze­ka­za­no. Mó­głby spy­tać pi­lo­tów, ale wła­ści­wie ja­kie to mia­ło zna­cze­nie?

Ka­pi­tan usły­szał, jak łącz­no­ścio­wiec ode­brał roz­kaz z wie­ży kon­tro­li lo­tów, co ozna­cza­ło, że pora za­pa­ko­wać się do trans­por­tow­ców i ru­szać na mi­sję.

Naj­wy­ższy czas. Do­cho­dzi­ła trzy­na­sta. Lot to co naj­mniej dwie go­dzi­ny, pó­źniej skok i ze­bra­nie ca­łe­go maj­da­nu do kupy. Przez na­stęp­ne sie­dem­dzie­si­ąt dwie go­dzi­ny wy­ciś­nie z nich siód­me poty, od­dzie­li ziar­na od plew.

A te­raz jaz­da, nie ma ani chwi­li do stra­ce­nia.

– KOM­PA­NIA… – okrzyk ka­pi­ta­na do­ta­rł do sie­dzących przy pa­sie star­to­wym de­san­tow­ców. – Po­wstań!

Do­wód­cy plu­to­nów usta­wi­li się na cze­le od­dzia­łów.

Przed­sta­wie­nie czas za­cząć.

2

Dwie i pół go­dzi­ny po wy­lo­cie zna­le­źli się w oko­li­cach celu.

Fran­kow co rusz zer­kał przez okien­ko. Pod nim roz­ci­ąga­ły się lasy tak wiel­kie, że z tru­dem da­wa­ło się je ogar­nąć wzro­kiem. Tyl­ko gdzie­nie­gdzie spo­śród zwar­tej po­ła­ci drzew prze­bi­ja­ła mi­go­tli­wa ta­fla je­zio­ra bądź wi­ęk­sza po­la­na.

Nad ka­bi­ną pi­lo­tów świa­tło z czer­wo­ne­go zmie­ni­ło się na zie­lo­ne, a drzwi de­san­to­we trans­por­tow­ca roz­su­nęły się na boki. Ka­pi­tan wstał i jako pierw­szy za­cze­pił ka­ra­bi­ńczyk o sta­lo­wą lin­kę prze­cho­dzącą przez całą dłu­go­ść Iła. Sko­czy jako pierw­szy, resz­ta pój­dzie za jego przy­kła­dem. Do tej pory Fran­kow wy­ko­nał po­nad sto pi­ęćdzie­si­ąt sko­ków, przez co uwa­ża­no go za do­świad­czo­ne­go skocz­ka, ale na­dal emo­cje, któ­re od­czu­wał w ta­kich mo­men­tach, nie na­le­ża­ły do przy­jem­nych. Pęd po­wie­trza dzia­łał de­pry­mu­jąco.

Spa­do­chro­nia­rze usta­wi­li się za nim, wie­lu z wy­ra­zem ulgi na twa­rzy. Naj­pierw ćwi­cze­nia, a po­tem lot w cia­snej ła­dow­ni pe­łnej che­micz­nych wy­zie­wów po­tra­fi­ły do­pro­wa­dzić na skraj wy­trzy­ma­ło­ści. Za parę mi­nut będą na zie­mi i ode­tchną świe­żym po­wie­trzem, a to dużo, tym bar­dziej, że sze­re­go­we­go z ko­ńca ze­mdli­ło i zwy­mio­to­wał wprost na blu­zę ko­le­gi.

Sie­rżant kie­ru­jący zrzu­tem dał znak. Ru­szy­li truch­ci­kiem je­den za dru­gim, ka­żdy z na­dzie­ją, że i tym ra­zem skok się uda.

Ta pierw­sza se­kun­da, gdy nogi tra­cą opar­cie, za­wsze jest naj­gor­sza. Pó­źniej już nie ma od­wro­tu. Czło­wie­kiem przez mo­ment rzu­ca na wszyst­kie stro­ny, a po trzech se­kun­dach otwie­ra się nad nim cza­sza spa­do­chro­nu. Szyb­kie spoj­rze­nie w górę i nie­wy­po­wie­dzia­na ulga, do któ­rej do­cho­dzi roz­kosz szy­bo­wa­nia ni­czym ptak.

Było moc­no po­chmur­no, ale to ka­pi­ta­no­wi nie prze­szka­dza­ło w naj­mniej­szym stop­niu. Zo­sta­ną zrzu­ce­ni na skraj lasu i ci­ągnące­go się ki­lo­me­tra­mi pasa tak­tycz­ne­go. Pro­blem w tym, że wiatr za­czął ich zno­sić na drze­wa.

– Job two­ju mać – za­klął siar­czy­ście, uj­rzaw­szy pod no­ga­mi ga­łęzie ro­so­cha­te­go dębu.

Zo­stał prze­szko­lo­ny na taką oko­licz­no­ść i wie­dział, co ro­bić, choć już w tym mo­men­cie do­my­ślał się, że bez strat się nie obędzie. Do­brze, je­że­li sko­ńczy się „tyl­ko” na po­ła­ma­nych rękach i no­gach, a nie na zgo­nach z po­wo­du ob­ra­żeń we­wnętrz­nych. Co praw­da, nie­fart do­ty­czył de­san­tow­ców z jed­ne­go tyl­ko Iła, czy­li pierw­sze­go i dru­gie­go plu­to­nu bo­jo­we­go jego kom­pa­nii, bo tych z trze­cie­go i wspar­cia zrzu­co­no nie­co da­lej na po­łud­nie, ale mar­ne to po­cie­sze­nie.

Nogi ra­zem, za­sło­nić twarz. Bał się tyl­ko, że zła­mie kręgo­słup, co na resz­tę ży­cia uczy­ni z nie­go ka­le­kę. Spi­ął cia­ło w ocze­ki­wa­niu na ude­rze­nie. Spa­do­chron, ja­kie­go uży­wał, nie za bar­dzo nada­wał się do ma­new­ro­wa­nia, po­zo­sta­ło więc za wszel­ką cenę zmi­ni­ma­li­zo­wać skut­ki upad­ku. Uda­ło się tyl­ko po­ło­wicz­nie. Tro­chę się wy­gi­ął i omi­nął pierw­szy ko­nar, ko­lej­nych już nie zdo­łał. Gdy za­wi­sł na lin­kach, bo­la­ły go lewy bark i pra­wa noga od ko­la­na aż do sto­py. Miał spo­ro szczęścia, że nie na­dział się sie­dze­niem na odła­ma­ną przez wi­chu­rę ga­łąź.

Spraw­dził, na ja­kiej jest wy­so­ko­ści, i za­czął kom­bi­no­wać, jak po­ko­nać te ostat­nie me­try. Je­śli coś źle ob­li­czy, na­ba­wi się ko­lej­nych ob­ra­żeń, a tego, oczy­wi­ście, wo­lał unik­nąć.

Ja­koś zla­zł na sam dół, ci­cho przy tym po­stęku­jąc. Krzyk z pra­wej stro­ny spra­wił, że wła­sne pro­ble­my odło­żył na bok. Był de­san­tow­cem, tacy jak on nie pod­da­ją się ła­two. Roz­ło­żył kol­bę AKMS-a i prze­rzu­cił broń przez ra­mię, go­tów do dzia­ła­nia. Te­raz na­le­ża­ło spoj­rzeć praw­dzie w oczy i osza­co­wać stra­ty. Przy­kre, ale taki był obo­wi­ązek do­wód­cy.

Zna­la­zł za­stęp­cę do­wód­cy dru­gie­go plu­to­nu, cho­rąże­go Gaw­ro­wa, i wspól­nie za­częli sca­lać roz­pro­szo­ny od­dział.

Obiek­tyw­nie mó­wi­ąc, nie było naj­le­piej.

Wi­ęk­szo­ść spa­do­chro­nia­rzy po­nio­sła wi­ęk­sze bądź mniej­sze ob­ra­że­nia. Nie­ste­ty, zda­rzy­ło się też wy­bi­te oko oraz otwar­te zła­ma­nie ko­ści pod­udzia. Do­brze, że sa­ni­ta­riusz pierw­sze­go plu­to­nu wy­sze­dł ze zda­rze­nia obron­ną ręką, lecz ten z dru­gie­go plu­to­nu na ra­zie znik­nął bez śla­du.

Gaw­row mio­tał się na wszyst­kie stro­ny. O ćwi­cze­niach w tej sy­tu­acji nie mo­gło być mowy. Za­miast ma­new­rów na­le­ża­ło roz­po­cząć ak­cję ra­tun­ko­wą.

– Gdzie po­rucz­nik Paw­lisz­czew?

Gaw­row po­zwo­lił so­bie na wzru­sze­nie ra­mio­na­mi.

– A Sy­cow?

– Prze­pa­dł.

Do­wódz­two pu­łku do­sta­nie sza­łu, gdy do­wie się o tym in­cy­den­cie. Już te­raz ar­mii bra­ko­wa­ło wy­szko­lo­nych żo­łnie­rzy, a on przez głu­pi przy­pa­dek stra­cił ko­lej­nych, i to bez kon­tak­tu bo­jo­we­go z nie­przy­ja­cie­lem. Oj, nie po­głasz­czą go za to po gło­wie.

– Wia­do­mo, ilu bra­ku­je? – Fran­kow za­dał to py­ta­nie z ci­ężkim ser­cem.

– Na chwi­lę obec­ną oko­ło dwu­dzie­stu. Wi­dzia­łem, jak wiatr po­gnał na pó­łnoc przy­naj­mniej nie­któ­rych z nich. – Gaw­row mach­nął ręką, orien­ta­cyj­nie wska­zu­jąc kie­ru­nek.

– Trze­ba po nich iść.

Su­ge­stia nie przy­pa­dła cho­rąże­mu do gu­stu. Sam miał tyl­ko po­dra­pa­ną gębę, ale wie­lo­ki­lo­me­tro­wy marsz w nie­zna­nym te­re­nie przez gęsty las i ba­gna wy­ssie z nie­go resz­tę sił i spra­wi, że ju­tro będzie cho­dzącym tru­pem.

– Stwo­rzy­my dwie gru­py – po­sta­no­wił Fran­kow. – Sta­nie­cie na cze­le jed­nej z nich. W ten spo­sób prze­cze­sze­my wi­ęk­szy ob­szar.

– Nie le­piej we­zwać wspar­cie?

Re­gu­la­min nic nie mó­wił o ta­kiej sy­tu­acji, a ka­pi­tan wąt­pił, by na po­do­rędziu znaj­do­wał się trans­por­to­wy śmi­gło­wiec mo­gący ewa­ku­ować ran­nych do szpi­ta­la. Prze­cież trwa­ła woj­na i ka­żda ma­szy­na była na wagę zło­ta. W tych oko­licz­no­ściach mu­szą po­ra­dzić so­bie sami.

– Ja po­pro­wa­dzę dru­gą – po­wie­dział twar­do.

Cho­rąży za dużo so­bie po­zwa­lał. W gru będą mu­sie­li zwró­cić na nie­go bacz­niej­szą uwa­gę. Jesz­cze tro­chę i za­cznie siać de­fe­tyzm.

– Zbierz­cie wszyst­kich, któ­rzy są zdol­ni do mar­szu. Wy­ru­sza­my za pięć mi­nut – wy­dał roz­kaz ka­pi­tan i za­czął przy­glądać się ma­pie, żeby wy­zna­czyć opty­mal­ną tra­sę.

Ła­two nie będzie. Te cho­ler­ne lasy ci­ągnęły się ca­ły­mi ki­lo­me­tra­mi. Do naj­bli­ższej wsi było stąd ze trzy­dzie­ści wiorst, czy­li dzień mar­szu. Nie ka­żdy da radę. Nie­któ­rych trze­ba będzie nie­ść na im­pro­wi­zo­wa­nych no­szach.

Fran­kow ota­rł przed­ra­mie­niem pot z czo­ła, pró­bu­jąc prze­bić wzro­kiem gęstą masę zie­le­ni po­nad gło­wą. Po­zo­sta­ło im co naj­wy­żej pięć go­dzin dzien­ne­go świa­tła, pó­źniej za­pad­nie noc. Wte­dy ni­ko­go już nie od­naj­dą. Gdy­by tyl­ko dys­po­no­wał kil­ko­ma do­świad­czo­ny­mi pod­ofi­ce­ra­mi…

Ale nie dys­po­no­wał.

– Przy­go­to­wać się do wy­mar­szu! – wrza­snął w stro­nę for­mu­jące­go się od­dzia­łu. – Gdzie wasz en­tu­zjazm? No, gdzie, ja się py­tam. Mi­cha­jłow, ogar­nij się – zwró­cił uwa­gę ka­pra­lo­wi o pła­skiej, prysz­cza­tej twa­rzy. – Wy, Pła­stu­now, zo­sta­je­cie. Zor­ga­ni­zu­je­cie tu punkt me­dycz­ny i po­cze­ka­cie na po­rucz­ni­ka Ko­lie­so­wa. Zro­zu­mia­no?

– Ta­jest, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie.

– Gaw­row, idzie­cie z dru­gim plu­to­nem. Ja bio­rę pierw­szy. – W pierw­szym było tro­chę mniej lu­dzi, ale na to nic nie po­ra­dzi. – Łącz­no­ść co pół go­dzi­ny, chy­ba że zaj­dą nie­prze­wi­dzia­ne oko­licz­no­ści. – Do­ko­ńczył znacz­nie ła­god­niej. Oby za­bra­no stąd jak naj­mniej czar­nych wor­ków z tru­pa­mi.

Czu­jąc nie­zno­śne ła­sko­ta­nie mi­ędzy ło­pat­ka­mi, od­ru­cho­wo obej­rzał się za sie­bie. Ni­cze­go oczy­wi­ście nie do­strze­gł, ale nie­przy­jem­ne wra­że­nie po­zo­sta­ło.

Głu­pi. Prze­cież nie ma się cze­go bać, to tyl­ko gra świa­teł. Je­dy­nym po­two­rem na tej pla­ne­cie jest czło­wiek, a gor­sze­go su­kin­sy­na od nie­go w tych la­sach nie było.

Nie­ste­ty, tym ra­zem Fran­kow my­lił się.

I to bar­dzo.

3

W szko­le śred­niej co naj­mniej raz w ty­go­dniu cho­dził do kina, a w domu obej­rzał chy­ba wszyst­kie fil­my SF, ja­kie wy­szły po ro­syj­sku. Kla­sy­kę, tę ra­dziec­ką i za­gra­nicz­ną, znał na pa­mi­ęć. „Star Wars”, „Wład­ca Pie­rście­ni”, „Ter­mi­na­tor”, „Wie­dźmin” – to się ogląda­ło, i to tyle razy, że dłu­gie par­tie dia­lo­gów znał na wy­ryw­ki i po­tra­fił nimi sy­pać przy lada oka­zji.

Z se­tek ob­ra­zów sku­mu­lo­wa­nych w jego pa­mi­ęci je­den nie­mal ide­al­nie pa­so­wał do oko­licz­no­ści. Tam też od­dział prze­dzie­ra­jących się przez dżun­glę ko­man­do­sów na­tra­fił na zwi­sa­jące gło­wą w dół cia­ło wy­pa­tro­szo­ne­go czło­wie­ka. Zu­pe­łnie jak te­raz. Umy­sł ka­pi­ta­na nie chciał się po­go­dzić z tym, co wi­dział. Ta­kie rze­czy nor­mal­nie się nie zda­rza­ją.

– Ka­pi­ta­nie…

Roz­ci­ęcie bie­gło od szyi po brzuch. Je­li­ta wy­pły­nęły si­ny­mi zwo­ja­mi, ukła­da­jąc się pod gło­wą nie­szczęśni­ka. Od smro­du ro­bi­ło się nie­do­brze.

– Co ro­bi­my?

Fran­kow po­wo­li ode­tchnął przez nos, usi­łu­jąc nie skom­pro­mi­to­wać się przed pod­wład­ny­mi.

– Za­mknij­cie mor­dę, Mi­cha­jłow. A jesz­cze le­piej za­bez­piecz­cie te­ren. No rusz­cie się, kur­wa, bo nas tu noc za­sta­nie.

Na wszel­kie pro­ble­my po­sia­dał jed­ną spraw­dzo­ną me­to­dę – za­go­nić lu­dzi do dzia­ła­nia. Mają prze­stać my­śleć, bo z tego bio­rą się tyl­ko kło­po­ty.

– To spraw­ka dia­bła.

– Mi­cha­jłow, je­ste­ście de­bi­lem? Dia­bła nie ma. Za­pa­mi­ętaj­cie so­bie do­brze. Ni­g­dy nie było, nie ma i nie będzie. – Głos ka­pi­ta­na zro­bił się co­kol­wiek pi­skli­wy. – Le­piej, jak we­źmie­cie sa­per­kę i od razu za­cznie­cie ko­pać so­bie grób, bo jak wam…

– A co z nim? – Strach ka­pra­la przed do­wód­cą jak­by zma­lał. – Prze­cie nie może tak wi­sieć.

– To go ode­tnij­cie, do ja­snej cho­le­ry, a resz­ta za­bez­pie­cza re­jon. – Prze­stał ga­pić się na zwło­ki, roz­sądek ka­zał skon­cen­tro­wać się na tym, co mu­szą zro­bić. Ręce mu dy­go­ta­ły fe­brycz­nie. Spo­dzie­wał się wszyst­kie­go, ale nie ta­kiej ma­sa­kry.

Lądu­jący spa­do­chro­nia­rze mo­gli po­na­bi­jać się na ga­łęzie, więc nic dziw­ne­go, że tego roz­pruł ja­kiś odła­ma­ny ko­nar. Nic in­ne­go nie przy­cho­dzi­ło ka­pi­ta­no­wi do gło­wy.

– Dłu­go to jesz­cze będzie trwa­ło?

Mi­cha­jłow go wku­rzał. Co ten głu­pek so­bie wy­obra­ża? Że kim on jest – pro­sta­kiem? Fran­kow sko­ńczył Ria­za­ńską Wy­ższą Szko­łę Do­wód­czą Wojsk Po­wietrz­no­de­san­to­wych imie­nia ge­ne­ra­ła ar­mii W.F. Mar­gie­ło­wa, z jed­nym z lep­szych wy­ni­ków i był z tego szcze­gól­nie dum­ny. Uczy­li go praw­dzi­wi fron­tow­cy pa­mi­ęta­jący Cze­cze­nię. Sam od­był jed­ną turę w Sy­rii. Przez pół roku uga­niał się po pu­sty­ni za ter­ro­ry­sta­mi w san­da­łach, od­no­sząc przy tym nie­gro­źną ranę łyd­ki. Do tej pory wspo­mi­nał tam­te cza­sy. Na­brał tęży­zny i do­świad­cze­nia. A te­raz co? Na ta­kie wy­zwa­nie nie zo­stał przy­go­to­wa­ny.

– To Fie­du­tin – wy­sa­pał Mi­cha­jłow, pró­bu­jąc do­si­ęgnąć ostrzem de­san­to­we­go noża lin­ki z przy­cze­pio­nym na jej ko­ńcu żo­łnie­rzem. – Z trze­cie­go plu­to­nu. Wszy­scy go zna­ją.

Jak na zło­ść Fran­kow nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, o kogo cho­dzi­ło.

– Łapę miał taką, że jak do­wa­lił, to…

– Oszczędźcie mi szcze­gó­łów.

– I baby… – Ka­pral na mo­ment się za­wa­hał. – Chcia­łem po­wie­dzieć, że ko­bie­ty go lu­bi­ły. Le­cia­ły za nim jak do mio­du, a on li­to­ści­wy był, żad­nej nie od­mó­wił.

– Ostrze­ga­łem, Mi­cha­jłow, że­by­ście za­mknęli mor­dę. Tak czy nie?

– Oczy­wi­ście, że tak, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Ja tyl­ko tak. Żeby ner­wy uspo­ko­ić.

Na­gle od­ci­ęte cia­ło ru­nęło gło­wą pro­sto w wężo­we splo­ty je­lit. Fran­kow czym prędzej od­wró­cił wzrok.

Po tej części po­li­go­nu nikt się nie po­wi­nien kręcić. Czy mógł tu być ja­kiś chu­tor? Z mapy nic nie wy­ni­ka­ło.

– Za­bie­ra­my go?

– I chcesz go nie­ść? W nocy przez te ba­gna? Nikt z nas nie ma tyle sił.

W oczach ka­pra­la Fran­kow do­strze­gł głębo­ko za­ko­rze­nio­ną nie­chęć. Je­że­li coś się ko­muś nie po­do­ba, to już nie jego spra­wa. On swo­je obo­wi­ąz­ki wy­pe­łniał z pe­łnym za­an­ga­żo­wa­niem.

Sy­tu­acja nie­co się zmie­ni­ła i przy­pusz­czał, że do­wódz­two jed­nak po­de­śle któ­rąś z ma­szyn, by ich ewa­ku­ować, bo coś mu mó­wi­ło, że Fie­du­tin nie będzie je­dy­ną ofia­rą. Znaj­dą się ko­lej­ni i choć ni­cze­mu nie był win­ny, to i tak cała od­po­wie­dzial­no­ść spad­nie wła­śnie na nie­go. Nie na pi­lo­tów i nie na do­wód­cę ba­ta­lio­nu. Ci oka­żą się kry­sta­licz­nie czy­ści.

Ra­dio­sta­cja na ra­mie­niu ka­pi­ta­na nie­spo­dzie­wa­nie za­trzesz­cza­ła. Jesz­cze do tej pory miał na­dzie­ję, że ja­koś to będzie, po­zbie­ra­ją się i roz­pocz­ną przy­go­to­wa­ny cykl szko­leń. Te­raz na­gle po­czuł, że nic z tego nie wyj­dzie.

– Fran­kow, mów­cie. – Z przy­gnębie­nia za­po­mniał, jaki przy­brał kryp­to­nim. Może ża­den?

– Mówi Gaw­row, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Mamy kło­po­ty.

Żad­na no­wi­na. Po uszy sie­dzie­li w gów­nie.

– Ja­kie­go ro­dza­ju? – za­py­tał, za­sta­na­wia­jąc się, czy coś może go za­sko­czyć.

– Je­den z mo­ich lu­dzi, kon­kret­nie sze­re­go­wy Ło­dy­gin, za­gi­nął.

Gaw­row si­lił się na spo­kój, lecz w gło­sie wy­czu­wa­ło się na­pi­ęcie.

– Ro­zu­miem, że od­da­lił się sa­mo­wol­nie.

– Tego nie po­wie­dzia­łem.

– Gaw­row, wy mi tu szop­ki nie od­sta­wiaj­cie. – Fran­kow mu­siał uwa­żać, by nie za­cząć krzy­czeć. – Je­że­li go nie ma, to zna­czy, że zde­zer­te­ro­wał. Za to gro­zi sąd po­lo­wy i kar­na kom­pa­nia. Co naj­mniej.

Ło­dy­gin to ko­lej­na oso­ba, o któ­rej nie­wie­le mógł po­wie­dzieć, co naj­wy­żej tyle, że był ni­skim wy­pło­szem po­cho­dzącym z Wo­ro­ne­ża. Kom­plet­ny prze­ci­ęt­niak. Aż dziw, że taka mier­no­ta tra­fi­ła do de­san­tu.

– Sze­dł na ko­ńcu i ubez­pie­czał tyły. Na­gle wy­pa­ro­wał. – Cho­rąży prze­rwał. Ci­ężko od­dy­chał, ale chy­ba nie ze zmęcze­nia.

– No, mów­cie.

– Tuż przy ście­żce od­kry­li­śmy śla­dy krwi.

– Może się zra­nił. – Umy­sł Fran­ko­wa pró­bo­wał ra­cjo­nal­nie zin­ter­pre­to­wać in­for­ma­cje.

– To gdzie cia­ło?

Ka­pi­tan za­czy­nał mieć dość tego lasu. Od mo­men­tu sko­ku nic się nie ukła­da­ło. Wci­ąż zma­ga­li się z czy­mś, cze­go na­wet nie po­tra­fił na­zwać. Pa­mi­ętał, jak nie­raz śmiał się z ar­ty­ku­łów w ta­blo­idach o na­wie­dzo­nych miej­scach, bie­sach, du­chach i ta­jem­ni­cach, z któ­rych wy­ja­śnie­niem nie ra­dzi so­bie wspó­łcze­sna na­uka.

Jesz­cze przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi my­ślał, że co to dla nie­go – po­two­ra roz­wa­lą se­rią z AK, niech no tyl­ko wej­dzie im w dro­gę. Tym­cza­sem oka­zy­wa­ło się, że rze­czy­wi­sto­ść ich prze­ra­sta. Był bez­rad­ny jak dziec­ko we mgle. I zni­kąd po­mo­cy.

– Gaw­row, po­słu­chaj­cie mnie uwa­żnie… – Roz­kaz na­le­ża­ło wła­ści­wie sfor­mu­ło­wać. Pó­źniej, gdy już sta­nie przed sądem, ka­żde jego za­nie­dba­nie zo­sta­nie wy­ci­ągni­ęte na świa­tło dzien­ne, ka­żde sło­wo sta­nie się częścią oska­rże­nia. – Ma­cie jesz­cze co naj­mniej go­dzi­nę dzien­ne­go świat­ła. Na ra­zie kon­ty­nu­uj­cie za­da­nie. Ile wam się uda obe­jść przed zmierz­chem, w to już nie wni­kam. Pil­nuj­cie się wza­jem­nie, nie roz­ła­źcie i nie…

Prze­rwa­ły mu dziw­ne od­gło­sy do­bie­ga­jące z gło­śni­ka, ni to sko­wyt, ni to płacz.

– Gaw­row, co tam u was się dzie­je?

– To­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie, chy­ba…

Usły­szał strza­ły. Stłu­mio­ne, ale wy­ra­źne.

– Gaw­row! – krzyk­nął do mi­kro­fo­nu.

Fran­ko­wo­wi od­po­wie­dział pisk tak gło­śny i nie­spo­dzie­wa­ny, że ka­pi­tan omal nie wy­pu­ścił mi­kro­fo­nu z rąk.

Ro­zej­rzał się na boki, wi­dząc za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nia swo­ich pod­ko­mend­nych. Mil­cze­li po­nu­ro, lecz ich miny mó­wi­ły, że nie chcą tu być i zro­bią wszyst­ko, by jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z tego prze­klęte­go lasu. Z nim lub bez nie­go.

A on, nie­za­le­żnie od tego, co cza­iło się za sza­ry­mi pnia­mi drzew i w zie­lo­nej gęstwi­nie, mu­siał wie­dzieć, co sta­ło się z gru­pą cho­rąże­go. Był do­wód­cą, to do cze­goś zo­bo­wi­ązu­je.

4

Mu­sta­fa Czu­ba­row, Ta­tar z Kry­mu, któ­ry tak świet­nie od­na­la­zł się w po­so­wiec­kiej rze­czy­wi­sto­ści, a pó­źniej wszyst­ko stra­cił, sta­jąc się ści­ga­nym przez pa­ństwo prze­stęp­cą, moc­niej uchwy­cił ręko­je­ść noża.

Znacz­nie zmężniał od cza­su prze­mia­ny, jak na­zy­wał efekt dzia­ła­nia środ­ków za­apli­ko­wa­nych mu przez Re­it­za. Nie był już gru­ba­skiem. Mu­sku­la­tu­rą może nie im­po­no­wał, ale kon­dy­cję miał zna­ko­mi­tą. Bie­gał, ska­kał i nur­ko­wał jak mistrz olim­pij­ski, choć i tak w ża­den spo­sób nie do­rów­ny­wał Re­it­zo­wi i Paul­ly’emu, dru­gie­mu no­we­mu kum­plo­wi.

Był też sław­ny, cho­ciaż nie w ten spo­sób, o ja­kim kie­dyś ma­rzył. Zo­stał ban­dy­tą. Ter­ro­ry­stą, czło­wie­kiem, któ­rym mat­ki stra­szy­ły dzie­ci, naj­bar­dziej po­szu­ki­wa­nym czło­wie­kiem w ro­sji, przy­wód­cą is­lam­skich bo­jow­ni­ków i wszel­kiej ma­ści wy­rzut­ków, któ­rym nie po­do­ba­ły się obec­ne po­rząd­ki. W sze­re­gach jego or­ga­ni­za­cji wal­czy­li lu­dzie wy­wo­dzący się z fi­li­pi­ńskie­go ru­chu Abu Saj­ja­fa, Kasz­mir­czy­cy z Lasz­kar-i-To­iba, cze­cze­ńscy par­ty­zan­ci i egip­scy se­pa­ra­ty­ści z Pó­łwy­spu Sy­naj­skie­go, li­bij­scy i sy­ryj­scy dżi­ha­dy­ści, w su­mie kil­ka ty­si­ęcy lu­dzi, sam nie wie­dział ilu do­kład­nie. Czar­ny sztan­dar Pro­ro­ka po­nio­są wy­so­ko, nic im się nie oprze. Czu­ba­row czuł tę po­tęgę. Co­dzien­nie przy­by­wa­li nowi, za­chęce­ni przez mu­łłów w me­cze­tach na ca­łym świe­cie. Ten dżi­had wresz­cie przy­nie­sie im zwy­ci­ęstwo.

Kie­dyś mo­gło się wy­da­wać, że ro­sji nic nie po­ko­na, ale cza­sy się zmie­ni­ły. Wspo­ma­ga­na przez An­ka­rę, któ­ra pew­nie roz­gry­wa­ła przy oka­zji wła­sną grę, we­wnętrz­na re­be­lia spra­wi­ła, że dni obec­ne­go re­żi­mu wy­da­wa­ły się po­li­czo­ne. Od wie­ków to pa­ństwo nie było tak sła­be jak w tym mo­men­cie. Wska­źni­ki eko­no­micz­ne i de­mo­gra­ficz­ne pi­ko­wa­ły. We­dług ofi­cjal­nych sta­ty­styk ro­sja wci­ąż li­czy­ła gru­bo po­nad sto czter­dzie­ści trzy mi­lio­ny oby­wa­te­li, w rze­czy­wi­sto­ści było ich znacz­nie mniej, z cze­go trzy­dzie­ści pro­cent sta­no­wi­li mu­zu­łma­nie. Nie wszy­scy spo­śród nich sta­ną do sze­re­gu, ale to bez zna­cze­nia. I tak nie­dłu­go ro­sja­nie jako na­ród prze­sta­ną ist­nieć, a na ca­łym ob­sza­rze fe­de­ra­cji po­wsta­nie nowy ka­li­fat. On, Mu­sta­fa Czu­ba­row, będzie w nim jed­ną z naj­wa­żniej­szych po­sta­ci. Wi­dział sie­bie na­wet jako za­rząd­cę jed­nej z pro­win­cji albo – jesz­cze chęt­niej – woj­sko­we­go ko­men­dan­ta. Bo na­le­ża­ło to otwar­cie po­wie­dzieć: roz­sma­ko­wał się w woj­nie. Nie wy­obra­żał so­bie bez niej ży­cia. Za­bi­ja­nie upa­ja­ło jak nar­ko­tyk. Ni­g­dy by nie po­my­ślał, że kie­dyś tak go to wci­ągnie, ale sta­ło się. Do tej pory nie wie­dział, ile tra­cił.

Gdy przez gęste za­ro­śla ob­ser­wo­wał mio­ta­jących się spa­do­chro­nia­rzy, uśmiech nie scho­dził z jego twa­rzy. Ci żo­łnie­rze po­dob­no na­le­że­li do eli­tar­nej for­ma­cji, ale w tym mo­men­cie wy­da­wa­li się zu­pe­łnie bez­rad­ni. Je­den na pew­no znaj­do­wał się na gra­ni­cy pa­ni­ki. Wy­star­czy gło­śniej krzyk­nąć i będzie spie­przał, gdzie go oczy po­nio­są.

Przy­cza­jo­ny nie­da­le­ko Czu­ba­ro­wa bo­jow­nik na­pi­ął ci­ęci­wę łuku, przy­mie­rzył się i wy­pu­ścił strza­łę. Fa­cet rze­ko­mo po­cho­dził z Ma­le­zji, ale ile w tym było praw­dy, tego Mu­sta­fa nie wie­dział i nie­wie­le go to ob­cho­dzi­ło. Wa­żne, że pro­mień tra­fił ro­sja­ni­na w kark. Spa­do­chro­niarz otwo­rzył usta i bez­gło­śnie padł twa­rzą pro­sto w po­szy­cie.

Te­raz do dzia­ła­nia przy­stąpił krępy Uz­bek, do nie­daw­na ho­dow­ca kóz z Ko­tli­ny Fer­ga­ńskiej. W paru sko­kach do­pa­dł zwłok i wpraw­ny­mi ci­ęcia­mi noża od­ci­ął zma­rłe­mu gło­wę. Ko­le­dzy za­bi­te­go do­sta­ną sza­łu, gdy zo­ba­czą, co się sta­ło. O to wła­śnie cho­dzi­ło. Wście­kło­ść spra­wi, że sta­ną się nie­ostro­żni.

Cze­go wła­ści­wie tu­taj szu­ka­li? Po­ja­wi­li się do­słow­nie zni­kąd, za­kłó­ca­jąc spo­kój od­dzia­ło­wi Paul­ly’ego, do któ­re­go wkrót­ce miał do­łączyć Re­itz ze stu pi­ęćdzie­si­ęcio­ma bo­jow­ni­ka­mi, wśród któ­rych była spo­ra gru­pa egip­skich ko­man­do­sów i pa­ki­sta­ńskich zwia­dow­ców. Do­pie­ro co opu­ści­li oni sze­re­gi ar­mii, de­cy­du­jąc się na dżi­had. Ich wspól­ny rajd w głąb te­ry­to­rium prze­ciw­ni­ka mógł prze­wa­żyć sza­lę woj­ny. Przed bo­jow­ni­ka­mi jesz­cze spo­ry od­ci­nek do po­ko­na­nia, lecz nie spie­szy­ło się im ja­koś szcze­gól­nie. Tro­chę je­cha­li, wi­ęcej ma­sze­ro­wa­li, a te­raz pod­ci­ąga­li wspar­cie i za­opa­trze­nie. Lasy po­li­go­nu cze­bar­kul­skie­go wy­da­wa­ły się ide­al­nym miej­scem na kry­jów­kę i na­gle ta­kie za­sko­cze­nie – od­dział fe­de­ral­nych żo­łnie­rzy spa­dł im pro­sto na gło­wy. Po­nie­waż ist­nia­ło nie­bez­pie­cze­ństwo, że spa­do­chro­nia­rze na­tkną się na nich albo na gru­pę Re­it­za i po­wia­do­mią do­wódz­two, trze­ba było szyb­ko się ich po­zbyć. Stąd to całe za­mie­sza­nie.

Po­mi­ędzy drze­wa­mi do­strze­gł pierw­sze­go z po­wra­ca­jących żo­łnie­rzy. Te­raz to już pój­dzie szyb­ko. Wy­ko­ńczą ich jed­ne­go po dru­gim tak, że w szta­bie będą za­cho­dzić w gło­wę, w jaki spo­sób kil­ku­dzie­si­ęciu de­san­tow­ców roz­pły­nęło się bez śla­du.

Oby trwa­ło to jak naj­dłu­żej.

5

Zmy­sły ka­pi­ta­na Ole­ga Iwa­no­wi­cza Fran­ko­wa na­pręży­ły się ni­czym for­te­pia­no­we stru­ny. Nie czuł gło­du ani prag–nie­nia, tyl­ko prze­ko­na­nie, że jest w sta­nie ma­sze­ro­wać ki­lo­me­tra­mi, ma­jąc przy so­bie je­dy­nie ka­ra­bi­nek i do­dat­ko­wą amu­ni­cję. Wie­dział, że wy­czer­pa­nie po­ja­wi się szyb­ciej, niż te­raz się spo­dzie­wa, ale przy­naj­mniej na ra­zie ka­pi­ta­na nio­sły emo­cje.

Z po­cząt­ku na­rzu­cił ostre tem­po mar­szu, jed­nak ry­chło oka­za­ło się, że musi zwol­nić. Nie ka­żdy miał tak zna­ko­mi­tą for­mę jak on. Na przy­kład Mi­cha­jłow, cho­ler­na za­ka­ła kom­pa­nii. Na krót­kim po­sto­ju wzi­ął ka­pra­la na bok i w paru twar­dych żo­łnier­skich sło­wach po­wie­dział, cze­go od nie­go ocze­ku­je.

Pod­ofi­cer zra­zu wy­glądał na prze­jęte­go, ale szyb­ko oka­za­ło się, że to tyl­ko wy­bieg. Niech so­bie do­wód­ca mówi, co chce, a ja i tak wiem swo­je. At­mos­fe­ra w od­dzia­le sta­wa­ła się nie do znie­sie­nia. Z do­bo­ro­wej jed­nost­ki prze­mie­nia­li się po­wo­li w gru­pę osób dba­jących wy­łącz­nie o sie­bie. Ist­nia­ło nie­bez­pie­cze­ństwo, że w przy­pad­ku kon­fron­ta­cji z… z tym, co na nich czy­ha­ło, roz­bie­gną się ni­czym stad­ko spło­szo­nych an­ty­lop.

– Cze­go się bo­icie? – Fran­kow prze­łk­nął śli­nę, a pó­źniej sło­wa bar­dziej wy­pluł, niż wy­po­wie­dział, nie kie­ru­jąc ich do ni­ko­go kon­kret­ne­go.

W efek­cie prze­stra­szył ich jesz­cze bar­dziej.

– A idźcie do dia­bła – wark­nął ob­ra­żo­ny na cały świat.

Od tej pory mu­siał się li­czyć z tym, że obe­rwie kul­kę pro­sto w ple­cy od wku­rzo­ne­go pod­wład­ne­go. Nie by­łby to pierw­szy taki przy­pa­dek. Ca­łkiem nie­daw­no zda­rzy­ły się dwa po­dob­ne in­cy­den­ty – je­den w mo­skwie, gdzie po­cho­dzący z Kau­ka­zu po­bo­ro­wy wbił nóż w pie­rś do­wód­cy ba­ta­lio­nu na pla­cu ape­lo­wym pod­czas od­pra­wy przed wy­jaz­dem jed­nost­ki w stre­fę walk. De­spe­rat oczy­wi­ście zgi­nął, za­strze­lo­ny przez po­zo­sta­łych ofi­ce­rów, ale ma­jo­ro­wi ży­cia to nie zwró­ci­ło. Dru­gi in­cy­dent miał miej­sce w Wo­łgo­gra­dzie pod­czas po­sto­ju kom­pa­nij­nej gru­py bo­jo­wej, gdy do ko­le­gów za­czął siać se­ria­mi ko­lej­ny wy­znaw­ca Al­la­ha.

Z mu­zu­łma­na­mi w ar­mii już od daw­na był kło­pot. Prze­wa­żnie ku­ma­li się ze sobą, two­rząc osob­ne gru­py, i bili swo­ich sło­wia­ńskich to­wa­rzy­szy bro­ni przy lada oka­zji. Trud­no było so­bie z tym po­ra­dzić. Ich bez­czel­no­ść i buta prze­ra­ża­ły sa­mych do­wód­ców. Po­ja­wi­ły się gło­sy, by nie po­wo­ły­wać ich do ar­mii, a tych, co są, ode­słać. Niby pro­ste, pa­su­jące do oko­licz­no­ści roz­wi­ąza­nie, tyl­ko że wsku­tek tego z woj­ska od­pły­nęło­by ze sto ty­si­ęcy lu­dzi. Kim ich za­stąpić? Mają wcie­lić mi­ęk­kich stu­den­ci­ków, któ­rym na wi­dok krwi robi się nie­do­brze? Praw­do­po­dob­nie taki będzie fi­nał. A mło­dzi mu­zu­łma­nie przej­dą w sze­re­gi is­la­mi­stów. Na szczęście to nie jego pro­blem. W jego kom­pa­nii nie słu­żył ża­den czar­no… to zna­czy mu­zu­łma­nin. I do­brze, bo za cho­le­rę nie wie­dzia­łby, co z ta­kim zro­bić.

Ście­żka, któ­rą się po­ru­sza­li, w pew­nym mo­men­cie się roz­wi­dla­ła. Obie od­no­gi wy­gląda­ły nie­cie­ka­wie. Po­szy­cie sta­wa­ło się rzad­sze, za to las gęst­niał. Po­wo­li za­pa­dał zmierzch. Nie­dłu­go nic nie będzie wi­dać.

– Mi­cha­jłow.

– Tak jest.

– Wy­bierz so­bie pi­ęciu lu­dzi – po­le­cił Fran­kow, za­rzu­ca­jąc ta­śmę au­to­ma­tu na ra­mię i si­ęga­jąc po mapę. – Pój­dzie­cie tym szla­kiem. Spo­tka­my się za oko­ło czter­dzie­ści mi­nut tu, przy stru­mie­niu. – Wska­zał punkt na pla­nie. – Gaw­row da­lej nie do­sze­dł. Jest gdzieś w po­bli­żu, tyl­ko mu­si­my go zna­le­źć.

Mi­cha­jłow ca­łkiem nie­re­gu­la­mi­no­wo głębo­ko wes­tchnął. Po­my­sł nie przy­pa­dł mu do gu­stu.

– A wspar­cie, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie?

– Co wy ci­ągle z tym wspar­ciem, Mi­cha­jłow? Ko­le­gom nie chce­cie po­móc?

– Za prze­pro­sze­niem, cho­rąży Gaw­row nie jest moim ko­le­gą. – Ka­pral skrzy­wił usta.

– A po­zo­sta­li?

– To ró­żnie.

– Sam wi­dzisz. Oni by po cie­bie po­szli. Zrób to dla nich, a cho­rążym się nie przej­muj.

Upły­nęła mi­nu­ta, za­nim Mi­cha­jłow wy­zna­czył tych, któ­rzy mie­li ru­szyć ra­zem z nim. Fran­kow sam wie­dział, że po­my­sł nie jest do­bry, ale co w tym wy­pad­ku na­le­ża­ło zro­bić? Mają się błąkać po wy­zna­czo­nym kwa­dra­cie, mar­nu­jąc czas i siły? To nie do po­my­śle­nia. W su­mie i tak pój­dą od­da­le­ni od sie­bie naj­wy­żej o trzy­sta me­trów. Mia­ło to rów­nież ten plus, że gdy­by coś za­ata­ko­wa­ło jed­ną gru­pę, dru­ga dzi­ęki temu dy­stan­so­wi będzie mia­ła czas za­re­ago­wać. Rzecz jas­na, Mi­cha­jłow nie za bar­dzo nada­wał się do tego za­da­nia, nie­ste­ty, ni­ko­go in­ne­go na jego miej­sce nie było.

W ko­ńcu ka­żdy z pod­od­dzia­łów ru­szył wy­zna­czo­ną tra­są. Ka­pi­ta­no­wi nogi grzęzły w bło­cie, zwol­nił z oba­wy, że z tej mazi wy­ci­ągnie sto­pę już bez buta. Na do­da­tek za­częło si­ąpić, co do resz­ty po­psu­ło ofi­ce­ro­wi hu­mor.

A to co?

Na ście­żce le­żał ja­kiś ja­jo­wa­ty przed­miot, dziw­ny, z da­le­ka przy­po­mi­nał pi­łkę. Skąd w tej głu­szy pi­łka? Do­pie­ro bli­ższe oględzi­ny wy­pro­wa­dzi­ły Fran­ko­wa z błędu. To była gło­wa, w do­dat­ku ludz­ka, nie zwie­rzęca. Twarz ko­goś ka­pi­ta­no­wi przy­po­mi­na­ła. Gdy tyl­ko mózg prze­two­rzył in­for­ma­cje, Fran­kow od­sko­czył od niej jak opa­rzo­ny.

Ob­li­cze cho­rąże­go wy­gląda­ło na­wet nie­co le­piej niż za ży­cia. Może nie na­brał ru­mie­ńców, ale też cha­rak­te­ry­stycz­ny drwi­ący uśmie­szek nie znik­nął Gaw­ro­wo­wi z ust.

Ka­pi­tan prze­że­gnał się, tak jak na­uczy­ła go mat­ka. Po­wtó­rzył to raz i dru­gi. O ka­ra­bi­nie za­po­mniał, przy­naj­mniej na ra­zie.

Ła­two jest pie­przyć głu­po­ty o swo­jej od­wa­dze, sie­dząc z kum­pla­mi przy pi­wie, bądź wy­obra­żać so­bie, ja­kim to się jest twar­dzie­lem, ogląda­jąc film. Sam zro­bi­łbym to le­piej – taka myśl to­wa­rzy­szy­ła ka­pi­ta­no­wi na wi­dok ka­żdej hol­ly­wo­odz­kiej nie­doj­dy.

No to ma oka­zję się wy­ka­zać… Na ta­kie wy­zwa­nie nie przy­go­to­wy­wa­ła żad­na aka­de­mia. Może Mi­cha­jłow miał ra­cję i w tych la­sach fak­tycz­nie miesz­ka nie­zna­ny stwór, a oni nie­świa­do­mie we­szli na jego te­ren?

Po­stępu­jących tuż za nim spa­do­chro­nia­rzy po­go­nił do tyłu. Te­raz na­le­ża­ło my­śleć o ra­to­wa­niu wła­snej gło­wy.

Co w tej sy­tu­acji po­wi­nien zro­bić? Mi­cha­jłow wraz ze swo­ją sek­cją znaj­do­wał się po pra­wej. Dzia­ła­jąc wspól­nie, wy­do­sta­ną się z mat­ni.

Se­ria strza­łów z tam­te­go kie­run­ku spra­wi­ła, że Fran­kow wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści. Stwór z pie­kła ro­dem ra­czej nie strze­la­łby z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go.

– Si­dor­czuk, Iwa­now, na­przód.

Nie chciał, by to miej­sce sta­ło się jego gro­bem. Je­że­li wal­czysz, to mu­sisz wy­grać, a tak zde­ter­mi­no­wa­ny jak w tym mo­men­cie nie był jesz­cze ni­g­dy. Już on im po­ka­że, jak wy­gląda czło­wiek nie­ma­jący nic do stra­ce­nia.

Nie­wy­ra­źną syl­wet­kę na­past­ni­ka do­strze­gł na ga­łęzi parę me­trów po­nad zie­mią. Zło­żył się do strza­łu i po­ci­ąg­nął za spust. Tra­fił bez pro­ble­mu. Cia­ło zle­cia­ło na zie­mię, obi­ja­jąc się o ni­ższe ko­na­ry, aż pla­snęło o grunt.

Za­do­wo­lo­ny przy­wa­rł do pe­łne­go na­ro­śli pnia. Zdążył w ostat­niej chwi­li. Se­ria z AK prze­szła wa­chla­rzem tuż po­nad nim. Część po­ci­sków odłu­pa­ła korę z drze­wa. Nie­któ­re utkwi­ły w nim na za­wsze.

Te­raz.

Ze­rwał się na rów­ne nogi, pró­bu­jąc zmie­nić sta­no­wi­sko. Już w chwi­li, gdy wsta­wał, wie­dział, że to błąd. Obe­rwał w lewe ra­mię. Po­cisk ka­li­bru 7,62 mm omi­nął, co praw­da, kość i prze­sze­dł przez mi­ęsień, ale ból był obez­wład­nia­jący. Ka­pi­tan mi­mo­wol­nie wy­dał z sie­bie zdu­szo­ny jęk.

Gdzie jest opa­tru­nek? W przy­pły­wie pa­ni­ki za­po­mniał, gdzie do uprzęży przy­pi­ął ap­tecz­kę.

– Może ja…

Sze­re­go­wy Si­dor­czuk, je­den z bar­dziej do­świad­czo­nych de­san­tow­ców w jego kom­pa­nii, zna­la­zł się przy swo­im do­wód­cy w paru sko­kach.

– Gdzie Iwa­now?

– Osła­nia.

Szok, ja­kie­go do­znał, wca­le nie prze­mi­jał. Wręcz prze­ciw­nie. Było tyle krwi…

– Dam radę, dam radę – za­ci­skał zęby, po­wta­rza­jąc w kó­łko je­dy­ne sło­wa, ja­kie przy­cho­dzi­ły mu na myśl.

Si­dor­czuk tyl­ko się uśmiech­nął, a po­tem przez jego gło­wę prze­le­cia­ła ka­ra­bi­no­wa kula. Na oca­la­łej po­ło­wie twa­rzy za­sty­gło zdzi­wie­nie. Jak to tak? To już?

Fran­kow za­mru­gał, nie ca­łkiem poj­mu­jąc, na co pa­trzy. Sze­re­go­wy w ko­ńcu padł, przy­gnia­ta­jąc ka­pi­ta­na.

Za­nim wy­swo­bo­dził się spod ci­ęża­ru, upły­nęła do­bra chwi­la. Naj­gor­sze było jed­nak to, że Iwa­now prze­stał strze­lać, co ozna­cza­ło jed­no – zo­stał sam, bez po­mo­cy i bez szan­sy na ra­tu­nek.

Strach spra­wił, że prze­stał od­czu­wać ból. Prze­to­czył się na brzuch, szu­ka­jąc au­to­ma­tu, do­strze­gł go i wy­ci­ągnął rękę, by przy­ci­ągnąć broń do sie­bie.

AKMS już pra­wie był w za­si­ęgu, gdy ktoś przy­gnió­tł go bu­tem do zie­mi.

– Nie tak szyb­ko, ta­wa­riszcz ko­men­dant.

Bał się pod­nie­ść wzrok do góry, ale osta­tecz­nie mu­siał to zro­bić. Zo­ba­czył czło­wie­ka z ogo­lo­ną gło­wą i z bro­dą, ubra­ne­go w po­lo­wy mun­dur ame­ry­ka­ńskiej ar­mii. Ta­kie uni­for­my da się ku­pić na ka­żdym ba­za­rze jak kraj dłu­gi i sze­ro­ki, ale prze­wie­szo­ny przez pie­rś MPT-76, stan­dar­do­wy ka­ra­bin tu­rec­kiej ar­mii, już nie­ko­niecz­nie.

A więc tak wy­gląda dia­beł. Może jesz­cze na­le­ża­ło do­dać: wspó­łcze­sny dia­beł.

Czart nie był sam. Do­oko­ła wkrót­ce za­ro­iło się od jego to­wa­rzy­szy. Wszy­scy wy­gląda­li po­dob­nie, tyl­ko je­den z nich się wy­ró­żniał. Był czar­ny, o wy­łu­pia­stych oczach i wy­dat­nym no­sie.

– Je­stem… – wy­chry­piał Fran­kow, nie wie­dząc, co chce po­wie­dzieć.

– Słu­cha­my.

– Je­stem ofi­ce­rem wojsk fede… fe­de­ra­cji ro­syj­skiej i chro­ni mnie kon­wen­cja ge­new­ska.

– W du­pie mam two­ją kon­wen­cję – za­re­cho­tał ten, któ­ry sta­nął na ka­ra­bin­ku ka­pi­ta­na, si­ęga­jąc po ostry ni­czym brzy­twa kin­dżał. – My uzna­je­my tyl­ko pra­wo Pro­ro­ka. To naj­wy­ższe pra­wo. A mówi ono, że w dar al-harb mo­że­my ro­bić, co chce­my.

Fran­kow pa­mi­ętał, że mu­zu­łma­nie dzie­li­li świat na dwie stre­fy: stre­fę po­ko­ju – dar al-is­lam, za­miesz­ka­łą przez wy­znaw­ców Pro­ro­ka, oraz dar al-harb, czy­li całą resz­tę.

Już do­my­ślał się, co go cze­ka. Nie będzie to nic mi­łe­go. Ze stra­chu za­czął od­dy­chać nie­rów­no, z prze­rwa­mi, dła­wi­ąc się przy tym swo­ją wła­sną śli­ną.

– Sam Naj­wy­ższy ze­słał cię w na­sze ręce.

– Nie sądzę – to było ostat­nie, co zdo­łał po­wie­dzieć. Resz­ta ży­cia zmie­ni­ła się w ciąg nie­wy­obra­żal­ne­go cier­pie­nia. Ża­ło­wał, że nie uma­rł wcze­śniej.

Na po­czątek stra­cił pra­we ucho. Sta­ło się to tak szyb­ko, że z po­cząt­ku nie zdał so­bie z tego spra­wy. Za­czął krzy­czeć, lecz wła­śnie o to cho­dzi­ło opraw­com. Jego język…

Ucho, język, to nic… Wił się, gdy ze­rwa­no z nie­go spodnie. Ka­stra­cja to osta­tecz­na ha­ńba. Naj­gor­sze, że nic nie mógł zro­bić. Trzy­ma­ło go czte­rech dręczy­cie­li, a pi­ąty z kin­dża­łem na­ci­nał skó­rę, przy­gląda­jąc się, jak z rany wy­cie­ka krew. Tor­tu­ry naj­wy­ra­źniej go ba­wi­ły.

I po­my­śleć, że to czło­wiek czło­wie­ko­wi zgo­to­wał ten los. ■

Rozdział drugi

1

Dla Alek­san­dra Go­li­cy­na, ro­syj­skie­go mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, ten dzień pe­łen był kło­po­tów. Jak­by tego było mało, już od mie­si­ęcy żył w ogrom­nym na­pi­ęciu. Wszyst­ko za­częło się od za­ma­chu na Łu­bian­ce… Nie, jesz­cze wcze­śniej – w War­sza­wie, od po­rwa­nia Anny.

Cór­ka była dla nie­go wszyst­kim. W ży­ciu się tak nie bał jak wów­czas o nią. Gdy wró­ci­ła, omal nie zwa­rio­wał ze szczęścia. Wte­dy też po­ja­wił się ten Po­lak, któ­ry ją ura­to­wał – Er­nest – ca­łkiem sym­pa­tycz­ny chło­pak, to trze­ba przy­znać, w któ­rym Anna za­bu­ja­ła się na śmie­rć i ży­cie.

Las prze­su­wa­jący się za okna­mi li­mu­zy­ny od­wo­żącej mi­ni­stra do domu tyl­ko nie­co uspo­ka­jał sko­ła­ta­ne ner­wy, to­też Go­li­cyn wzdy­chał ci­ężko raz po raz. Sen­ne my­śli snu­ły się wo­kół spraw pa­ństwo­wych i pry­wat­nych. Er­nest Wol­ski nie­dłu­go zo­sta­nie jego zi­ęciem, aż trud­no w to uwie­rzyć. Po­lak! No, ale – po­mi­ja­jąc dziew­częce uczu­cia, któ­re mo­żna by ja­koś prze­cze­kać, prze­dys­ku­to­wać… – był to chło­pak spraw­dzo­ny i po­dwój­nie za­słu­żo­ny. Pol­sko-ame­ry­ka­ńska ochro­na, któ­rą mi­ni­ster wy­na­jął po in­cy­den­cie w War­sza­wie, szyb­ko udo­wod­ni­ła swo­ją sku­tecz­no­ść w mo­skwie, po­now­nie ra­tu­jąc Annę i wie­lu in­nych lu­dzi przy oka­zji. To za spra­wą tej gru­py w ko­ńcu in­try­gan­ci w rządzie prze­sta­li wie­szać na Go­li­cy­nie psy. Wro­go­wie mu­sie­li sku­pić się na sza­le­jącym w kra­ju ter­ro­rze, szcze­gól­nie po tej nie­szczęs­nej Łu­bian­ce…

Praw­dę mó­wi­ąc, wła­dza pre­zy­den­ta Orło­wa już wcześ­niej za­częła się chwiać. Nie miał on tej cha­ry­zmy i bez­względ­no­ści co jego po­przed­nik. Co­raz gło­śniej mó­wi­ło się też o tym, że nie po­tra­fi do­bie­rać so­bie wspó­łpra­cow­ni­ków, co Go­li­cyn od­czuł szcze­gól­nie bo­le­śnie, jako że był dla si­ło­wi­ków sztan­da­ro­wym przy­kła­dem błędu ka­dro­we­go. Dy­mi­sja jako za­ko­ńcze­nie ka­rie­ry to na­wet nie naj­gor­sze roz­wi­ąza­nie, by­wa­ły gor­sze – taka kon­klu­zja nie­raz prze­la­ty­wa­ła Alek­san­dro­wi przez gło­wę. Ma for­sę, może urządzić się za gra­ni­cą, nic go tu­taj nie trzy­ma. Mi­ęk­kie lądo­wa­nie w Szwaj­ca­rii czy Au­strii, w któ­re­jś z al­pej­skich do­lin, to ma­rze­nie wie­lu, z któ­rych nie­wie­lu na to stać. Dla­cze­go więc tkwił w tym miej­scu, ma­jąc prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­ne mo­żli­wo­ści?

Może dla­te­go, że uwa­żał się za pa­trio­tę.

Jego dzia­dek, Lew Go­li­cyn, wal­czył pod Kur­skiem jako do­wód­ca plu­to­nu czo­łgów T-34 w 5 Gwar­dyj­skiej Ar­mii Pan­cer­nej ge­ne­ra­ła Pa­wła Rot­mi­stro­wa. Sta­ry Go­li­cyn do­je­chał aż do Ber­li­na, prze­cho­dząc cały szlak bo­jo­wy. Ze sto­li­cy Nie­miec oprócz Zło­tej Gwiaz­dy Bo­ha­te­ra Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go, jaką otrzy­mał z rąk sa­me­go wiel­kie­go żu­ko­wa, przy­wió­zł trzy ro­we­ry i pięć ze­gar­ków. To był gość.

Pó­źniej zo­stał prze­wod­ni­czącym ko­łcho­zu o na­zwie „Wiel­ki Pa­ździer­nik”, spe­cja­li­zu­jącym się w ho­dow­li świń. Po­wo­ła­ny po­wtór­nie w 1956, o mały włos tra­fi­łby do zbun­to­wa­ne­go Bu­da­pesz­tu. Od tego za­szczy­tu uchro­ni­ła go zła­ma­na na ćwi­cze­niach noga. Zma­rł pod ko­niec lat sze­śćdzie­si­ątych, gdy Alek­san­der był jesz­cze mały, na raka płuc. Nie był jesz­cze sta­ry, miał pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, czy­li do­kład­nie tyle, ile on te­raz, ale taki jest efekt, jak się ćmi po dwa kop­ciu­chy podłej ma­chor­ki dzien­nie.

Oj­ciec Alek­san­dra, Bo­rys, rów­nież zo­stał pan­cer­nia­kiem. Za­ła­pał się na 1968 i in­wa­zję na Cze­cho­sło­wa­cję. Od­nie­sio­ne wte­dy ob­ra­że­nia o mało nie za­ko­ńczy­ły jego ka­rie­ry na sa­mym jej po­cząt­ku. Mło­de­go ofi­ce­ra by­naj­mniej nie po­strze­li­li bun­tow­ni­cy, po pro­stu ule­gł wy­pad­ko­wi, po­trąco­ny na po­bo­czu przez nie­ostro­żne­go kie­row­cę ci­ęża­ro­we­go ZiŁ-a 130. Szo­fer był pi­ja­ny, to praw­da, ale na trze­źwo tego ca­łe­go syfu nie da­wa­ło się prze­żyć.

Re­ha­bi­li­ta­cja trwa­ła pół roku. To dość, by ze­świ­ro­wać z nu­dów, jed­nak oj­ciec nie na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy ła­two się pod­da­ją. Od­krył w so­bie ta­lent do języ­ków, dzi­ęki któ­re­mu w prze­ci­ągu kil­ku mie­si­ęcy na­uczył się fran­cu­skie­go i hisz­pa­ńskie­go. Ten po­ten­cjał zo­stał do­strze­żo­ny, a przed Bo­ry­sem otwo­rzy­ły się nowe mo­żli­wo­ści.

Po kur­sie w Aka­de­mii Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go mło­de­go ma­jo­ra wraz z ro­dzi­ną wy­sła­no na pla­ców­kę na Kubę, gdzie spędził trzy lata. Alek­san­der wspo­mi­nał tam­te cza­sy z roz­rzew­nie­niem. Pó­źniej wy­lądo­wa­li w Ni­ka­ra­gui. Kie­dy wró­ci­li do ro­sji, nikt z ro­dzi­ny nie po­tra­fił się w niej od­na­le­źć. Wkrót­ce roz­po­częła się woj­na w Afga­ni­sta­nie, a on wy­lądo­wał w Mo­skiew­skim Pa­ństwo­wym In­sty­tu­cie Sto­sun­ków Mi­ędzy­na­ro­do­wych kszta­łcącym przy­szłe ka­dry dy­plo­ma­tycz­ne.

Od tego za­częła się jego dro­ga na szczyt.

Ile­kroć wra­cał pa­mi­ęcią do mi­nio­nych lat, nie po­tra­fił so­bie da­ro­wać jed­ne­go – za mało cza­su po­świ­ęcił wła­snej ro­dzi­nie. Annę wy­cho­wa­ła Wie­ra, przy jego mi­ni­mal­nym udzia­le. Oczy­wi­ście cie­szył się, wi­dząc, jak dziew­czy­na do­ra­sta, ale był gdzieś na ubo­czu, nie an­ga­żu­jąc się tak moc­no, jak by mógł i po­wi­nien.

A te­raz za­pew­ne zo­sta­nie dziad­kiem.

Ja­sny gwint, nie był jesz­cze taki sta­ry!

Spra­wy ro­dzin­ne ze­szły na bocz­ny tor, gdy przy­po­mniał so­bie o ju­trzej­szym po­sie­dze­niu rządu. Dziś wy­ko­na parę wa­żnych te­le­fo­nów, a ju­tro za­pro­po­nu­je pod­jęcie taj­nych ne­go­cja­cji z Tur­ka­mi – może w So­fii, a może na Cy­prze. Ja­kiś układ mu­szą wy­ne­go­cjo­wać.

Nie tak daw­no Oleg Pri­le­pin, były już mi­ni­ster obro­ny fe­de­ra­cji ro­syj­skiej, in­for­mo­wał go, że prze­pra­wa z An­ka­rą wca­le nie będzie ła­twa i przy­jem­na. Do­ra­źny deal był do­bry, nie­mniej w grę wcho­dzi­ły zbyt duże ró­żni­ce in­te­re­sów, by do­bra pas­sa mia­ła trwać w nie­sko­ńczo­no­ść.

No i sko­ńczy­ła się – od razu woj­ną na pe­łną ska­lę. In­for­ma­cje z fron­tu były, de­li­kat­nie mó­wi­ąc, nie­po­ko­jące. Je­że­li do kon­flik­tu włączy się Ukra­ina, to mo­skwa ma prze­rąba­ne. Jak na ra­zie trzy­ma Ki­jów na dy­stans, ale dłu­go to nie po­trwa. Ukry aż prze­bie­ra­ją no­ga­mi, żeby im do­ko­pać i w za­ist­nia­łych wa­run­kach byli w sta­nie to zro­bić. Na po­czątek pój­dą Do­nieck i Łu­ga­ńsk, a co da­lej? Wy­rzu­cą ich z Kau­ka­zu, to lo­gicz­ny wnio­sek. Ukra­ińsko-tu­rec­ka ofen­sy­wa na Po­wo­łżu ode­tnie ich od naj­lep­szych rol­ni­czych ziem i spra­wi, że wróg do­trze do rdze­nia pa­ństwa. Krym prze­pad­nie, to ja­sne. Już te­raz jego utrzy­ma­nie spo­ro kosz­to­wa­ło. Ro­stów nad Do­nem stał się za­ple­czem fron­tu, po­dob­nie jak Astra­chań, te punk­ty na­le­ża­ło utrzy­mać za wszel­ką cenę. Tyl­ko skąd brać na to siły i środ­ki?

Li­mu­zy­na Go­li­cy­na wy­je­cha­ła z lasu. Zbli­ża­jąc się do jego pod­mo­skiew­skiej re­zy­den­cji, kie­row­ca zwol­nił przed dro­go­wym po­ste­run­kiem żo­łnie­rzy z ros­gwar­dii pe­łni­ących słu­żbę na tym trud­nym od­cin­ku. Od ja­kie­goś cza­su block­po­sty jesz­cze wzmoc­nio­no, a prócz so­lid­ne­go muru po­ja­wi­ły się do­dat­ko­we za­sie­ki. Atak w ser­cu kra­ju na osie­dle za­miesz­ka­łe przez ro­syj­ską eli­tę wca­le nie był taki nie­mo­żli­wy, jak to się nie­któ­rym do nie­daw­na wy­da­wa­ło.

Te­raz po­wo­li. Po ulicz­kach krąży­ły zmo­to­ry­zo­wa­ne pa­tro­le i stra­żni­cy z psa­mi. Mimo tych środ­ków bez­pie­cze­ństwa ka­żdy tu bał się o swo­je ży­cie. Na po­bli­skim lot­ni­sku w go­to­wo­ści sta­ły pry­wat­ne od­rzu­tow­ce go­to­we wy­wie­źć wła­ści­cie­la i jego ma­jątek da­le­ko w świat. W su­mie za­wsze to ja­kieś roz­wi­ąza­nie. A jaki on miał po­my­sł na ży­cie po klęsce? Jak nie Szwaj­ca­ria, to Pol­ska. Kie­dy Er­nest zo­sta­nie jego zi­ęciem, ta­kie roz­wi­ąza­nie na­su­wa­ło się samo przez się. Anna pój­dzie za mężem bez wa­ha­nia i nie da się na­mó­wić na żad­ną Ge­ne­wę bądź Zu­rych. Co po­zo­sta­nie? Kra­ków? Za­ko­pa­ne?

Nie może tak my­śleć. Woj­na wci­ąż trwa­ła i wie­le się jesz­cze może wy­da­rzyć. Jak nie dziś, to ju­tro. Nie­od­gad­nio­ne są prze­cież Bo­skie wy­ro­ki.

2

Od­dech Cy­ru­sa Par­ke­ra, któ­ry Pla­zma czuł na swo­im kar­ku, tyl­ko do­pin­go­wał do pod­kręce­nia tem­pa. Choć była to je­dy­nie krót­ka prze­bie­żka, dali z sie­bie wszyst­ko. Ame­ry­ka­nin wci­ąż nie od­pusz­czał i już za­czy­nał dep­tać mu po pi­ętach, więc Pla­zmie nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­ci­snąć zęby i po­kłu­so­wać ni­czym chart na ostat­niej pro­stej.

Tuż przed nimi wy­ło­ni­ła się re­zy­den­cja Go­li­cy­nów. Do ogro­dze­nia do­pa­dli w ostat­nim de­spe­rac­kim wy­si­łku, żeby udo­wod­nić, któ­ry z nich jest lep­szy.

– Fuck…

– Co mó­wi­łeś? – Er­nest Wol­ski od­sło­nił zęby w trium­fal­nym uśmie­chu. – Mu­sisz po­wtó­rzyć. Ostat­nio nie naj­le­piej u mnie ze słu­chem.

– Jak ty to ro­bisz? – Par­ker ota­rł przed­ra­mie­niem pot z czo­ła, splu­wa­jąc przy oka­zji na zie­mię. – W nocy Anna daje ci wy­cisk… Co się tak ga­pisz? My­ślisz, że was nie sły­chać? Jesz­cze jak. Sa­piesz jak Am­trak.

– Co naj­wy­żej jak lo­ko­mo­ty­wa, tak się mówi – spro­sto­wał sło­wa przy­ja­cie­la. – I do­brze ci ra­dzę, w moim to­wa­rzy­stwie nie po­ru­szaj wi­ęcej tej kwe­stii. Ro­zu­mie­my się?

– Masz cy­ko­ra?

Nie od­po­wie­dział. Sam wie­dział, że prze­gi­na. To wina jego i Anny. Wzno­sząca fala zda­wa­ła się nie mieć ko­ńca. Spra­wy za­szły da­le­ko. Nie­dłu­go zo­sta­nie mężem i praw­do­po­dob­nie oj­cem. Na­wet wzi­ąw­szy pod uwa­gę tyl­ko to, ostat­nio żył na­der in­ten­syw­nie. O in­nych sfe­rach dzia­łal­no­ści nie wspo­mi­na­jąc. Nie spo­dzie­wał się, że zaj­dzie tak wy­so­ko.

– Sam nie wiem. – Pla­zma wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wiesz, jaka jest Anna. Jak już coś so­bie wbi­je do gło­wy, to nie od­pu­ści.

– Co ra­cja, to ra­cja.

Prze­szli ście­żką wzdłuż kor­tu w stro­nę głów­ne­go bu­dyn­ku. Do środ­ka nie we­szli jed­nak od fron­tu, lecz od za­ple­cza. Na pod­je­ździe sta­ła li­mu­zy­na Go­li­cy­na, szo­fer wci­ąż kręcił się w po­bli­żu. Dziś przy­szły teść po­ja­wił się w domu nie­co wcze­śniej. Przy­czyn mo­gło być wie­le. Wszy­scy wie­dzie­li, że kraj dry­fu­je w nie­wła­ści­wym kie­run­ku.

W kuch­ni wy­po­sa­żo­nej le­piej niż nie­je­den sa­lon kró­lo­wa­ła So­nia, będąca kimś w ro­dza­ju prze­ło­żo­nej do­mo­we­go per­so­ne­lu. Od jej po­le­ceń nie było od­wo­ła­nia i bia­da temu, kto na­wet nie­świa­do­mie na­dep­nąłby ko­bie­cie na od­cisk. Wy­star­czy­ło, by koso spoj­rza­ła, a już wie­lu drża­ły ko­la­na. Może nie ochro­nia­rzom – któ­rzy trzy­ma­li się z boku – ale po­ko­jów­ce, lo­ka­jo­wi, ku­cha­rzo­wi i resz­cie z pew­no­ścią. Gdy we­szli, spraw­dza­ła wła­śnie ra­chun­ki, pod­li­cza­jąc osta­tecz­ną sumę na kal­ku­la­to­rze. Na Pla­zmę spoj­rza­ła z sym­pa­tią, na Cy­ru­sa z nie­chęcią. Kto wie, co jej cho­dzi­ło po gło­wie.

– Do­sta­nie­my wody? – Er­nest nie mu­siał py­tać, zro­bił to jed­nak dla spo­ko­ju du­cha.

– Z kra­nu czy z bu­tel­ki? – Głos Soni brzmiał jak chrzęst gąsie­nic po szkle. Sta­now­czo za dużo ćmi­ła skrętów z kiep­skiej ma­chor­ki.

– Może być z bu­tel­ki – zgo­dził się ła­ska­wie.

– Wiesz, gdzie sto­ją.

Zna­la­zł zgrzew­kę mi­ne­ral­nej i za­brał dwie bu­tel­ki, jed­ną od razu po­da­jąc Par­ke­ro­wi.

– Wi­dzia­łem, że mi­ni­ster wró­cił już z pra­cy.

– Go­spo­din Go­li­cyn jest dziś wy­jąt­ko­wo mar­kot­ny – po­wie­dzia­ła So­nia z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią.

– A co się sta­ło? – Od rana nie oglądał wia­do­mo­ści, a sy­tu­acja, jak mó­wio­no, była dy­na­micz­na.

– Mało to spo­tka­ło nas nie­szczęść? – Ko­bie­ta za­ła­ma­ła ręce. – Gdy­by nie nasz do­bro­dziej, mój sio­strze­niec tra­fi­łby do woj­ska, i to od razu na pierw­szą li­nię. Co­dzien­nie mo­dlę się za nie­go przed iko­ną Mat­ki Bo­skiej Ka­za­ńskiej.

– Za sio­strze­ńca, tak?

– Za pana mi­ni­stra, chłop­cze. To taki wspa­nia­ły czło­wiek.

To fakt. So­nia wpa­try­wa­ła się w Go­li­cy­na jak w ob­ra­zek, a Annę trak­to­wa­ła ni­czym wła­sną cór­kę.

Na tym sko­ńczy­li. Er­nest i Cy­rus po­szli pod prysz­nic, a So­nia Wa­si­liew­na do ra­chun­ków.

Sto­jąc pod stru­mie­niem go­rącej wody w części domu za­re­zer­wo­wa­nej tyl­ko i wy­łącz­nie dla Go­li­cy­nów, Er­nest nie po­tra­fił prze­stać my­śleć o zmien­nych ko­le­jach swo­je­go ży­cia. Do nie­daw­na był ni­kim, zwy­kłym po­py­cha­dłem. Czło­wie­kiem, któ­re­go usłu­gi, za prze­pro­sze­niem, wy­ce­nia­no na go­dzi­ny. Dziś bu­jał się z naj­wi­ęk­szy­mi tego świa­ta.

Szyb­ko bar­dziej usły­szał, niż po­czuł, że ktoś za jego ple­ca­mi otwie­ra drzwi do ka­bi­ny. Uśmiech­nął się pod no­sem, za­gry­za­jąc usta.

– Stęsk­ni­łam się – usły­szał głos Anny i po­czuł jej pal­ce na swo­ich ple­cach.

– Ja też – po­wie­dział zgod­nie z praw­dą, choć nie było go z go­dzi­nę.

– Jesz­cze so­bie po­my­ślę, że mnie za­nie­dbu­jesz.

Dło­nie mi­ni­ste­rial­nej cór­ki za­częły ma­so­wać kark Er­ne­sta, by po­wo­li zsu­wać się po skó­rze.

Wie­dział, że się nie opa­nu­je. Zresz­tą, jaki mia­ło­by to sens? Od­wró­cił się i za­czął ro­bić do­kład­nie to samo, cze­go do­znał przed chwi­lą. Czas po­pły­nął szyb­ciej. Ka­bi­na prysz­ni­co­wa to nie naj­lep­sze miej­sce na szyb­ki nu­me­rek, ale wie­dział, jak so­bie po­ra­dzić. Miał w ko­ńcu spo­ro krze­py, a dziew­czy­na nie była ci­ężka. Do ja­dal­ni zej­dą przy­jem­nie od­pręże­ni i w do­brych na­stro­jach. Ro­dzi­ce Anny już daw­no po­go­dzi­li się z tym, co ro­bią, mimo wie­lu prób za­cho­wa­nia dys­kre­cji.

Ubie­ra­jąc się, za­uwa­żył, że jest już pó­źno i nie­dłu­go So­nia poda ko­la­cję. W domu Go­li­cy­nów pa­no­wał zwy­czaj wspól­nych po­si­łków, a od nie­daw­na uczest­ni­czył w nich rów­nież Er­nest. Resz­ta eki­py nie do­stąpi­ła tego za­szczy­tu, wci­ąż sto­łu­jąc się w kuch­ni. Im to od­po­wia­da­ło, tyl­ko on wci­ąż czuł się nie­zręcz­nie, zda­jąc so­bie spra­wę, że pa­su­je do ja­śnie­pa­ńskie­go sto­łu jak pi­ęść do nosa. Nie to, żeby Go­li­cy­no­wie oka­zy­wa­li mu wzgar­dę, wręcz prze­ciw­nie – byli mili i sym­pa­tycz­ni – co nie zmie­nia­ło jego prze­ko­na­nia, że jest nie na swo­im miej­scu.

Dziś coś się zmie­ni­ło. Od sa­me­go po­cząt­ku po­si­łku pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra przy­gnębie­nia, na­wet szcze­biot Anny nie mógł tego zmie­nić. Wi­dać było, że Alek­san­der, choć sta­ra się uczest­ni­czyć w kon­wer­sa­cji, my­śla­mi jest da­le­ko.

Przy ob­cych mi­ni­ster ra­czej ni­cze­go nie chlap­nie, ale war­to spró­bo­wać. Nie­for­mal­ne ka­na­ły w dy­plo­ma­cji były tak samo wa­żne jak te ofi­cjal­ne.

– Sły­sza­łem, że w Per­mie do­szło do za­ma­chu na dwor­cu ko­le­jo­wym. Sie­dem osób zgi­nęło, szcząt­ków jed­nej nie uda­ło się zi­den­ty­fi­ko­wać – Pla­zma za­cy­to­wał wia­do­mo­ść usły­sza­ną przed mo­men­tem w ra­diu.

Sie­dząca na­prze­ciw­ko Er­ne­sta Wie­ra mia­ła minę, jak­by pierd­nął. Przy tym sto­le nie po­ru­sza­ło się ta­kich te­ma­tów.

– To pew­nie za­ma­cho­wiec. – Alek­san­der od­sta­wił nie­do­je­dzo­ny ka­pu­śniak. – Pe­łno ich te­raz wszędzie. Wi­ęk­szo­ść z nich nie­le­gal­nie prze­kro­czy­ła gra­ni­cę, głów­nie z Ka­zach­sta­nem. Tam­tej­sze słu­żby nie są w sta­nie ich wszyst­kich wy­ła­pać. Nie są w sta­nie albo i nie chcą. Prze­ka­za­no mi, że ist­nie­je parę ka­na­łów prze­rzu­to­wych. Jed­ne wio­dą z Kau­ka­zu, inne z daw­nych re­pu­blik. Po­dob­no ci­ągną też przez Es­to­nię i Ło­twę, pó­źniej są przej­mo­wa­ni…

– Przez kogo? – za­py­ta­ła Anna nie­zbyt zo­rien­to­wa­na w tych kwe­stiach.

– To skom­pli­ko­wa­na ope­ra­cja, có­recz­ko. Na­gle sta­li­śmy się wro­giem nu­mer je­den dla wszyst­kich mu­zu­łma­nów na świe­cie.

– Bez prze­sa­dy – za­opo­no­wał Er­nest, świa­dom jed­nak, że w sło­wach mi­ni­stra jest dużo praw­dy.

Fak­tem było, że wspar­cie is­la­mi­stów dla re­żi­mu w An­ka­rze sta­ło się na­praw­dę spo­re. Pa­ństwa do tej pory wro­gie Tur­cji prze­su­nęły się na neu­tral­ne po­zy­cje, nie chcąc dra­żnić swo­ich oby­wa­te­li, a dzie­si­ąt­ki ty­si­ęcy tych bar­dziej ra­dy­kal­nie na­sta­wio­nych wy­bie­ra­ło się na dżi­had. Je­den z nich naj­wy­ra­źniej wy­sa­dził się w Per­mie.

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał dzwo­nek te­le­fo­nu. Ode­brał Alek­san­der, słu­chał z ka­mien­ną twa­rzą, ale gdy sko­ńczył, wal­nął pi­ęścią w stół. Wy­gląda­ło to na akt bez­sil­no­ści i roz­pa­czy.

– No… – Wy­da­wa­ło się, że Wie­ra za­mie­ni się w głaz.

– Do… do… hmm… – Upły­nęła chwi­la, za­nim szef ro­syj­skiej dy­plo­ma­cji ze­brał się w so­bie. – Do­szło do ko­lej­ne­go za­ma­chu w Per­mie. Tym ra­zem de­to­no­wa­no sa­mo­chód pu­łap­kę. Wi­ęk­szo­ść ofiar, a jest ich po­nad pi­ęćdzie­si­ąt, to po­li­cjan­ci i ra­tow­ni­cy. Eks­per­ci oce­nia­ją siłę wy­bu­chu na pół tony.

– Ja­sna cho­le­ra – wy­rwa­ło się Er­ne­sto­wi.

– To nie ko­niec. Ja­kiś od­dział de­spe­ra­tów za­ata­ko­wał elek­trow­nię jądro­wą w No­wo­wo­ro­ne­żu. Na­past­ni­cy wdar­li się do środ­ka. Trwa­ją wal­ki, by ich stam­tąd wy­ku­rzyć. Gru­pa Alfa po­nio­sła stra­ty. Ostrze­la­no śmi­głow­ce, któ­rym ją prze­rzu­ca­no. Je­den uszko­dzo­no. – Alek­san­dro­wi po­now­nie za­ła­mał się głos. – Są… są stra­ty.

Trud­no mu było nie wspó­łczuć. Je­śli obiekt nie zo­sta­nie szyb­ko od­bi­ty, gro­zi­ła im kosz­mar­na ka­ta­stro­fa. Elek­trow­nia znaj­do­wa­ła się w ob­wo­dzie wo­ro­ne­skim bli­sko gra­ni­cy ukra­ińskiej. Od sto­li­cy ob­wo­du dzie­li­ło ją nie­spe­łna pi­ęćdzie­si­ąt ki­lo­me­trów.

Dla­cze­go ro­sja­nie wcze­śniej nie wzmoc­ni­li ochro­ny tego stra­te­gicz­ne­go prze­cież obiek­tu? Inna spra­wa, że ko­łder­ka ro­bi­ła się za krót­ka, a fe­de­ra­cja ro­syj­ska doby pre­zy­den­ta Wła­di­mi­ra Orło­wa to nie zwi­ązek so­wiec­ki ko­mu­ni­stycz­nych ka­cy­ków czy na­wet ro­sja jego po­przed­ni­ka.

– Przy­kro mi. – Pla­zmie nic wi­ęcej nie przy­szło do gło­wy.

Wie­dział, że to ba­nał, ale tak to jest, gdy wo­ju­je się z ca­łym świa­tem. Przy­naj­mniej Chi­ńczy­cy nie pró­bo­wa­li za­jąć Sy­be­rii, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, choć kto wie, co się wy­da­rzy za parę ty­go­dni. Może chi­ńsko­języcz­na mniej­szo­ść będzie po­trze­bo­wa­ła ochro­ny?

– Żeby nie było: Tur­cy też liżą rany. – Go­li­cyn spró­bo­wał skie­ro­wać roz­mo­wę w lep­szym kie­run­ku. – Stra­ci­li spo­ro sa­mo­lo­tów. Wy­eli­mi­no­wa­li­śmy wi­ęk­szo­ść ich F-16 i kil­ka okrętów. Fre­ga­tę „Yavuz”wczo­raj wie­czo­rem.

Sła­ba to była po­cie­cha. Tu­rec­kie kor­pu­sy pan­cer­ne i zme­cha­ni­zo­wa­ne kon­cen­tro­wa­no bli­sko gra­ni­cy z Gru­zją. Gdy ru­szą, Tbi­li­si ogra­ni­czy się je­dy­nie do wer­bal­nych pro­te­stów, lecz nie zro­bi nic, by je po­wstrzy­mać. Po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy dro­gą E117 do­trą do ro­syj­skiej gra­ni­cy, a da­lej już le­d­wie krok do Wła­dy­kau­ka­zu. Po­zo­sta­li ru­szą z Azer­bej­dża­nu. Dla ni­ko­go nie było ta­jem­ni­cą, że nie­da­le­ko Baku zgro­ma­dzo­no spo­ro od­dzia­łów sił spe­cjal­nych. Ich wkro­cze­nie wy­da­wa­ło się pew­ne, a to zwi­ąże siły ro­syj­skie na po­łud­niu.

I było się z nimi ku­mać? To jak przy­ja­źń ze wście­kłym psem. Wcze­śniej czy pó­źniej cię ugry­zie.

– Jesz­cze tro­chę i od­zy­ska­my kon­tro­lę.

Pla­zma nie po­tra­fił wy­czuć, czy Go­li­cyn fak­tycz­nie wie­rzy w to, co mówi.

– A re­be­lia w mia­stach i na pro­win­cji?

– Mo­bi­li­zu­je­my nowe od­dzia­ły. Wkrót­ce doj­dzie do prze­si­le­nia i nie ma zna­cze­nia, ilu ich będzie. Gó­ru­je­my nad nimi pod ka­żdym względem. Zgru­po­wa­nie band pod Ufą już zo­sta­ło roz­bi­te. Nasi spa­do­chro­nia­rze spi­sa­li się świet­nie. Mało kto wy­sze­dł z ko­tła.

Pla­zma po­wo­li kiw­nął gło­wą, su­ge­ru­jąc, że zga­dza się z mi­ni­strem, przy­pusz­czał jed­nak, że te pro­gno­zy są na­zbyt opty­mi­stycz­ne.

– Dla­cze­go bili się z nimi spa­do­chro­nia­rze, a nie ros­gwar­dia?

Py­ta­nie naj­wy­ra­źniej wpra­wi­ło go­spo­da­rza w za­kło­po­ta­nie, bo nie od razu zna­la­zł od­po­wie­dź.

Po­si­łek do­ko­ńczy­li w rów­nie podłym na­stro­ju, jak go za­częli.

– Mo­że­my za­mie­nić sło­wo? – Go­li­cyn wy­ta­rł usta ser­wet­ką, przy­gląda­jąc się Er­ne­sto­wi. – Obie­cu­ję, że nie po­trwa to dłu­go.

Wy­szli, od­pro­wa­dza­ni zdu­mio­ny­mi spoj­rze­nia­mi Wie­ry i Anny.

– Chcia­łbym cię pro­sić o przy­słu­gę – za­ga­ił mi­ni­ster, gdy już zna­le­źli się w jego ga­bi­ne­cie. – Nikt nie wie, co będzie da­lej. Mogą mnie do­pa­ść w ka­żdym mo­men­cie.

– Pro­szę tak nie mó­wić. – W gło­wie Pla­zmy za­pa­li­ły się czer­wo­ne ostrze­gaw­cze świa­te­łka. Go­li­cy­no­wi w rów­nym stop­niu mo­gło cho­dzić o ro­syj­skie słu­żby, co i o mu­zu­łma­ńskich ra­dy­ka­łów. W tej sy­tu­acji trud­no po­wie­dzieć, kto gor­szy.

– Wiem, co mó­wię. Jest źle, a będzie jesz­cze go­rzej. Mu­szę wy­trwać, ale to nie do­ty­czy mo­jej żony i cór­ki. – Mi­ni­ster sie­dział sztyw­no wy­pro­sto­wa­ny, zu­pe­łnie jak­by miał się pod­dać ja­kie­muś me­dycz­ne­mu eks­pe­ry­men­to­wi. – Zaj­mij się nimi. O to cię pro­szę. O Annę się nie mar­twię, ale Wie­ra zo­sta­nie zu­pe­łnie sama. W ra­zie ko­niecz­no­ści wy­wieź je do Pol­ski. Nie znio­sę my­śli, że może stać się im coś przy­kre­go. Obie­cu­jesz?

To mu­sia­ła być pro­sta od­po­wie­dź, żad­ne­go ma­ta­cze­nia.

– Ja­sne, że tak – po­wie­dział z głębo­kim prze­ko­na­niem. Ro­zu­miał Go­li­cy­na aż za do­brze. Woj­na wkrót­ce wej­dzie w de­cy­du­jącą fazę i wte­dy nikt nie będzie chciał się zna­le­źć po stro­nie prze­gra­nych.

3

In­for­ma­cja o tym, że dwa plu­to­ny jed­nej z kom­pa­nii ba­ta­lio­nu na­le­żące­go do 76 Gwar­dyj­skiej Dy­wi­zji De­san­to­wo-Sztur­mo­wej roz­pły­nęły się w la­sach po­li­go­nu cze­bar­kul­skie­go, wol­no to­ro­wa­ła so­bie dro­gę przez po­szcze­gól­ne szcze­ble biu­ro­kra­tycz­nej dra­bi­ny. Było tyle wa­żniej­szych wy­da­rzeń. Nie­mniej tylu lu­dzi, a tym bar­dziej do­świad­czo­nych spa­do­chro­nia­rzy, nie zni­ka ot, tak so­bie, bez przy­czy­ny. Ja­kiś po­wód mu­siał być. Po pierw­sze i ostat­nie mo­gli zde­zer­te­ro­wać – to naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne wy­ja­śnie­nie. Gdy wia­do­mo­ść o tym do­ta­rła do ge­ne­ra­ła Za­cha­ra Izma­jło­wa, za­stęp­cy do­wód­cy do spraw ope­ra­cyj­nych Cen­tral­ne­go Okręgu Woj­sko­we­go, ten naj­pierw się za­fra­so­wał, a za­raz po­tem na­ka­zał wy­sła­nie kom­pa­nii zmo­to­ry­zo­wa­nej w celu prze­cze­sa­nia oko­li­cy zda­rze­nia, do­kład­niej rzecz bio­rąc, re­jo­nu nie­for­tun­ne­go wy­pad­ku. Izma­jłow na­ka­zał też w try­bie pil­nym do­star­czyć so­bie tecz­kę oso­bo­wą ka­pi­ta­na Ole­ga Fran­ko­wa.

Tecz­ka mia­ła for­mę ska­nu. Przej­rzał ją na­tych­miast i praw­dę mó­wi­ąc, moc­no się roz­cza­ro­wał. Nie zna­la­zł w niej ni­cze­go istot­ne­go, same du­pe­re­le. Wy­cho­dzi­ło, że fa­cet jest prze­ci­ęt­nia­kiem. Żad­nych na­gan i żad­nych po­chwał. Śred­nia po­zy­cja na li­stach osób ko­ńczących aka­de­mię. Opi­nie prze­ło­żo­nych po­zy­tyw­ne, lecz bez za­chwy­tów. Ta­kich ofi­ce­rów w ar­mii słu­ży­ły ty­si­ące. Co się więc sta­ło?

Tok my­śle­nia Izma­jło­wa prze­rwa­ła in­for­ma­cja o za­gi­ni­ęciu kil­ku po­li­cjan­tów z dro­gów­ki. Ci, po­dob­nie jak dwa plu­to­ny z kom­pa­nii Fran­ko­wa, byli i na­gle się roz­pły­nęli we mgle. Na po­bo­czu dro­gi ural­skiej nie­da­le­ko gra­nic po­li­go­nu zna­le­zio­no tyl­ko ich ra­dio­wóz.

Zmo­wa?

Nic z tych rze­czy. To nie przy­pa­dek. Pod ich bo­kiem ope­ro­wać mu­siał spo­ry re­be­lianc­ki od­dział. Od­po­wie­dzieć so­bie na­le­ża­ło na py­ta­nie, czy to miej­sco­wi mu­zu­łma­nie, czy obcy in­fil­tra­to­rzy.

Ge­ne­ra­ła za­nie­po­ko­iło to przy­pusz­cze­nie. Taka ewen­tu­al­no­ść świad­czy­ła o prze­ni­ka­niu wro­ga da­le­ko poza bez­po­śred­ni re­jon walk. Mógł się oczy­wi­ście my­lić, ale coś mu mó­wi­ło, że tak jest. Czas po­ka­że, jak roz­wi­nie się sy­tu­acja.

Fran­kow naj­wy­ra­źniej miał pe­cha. Je­że­li jesz­cze żył, to ge­ne­rał mu tego nie za­zdro­ścił.

4

Po­wie­dzieć, że Re­itz był nie­za­do­wo­lo­ny, to tyle, co nic nie po­wie­dzieć. On aż ki­piał z wście­kło­ści. Przez mo­ment Mu­sta­fie wy­da­wa­ło się, że rzu­ci się na nie­go z pi­ęścia­mi, po­bi­je, a na ko­niec obe­drze ze skó­ry. Na szczęście dla Czu­ba­ro­wa nic ta­kie­go się nie sta­ło. Re­itz przez za­ci­śni­ęte zęby wy­ce­dził „idio­ta” i na tym się sko­ńczy­ło.

Dłu­gi i szyb­ki od­skok za­częli do­kład­nie trzy mi­nu­ty pó­źniej. Naj­pierw szli na pó­łnoc. Gęsty las wy­da­wał się ci­ągnąć bez ko­ńca. W oko­li­cach po­li­go­nu zo­stać oczy­wi­ście nie mo­gli. Ro­sja­nie nie­dłu­go się ock­ną i roz­pocz­ną po­szu­ki­wa­nia. Bo­jow­ni­cy mo­gli­by dać im na­ucz­kę, ale prze­cież nie taki był cel ich mi­sji. Sto­czą bi­twę, lecz nie tu­taj. Przed nimi spo­ry szmat dro­gi do prze­by­cia. Prze­ciw­ni­ka na­le­ża­ło wy­ko­ło­wać, za­cie­ra­jąc za sobą wszel­kie tro­py. W tym aku­rat po­mo­gła po­go­da. W nocy za­częło pa­dać, a mżaw­ka prze­szła z cza­sem w ule­wę. Z wy­słu­cha­nej w ra­diu pro­gno­zy wy­ni­ka­ło, że pa­dać będzie przez trzy ko­lej­ne dni.

Al­lah był mi­ło­sier­ny. Do­kład­nie o to cho­dzi­ło. Będą prze­mo­cze­ni do su­chej nit­ki, ale dla praw­dzi­wych wo­jow­ni­ków Boga to żad­na nie­do­god­no­ść.

Szyb­ko oka­za­ło się, że paru z nich od­sta­je. Nie ka­żdy może biec przez trzy doby w prze­mo­czo­nym ubra­niu, dźwi­ga­jąc sprzęt i broń, ży­wi­ąc się su­chy­mi ra­cja­mi. Co było ro­bić? Mu­sta­fa zaj­mo­wał się nimi oso­bi­ście. Spe­cjal­nie usta­wił się na sa­mym ko­ńcu ko­lum­ny. Nikt z nich nie mógł wpa­ść w ręce wro­ga, to ja­sne jak co­dzien­ne pięć mo­dlitw po­bo­żne­go wy­znaw­cy Pro­ro­ka. Nie ro­bił przy tym ha­ła­su. Uda­wał, że chce po­móc, a pó­źniej pod­rzy­nał im gar­dła. Me­to­da ci­cha i sku­tecz­na. Z jed­nym był tyl­ko kło­pot, bo nie przy­uwa­żył go w porę, gdy ten skrył się pod ko­bier­cem z pa­pro­ci, i mu­siał się wró­cić, otrzy­maw­szy syg­nał od jed­ne­go z po­moc­ni­ków. Zna­la­zł jed­nak ma­ru­de­ra i już bez naj­mniej­szych skru­pu­łów ode­słał w za­świa­ty. Ten czło­wiek nie nada­wał się do dżi­ha­du, to pew­ne.

Po­ja­wie­nie się Paul­ly’ego nie za­sko­czy­ło Mu­sta­fy w naj­mniej­szym stop­niu. Praw­dę mó­wi­ąc, nie mógł się tego do­cze­kać. Od cza­su, gdy Re­itz i Paul­ly ura­to­wa­li mu skó­rę, był im do­zgon­nie wdzi­ęcz­ny. Na­wet wi­ęcej niż wdzi­ęcz­ny. Ła­sił się do nich ni­czym szcze­niak do no­we­go wła­ści­cie­la. Do tej pory nie po­tra­fił so­bie wy­tłu­ma­czyć, skąd się to wzi­ęło. Wcze­śniej taki nie był. Biz­nes pro­wa­dził twar­dą ręką, po­tra­fił zru­gać i przy­ko­pać. Jed­nej dziw­ce zła­mał rękę, in­nej szczękę, ale ci dwaj to zu­pe­łnie inna ka­te­go­ria lu­dzi. Bar­dzo chciał im do­rów­nać. Wie­dział jed­nak, że ni­g­dy tak się nie sta­nie.

– Po­je­dziesz do Ma­gni­to­gor­ska – po­wie­dział Paul­ly bez żad­nych wstępów, co tro­chę za­sko­czy­ło Czu­ba­ro­wa. Praw­dę mó­wi­ąc, nie spo­dzie­wał się no­we­go za­da­nia, zwłasz­cza te­raz, gdy znaj­do­wa­li się już pra­wie u celu wędrów­ki.

– To ko­niecz­ne?

– A jak ci się wy­da­je? – Twarz ko­man­do­sa przy­ozdo­bił gry­mas nie­chęci. – Nie za­po­mnij, kim je­ste­śmy i jaki mamy cel.

– Po­ja­dę i co da­lej?

– Kie­dyś wspo­mnia­łeś, że znasz mia­sto. – Paul­ly bez­ustan­nie ob­ra­cał gło­wą ni­czym an­te­ną ra­da­ru.

– By­łem tam raz.

– Wy­star­czy. Na uli­cy Ba­ku­ni­na jest nasz lo­kal kon­tak­to­wy.

– Do kogo na­le­ży?

– Tego nie mu­sisz wie­dzieć. – Gło­wa prze­sta­ła się ob­ra­cać. Cała uwa­ga me­ta­czło­wie­ka sku­pi­ła się na Czu­ba­ro­wie. – Miesz­ka tam nasz sym­pa­tyk, po­bo­żny mu­zu­łma­nin, szcze­rze od­da­ny spra­wie dżi­ha­du.

– I chce się do nas przy­łączyć?

– Ma sie­dem­dzie­si­ąt lat, idio­to. Wy­świad­cza nam przy­słu­gę. Będzie tam na cie­bie cze­ka­ła pew­na oso­ba. Od­bie­rzesz ją i wspól­nie do­łączy­cie do od­dzia­łu. Masz na to trzy dni.

Czu­ba­row prze­łk­nął śli­nę, za­sta­na­wia­jąc się, po co to wszyst­ko. Ta­kie za­mie­sza­nie z po­wo­du jed­nej oso­by? To nie­spo­ty­ka­ne. Ci, któ­rych po­trze­bo­wa­li, już wędro­wa­li wraz z nimi. Zdzi­wił go też po­śpiech. Był spraw­ny, ale w trzy dni nie ob­ró­ci w obie stro­ny.

– Nie dam rady. To…

– Dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów stąd jest wieś. – Paul­ly nie po­zwo­lił Ta­ta­ro­wi sko­ńczyć. – Cze­ka tam na cie­bie sa­mo­chód. Jak wy­ru­szysz już te­raz, zdążysz przed zmierz­chem.

Co dziw­ne, nie czuł szcze­gól­nych emo­cji. Do nie­daw­na ta­kie za­da­nie uzna­łby za prze­kra­cza­jące jego mo­żli­wo­ści, dziś przy­jął je ze spo­ko­jem.

– Pa­mi­ętaj, cze­go cię na­uczy­li­śmy.

– Nie przy­nio­sę wsty­du – za­pew­nił gor­li­wie.

Ko­men­ta­rza się nie do­cze­kał. Paul­ly od­sze­dł, wy­da­jąc po dro­dze roz­ka­zy. Od­dział szy­ko­wał się do wy­mar­szu. Sko­ro tak, to i na nie­go pora.

Okre­ślił kie­ru­nek mar­szu i roz­po­czął przy­go­to­wa­nia. Zdjął po­lo­wy mun­dur i wy­szpe­rał z ple­ca­ka cy­wil­ne ła­chy. Od­dał broń, po­zo­sta­wia­jąc so­bie pi­sto­let do sa­mo­obro­ny oraz nóż. Przy pierw­szej oka­zji spró­bu­je się ogo­lić. Bro­da pro­wo­ko­wa­ła i przy­ci­ąga­ła uwa­gę. No­si­li ją głów­nie mu­zu­łma­nie, a z tym, co po­ro­sło szczękę Mu­sta­fy, sta­nie się po­dej­rza­nym, gdy tyl­ko wyj­dzie z lasu.

Zer­k­nął na zdo­bi­ącą prze­gub ręki zdo­bycz­ną ome­gę. Wła­śnie mi­nęła szes­na­sta. Ostat­ni re­be­lian­ci ni­kli za drze­wa­mi. To znak i dla nie­go. Nie chciał my­śleć o tym, co się sta­nie, jak skre­wi. Paul­ly wy­dłu­bie mu oczy albo wy­rwie ser­ce przez gar­dło. On bar­dzo nie lu­bił, gdy ktoś po­pe­łniał błędy, to Mu­sta­fa wie­dział do­sko­na­le.

5

– W tym ty­go­dniu to ra­czej nie, może w przy­szłym. Tak jak po­wie­dzia­łem. Co tu jest nie­ja­sne?

Pod­pu­łkow­nik Kon­stan­tin Ma­mon­tow z nie­za­do­wo­le­niem po­ta­rł czo­ło. Od do­bre­go kwa­dran­sa pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć swo­je­mu od­po­wied­ni­ko­wi we Wschod­nim Okręgu Woj­sko­wym, cze­go od nie­go ocze­ku­je, a tam­ten naj­wy­ra­źniej nie chciał przy­jąć tego do wia­do­mo­ści.

– Dla­te­go, że jest za wcze­śnie. Po­zwól­cie na­szym lu­dziom dzia­łać. To prze­cież nie sta­nie się od razu. Bez­pie­cze­ństwo jest naj­wa­żniej­sze.

Jak ocze­ki­wać efek­tów, sko­ro do Głów­ne­go Za­rządu Wy­wia­dow­cze­go ar­mii, czy­li sła­wet­ne­go gru, tra­fia­ły ta­kie głąby? Do nie­daw­na stan­dar­dy były wy­ższe.

– Po­wta­rzam jesz­cze raz, po­czu­ją się pew­nie, to da­dzą znać. – Ma­mon­tow za­cho­wał dla sie­bie prze­kle­ństwo, ja­kie ci­snęło mu się na usta.

Był zmęczo­ny, a cze­ka­ło na nie­go jesz­cze wie­le spraw do za­ła­twie­nia. On też mar­twił się chi­ński­mi in­sta­la­cja­mi ato­mo­wy­mi w Mon­go­lii We­wnętrz­nej, ale nie uwa­żał tego za ta­kie za­gro­że­nie dla bez­pie­cze­ństwa pa­ństwa jak roz­prze­strze­nia­jący się mu­zu­łma­ński bunt. Naj­pierw za­ła­twią jed­no, pó­źniej zaj­mą się dru­gim. Tak uwa­żał i nic nie prze­ko­na go, że po­win­no być ina­czej. Nie mógł kon­tro­lo­wać siat­ki agen­tów, zaj­mu­jąc się jed­no­cze­śnie ga­sze­niem po­ża­rów tuż pod bo­kiem. To za­da­nie tego ba­łwa­na. Wy­ni­ki przyj­dą albo i nie, kto to mógł wie­dzieć. W tym fa­chu wszyst­ko jest mo­żli­we.

Po ko­lej­nych pi­ęciu mi­nu­tach uznał, że wy­star­czy. Zle­ci to jed­ne­mu ze swo­ich za­stęp­ców. Je­śli po­le­cą gło­wy, on będzie kry­ty. Wes­tchnął, upił łyk zim­nej już kawy i spró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie, czym się zaj­mo­wał przed kło­po­tli­wym te­le­fo­nem.

A tak… Ope­ra­cja Gu­li­wer roz­wi­ja­ła się w naj­lep­sze. Prze­ciw­nik po­łk­nął ha­czyk. To do­brze. Pod­pu­łkow­nik już się mar­twił, że nic z tego nie będzie, a pra­ca ca­łe­go ze­spo­łu pój­dzie na mar­ne.

Ma­mon­to­wa od ja­kie­goś cza­su mar­twi­ło, że struk­tu­ry wro­ga są bar­dzo her­me­tycz­ne i nie spo­sób do nich prze­nik­nąć. Wcze­śniej nie było z tym pro­ble­mu. Na te­re­nie nie­mal wszyst­kich pa­ństw arab­skich po­sia­da­li zna­ko­mi­te ro­ze­zna­nie, aż na­gle oka­za­ło się, że to prze­sta­ło wy­star­czać. Agen­ci i in­for­ma­to­rzy, a na­wet za­przy­ja­źnie­ni ofi­ce­ro­wie wy­wia­du nie po­tra­fi­li po­wie­dzieć, co się dzie­je. W try­by do­sko­na­le ukła­da­jącej się wspó­łpra­cy na­gle ktoś na­sy­pał pia­chu, i to od razu ca­ły­mi ga­rścia­mi. Ten ga­zo­wiec, któ­ry de­to­nu­jąc, znisz­czył spo­rą część Stam­bu­łu, to pro­wo­ka­cja, po­dob­nie jak za­mach w mo­skwie. Oby­wa­te­lom to wy­star­czy­ło, ró­żnym kręgom władz też pod­pa­so­wa­ło, no i są efek­ty…

Tak du­żej i do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nej ope­ra­cji nie uda­ło­by się prze­pro­wa­dzić ama­tor­ski­mi środ­ka­mi. To po­wa­żna ro­bo­ta, a jego za­da­niem było do­wie­dzieć się, kto im bru­ździ. Ope­ra­cja Gu­li­wer mia­ła dać od­po­wie­dź na to py­ta­nie.

Na­za­ra La­ry­so­wa zwer­bo­wa­li daw­no temu, wła­ści­wie od razu, gdy tyl­ko do­wie­dzie­li się o nim, po­nie­waż zo­stał ob­da­rzo­ny przez los wy­jąt­ko­wym ta­len­tem. Na strzel­ni­cy czy to­rze prze­szkód, co praw­da, ra­czej się nie spraw­dzi, za to był jed­nym z naj­lep­szych ha­ke­rów na usłu­gach fsb, a było ich bez liku. A że po­cho­dził z Ka­ra­cza­jo-Czer­kie­sji, au­to­no­micz­nej re­pu­bli­ki na Kau­ka­zie, i był mu­zu­łma­ni­nem, tym le­piej. Set­ki po­dob­nych do nie­go chło­pa­ków przy­łączy­ły się do dżi­ha­du, on też mógł. Umie­jęt­nie spre­pa­ro­wa­li jego le­gen­dę i pod­su­nęli prze­ciw­ni­ko­wi. Na­zar po­je­chał do Ka­ta­ru, gdzie jak ka­żde­mu wia­do­mo… – tu Ma­mon­tow po­zwo­lił so­bie na gorz­ki uśmiech – znaj­do­wa­ło się jed­no z cen­trów świa­to­we­go ter­ro­ry­zmu, i zgod­nie z za­le­ce­niem pil­nie uczęsz­czał do jed­ne­go z me­cze­tów, gdzie na­uczał mu­łła po­wi­ąza­ny z ra­dy­ka­ła­mi. La­ry­sow nie tyl­ko cho­dził do świ­ąty­ni, ale czyn­nie udzie­lał się na fo­rach in­ter­ne­to­wych, na­wi­ązu­jąc roz­licz­ne kon­tak­ty. Wkrót­ce po­pro­szo­no go o jed­ną drob­ną przy­słu­gę.

Do tej pory pu­łkow­nik na myśl o tym zgrzy­tał zęba­mi. Ta „drob­nost­ka” spo­wo­do­wa­ła awa­rię sie­ci ener­ge­tycz­nej słyn­ne­go Ural­wa­gon­za­wo­du w Ni­żnym Ta­gi­le, czy­li Ural­skiej Fa­bry­ki Wa­go­nów, pro­du­ku­jącej – jak sama na­zwa wska­zu­je – czo­łgi. Po­dob­nie zresz­tą jak fa­bry­ki trak­to­rów czy pa­ro­wo­zów. Taka ro­syj­ska tra­dy­cja.

W imię wy­ższej ko­niecz­no­ści wła­dze prze­łk­nęły gorz­ką pi­gu­łkę. Opła­ci­ło się. Nowi przy­ja­cie­le Na­za­ra ka­za­li mu wró­cić do kra­ju, gdzie cze­ka­ło na nie­go nowe za­da­nie.

La­ry­sow wy­lądo­wał w Ma­gni­to­gor­sku, w za­py­zia­łej me­li­nie, któ­rej wła­ści­ciel uwa­żał się za mu­zu­łma­ni­na. Roz­dra­żnie­nie chło­pa­ka mu­sia­ło si­ęgać ze­ni­tu. Ge­niu­sze nie zno­szą, jak się nimi po­gar­dza, a co miał Na­za­ro­wi do za­pro­po­no­wa­nia ten ciul, któ­ry le­d­wo re­cy­to­wał parę pierw­szych sur z Ko­ra­nu, a na do­da­tek za­miesz­ki­wał lo­kal przy­po­mi­na­jący chlew? Oby nie trwa­ło to dłu­go, bo La­ry­so­wa szlag tra­fi i żad­na siła nie zmu­si do po­wro­tu. Choć jako fa­cho­wiec to czy­stej wody dia­ment, jako czło­wiek po­sia­dał swo­je hu­mo­ry. Do­świad­cze­ni agen­ci uwa­ża­li, że jest trud­ny w pro­wa­dze­niu, i coś w tym mu­sia­ło być. Nie­mniej słu­żba w or­ga­nach wy­wia­du woj­sko­we­go to nie ła­skot­ki i swo­je nie­za­do­wo­le­nie na­le­ży scho­wać do kie­sze­ni, ina­czej do­sta­nie się im wszyst­kim.

Kon­stan­tin, czu­jąc par­cie na pęcherz, już wsta­wał na krót­ką prze­rwę, gdy ode­zwał się je­den ze sta­cjo­nar­nych te­le­fo­nów. Nie­chęt­nie unió­sł słu­chaw­kę, spo­dzie­wa­jąc się kło­po­tów.

– Ma­mon­tow, słu­cham – wark­nął z przy­zwy­cza­je­nia.

– Izma­jłow.

– Wi­tam, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le. – Głos pod­pu­łkow­ni­ka od razu zro­bił się cie­plej­szy. – W czym mogę po­móc?

– Może zna­cie ak­tu­al­ne po­ło­że­nie gru­py, któ­ra za­pląta­ła się w po­bli­że po­li­go­nu cze­bar­kul­skie­go? Same z nimi kło­po­ty.

– A jest taka gru­pa?

– Żar­tu­je­cie so­bie?

Ma­mon­tow na­tych­miast za­czął spraw­dzać in­for­ma­cje, prze­bie­ra­jąc ci­cho pal­ca­mi po kla­wia­tu­rze kom­pu­te­ra. Szyb­ko oka­za­ło się, że była nie­po­twier­dzo­na wia­do­mo­ść o od­dzia­le re­be­lian­tów kie­ru­jącym się na pó­łnoc, ale w na­tło­ku in­nych zda­rzeń nie uzna­no tego za istot­ne. Oj…

– To ra­czej plot­ka niż fakt.

– Na kogo w ta­kim ra­zie na­tknął się ka­pi­tan Fran­kow, prze­cze­su­jąc lasy w po­szu­ki­wa­niu swo­je­go roz­pro­szo­ne­go od­dzia­łu, ja się py­tam?

– Fran­kow mógł za­błądzić.

– I dla­te­go od sie­dem­dzie­si­ęciu dwóch go­dzin nie ma z nim kon­tak­tu. Wy­sze­dł, job two­ju mać, na spa­cer i się chło­pak za­my­ślił.

– Zaj­mę się tym nie­zwłocz­nie. – Tyl­ko w ten spo­sób da­wa­ło się roz­bro­ić tę ty­ka­jącą bom­bę. Izma­jłow nie miał opi­nii szui, ale nie lu­bił, gdy się z nim po­gry­wa­ło, a do­pro­wa­dzo­ny do wście­kło­ści po­tra­fił za­szko­dzić. Le­piej mieć w nim przy­ja­cie­la niż wro­ga, na­wet jak się jest wy­ższym ofi­ce­rem wy­wia­du.

– Oso­bi­ście?

– Oczy­wi­ście, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le. Przy oka­zji po­go­nię kogo trze­ba do ga­lo­pu i zgło­szę się, jak będę już coś wie­dział, mogę…

Izma­jło­wa nie in­te­re­so­wa­ły dal­sze uspra­wie­dli­wie­nia i po pro­stu odło­żył słu­chaw­kę, czym zi­ry­to­wał już i tak roz­dra­żnio­ne­go Ma­mon­to­wa.

Kon­stan­ti­no­wi na gło­wę spa­dł ko­lej­ny pro­blem. Jak to się sta­ło, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej