Więzy krwi - Kamilla Oresvärd - ebook + audiobook

Więzy krwi ebook i audiobook

Kamilla Oresvärd

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stina Seger – wraz z dwiema najlepszymi przyjaciółkami, Amelie i Karoliną – wybiera się na wakacje do Hiszpanii. Kiedy wraca do domu w Szwecji, pogodny nastrój kobiety ulega diametralnej zmianie. Wbrew jej woli zostaje przeniesiona do wydziału cold case, zajmującego się niewyjaśnionymi sprawami z przeszłości.

Na domiar złego Amelie nagle znika bez śladu, a Stinie nie wolno angażować się w tę sprawę. Policjantka ignoruje jednak polecenia przełożonych i trafia w sam środek niebezpiecznej rozgrywki, w której prawda miesza się z kłamstwem. Funkcjonariuszka wkrótce orientuje się, że rozwiązanie zagadki znajduje się o wiele bliżej, niż myślała na początku. Oby tylko zdążyła w porę uratować swoją przyjaciółkę…

„Więzy krwi” to utrzymana w klaustrofobicznym klimacie opowieść o kłamstwach i tajemnicach z przeszłości. To również trzecia część serii przedstawiającej losy niepokornej i buntowniczej Stiny Seger.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
4,0 (111 ocen)
52
28
18
9
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Całkiem niezła

Kłamstwa większe i mniejsze, acz więzy krwi trwalsze.
00
Jadwiga52

Z braku laku…

Żenująca!!!
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
blackmagicwoman

Z braku laku…

Ta część kompletnie mnie rozczarowała...i te błędy językowe w tłumaczeniu...
00
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Råt­t­fån­ga­ren

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Pa­try­cja Włó­czyk-Na­stały

Co­py­ri­ght © Ka­milla Ore­svärd, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mette Breth

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-143-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­log

Mięk­kie świa­tło wy­do­bywa piękno ich opa­lo­nej skóry oraz błysz­czą­cych oczu. Sły­chać per­li­sty śmiech, a roz­mo­wie to­wa­rzy­szy szum mo­rza wdzie­ra­ją­cego się na plażę przed ogród­kiem re­stau­ra­cyj­nym.

Od czasu do czasu za­pa­lają pa­pie­rosa i za­cią­gają się z roz­ko­szą, po czym wy­dmu­chują dym, który unosi się na ła­god­nej mor­skiej bry­zie, by w końcu roz­pły­nąć się w ciem­no­ściach. Cza­sami wiatr za­wraca i, jakby się dro­cząc, nie­sie lekki za­pach fa­jek zmie­szany z ko­rzen­nymi per­fu­mami. Kiedy za­my­kam oczy i pod­no­szę głowę, mogę się nim sztach­nąć.

Na stole przed nimi leży nie­do­je­dzona ko­la­cja. Uśmie­chają się do mło­dego kel­nera i z gra­cją po­ma­gają mu po­zbie­rać ta­le­rze oraz kie­liszki. Ich białe zęby lśnią, gdy ró­żowe ję­zyki prze­su­wają się po peł­nych ustach i zli­zują ostat­nie kro­ple wina. Po­sy­łają mu przy­ja­zne uśmie­chy, gdy od­po­wiada na ich py­ta­nia, a ja wi­dzę, jak wy­ciera spo­cone dło­nie w po­pla­miony far­tuch, żeby po­rząd­nie chwy­cić stos ta­le­rzy. Pew­nym ru­chem pod­nosi je do góry, a na jego umię­śnio­nych ra­mio­nach uwi­dacz­niają się nie­bie­skie, na­pięte żyły. Jego czarne oczy błysz­czą, gdy la­wi­ruje z ta­le­rzami po­mię­dzy cia­sno usta­wio­nymi sto­li­kami, a czarny ku­cyk pod­ska­kuje ryt­micz­nie na karku, kiedy znika za drzwiami wa­ha­dło­wymi w gło­śnej kuchni. Nie­mal wy­czu­wam jego ulgę, gdy od­dala się od ich uwo­dzi­ciel­skich spoj­rzeń.

Nie są same. To­wa­rzy­szą im młod­sze i star­sze dzieci. Po­ziom­kowe usta dziew­czy­nek i ich nie­winne oczy się uśmie­chają. W jed­nej chwili roz­ma­wiają, a już w na­stęp­nej po­pi­jają colę i owi­jają palce ró­żową gumą do żu­cia. Mają na so­bie spód­niczki, zde­cy­do­wa­nie za krót­kie i od­sła­nia­jące gołe, brą­zowe nogi, gład­kie ni­czym ak­sa­mit. Od­gar­niają mięk­kie blond ko­smyki z pięk­nych twa­rzy, a na ich smu­kłych przed­ra­mio­nach po­brzę­kują bran­so­letki. Chło­pak ma ciemne, krę­cone włosy, które od­rzuca z czoła. Jest po­waż­niej­szy od ca­łego to­wa­rzy­stwa, lecz gdy scho­dzi nad mo­rze i bawi się z mal­cem, też się śmieje.

Przy­glą­dam się temu wszyst­kiemu. Ob­razy prze­su­wają mi się przed oczami, gdy tak sie­dzę w tym re­stau­ra­cyj­nym ogródku, a wo­kół mnie za­pada śród­ziem­no­mor­ska ciem­ność. Sie­dzę tak, w ci­szy i pu­stce, jesz­cze długo po ich znik­nię­ciu. Długo po tym, jak uśmiech­nięci i ro­ze­śmiani od­cho­dzą nad­mor­skim dep­ta­kiem, trzy­ma­jąc się pod rękę.

Tkwię tak, do­póki lo­kal nie opu­sto­szeje, lampy nie zga­sną, a po­pla­mione ob­rusy nie znikną ze sto­łów. Po­zwa­lam się otu­lić ci­chej, czar­nej nocy piesz­czą­cej moje gołe ra­miona. Sie­dzę tam, póki para czar­nych oczu i okrą­gła taca z ra­chun­kiem nie wy­rwą mnie z za­my­śle­nia i nie wy­go­nią sa­mej w ciemną noc. Wsu­wam dłoń do kie­szeni i tak mocno za­ci­skam ją wo­kół ka­myka, że ten wbija mi się w ciało. Ta chwila jest po­cząt­kiem.

1

Dwa kie­liszki wina i lunch za­le­ga­jący w żo­łądku spra­wiają, że Stina robi się senna. Tę­skni za le­ża­kiem na plaży i szu­mem fal ko­ły­szą­cych ją do snu. Prze­sta­wie­nie się na le­niwy, wa­ka­cyjny rytm za­jęło jej pra­wie dwa ty­go­dnie, ale te­raz chwi­lami na­wet czuje spo­kój. Tak jak w tym mo­men­cie. Cie­pło, spo­kój, przy­jemny wiatr od mo­rza, przy­ja­ciółki i dzieci, które śmieją się i roz­ma­wiają ze sobą, po­chła­nia­jąc resztki je­dze­nia. Stina pro­stuje nogi pod sto­łem i spo­gląda na Lilly.

– Pój­dziemy przo­dem – in­for­muje córka, kła­dąc sztućce na ta­le­rzu.

– Okej. – Stina kiwa głową, pa­trząc, jak na­sto­latki wstają od stołu. Ależ uro­sły. Jej córki, czyli Lilly i An­nie, oraz Va­le­rie i Va­nessa, córki Ame­lie, wszyst­kie szwedz­kie blon­dynki, idą sla­lo­mem mię­dzy sto­li­kami i gło­śno się śmie­jąc, wy­cho­dzą na nad­mor­ską pro­me­nadę w Mar­belli. Za nimi, ale tro­chę wol­niej, czła­pie Joel, syn Ca­ro­liny, a obok niego naj­młod­sze dziecko Ame­lie, czyli El­liot. Z wy­jąt­kiem El­liota wszy­scy są pra­wie do­ro­śli. Jak to się stało? Jesz­cze nie tak dawno ba­wili się w pia­skow­nicy.

– My chyba też się zbie­ramy? – su­ge­ruje Ca­ro­lina.

– Tak – mówi Stina.

Do­pi­jają wino i wstają z wi­kli­no­wych krze­seł, na któ­rych leżą nie­bie­skie po­duszki, po czym opusz­czają re­stau­ra­cję Cap­puc­cino i wy­cho­dzą na bru­ko­waną pro­me­nadę. Na plaży po­ni­żej stoją równe rzędy le­ża­ków pod pa­ra­so­lami przy­po­mi­na­ją­cymi ha­waj­skie spód­nice. Słońce jest in­ten­sywne, więc Stina stara się po­zo­stać w cie­niu palm, gdy obie z Ca­ro­liną idą w mil­cze­niu. To ich ostatni dzień w Mar­belli i do­pada je me­lan­cho­lijny na­strój. Żadna z nich nie chce wra­cać do domu.

Po ja­kimś cza­sie kostka bru­kowa się koń­czy, a za­miast niej po­ja­wia się żółty, drobny pia­sek. Na­gle Ca­ro­lina się za­trzy­muje. Lekki wiatr pod­rywa chmurę pia­sko­wego pyłu i trze­po­cze jej sze­roką nie­bie­ską spód­nicą. Ca­ro­lina za­kłada swoje ciemne loki za ucho, pod­nosi rękę i po­ka­zuje pal­cem.

– Tu­taj miesz­ka­łam – mówi.

Stina przy­staje tuż za nią, pa­trzy w górę, na ogromny biały dom, pra­wie cał­kiem scho­wany za wy­so­kim ka­mien­nym mu­rem i roz­ło­ży­stymi li­śćmi palm. Do­strzega dwie górne kon­dy­gna­cje i czer­woną da­chówkę.

– Co? – pyta, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem. – Miesz­ka­łaś tu? Ale jak to?

– To tu­taj miesz­ka­łam w wa­ka­cje po­mię­dzy szes­na­stym a osiem­na­stym ro­kiem ży­cia – uści­śla Ca­ro­lina, jakby to było coś oczy­wi­stego.

Stina spo­gląda py­ta­jąco na Ame­lie, która rów­nież się za­trzy­mała i te­raz roz­kłada ręce. Ten duży dom, w tym miej­scu, nie jest czymś, co sko­ja­rzy­łaby z Ca­ro­liną. A ona twier­dzi, że tu miesz­kała?

– Cze­goś tu­taj nie ro­zu­miem. Prze­cho­dzi­ły­śmy tędy pew­nie z dzie­sięć razy, ale ni­gdy nie wspo­mnia­łaś o tym ani sło­wem – stwier­dza Stina.

Ca­ro­lina spo­gląda na nią i śmieje się bez­tro­sko.

– Se­rio?

Stina nie wi­dzi jej oczu ukry­tych za oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi i przez chwilę na­wet się za­sta­na­wia, czy Ca­ro­lina przy­pad­kiem nie żar­tuje. Ale po sie­dem­na­stu la­tach przy­jaźni zna ją zbyt do­brze i zdaje so­bie sprawę, że przy­ja­ciółka mówi po­waż­nie. Znowu spo­gląda na bu­dy­nek. Na­prawdę tu miesz­kała? W tym domu? Ale dla­czego ni­gdy o tym nie wspo­mniała?

2

Stina chowa się w cie­niu pa­ra­sola. Sięga po te­le­fon i włą­cza au­dio­bo­oka, po czym pro­stuje nogi i wzdy­cha z za­do­wo­le­niem.

– Halo! – woła Ame­lie, po­ja­wia­jąc się na plaży z lo­dami. Część szybko roz­daje, a po­tem bie­gnie lek­kim kro­kiem po go­rą­cym pia­sku i wrę­cza jed­nego Sti­nie.

– Dzięki – mówi Stina, ob­ser­wu­jąc, jak Ame­lie po­chyla się nad drze­miącą Ca­ro­liną i kła­dzie jej loda na ple­cach roz­grza­nych słoń­cem. Ca­ro­lina pod­rywa się z krzy­kiem.

– Cho­lera ja­sna! – wrzesz­czy, po­trzą­sa­jąc ciem­nymi lo­kami.

– Przy­naj­mniej się obu­dzi­łaś – śmieje się Ame­lie.

– A ty nie chcesz? – pyta Stina, roz­ry­wa­jąc pa­pie­rek i wkła­da­jąc pra­wie roz­to­pio­nego loda do ust.

– Nie, na­piję się wody – od­po­wiada Ame­lie, sia­da­jąc na brzegu le­żaka Stiny. Bie­rze kilka ły­ków wody z bu­telki i po­pra­wia słom­kowy ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem, po czym spo­gląda na Stinę. – Masz na no­sie cze­ko­ladę.

Stina wy­ciera nos ręką. – Już?

Ame­lie kiwa głową, a Stina w mil­cze­niu je lody.

– Co bę­dziesz ro­bić po po­wro­cie do domu? – prze­rywa w końcu ci­szę Ame­lie.

– A o co py­tasz?

– O pracę.

– Aha. – Stina do­jada loda. My­śli o tym, że kilka słów może ją znowu po­grą­żyć w mroku. Nie chce my­śleć o po­wro­cie do domu. O tym, że urlop za­raz się skoń­czy i że czeka ją po­wrót do sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. – Nie wiem – od­po­wiada. – W po­nie­dzia­łek spo­tkam się z sze­fem i bę­dziemy o tym roz­ma­wiać.

– Może czeka cię miękki start?

– Aha, już to wi­dzę – mówi Stina i wci­ska­jąc w pia­sek pa­ty­czek po lo­dzie, ry­suje nim gwiazdki i ser­duszka. Słowa Ame­lie przy­po­mi­nają jej o le­karce, u któ­rej wy­lą­do­wała po za­ła­ma­niu ner­wo­wym. Wy­dała jej się taka młoda. Miała góra trzy­dzie­ści lat. Sti­nie dźwię­czą w uszach jej słowa. Oświad­czyła, że wy­syła ją na zwol­nie­nie i że Stina musi wy­po­cząć, za­nim wróci do pracy. Po­tem prze­pi­sała jej leki i za­le­ciła psy­cho­te­ra­pię. Co naj­mniej raz w ty­go­dniu.

Stina spo­gląda na Ame­lie i wzdy­cha.

– Nic mi nie jest – za­pew­nia, roz­ma­zu­jąc gwiazdę i czu­jąc pod dło­nią cie­pły pia­sek. – Nie po­prawi mi się od snu­cia się po domu i roz­trzą­sa­nia tego wszyst­kiego. Ma­mie to ży­cia nie wróci, a mnó­stwo lu­dzi po­trze­buje mo­jej po­mocy. Po­li­cja ma braki ka­drowe. Poza tym prze­cież te­raz od­po­czy­wam. – Stina wy­rzuca pa­ty­czek po lo­dzie i roz­kłada ręce. – Już mnie plecy bolą od tego cią­głego wy­le­gi­wa­nia się.

Spoj­rze­nia przy­ja­ció­łek się krzy­żują, a Stina wie, że miała tego nie zo­ba­czyć.

– No co? – Po­now­nie roz­kłada ręce i za­uważa plamę po lo­dzie wa­ni­lio­wym na ręcz­niku. – Prze­cież ja też mogę mieć cza­sem gor­szy mo­ment. Jak wszy­scy. Co wcale nie ozna­cza, że je­stem wy­pa­lona czy chora – oświad­cza, nie­udol­nie sta­ra­jąc się usu­nąć plamę.

– Ale zro­zum, że… – za­czyna Ame­lie.

– Nie. Nie chcę te­raz o tym ga­dać – prze­rywa jej Stina, pod­no­sząc rękę. – Ale co do cie­bie – mówi do Ca­ro­liny re­lak­su­ją­cej się na le­żaku. – Ni­gdy nie wspo­mi­na­łaś, że miesz­ka­łaś w tym luk­su­so­wym domu w Mar­belli.

– Pró­bu­jesz zmie­nić te­mat?

– Skąd – od­po­wiada Stina. – Po pro­stu uwa­żam, że mo­żemy po­ga­dać o czymś in­nym niż ja i moje zwol­nie­nie le­kar­skie. To za­czyna być nudne.

– Mnie też cie­kawi ta twoja mar­bel­l­ska hi­sto­ria – mówi Ame­lie, po­pra­wia­jąc ka­pe­lusz.

– Co za sen­sa­cja – pry­cha Ca­ro­lina i unosi brwi.

– Daj spo­kój – udaje obu­rze­nie Ame­lie.

– Opo­wia­daj – prosi Stina.

– W su­mie to nie ma o czym.

– Je­steś pewna, że nie mo­żemy tam pójść z wi­zytą?

Ca­ro­lina kręci głową ze śmie­chem.

– Nie ma szans.

– Co za dom! – mówi Ame­lie, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Prze­cież na­wet nie wiesz, jaki jest w środku – pro­te­stuje Ca­ro­lina.

– Zga­dza się, ale mogę to so­bie wy­obra­zić. To praw­dziwy pa­łac.

Ca­ro­lina wzru­sza ra­mio­nami.

– Ow­szem, jest ładny – stwier­dza i wstaje. – Do­bra, idę do wody, bo za­raz się roz­to­pię w tym upale. Wró­cimy do tego póź­niej.

Stina od­pro­wa­dza przy­ja­ciółkę wzro­kiem, gdy ta bie­gnie w stronę mo­rza i rzuca się w fale. Ca­ro­lina naj­wy­raź­niej nie chce o tym mó­wić. Wiele razy pró­bo­wały ją z Ame­lie po­cią­gnąć za ję­zyk, lecz na próżno. Jed­nak z ja­kie­goś po­wodu wspo­mniała im o tym, że miesz­kała w tym domu. Stina kręci głową. O co tu cho­dzi?

3

Ca­ro­lina wy­ła­nia się z mo­rza i wy­żyma wodę z wło­sów. Jej stopy grzę­zną w pia­sku i są ob­my­wane przez fale, gdy z mo­zo­łem idzie w kie­runku brzegu. Jakby mo­rze chciało ją za­trzy­mać, ale ona i tak sta­wia mu opór.

Do­ciera do le­żaka i roz­ciąga się na nim. Gruby ręcz­nik frotté jest cie­pły i miękki. Otu­la­jąc się nim, czuje się tak, jakby się wśli­zgi­wała do swo­jego łóżka po dłu­giej nie­obec­no­ści w domu. Ca­ro­lina ni­gdy nie przy­wią­zy­wała wagi do przed­mio­tów, ale ceni so­bie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa zwią­zane z tym, co do­brze zna. To ją uspo­kaja. Nie miała go w ży­ciu zbyt wiele.

Osu­sza ręce i wyj­muje z to­rebki pa­pie­rosa. Za­pala go i kilka razy mocno i szybko się za­ciąga, ob­ser­wu­jąc mło­dzież w wo­dzie i na plaży. Sły­szy gło­śne śmie­chy i ra­do­sne okrzyki, wi­dzi śnież­no­białe zęby, śniade twa­rze i wodę pry­ska­jącą na opa­lone ciała. Praw­dziwa i ni­czym nie­skrę­po­wana ra­dość. Ca­ro­lina się uśmie­cha i opiera głowę na le­żaku.

Ką­tem oka wi­dzi Stinę sie­dzącą z za­mknię­tymi oczami, ze słu­chaw­kami na uszach, i Ame­lie sta­ran­nie sma­ru­jącą swoje dziew­częce ciało kre­mem z fil­trem. Po­tem za­czyna się przy­glą­dać so­bie. Kro­pelki wody lśnią, a w nie­któ­rych miej­scach już wy­schły. Jej brzuch jest pła­ski, za to na no­gach gdzie­nie­gdzie wi­dać wło­ski, w miej­scach, które prze­oczyła przy go­le­niu. Od­ru­chowo kie­ruje rękę do boku, tuż po­ni­żej ta­lii, i kła­dzie pa­lec wska­zu­jący na skó­rze. Po­woli prze­suwa nim w górę, wzdłuż jed­nej z tych cien­kich bia­łych blizn, które ma na ciele. Opuszką wy­czuwa zna­jome zgru­bie­nie za­go­jo­nej tkanki. Albo tak jej się wy­daje. Być może ist­nieje tylko w jej gło­wie.

Bli­zny przez wiele lat były in­ten­syw­nie czer­wone, lecz obec­nie musi się na­prawdę przyj­rzeć, by je do­strzec. Je­śli ktoś nie wie, że tam są, praw­do­po­dob­nie ich nie za­uważy. Przez lata wy­bla­kły, ale tylko z ze­wnątrz. W środku będą już za­wsze.

Wci­ska peta w pia­sek i znowu opiera się na le­żaku. Przy­gląda się Jo­elowi. On i Va­le­rie wy­szli z wody i grają w te­nisa pla­żo­wego. Ob­ser­wuje ich przez oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Jej syn Joel i Va­le­rie, córka Ame­lie, są swo­imi prze­ci­wień­stwami. On wy­soki i szczu­pły, ona ni­ska i krą­gła. On ma ciemne, pra­wie czarne loki, miękko oka­la­jące jego uro­dziwą twarz, która w ostat­nim cza­sie na­brała bar­dziej mę­skich ry­sów. Ona ma dłu­gie, cien­kie, ja­sno­blond włosy, które wiatr roz­wiewa wo­kół jej okrą­głej, słod­kiej buzi. Ra­zem są ude­rza­jąco piękni, mają po sie­dem­na­ście lat i wła­śnie wkra­czają w do­ro­słość. Przez te dwa ty­go­dnie mieli mnó­stwo czasu na grę, a mała czarna pi­łeczka lata mię­dzy nimi w za­wrot­nym tem­pie i sły­chać każde ude­rze­nie gumy o drewno.

Ca­ro­lina kilka razy prze­suwa sto­pami po pa­sia­stym ręcz­niku. Sły­szy gło­śny śmiech Jo­ela i okrzyki ra­do­ści Va­le­rie. Te dźwięki przy­po­mi­nają jej o wa­ka­cjach, które spę­dziła tu­taj w mło­do­ści.

Kiedy Ame­lie po­in­for­mo­wała ją o tym, że za­bu­ko­wała dla nich wszyst­kich po­byt w Mar­belli, Ca­ro­lina naj­pierw po­my­ślała, że musi się z tego wy­mik­so­wać. Spo­śród wszyst­kich miejsc na ziemi mu­siała wy­brać wła­śnie to?! Po­tem jed­nak zmie­niła zda­nie. Nad­szedł czas, by tu­taj wró­cić, a stwier­dziła, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli to zrobi z naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Po­stą­pi­łaby głu­pio, opo­wia­da­jąc im o wy­da­rze­niach sprzed lat, ale dziw­nie się czuła, co­dzien­nie prze­cho­dząc obok tego domu.

Stina i Ame­lie spy­tały ją, czy mogą zło­żyć wi­zytę wła­ści­cie­lom tego domu. Gdyby tylko wie­działy, jaki to ab­sur­dalny po­mysł. „Do Telmy i Pa­bla po pro­stu się nie wpada” – oświad­czyła i ru­szyła da­lej z nie­przy­jem­nym uczu­ciem w żo­łądku.

Te­raz za­myka oczy i unosi twarz w kie­runku ła­god­nej mor­skiej bryzy. Nie, do nich po pro­stu się nie wpada.

Mimo to za­dzwo­niła. Już dru­giego dnia po­bytu w Mar­belli wy­brała nu­mer, który wciąż pa­mię­tała. Nie udało jej się po­roz­ma­wiać ani z Telmą, ani z Pa­blem, lecz zo­sta­wiła wia­do­mość ko­bie­cie, która ode­brała te­le­fon, i po­pro­siła ją, by im prze­ka­zała, że jest w Mar­belli. A więc wie­dzieli, że tu jest, ale nie zde­cy­do­wali się na to, żeby się do niej ode­zwać. Nie chcieli się z nią spo­tkać.

Może i do­brze. Ca­ro­lina bie­rze głę­boki wdech i my­śli o tym, że tak mocno jak ko­cha cie­pło i szum fal, tak samo mocno nie­na­wi­dzi Telmy i Pa­bla za to, co jej zro­bili.

4

Zo­stali na plaży dłu­żej niż za­zwy­czaj. Stina chce mak­sy­mal­nie sko­rzy­stać z cie­pła i słońca. Ju­tro wra­cają do je­sieni, desz­czo­wego i wietrz­nego Göte­borga, co wcale nie jest ku­szące. Ze­brali swoje rze­czy, roz­dali dmu­chane ma­te­race i za­bawki dzie­ciom na plaży i idą pod górę do ho­telu, gdy na­gle czuje ucisk w klatce pier­sio­wej. Nie wie, co ją czeka po po­wro­cie do domu. Czy bę­dzie miała jesz­cze pracę, czy może udało jej się wszystko znisz­czyć? Na­wet nie wie, czy chce wró­cić do pracy i da­lej ta­plać się w tym ba­gnie.

– Mamo?

– Słu­cham? – pyta Stina, wzdry­ga­jąc się na dźwięk głosu An­nie.

– Py­ta­łam, czy mo­żemy wejść i zro­bić za­kupy?

Za­trzy­mali się przed ma­łym skle­pem. Stina od­gar­nia z twa­rzy ko­smyk wło­sów sztywny od soli i czuje, jak bar­dzo chce jej się pić. Spo­gląda w górę, na zie­lony neon, na któ­rym w wy­ra­zie „Su­per­mer­cado” świeci się tylko „Su­per”.

– Ja­sne – od­po­wiada, wi­dząc, że po­zo­stali już we­szli do środka.

Sklep jest mały i cia­sny, a oni wy­peł­niają wszyst­kie alejki, bio­rąc z półki wodę, owoce oraz paczkę chip­sów. Przy ka­sie jak za­wsze sie­dzi ten sam czter­dzie­sto­la­tek z prze­tłusz­czo­nymi wło­sami i w prze­po­co­nej be­żo­wej ko­szuli. Śle­dzi ich wzro­kiem, gme­ra­jąc dło­nią w opa­ko­wa­niu z pi­sta­cjami, roz­łu­pu­jąc orzeszki i zli­zu­jąc sól z pal­ców.

Jest w nim coś ob­le­śnego. Jakby pod tym bla­dym czo­łem kłę­biły się ja­kieś chore my­śli. Rze­czy, które nor­mal­nym lu­dziom ni­gdy nie przy­szłyby do głowy. Wła­ści­wie to Stina nie lubi się tu za­opa­try­wać, lecz to ostatni sklep na głów­nej ulicy, za­nim za­cznie się po­dej­ście do ich ho­telu, a w tym upale żadne z nich nie chce nieść bu­te­lek z wodą i owo­ców dłu­żej niż to ko­nieczne.

Przy­gląda mu się, sto­jąc w ko­lejce do kasy. Wi­dzi pot per­lący się na jego czole i mi­zerny za­rost pod no­sem. Męż­czy­zna spo­gląda na An­nie i nie da się prze­oczyć tego jego bły­sku w oku. Stina unosi bu­telkę z wodą, za­sta­na­wia­jąc się, jak ten ob­lech ma czel­ność ga­pić się na jej córkę. Gło­śno sta­wia bu­telkę na la­dzie przed nim i pyta go, czy mówi po an­giel­sku, ale on tylko kręci głową. Szkoda – my­śli Stina. Chęt­nie wy­gar­nę­łaby mu, co my­śli na te­mat jego za­cho­wa­nia, lecz musi się za­do­wo­lić osten­ta­cyj­nym rzu­ce­niem mu pie­nię­dzy i spoj­rze­niem, które – ma na­dzieję – mówi wszystko.

– Na­prawdę za nim nie prze­pa­dasz, co? – Ame­lie śmieje się ze Stiny, lekko ją sztur­cha­jąc.

– No. Mam na­dzieję, że to do niego do­tarło.

– My­ślę, że tak – mówi Ame­lie. – Da­łaś mu to ja­sno do zro­zu­mie­nia.

Od­wra­cają się, sły­sząc, jak Ca­ro­lina wy­gła­sza długą ty­radę po hisz­pań­sku. Męż­czy­zna od­po­wiada pi­skli­wym gło­sem, a ona tak na niego wrzesz­czy, że ten się cofa, ude­rza­jąc w półkę z za­pal­nicz­kami i zrzu­ca­jąc na pod­łogę gip­sową fi­gurkę sło­nia.

Stina się śmieje, gdy Ca­ro­lina wy­cho­dzi ze sklepu.

– Co mu po­wie­dzia­łaś?

– Pie­przony zbok!

– Tylko tyle?

– Coś w tym stylu.

– Świet­nie! – śmieje się Stina. – Ale wy­rzu­ci­łaś z sie­bie wię­cej hisz­pań­skich słów.

Ca­ro­lina chi­cho­cze.

– Cóż, może to tro­chę roz­wi­nę­łam, żeby na pewno mnie zro­zu­miał.

Ru­szają pod górę. Za ich ple­cami słońce chowa się w mo­rzu, rzu­ca­jąc na jego po­wierzch­nię świe­tli­sty pas. Cy­kady śpie­wają, a Stina od­kręca bu­telkę i za­chłan­nie pije zimną wodę. Dzie­ciaki idą da­leko z przodu, więc od­wraca się w stronę Ca­ro­liny. Ma zre­lak­so­waną twarz, a ostat­nie pro­mie­nie słońca mie­nią się w jej ciem­nych lo­kach. Stina po­sta­na­wia, że po­dej­mie jesz­cze jedną próbę.

– Mo­żesz nam te­raz o tym opo­wie­dzieć? – prosi.

– O czym? – pyta Ca­ro­lina.

– O swoim ta­jem­ni­czym ży­ciu w Mar­belli.

Ca­ro­lina się śmieje i prze­suwa ję­zy­kiem po zę­bach, które na tle opa­lo­nej twa­rzy wy­dają się jesz­cze biel­sze niż zwy­kle.

– Wie­dzia­łam, że nie od­pu­ścisz.

– Na­prawdę?

– Tak. To nie w twoim stylu. Ty ni­gdy nie od­pusz­czasz. Ale pew­nie dla­tego je­steś do­brym gliną.

– Zbo­cze­nie za­wo­dowe.

– Moż­liwe. A może po pro­stu taka je­steś.

– Opo­wiesz nam w końcu? – nie­cier­pliwi się Ame­lie, idąca po dru­giej stro­nie Ca­ro­liny, i po­pra­wia apa­rat fo­to­gra­ficzny, który za­wsze nosi na ra­mie­niu.

– My­śla­łam, że już wam o tym mó­wi­łam – oznaj­mia, a bran­so­letki na jej nad­garstku po­dzwa­niają, gdy wyj­muje pa­pie­rosa z paczki.

– Nie, nie mó­wi­łaś – oświad­cza Ame­lie. – Na­po­mknę­łaś kie­dyś, że w dzie­ciń­stwie by­łaś w Hisz­pa­nii, co w su­mie nie jest ta­kie dziwne, bo twój tato jest Hisz­pa­nem. Ale ni­gdy nie wspo­mi­na­łaś o tym miej­scu. Pa­mię­ta­ła­bym o tym, wierz mi.

– Z pew­no­ścią – stwier­dza Ca­ro­lina, za­trzy­muje się, a jej oczy roz­świe­tla pło­mień za­pal­niczki. Za­ciąga się i po­woli wy­pusz­cza dym, po czym od­po­wiada: – W su­mie nie ma o czym mó­wić. Spę­dzi­łam tu kilka wa­ka­cji u mo­ich krew­nych. Po śmierci mamy tata stwier­dził, że do­brze mi to zrobi. To tyle.

– Pew­nie miał ra­cję. Po­trze­bo­wa­łaś zmie­nić oto­cze­nie – oznaj­mia Ame­lie.

– Moż­liwe – mówi Ca­ro­lina i po­now­nie się za­ciąga, a pa­pie­ros świeci w ciem­no­ści.

5

Stina scho­dzi na śnia­da­nie. Do­tyka de­li­kat­nych kwia­tów bu­gen­willi pło­żą­cej się po sza­rym ka­mien­nym mu­rze ni­czym piękny fuk­sjowo-zie­lony we­lon. Po­ni­żej, przy ba­se­nie, stoją pu­ste le­żaki i zło­żone pa­ra­sole. Po­ranne, nie­śmiałe pro­mie­nie słońca błysz­czą w spo­koj­nych zmarszcz­kach wody. W po­wie­trzu unosi się woń chloru i za­pach świeżo pod­la­nych ra­bat, a Stina bie­rze głę­boki wdech. Nie chce opusz­czać tego spo­koj­nego i cie­płego miej­sca. Pra­gnie czuć, jak słońce pie­ści jej twarz każ­dego ranka.

Idzie za róg bu­dynku i wcho­dzi do ogródka, w któ­rym jest ser­wo­wane śnia­da­nie. Ame­lie już tam czeka, sie­dzi obok El­liota. On ma­cza chleb w du­żym klek­sie nu­telli, pod­czas gdy Ame­lie sta­ran­nie kroi ar­buza na ka­wa­łeczki, by póź­niej zro­bić zdję­cie i opu­bli­ko­wać je na swoim blogu. Stina kie­ruje kroki w ich stronę, ale za­nim zdąży się z nimi przy­wi­tać, wi­dzi Lilly i Va­le­rie bie­gnące w ich kie­runku. Wy­bla­kłe od słońca, dłu­gie włosy sta­no­wią dla nich tło, a san­dały ryt­micz­nie stu­kają o ka­mienną alejkę. Wtedy za­uważa ten wy­raz twa­rzy swo­jej córki.

– Okrop­ność! – woła Lilly z da­leka, a w jej gło­sie sły­chać obrzy­dze­nie iden­tyczne jak to wy­ma­lo­wane na twa­rzy.

Stina za­uważa, że córka zerka na lu­dzi je­dzą­cych śnia­da­nie, jakby chciała się upew­nić, że ją sły­szą.

– Wie­cie, co się stało? – do­daje rów­nie gło­śno. – Ma­sa­kra!

Stina się roz­gląda i stwier­dza, że Lilly sku­tecz­nie zdo­była uwagę po­zo­sta­łych go­ści. Wszy­scy pa­trzą na nią.

– Wczo­raj ja­kiś fa­cet zo­stał za­mor­do­wany w skle­pie – cią­gnie.

Stina robi wiel­kie oczy.

– Tym skle­pie, w któ­rym ro­bimy za­kupy – in­for­muje tak szybko, że plą­cze jej się ję­zyk. – Do któ­rego za­glą­damy w dro­dze z plaży.

Więk­szość go­ści za­marła. Stina wi­dzi otwarte usta i za­cie­ka­wione spoj­rze­nia skie­ro­wane na ich sto­lik. Każdy chce usły­szeć, co ta blond dziew­czyna ma do po­wie­dze­nia. Pra­wie nikt jej nie ro­zu­mie, lecz wszy­scy wie­dzą, że coś się stało.

– Musi cho­dzić o niego! – Va­le­rie z tru­dem za­cho­wuje spo­kój. – No wie­cie, tego, który za­wsze tak ob­le­śnie się gapi i ob­li­zuje palce. Wie­cie, kogo mam na my­śli?

Stina kiwa głową i na­po­tyka spoj­rze­nie Ame­lie.

– Skąd o tym wiesz? – Za Stiną po­ja­wia się Ca­ro­lina i Lilly spo­gląda na nią swo­imi nie­bie­skimi oczami.

– W re­cep­cji spo­tka­łam Karla. Tego od sur­fingu – pre­cy­zuje Lilly. – To wła­śnie on go zna­lazł. Wszedł do sklepu po wodę i zo­ba­czył tego fa­ceta le­żą­cego na pod­ło­dze. – Lilly robi dziwną minę i wy­gląda jak uro­cza małpka.

– Wiesz, dla­czego zo­stał za­mor­do­wany? To był na­pad ra­bun­kowy? – do­py­tuje Stina.

– Nie, nie wiem. – Lilly tro­chę się uspo­ko­iła. – Ale chyba zo­stał zma­sa­kro­wany.

– Jak to zma­sa­kro­wany? – pyta Ame­lie sztywno, od­kła­da­jąc sztućce.

– Karl po­wie­dział, że wszę­dzie była krew. Jak w hor­ro­rze. Na­wet na su­fi­cie. Zro­bił zdję­cie i mi je po­ka­zał.

– Ja pier­dzielę – rzuca Va­le­rie, sto­jąca obok Lilly. – Do­brze, że dzi­siaj wra­camy do domu. Kto chciałby tu­taj zo­stać?

– No – zga­dza się z nią Lilly, marsz­cząc nos. Jej pięć mi­nut do­bie­gło końca i roz­gląda się wo­kół. – Zjemy coś? – pyta.

– Tak – od­po­wiada Va­le­rie.

Dziew­czyny ru­szają w kie­runku bu­fetu. Stina pa­trzy na ich szczu­płe plecy, chude nogi i dłu­gie blond włosy. Na­wet tu­taj nie ucie­kła od prze­mocy. Spo­gląda na Ca­ro­linę i Ame­lie.

– Za­raz wra­cam – in­for­muje. – Za­po­mnia­łam cze­goś z po­koju.

Wraca na alejkę. Musi za­żyć so­bril, żeby się uspo­koić. Po­tem zje śnia­da­nie.

6

Deszcz za­cina o szyby, a słońce w Mar­belli wy­daje się Sti­nie abs­trak­cją, gdy sie­dzi na ka­na­pie w ga­bi­ne­cie ko­men­danta Has­sego Jan­zona. Na pa­ra­pe­cie do­go­rywa biała or­chi­dea, a obok niej leży stos ksią­żek w wy­da­niu kie­szon­ko­wym. Stina od­no­to­wuje, że to same kry­mi­nały, i uśmie­cha się pod no­sem. Mają ze sobą coś wspól­nego. Ona rów­nież je lubi. A naj­bar­dziej po­doba jej się to, że za­zwy­czaj jest by­strzej­sza od au­tora i roz­wią­zuje za­gadkę na długo przed koń­cem.

– Jak tam urlop? – pyta Hasse, opie­ra­jąc się na fo­telu.

– Dzię­kuję, do­brze. – Stina od­wraca wzrok od okna i spo­gląda w stronę ko­men­danta. On uśmie­cha się sze­roko. Ma ładny uśmiech i Stina jest zre­lak­so­wana, cho­ciaż wie, że nie po­winna.

Za­raz usły­szy wy­rok. Za chwilę się do­wie, co z nią bę­dzie.

– To faj­nie – mówi Jan­zon i ude­rza dło­nią w pod­ło­kiet­nik. – By­łaś w Hisz­pa­nii, tak?

Stina kiwa głową.

– Na sta­łym lą­dzie?

– Tak. W Mar­belli.

– Su­per – stwier­dza Jan­zon i za­pada ci­sza.

Hasse po­chyla się i opiera ręce na ko­la­nach, po czym splata dło­nie.

– Mam na­dzieję, że wy­po­czę­łaś – do­daje, a jego uśmiech znika. – Z tego, co zro­zu­mia­łem, nie czu­łaś się za do­brze do czasu tego nie­szczę­śli­wego, jak by to na­zwać, in­cy­dentu w Pa­łacu Dick­sona.

Stina wzru­sza ra­mio­nami. Jan­zon może to na­zwać, jak chce. In­cy­dent, ka­ta­strofa, po­bi­cie, to­talne za­ła­ma­nie. Tak, można to okre­ślić na wiele spo­so­bów, cho­ciaż aku­rat „in­cy­dent” jest pew­nym umniej­sze­niem.

Nie jest do końca pewna, ile Jan­zon wie o tym zda­rze­niu i co mu po­wie­dzieli jej ko­le­dzy. Da­vid praw­do­po­dob­nie tylko to, co ab­so­lut­nie ko­nieczne. Za to Lo­visa przy­pusz­czal­nie nie tylko opo­wie­działa wszystko, co wi­działa, ale być może do­dała jesz­cze coś od sie­bie, chcąc sko­rzy­stać na ca­łej spra­wie.

Hasse od­chrzą­kuje.

– Szcze­rze mó­wiąc, Chri­stino, wpły­nęło na cie­bie kilka skarg. Nie­które jesz­cze przed tym in­cy­den­tem.

– Na­prawdę? – Stina marsz­czy czoło. My­śli, że po­wie mu, że może ją na­zy­wać Stiną, jak wszy­scy inni, ale zmie­nia zda­nie. Te­raz to nie ma żad­nego zna­cze­nia. Kto mógł zło­żyć na nią skargę?

– Tak. Czę­sto się spóź­niasz. Słabo ko­mu­ni­ku­jesz się z in­nymi i wy­wyż­szasz się w sto­sunku do osób, któ­rych nie lu­bisz.

Stina robi wiel­kie oczy. Co on wy­ga­duje? Czy na­prawdę do­brze usły­szała? Po­wie­dział, że się wy­wyż­sza? Ona, która za­wsze tak się stara być dla wszyst­kich miła, zo­stała oskar­żona o za­dzie­ra­nie nosa? Te słowa bolą, ale przede wszyst­kim wy­dają jej się cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe.

– Wiem, że masz trudny czas – do­daje Jan­zon. – Mu­simy zna­leźć ja­kieś roz­wią­za­nie.

Roz­wią­za­nie? Stina od­sta­wia fi­li­żankę po ka­wie, kła­dzie dło­nie na ko­la­nach i po­chyla się, tak że sie­dzą w tej sa­mej po­zy­cji i ga­pią się na sie­bie.

– Co wła­ści­wie pró­bu­jesz mi po­wie­dzieć?

Ko­men­dant nie ucieka wzro­kiem, tylko kon­ty­nu­uje:

– Nie będę owi­jał w ba­wełnę i po pro­stu to po­wiem. Masz pro­blem ze współ­pracą. Je­steś świetną po­li­cjantką. Fan­ta­styczną po­li­cjantką. Pro­blem po­lega na tym, że nikt już nie chce z tobą pra­co­wać.

Stina jest za­sko­czona i kręci głową. Ni­czego nie ro­zu­mie. Dla­czego nikt nie chce z nią pra­co­wać? Z nią, która za­wsze daje z sie­bie wszystko. Okej, może cza­sami jest tro­chę zbyt wy­ma­ga­jąca, ale prze­cież to nie przed­szkole.

Przy­gląda mu się, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co się dzieje w jego gło­wie. Za­mie­rza ją zwol­nić? Nie, to nie­moż­liwe. Nie może się po­zbyć po­li­cjantki z dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem. W do­datku prze­by­wa­ją­cej na zwol­nie­niu le­kar­skim.

Hasse jest no­wym ko­men­dan­tem i nie zna go na tyle długo, żeby móc oce­nić, na co go stać. Ja­sno dał im do zro­zu­mie­nia, że chce wpro­wa­dzić pewne zmiany i w ta­kim ra­zie być może nie ma dla niej miej­sca w ze­spole. Moż­liwe, że jest tylko dla osób po­kroju Lo­visy. Stina nie ma ochoty pra­co­wać w ta­kim miej­scu. Prawdę mó­wiąc, je­śli jej tu­taj nie chcą, to ona też nie chce tu zo­stać.

Wstaje.

– W ta­kim ra­zie skła­dam wy­po­wie­dze­nie.

– Chri­stino – mówi Jan­zon, spo­glą­da­jąc na nią. – Usiądź. Na­prawdę tego nie chcę. Wie­rzę, że znaj­dziemy ja­kieś roz­wią­za­nie.

– My?

– Ow­szem, my. Po­słu­chaj. Je­stem prze­ko­nany, że wszystko, co się wy­da­rzyło, ma zwią­zek z tym, przez co prze­cho­dzi­łaś w ostat­nich la­tach. Je­steś tylko czło­wie­kiem i to­wa­rzy­sze­nie matce od­cho­dzą­cej na ALS i rów­no­cze­śnie pro­wa­dze­nie wy­ma­ga­ją­cych spraw mu­siało być dla cie­bie trudne. Zdzi­wił­bym się, gdyby było ina­czej.

Stina po­sta­na­wia, że da mu szansę, i po­woli znowu siada.

– Sprawa wy­gląda tak – do­daje Jan­zon, pa­trząc jej pro­sto w oczy. – Nie wy­daje mi się, że­byś była go­towa do po­wrotu do pracy na peł­nych ob­ro­tach, ale rów­no­cze­śnie po­dej­rze­wam, że chcesz pra­co­wać. Mam ra­cję?

Męż­czy­zna unosi brwi py­ta­jąco, a ona kiwa głową.

– Poza tym uwa­żam, że trzeba coś ro­bić. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że ma się na to siłę.

Stina wzru­sza ra­mio­nami i wbija wzrok w ścianę za nim.

– Dla­tego pro­po­nuję, że­byś wró­ciła na nie­pełny etat. Po­wiedzmy, że za­czniesz od jed­nej czwar­tej wy­miaru go­dzin i wes­przesz ze­spół cold case zaj­mu­jący się sta­rymi, nie­wy­ja­śnio­nymi spra­wami.

Stina od­rywa wzrok od sza­rej ściany i wbija go w Jan­zona. A więc za­mie­rza ją prze­su­nąć do sor­to­wa­nia pa­pie­rów?

– Do­brze wiem, co so­bie my­ślisz – do­daje Jan­zon.

– Nie są­dzę – mówi Stina.

Może to i le­piej – my­śli. Bo te­raz mam ochotę dać ci w mordę.

– Wierz mi, wiem – upiera się męż­czy­zna, a ona do­strzega uśmiech błą­dzący w ką­ciku jego ust. – Jak już wspo­mnia­łem, je­steś cho­ler­nie do­brą po­li­cjantką. Chciał­bym cię za­trzy­mać, ale nie mogę cię przy­wró­cić do peł­nej służby. To by­łoby wo­bec cie­bie nie w po­rządku. Cold case to dla cie­bie spo­sób na po­wrót.

Stina nie­chęt­nie przy­znaje w du­chu, że Jan­zon ma ra­cję, co wcale nie ozna­cza, że za­mie­rza się na wszystko go­dzić. Po­trze­buje czasu, żeby się nad tym za­sta­no­wić, a przede wszyst­kim, by prze­tra­wić to, że ko­le­dzy nie chcą z nią współ­pra­co­wać. Te słowa bolą ją bar­dziej, niż gdyby ją ude­rzył.

Kiwa głową.

– Mu­szę to prze­my­śleć – oznaj­mia.

– Ja­sne. Daj so­bie kilka dni. – Jan­zon się uśmie­cha, po­ka­zu­jąc równe białe zęby. – Mo­żemy się umó­wić, że w czwar­tek dasz mi znać?

Stina po­now­nie kiwa głową, cały czas za­sta­na­wia­jąc się nad tym, kto nie chce z nią pra­co­wać.

7

Nie może spać. Wiatr za­cina o szyby, a chra­pa­nie Ulfa nie­sie się po sy­pialni i ustaje tylko na krótką chwilę, gdy Stina go szturch­nie. Jej mąż wy­daje z sie­bie od­głosy jak piła tar­taczna. Niech to szlag! – my­śli Stina, da­jąc za wy­graną. Nie pa­mięta, żeby tak chra­pał, gdy byli świeżo po ślu­bie, osiem­na­ście lat temu. Kiedy to się za­częło?

Od­rzuca koł­drę, sięga po swój te­le­fon le­żący na sto­liku noc­nym i wstaje. Idzie do ła­zienki, włą­cza świa­tło i kilka razy mruga, bo ją razi. Kiedy już się do niego przy­zwy­czaja, z ko­sme­tyczki, która wciąż stoi na pod­ło­dze, tylko czę­ściowo roz­pa­ko­wana po urlo­pie w Mar­belli, wyj­muje dwie ta­bletki imo­vane i po­pija je wodą.

Siada na se­de­sie i gapi się w ścianę. Mi­nie pół go­dziny, za­nim lek na­senny za­cznie dzia­łać, więc nie ma sensu od razu się kłaść. Przy­ciąga do sie­bie dy­wa­nik ła­zien­kowy i sta­wia na nim zimne, opa­lone stopy. Za­lewa ją fala wspo­mnień o tych wszyst­kich no­cach, kiedy tu­taj sie­działa i pła­kała, pod­czas gdy prze­klęty ALS po­woli po­że­rał ciało jej mamy. Stop­niowo nisz­czył jej mię­śnie, aż w końcu nie mo­gła się po­ru­szać. Strach przed od­cho­dze­niem, ból i w końcu ta mi­ło­sierna śmierć.

Stina kręci głową. Nie chce już my­śleć o śmierci mamy, więc sięga po te­le­fon i za­czyna prze­glą­dać Fa­ce­bo­oka oraz In­sta­grama. Po­tem wcho­dzi na Go­ogle i nie­wiele się za­sta­na­wia­jąc, w pole wy­szu­ki­wa­nia wpi­suje „Agu­ilera”, czyli na­zwi­sko pa­nień­skie Ca­ro­liny, które po­winno być rów­nież na­zwi­skiem jej stryja. Otrzy­muje sie­dem­dzie­siąt trzy mi­liony wy­ni­ków, ale więk­szość z nich do­ty­czy Chri­stiny Agu­ilery.

– Cho­lera – bąka pod no­sem.

Póź­niej przy­po­mina so­bie, że Ca­ro­lina wspo­mniała kie­dyś, że stryj ma na imię Pa­blo, a jego żona Telma, więc pró­bu­jąc za­wę­zić liczbę wy­ni­ków, wpi­suje w wy­szu­ki­warkę „Pa­blo Agu­ilera” i tym ra­zem do­staje sto sie­dem­dzie­siąt dzie­więć ty­sięcy wy­ni­ków. Wcho­dzi na kilka stron. Więk­szość z nich jest po hisz­pań­sku, a jej dość skromna zna­jo­mość tego ję­zyka jesz­cze z cza­sów szkol­nych nie wy­star­cza, więc ko­rzy­sta z Go­ogle Trans­late. Tek­sty prze­tłu­ma­czone ma­szy­nowo by­wają tro­chę dziwne, ale za­zwy­czaj da się zro­zu­mieć z kon­tek­stu, o co cho­dzi.

Jedno jest pewne. Pa­blo i Telma są obrzy­dli­wie bo­gaci. Wpraw­dzie uzmy­sło­wiła to so­bie, pa­trząc na ich dom w jed­nej z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych dziel­nic Mar­belli, lecz wtedy nie miała jesz­cze świa­do­mo­ści, jak bar­dzo bo­gaci. Po­sia­dłość w Mar­belli jest jedną z trzech na­le­żą­cych do ro­dziny. Poza nią mają jesz­cze jedną w Ma­dry­cie i jedną w Lon­dy­nie.

Na­tra­fia na ar­ty­kuł w ame­ry­kań­skim ma­ga­zy­nie wnę­trzar­skim ze zdję­ciami za­równo tego domu, jak i Telmy, czyli ko­biety, która jest ciotką Ca­ro­liny. Telma sie­dzi na ja­snej ka­na­pie w pu­dro­wo­ró­żo­wym ko­stiu­mie i szpil­kach i z uśmie­chem pa­trzy pro­sto w obiek­tyw apa­ratu, per­fek­cyj­nie ucze­sana i z ogrom­nym dia­men­tem na palcu ser­decz­nym. Zdję­cie po­sia­dło­ści po­ja­wia się w se­rii re­por­taży o pięk­nych miej­scach w Eu­ro­pie. Ar­ty­kuł ma kilka lat, lecz ko­bieta na zdję­ciu wy­gląda tak po­nad­cza­sowo, że rów­nie do­brze mo­głoby zo­stać zro­bione wczo­raj.

Telma zdra­dza w ar­ty­kule, że po­mimo zbyt ma­łego me­trażu zde­cy­do­wali się za­trzy­mać ten dom. Ma on dla nich zna­cze­nie sen­ty­men­talne, bo Telma i Pa­blo zbu­do­wali go w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Poza tym jest wy­jąt­kowo pięk­nie po­ło­żony, z wi­do­kiem na Gi­bral­tar i Afrykę, a bli­skość mo­rza uła­twia do­tar­cie do nich przy­ja­cio­łom pły­wa­ją­cym jach­tem po Mo­rzu Śród­ziem­nym.

Stina się od­chyla i czuje na ple­cach zimno por­ce­la­no­wej spłuczki. Zie­wa­jąc, kon­ty­nu­uje czy­ta­nie.

Wszystko za­częło się od nie­ja­kiego Diego Agu­ilery, który mu­siał być dziad­kiem Ca­ro­liny od strony ojca. To on na po­czątku lat trzy­dzie­stych ku­pił swój pierw­szy sta­tek i stwo­rzył śred­niej wiel­ko­ści firmę że­glu­gową, którą na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych prze­jął Pa­blo. W dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym oże­nił się z Telmą, córką in­nego hisz­pań­skiego ar­ma­tora. Cho­ciaż to było dawno temu, w in­ter­ne­cie można zna­leźć sporo zdjęć oraz ar­ty­ku­łów o ich ślu­bie, spek­ta­ku­lar­nym i jak na tamte czasy sze­roko ko­men­to­wa­nym przez me­dia. Po­nad ty­siąc go­ści prze­trans­por­to­wano na pry­watną wy­spę wy­na­jętą spe­cjal­nie na tę oka­zję. W ko­lej­nych la­tach Pa­blo ra­zem z oj­cem Telmy stwo­rzyli wpły­wowe przed­się­bior­stwo że­glu­gowe i po jego śmierci Telma odzie­dzi­czyła całą firmę, którą póź­niej da­lej pro­wa­dziła z Pa­blem.

Stina mruga. Imo­van za­czął dzia­łać i wła­śnie za­my­kają jej się oczy, gdy na­tra­fia na wzmiankę o ojcu Ca­ro­liny. Przy­mu­lona le­kiem, po­sta­na­wia, że tylko ją prze­czyta i wraca do łóżka.

Ar­ty­kuł nie jest zbyt długi, ale Stina do­wia­duje się z niego, że oj­ciec Ca­ro­liny nie był za­in­te­re­so­wany pro­wa­dze­niem in­te­re­sów w tam­tym cza­sie. Bar­dziej za­le­żało mu na pro­wa­dze­niu wy­staw­nego ży­cia i sce­do­wał firmę na Pa­bla. Mimo że zdję­cie jest stare, Stina go roz­po­znaje. Sie­dzi uśmiech­nięty na ka­na­pie, w ja­kimś klu­bie w Mar­belli. Wznosi to­ast szam­pa­nem z męż­czy­zną w oku­la­rach w ro­go­wych opraw­kach, z wy­dat­nym no­sem i w gol­fie, obej­mu­ją­cym piękną ko­bietę o po­łu­dnio­wej uro­dzie. Stina po­ciera czoło. Zdję­cie ni­jak się ma do tego, co wie o tym męż­czyź­nie. Spo­tkała ojca Ca­ro­liny wiele razy i za­wsze po­strze­gała go jako spo­koj­nego, nieco wy­co­fa­nego męż­czy­znę, dla­tego trudno jej uwie­rzyć, że to on sie­dzi na tej ka­na­pie.

Mimo zmę­cze­nia kon­ty­nu­uje czy­ta­nie i do­wia­duje się, że Pa­blo i Telma mają dwoje dzieci, córkę i syna. Po chwili się wzdryga i uświa­da­mia so­bie, że przy­snęła na se­de­sie. Wstaje, krę­cąc głową. Gasi świa­tło, wraca do łóżka i wśli­zguje się pod koł­drę. Jest jej zimno, więc szczel­nie się nią otula i na­tych­miast za­sy­pia.

8

W to po­chmurne po­po­łu­dnie deszcz wisi w po­wie­trzu. Ame­lie stoi na szczy­cie na­giej skały, a po­ni­żej hu­czy mo­rze. Przy­gląda się jego dzi­kiemu tań­cowi i robi krok do tyłu, gdy fala ude­rza tak mocno, że mu­ska jej ka­lo­sze. Jest sama po­śród tych na­gich, mo­krych skał wy­ła­nia­ją­cych się z sza­ro­czar­nego kra­jo­brazu. Wiatr smaga jej po­liczki, a ona czuje w ustach smak soli.

Zgra­bia­łymi pal­cami od­gar­nia z twa­rzy mo­kry ko­smyk wło­sów i wę­druje wzro­kiem wzdłuż ho­ry­zontu, le­dwo mo­gąc roz­róż­nić, gdzie koń­czy się niebo, a za­czyna sta­lo­wo­szare, spie­nione mo­rze.

Przed chwilą, idąc po ska­łach krętą ścieżką, za­sta­na­wiała się, co ona wła­ści­wie tu­taj robi, za­miast pójść na przy­jemny ma­saż w spa w Ha­ga­ba­det lub po pro­stu sku­lić się na ka­na­pie, pod ko­cem, z fi­li­żanką her­baty i obej­rzeć od­ci­nek Gry o tron. Ale te­raz, kiedy stoi na szczy­cie skały i pa­trzy w dal, stwier­dza, że w ca­łej swo­jej su­ro­wo­ści to miej­sce jest urze­ka­jąco piękne. Zu­peł­nie inne niż w sło­neczny letni dzień, gdy za­toka jest pełna ro­ze­śmia­nych dzieci, a skały są ob­wie­szone ko­lo­ro­wymi ręcz­ni­kami i opa­la­ją­cymi się ludźmi. Musi to uchwy­cić na zdję­ciu.

Przy­kłada apa­rat do twa­rzy, ob­raca się i za­uważa, że nie jest sama. Ka­wa­łek da­lej ktoś stoi. Ame­lie marsz­czy czoło. Kto wy­cho­dzi z domu w taką pa­skudną po­godę? Poza nią samą oczy­wi­ście? Po­więk­sza ob­raz i wi­dzi swoje od­bi­cie. Męż­czy­zna stoi od­wró­cony w jej stronę z apa­ra­tem przy­ci­śnię­tym do twa­rzy.

Kto to jest, do cho­lery? Czyżby ja­kiś pa­pa­razzi? Jak udało mu się ją na­mie­rzyć? Śle­dził ją czy jak? Ame­lie opusz­cza apa­rat. Ma­giczny na­strój prysł.

Wi­dzi, że męż­czy­zna zmie­rza w jej kie­runku po­su­wi­stym kro­kiem. Jej pierw­sza myśl jest taka, żeby się od­wró­cić i uciec, lecz zmie­nia zda­nie i zo­staje, cho­ciaż nie ma na twa­rzy ani grama ma­ki­jażu i ry­zy­kuje uwiecz­nie­nie na zdję­ciu w ta­kim sta­nie. Wku­rza ją, że ktoś ją tu­taj na­mie­rzył, i po­sta­na­wia, że przy­naj­mniej po­wie jed­nej z tych hien, co o nich my­śli.

Ob­ser­wuje go, jak idzie w jej stronę pew­nym kro­kiem. Prze­ska­kuje ze skały na skałę i wy­daje się do­kład­nie wie­dzieć, gdzie po­sta­wić stopę, by szybko się prze­mie­ścić po mo­krej na­wierzchni. Jak ja­kaś prze­klęta ko­zica.

Ale coś w jego wy­glą­dzie spra­wia, że Ame­lie przy­cho­dzi do głowy, że to nie jest zwy­kły pa­pa­razzi. Jej cie­ka­wość zo­staje roz­bu­dzona.

Już z da­leka woła do niej „dzień do­bry” i zwal­nia.

– Miło spo­tkać ko­le­żankę po fa­chu – mówi.

Uśmiech na jej twa­rzy za­miera. Ko­le­żankę? Za kogo on ją wła­ści­wie bie­rze? Prze­cież jest tylko fo­to­grafką ama­torką, która zo­sta­wia dzieci w przed­szkolu i je­dzie SUV-em na lo­kalne ką­pie­li­sko, żeby fo­to­gra­fo­wać mo­rze.

Stwier­dza, że to ża­ło­sne. Tak jakby miała się stać pro­fe­sjo­nalną fo­to­grafką tylko dla­tego, że wło­żyła sztor­miak oraz ka­lo­sze i wy­szła na wiatr.

Czuje się jak kom­pletna idiotka. Spo­tyka za­wo­dowca, a sama tak na­prawdę nie ma po­ję­cia o fo­to­gra­fii. Wpraw­dzie zro­biła kurs w ra­mach fa­kul­te­tów w dzie­wią­tej kla­sie, lecz ogra­ni­czał się do tego, że snuła się po mie­ście i cy­kała foty zna­jo­mym, po czym je wy­wo­ły­wała w czer­wo­nych mi­skach ze śmier­dzą­cym pły­nem, w ciemni, w szkol­nej piw­nicy, w cza­sach, gdy apa­raty cy­frowe jesz­cze nie ist­niały. Czy na­prawdę my­śli, że to czyni ją fo­to­grafką?

Pieką ją po­liczki, a zde­cy­do­wa­nie za drogi apa­rat ciąży jej w dłoni i na­gle do­ciera do niej, czyj głos sły­szy w gło­wie. To głos matki i in­nych osób w jej ży­ciu, które mó­wiły „nie sądź, że je­steś kimś”.

Pod po­wie­kami pieką ją łzy wście­kło­ści. Jak ta ko­bieta może mieć na nią tak duży wpływ? Jak to moż­liwe, że ma nad nią taką wła­dzę, skoro na­wet nie jest te­raz bli­sko? Nie wi­dują się. Ostatni raz przy­pad­kowo wpa­dły na sie­bie w IKEA. Ame­lie za­uwa­żyła ją zbyt późno. Usły­szała za­chryp­nięty głos matki wo­ła­jący jej imię i nie zdą­żyła się scho­wać. Wy­nisz­czona po­stać na­gle wy­ro­sła tuż przed nią. Ta­nie ubra­nia matki przy­po­mniały jej, skąd po­cho­dzi i gdzie mo­gła wy­lą­do­wać.

Pie­nią­dze, które jej wy­syła co mie­siąc, tro­chę uci­szają wy­rzuty su­mie­nia i Ame­lie usi­łuje so­bie wmó­wić, że matka ku­puje za nie je­dze­nie i ubra­nia oraz opłaca czynsz, lecz w głębi du­cha wie, że wy­daje je na ta­nie wino i pa­pie­rosy. Niech ją szlag – my­śli Ame­lie. Nie po­winna się li­to­wać nad matką.

To sa­mej sie­bie po­winno jej być szkoda. To ją wie­lo­krot­nie za­wie­dziono. Po spo­tka­niu w IKEA matka dzwo­niła do niej wiele razy, lecz Ame­lie nie od­po­wia­dała. W końcu się wku­rzyła, ode­brała i do­da­jąc so­bie ani­mu­szu kie­lisz­kiem wina, po­wie­działa matce ostro, że nie ma sensu, by dzwo­niła, bo nie do­sta­nie od niej ani ko­rony wię­cej.

Na­gle fo­to­graf staje na­prze­ciwko niej. Ma lekko zdy­szany głos i wy­ciąga rękę w jej stronę.

– Mam na­dzieję, że się nie na­rzu­cam. Zo­ba­czy­łem, że sto­isz tu z apa­ra­tem, i po pro­stu chcia­łem się przy­wi­tać. Na­zy­wam się Mi­chael Hell.

9

Stina za­po­mniała prze­ło­żyć se­sję u psy­cho­loga. Od­wle­kała ją tak długo, jak tylko się dało, po­nie­waż uważa, że każdy kon­takt z nim jest tylko mę­czącą stratą czasu. Te­raz czeka na po­łą­cze­nie te­le­fo­niczne i musi słu­chać mu­zyki, która pew­nie ma mieć dzia­ła­nie uspo­ka­ja­jące, a jej przy­po­mina się stary film Lot nad ku­kuł­czym gniaz­dem z Jac­kiem Ni­chol­so­nem. Cze­ka­jąc, wy­gląda przez okno przy dy­żurce. Brą­zowe je­sienne li­ście spa­dają z drzew i wi­rują na wie­trze, po czym lą­dują na mo­krym as­fal­cie.

– Stino!

Usły­szaw­szy swoje imię, Stina się od­wraca. Sze­roko uśmiech­nięty Da­vid Sand­berg-Sa­liba zmie­rza w jej kie­runku.

– Pro­mie­nie­jesz – stwier­dza Da­vid.

Męż­czy­zna uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej, a Stina chło­nie cie­pło jego spoj­rze­nia.

– Dzięki, przy­stoj­niaku – mówi. – Ty też nie­źle się pre­zen­tu­jesz.

Da­vid się śmieje, do­brze zda­jąc so­bie sprawę, że jest tu­taj naj­przy­stoj­niej­szym po­li­cjan­tem, i pod­cho­dzi do niej, żeby ją ser­decz­nie uści­skać. Przy­jem­nie pach­nie wodą po go­le­niu. Nie­wiele osób przy­tula Stinę. Nie na­leży do ko­biet, które lu­bią ta­kie rze­czy. Zbu­do­wała wo­kół sie­bie mur. Ale są lu­dzie, tacy jak Da­vid, któ­rzy nie wy­czu­wają tego jej dy­stansu, z czego w su­mie się cie­szy.

Męż­czy­zna wy­pusz­cza ją z ob­jęć i robi krok do tyłu. – Wró­ci­łaś do służby? – pyta.

Mu­zyka w te­le­fo­nie cich­nie i Stina sły­szy, że ktoś od­biera po­łą­cze­nie. – Po­cze­kaj chwilkę – prosi Da­vida. Na­stęp­nie roz­ma­wia z pie­lę­gniarką i prze­kłada ter­min wi­zyty na na­stępny dzień. Na­wet nie pró­buje ściem­niać, że ta data jej nie pa­suje, tylko się zga­dza i koń­czy roz­mowę, by wró­cić do po­ga­wędki z Da­vi­dem.

– Przy­szłam tylko po to, żeby pod­pi­sać w ka­drach ja­kieś pa­piery – wy­ja­śnia.

Da­vid kiwa głową, a ona so­bie uświa­da­mia, jak bar­dzo się za nim stę­sk­niła. Jest jedną z tych osób, które na­prawdę lubi. Pro­sto­li­nijny. Nie ob­raża się, gdy jest ob­ce­sowa. Ro­zu­mie, o co jej cho­dzi, mimo że nie za­wsze wy­raża się ja­sno i pre­cy­zyj­nie. Da­vid cza­sami wy­bu­cha i nie odzie­dzi­czył tego po swoim ojcu z Nor­r­lan­dii, tylko ra­czej po cu­dow­nej ma­mie z Li­banu, lecz naj­czę­ściej jest spo­kojny. Do­brze im się ze sobą pra­cuje i Stina ma do niego za­ufa­nie.

Te­raz my­śli o tym, co po­wie­dział jej Hasse, że nikt już nie chce z nią współ­pra­co­wać, i robi jej się przy­kro. Czy do­ty­czy to rów­nież Da­vida?

– Na­prawdę po­trze­bo­wa­łaś tro­chę od­po­cząć, co? – pyta męż­czy­zna.

Stina kiwa głową i robi jej się na tyle głu­pio, że czuje gulę w gar­dle.

– Tak, pew­nie tak.

– Le­piej się już czu­jesz?

Stina od­chrzą­kuje.

– Le­piej? Co masz na my­śli?

Da­vid prze­krzy­wia głowę.

– Daj spo­kój, nic mi nie jest. Po pro­stu by­łam tro­chę zmę­czona.

– Okej. Wy­po­czę­łaś?

Stina krzy­żuje ra­miona.

– O co ci wła­ści­wie cho­dzi? Je­stem tylko czło­wie­kiem. Nie mogę za­wsze być w do­brej for­mie. Cza­sami na­wet ja prze­staję kon­tro­lo­wać sy­tu­ację.

– Prze­sta­jesz kon­tro­lo­wać sy­tu­ację?

– No tak.

– Stino, do dia­bła! – mówi Da­vid i po­chyla się w jej stronę, ści­sza­jąc głos. – By­łaś na­ćpana i pra­wie za­bi­łaś po­dej­rza­nego. Po­tem zwy­mio­to­wa­łaś i le­dwo był z tobą kon­takt, sie­dzia­łaś na pod­ło­dze i śmia­łaś się w głos. To chyba coś wię­cej niż „prze­sta­łam kon­tro­lo­wać sy­tu­ację”?

Stina robi wiel­kie oczy.

– Spo­koj­nie – do­daje Da­vid i od­suwa się od niej, jakby wie­dział, co so­bie po­my­ślała. – Z ni­kim o tym nie ga­da­łem. Ale z Lo­visą może być go­rzej, jak się pew­nie do­my­ślasz.

– Z nią so­bie po­ra­dzę.

– Miejmy na­dzieję. Nie jest tak wy­ro­zu­miała jak ja.

Stina się śmieje. Eu­fe­mizm dnia – my­śli. Dla Lo­visy li­czy się tylko jedno, a mia­no­wi­cie wspi­na­nie się po szcze­blach ka­riery. Stina by się nie zdzi­wiła, gdyby młod­sza ko­le­żanka we­pchnęła ją pod au­to­bus, żeby za­punk­to­wać u prze­ło­żo­nych.

– Roz­ma­wiała z Has­sem? – pyta Stina.

– Z pew­no­ścią. Prze­cież są przy­ja­ciółmi. No wiesz, ich ro­dziny się znają.

Stina kiwa głową. Hasse i Lo­visa. Miesz­kańcy On­sali. Ka­rie­ro­wiczka, która pró­buje go wy­ko­rzy­stać, a on naj­wy­raź­niej ni­czego nie kuma. My­śli, że są przy­ja­ciółmi. Nie­któ­rzy są strasz­nie na­iwni.

– Mia­łam z nim wczo­raj spo­tka­nie – oznaj­mia. – Wy­ja­śnił mi, że nie umiem współ­pra­co­wać.

Da­vid pa­trzy na nią. Dla­czego nic nie mówi? Dla­czego nie jest zdzi­wiony? Tylko to nie­prze­nik­nione spoj­rze­nie, któ­rego ona kom­plet­nie nie ro­zu­mie.

– Ty też uwa­żasz, że trudno się ze mną pra­cuje? – pyta w końcu Stina.

Da­vid unosi rękę i dra­pie się za uchem. Po­tem wzdy­cha.

– Nie, nie uwa­żam. To zna­czy… – Waha się. – Ostat­nio mia­łaś trudny czas z po­wodu tego wszyst­kiego, co się wy­da­rzyło. Wiesz, nie wszy­scy so­bie z tym ra­dzili i wtedy uni­kali roz­mowy z tobą.

– Więc lu­dzie ob­wi­niają mnie za swoje wła­sne pro­blemy?

– No cóż, szcze­rze mó­wiąc, je­steś dość trudna.

– Aha.

Czyli on też tak uważa. Że trudno się ze mną pra­cuje i nie po­win­nam wró­cić na swoje do­tych­cza­sowe sta­no­wi­sko – my­śli Stina.

Przez chwilę stoją w mil­cze­niu.

– Za­pro­po­no­wał mi pracę na jedną czwartą etatu. W ze­spole cold case.

Da­vid po­woli kiwa głową.

– I?

Stina wzru­sza ra­mio­nami. Tro­chę jej przy­kro, że Da­vid nie jest tym obu­rzony.

– Za­sta­na­wiam się.

– Uwa­żam, że po­win­naś przy­jąć jego pro­po­zy­cję. Po­trak­tuj to jak roz­bieg. Po­tem wró­cisz do nas z przy­tu­pem. Stino, po­trze­bu­jemy cię.

Winda za nią się otwiera, więc Stina prze­suwa się na bok, żeby prze­pu­ścić ko­bietę o dłu­gich, ciem­nych wło­sach i źle ob­cię­tej grzywce. Chyba ma na imię Agneta, ale Stina nie jest tego pewna.

– Ach, to ty! – rzuca ko­bieta, za­trzy­mu­jąc się. Uśmie­cha się, gdy na­po­tyka spoj­rze­nie Da­vida, po czym znowu spo­gląda na Stinę i robi się po­ważna. – Wró­ci­łaś? – pyta, sta­jąc na­prze­ciwko nich.

– My­ślę o tym – od­po­wiada Stina.

– Aha. Słu­chaj, wła­śnie mia­łam do cie­bie dzwo­nić. Szu­kał cię ja­kiś po­li­cjant z Hisz­pa­nii, a ja nie bar­dzo wie­dzia­łam, co mu po­wie­dzieć. Po­ga­dasz z nim?

– Ja­sne – de­kla­ruje Stina i zdzi­wiona spo­gląda na kar­teczkę, którą po­daje jej Agneta. – A czego chciał?

– Nie po­wie­dział. Ale pro­sił, że­byś do niego za­dzwo­niła. Pew­nie cho­dzi o coś, co się wy­da­rzyło pod­czas wa­szego po­bytu w Mar­belli.

10

Ame­lie pa­trzy na męż­czy­znę, a jego słowa dźwię­czą jej w uszach. Miło spo­tkać ko­le­żankę po fa­chu. Mocno ści­ska jej rękę, a ona spo­gląda mu pro­sto w oczy. Są duże i nie­bie­skie, oto­czone dłu­gimi, czar­nymi rzę­sami.

– Ame­lie Za­chris­son – przed­sta­wia się Ame­lie.

Czeka, aż w jego oczach po­jawi się po­dziw, gdy zro­zu­mie, kim ona jest, lecz nic ta­kiego się nie dzieje. Za­miast tego męż­czy­zna do­daje:

– Świa­tło jest dzi­siaj fan­ta­styczne, prawda?

Ame­lie kiwa głową i spo­gląda w dół, na apa­rat w jego le­wej ręce. Za­równo sprzęt, jak i spo­sób, w jaki go trzyma, świad­czą o tym, że jest pro­fe­sjo­na­li­stą, a co wię­cej, wy­gląda na to, że on my­śli o niej to samo. Z przy­zwy­cza­je­nia zerka na jego dłoń i od­no­to­wuje, że nie ma ob­rączki na palcu.

Na­gle za­czyna się de­ner­wo­wać. To do niej nie­po­dobne. Na­wet nie może so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio ze­stre­so­wało ją spo­tka­nie z męż­czy­zną. To je­den z nie­wielu ob­sza­rów ży­cia, w któ­rych za­wsze czuje się pew­nie. Zna ich re­ak­cje i wie, jak po­stę­po­wać. Ale po­mię­dzy nią a tym fo­to­gra­fem jest ja­kieś na­pię­cie, które spra­wia, że Ame­lie ma mo­tyle w brzu­chu. Na­po­tyka jego spoj­rze­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy on też to czuje.

– Ja­kieś cie­kawe zle­ce­nie? – pyta męż­czy­zna z uśmie­chem.

– Zle­ce­nie? – dziwi się Ame­lie. Po­tem wy­bu­cha śmie­chem, gdy so­bie uświa­da­mia, co on miał na my­śli. – Nie, skąd. Je­stem ama­torką. – Ame­lie na chwilę za­wie­sza głos, po czym do­daje: – Ale chcia­ła­bym za­jąć się tym pro­fe­sjo­nal­nie.

Na­tych­miast ża­łuje swo­ich słów. Dla­czego to po­wie­działa? To tylko obcy męż­czy­zna, na któ­rego przy­pad­kiem się na­tknęła, a do tego fo­to­graf. Wie, co te­raz na­stąpi, i jest go­towa zgry­wać głu­pią blon­dynkę, ale nie robi tego, wi­dząc, że męż­czy­zna wcale się z niej nie śmieje, tylko z po­wagą kiwa głową.

– Tak, każdy musi od cze­goś za­cząć. Sam ro­bi­łem to, co ty. Wy­cho­dzi­łem na ze­wnątrz i cy­ka­łem zdję­cia wszyst­kiemu. To je­dyny spo­sób, by sta­wać się co­raz lep­szym.

Ame­lie spo­gląda na niego za­sko­czona. W jego gło­sie nie ma wyż­szo­ści, wręcz prze­ciw­nie, męż­czy­zna spra­wia wra­że­nie, jakby czuł, że mają ze sobą wiele wspól­nego.

– Z odro­biną ta­lentu i du­żymi am­bi­cjami można zajść na­prawdę da­leko. To tylko kwe­stia chęci. – Męż­czy­zna po­pra­wia czapkę z dasz­kiem, a jego spoj­rze­nie wę­druje po kra­jo­bra­zie. – A zdaje się, że to­bie ich nie bra­kuje, w prze­ciw­nym ra­zie nie wy­szła­byś z domu w taką po­godę.

Ame­lie nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu. To ta­kie nie­spo­ty­kane i przy­jem­nie wy­zwa­la­jące spo­tkać czło­wieka, który nie jest uprze­dzony do niej ani do jej umie­jęt­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie, wy­daje się, że w nią wie­rzy. Tak po pro­stu, cho­ciaż po­znali się przed chwilą. Kiedy ostat­nio spo­tkało ją coś ta­kiego? O ile w ogóle?

Ame­lie się roz­luź­nia i pierw­szy raz od wielu lat czuje się kom­for­towo w obec­no­ści do­piero co po­zna­nego czło­wieka.

– A ty? – pyta. – Co tu­taj ro­bisz w taki dzień?

– Zle­ce­nie z Göte­borg & Co. Za­mó­wili no­wa­tor­skie zdję­cia mia­sta i oko­lic. Mam po­ka­zać Li­se­berg, Po­sej­dona, Ave­nyn i most Älvs­borgs­bron z no­wej per­spek­tywy.

– Aha, a co z tym? – Ame­lie wy­ciąga rękę.

– Sły­sza­łem, że Ho­vås to naj­bar­dziej znana plaża w Göte­borgu. To prawda?

– Chyba tak.

Męż­czy­zna kiwa głową w kie­runku mo­rza.

– Spójrz na ten ży­wioł, sza­rość, po­tęgę na­tury, coś ta­kiego znaj­dziesz tylko tu­taj. Wiesz, co mam na my­śli?

Ame­lie po­ta­kuje. Po­doba jej się spo­sób, w jaki Mi­chael z nią roz­ma­wia. Jakby była jego ko­le­żanką. Chce się o nim do­wie­dzieć cze­goś wię­cej. Skąd po­cho­dzi, jaką ma prze­szłość i co bę­dzie ro­bił, gdy zre­ali­zuje to zle­ce­nie.

– Do­brze znasz Göte­borg i oko­lice? – pyta na­gle męż­czy­zna.

Ame­lie kiwa głową.

– Ow­szem.

– Może mia­ła­byś ochotę…

– Na co?

Męż­czy­zna od­wraca wzrok, a po­tem znowu na nią spo­gląda.

– Nie, to głu­pie.

– No, po­wiedz.

– Po­my­śla­łem, że masz do­bre oko, a ja nie znam Göte­borga zbyt do­brze. Może, je­śli masz czas i ochotę, mo­gła­byś mi po­ka­zać oko­licę?

Ame­lie kiwa głową z uśmie­chem i my­śli, że ja­sne, ma ochotę. Ni­czego bar­dziej nie pra­gnie. Od­wraca się i nie wi­dzi triumfu w jego oczach.

11

Stina wpa­truje się w żółtą kar­teczkę sa­mo­przy­lepną, którą dała jej Agneta. Wid­nieje na niej nu­mer te­le­fonu Ma­nu­ela Ga­lveza sta­ran­nie za­pi­sany nie­bie­skim atra­men­tem. Stina pod­cho­dzi do naj­bliż­szego krze­sła w salce kon­fe­ren­cyj­nej, siada na nim i pod­jeż­dża nim do stołu. Wyj­muje swój te­le­fon, wy­biera ten nu­mer i sły­szy sy­gnał łą­cze­nia. Od­le­gły i stłu­miony, cha­rak­te­ry­styczny dla po­łą­czeń z za­gra­nicą.

– Hola – od­po­wiada na­gle ja­kiś męż­czy­zna.

Stina się przed­sta­wia, a Ma­nuel Ga­lvez za­czyna z nią roz­ma­wiać ła­ma­nym an­giel­skim. Ro­zu­mie go, ale musi się tro­chę wy­si­lić i prosi o po­wtó­rze­nie, jed­no­cze­śnie się­ga­jąc po no­tes.

– Pod­czas pani po­bytu tu­taj do­szło do na­padu. Zgi­nął czło­wiek.

– Tak – po­twier­dza Stina, do­my­śla­jąc się, że cho­dzi o tego fa­ceta ze sklepu.

– Prze­słu­chu­jemy świad­ków, spraw­dzamy wszyst­kie tropy i o ile zro­zu­mia­łem, to ro­biła tam pani za­kupy tego sa­mego po­po­łu­dnia, gdy to się wy­da­rzyło.

– Zga­dza się.

– Po pierw­sze, chciał­bym za­py­tać, czy coś pani wi­działa. Po­my­śla­łem, że jako po­li­cjantka być może do­strzega pani rze­czy, któ­rych inni świad­ko­wie nie za­uwa­żają.

– Wiem, że zna­lazł go Karl pra­cu­jący w na­szym ho­telu i że zro­bił zdję­cie.

– Wiemy o tym i już z nim roz­ma­wia­li­śmy.

Stina bie­rze głę­boki wdech, wpa­tru­jąc się w biały ekran pro­jek­cyjny.

– Mhm. – Opusz­cza wzrok i spo­gląda na okru­chy po­zo­sta­wione na stole i plamę po ka­wie, któ­rej ktoś nie wy­tarł. – By­wa­li­śmy tam pra­wie co­dzien­nie pod­czas tych dwóch ty­go­dni. Za­glą­da­li­śmy tam w dro­dze z plaży do ho­telu. Za­wsze trzeba było coś ku­pić.

– Okej.

– Ostat­niego dnia wpa­dli­śmy tro­chę póź­niej niż zwy­kle. Była mniej wię­cej dzie­więt­na­sta, może dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści.

Stina pró­buje so­bie zwi­zu­ali­zo­wać ten mały, cia­sny skle­pik. Pe­łen wszyst­kiego, od dmu­cha­nych za­ba­wek do wody, ka­pe­lu­szy, kre­mów do opa­la­nia i pa­reo po wina, su­we­niry, chleb oraz chipsy. Dźwięk wen­ty­la­tora, który krę­cił się za męż­czy­zną sto­ją­cym przy ka­sie, i od­głos roz­łu­py­wa­nych przez niego pi­sta­cji. Jak wście­kła rzu­ciła bu­telkę z wodą na ladę.

I na­gle so­bie przy­po­mina.

– Nad kasą znaj­do­wała się ka­mera mo­ni­to­ringu. Nie ma­cie na­grań?

– Nie­stety nie. Ka­mera była ze­psuta.

– Aha – od­po­wiada Stina. Wła­ści­wie nie jest zdzi­wiona. Neon na ze­wnątrz sklepu dzia­łał tylko do po­łowy, jedna z lo­dó­wek prze­cie­kała, czemu miał za­ra­dzić zwi­nięty w ru­lon ręcz­nik frotté, prądu za­bra­kło dwa razy, gdy tam byli. Dzia­ła­jąca ka­mera mo­ni­to­ringu w tej no­rze by­łaby czymś mało praw­do­po­dob­nym. Pew­nie wi­siała tam dla od­stra­sze­nia po­ten­cjal­nych zło­dziei albo po pro­stu nikt nie po­my­ślał o tym, żeby ją na­pra­wić lub zdjąć, gdy się ze­psuła.

– Ten sklep był tro­chę za­pusz­czony. Przy­kro mi – oznaj­mia Stina. – W tej chwili ni­czego so­bie nie przy­po­mi­nam, ale za­sta­no­wię się jesz­cze nad tym. Je­śli pan chce, mogę po­roz­ma­wiać z przy­ja­ciół­kami i dziećmi. Może pa­mię­tają coś wię­cej.

– Na­prawdę?

– Ja­sne. Za­dzwo­nię, gdy już z nimi po­ga­dam.

– Dzię­kuję. Miło z pani strony.

– Z tego, co zro­zu­mia­łam, to była bru­talna na­paść – do­daje Stina.

– Bar­dzo bru­talna. Na­past­nik użył ja­kie­goś na­rzę­dzia i zma­sa­kro­wał nim wła­ści­ciela sklepu, a naj­bar­dziej twarz. Ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem. Nasi tech­nicy po­dej­rze­wają, że to mo­gła być pałka.

– Pałka po­li­cyjna?

– Cóż, każdy może te­raz taką ku­pić, więc nie mamy pew­no­ści.

Stina marsz­czy czoło.

– Tak czy owak, to nie brzmi jak zwy­czajny na­pad.

– Nie mamy co do tego pew­no­ści. Może cho­dzi o ze­mstę? Albo ostrze­że­nie? A może po pro­stu zro­bił to ja­kiś sza­le­niec błą­ka­jący się po uli­cach Mar­belli.

Stina się wzdryga, za­do­wo­lona, że już nie są w Hisz­pa­nii. Ow­szem, w Göte­borgu cią­gle coś się dzieje, ale nie czu­łaby się kom­for­towo, ma­jąc świa­do­mość, że w mie­ście gra­suje taki psy­chol.

12

Jest po­po­łu­dnie, Chri­ster wró­cił z planu zdję­cio­wego w USA i wszystko znowu wraca do normy. Jej mąż za­wład­nął każ­dym me­trem kwa­dra­to­wym ich trzy­stu­me­tro­wego domu, jakby to było coś oczy­wi­stego, co ją strasz­nie iry­tuje. Jego rze­czy są po­roz­rzu­cane wszę­dzie, a ona sły­szy, jak mąż roz­ma­wia przez te­le­fon o usta­wie­niach ka­mery, sce­na­riu­szu i kwe­stiach dia­lo­go­wych.

– Wy­cho­dzę – in­for­muje Ame­lie.

Chri­ster od­ru­chowo kiwa głową, nie koń­cząc ani nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy, a Ame­lie bie­rze to­rebkę i opusz­cza dom.

Umó­wiła się z Mi­cha­elem w parku Slot­ts­sko­gen. Po­wie­dział, że chce zna­leźć ja­kiś wy­jąt­kowy wi­dok. Uchwy­cić ta­jem­ni­cze świa­tło desz­czo­wego i mgli­stego po­ranka, z cie­niami tań­czą­cymi w je­sien­nych drze­wach.

– Cho­dzi ci o ja­kieś znane miej­sce?

– Tak.

Roz­ma­wiali przez chwilę, jakby na­prawdę chciał się jej po­ra­dzić i jej opi­nia miała ja­kieś zna­cze­nie. Nie cho­dziło mu tylko o to, żeby się do niej do­brać, ani o to, że jest żoną Chri­stera Za­chris­sona, on na­prawdę chciał po­znać jej zda­nie. Spodo­bało mu się, gdy za­pro­po­no­wała Slot­ts­sko­gen.

Kiedy do­ciera na miej­sce, Mi­chael już tam jest. Czeka od­wró­cony do niej ple­cami, lecz ona wi­dzi jego od­bi­cie w sa­dzawce, na któ­rej po­wierzchni uno­szą się je­sien­nie wy­bar­wione li­ście. Ma tę samą czapkę z dasz­kiem co ostat­nio, ale te­raz jest ubrany cały na czarno.

Na­gle Ame­lie za­czyna się stre­so­wać, że Slot­ts­sko­gen nie przy­pad­nie mu do gu­stu. Ża­łuje, że za­pro­po­no­wała to miej­sce. Do­cho­dzi do wnio­sku, że to był na­prawdę zły po­mysł. Co jej strze­liło do głowy? Za­bie­rać Mi­cha­ela, przy­zwy­cza­jo­nego do fo­to­gra­fo­wa­nia naj­pięk­niej­szych miejsc na świe­cie, do Slot­t­sko­gen. Co ona so­bie wła­ści­wie my­ślała?

Bar­dzo chciała zro­bić na nim do­bre wra­że­nie, ale uświa­da­mia so­bie, że wszystko po­szło nie tak. Wła­śnie ma się stam­tąd ulot­nić, gdy Mi­chael się od­wraca i ma­cha do niej z uśmie­chem. Ależ z niego przy­stoj­niak – my­śli Ame­lie, sama za­sko­czona swoją re­ak­cją. Uśmiech, oczy i po­cią­ga­jąca cha­ry­zma.

– Hej, Mi­chael – wita się Ame­lie, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. – Długo cze­kasz?

– Nie, skąd. Wła­śnie przy­sze­dłem. Za­sta­na­wia­łem się, gdzie ro­bić zdję­cia. Pięk­nie tu. – Prze­suwa wzro­kiem po drze­wach. – Te je­sienne ko­lory będą się do­sko­nale pre­zen­to­wać.

Ame­lie po­dąża za jego spoj­rze­niem, kiwa głową i czuje się spo­koj­niej­sza.

– Idziemy? – pyta Mi­chael, za­kłada ple­cak i prze­wie­sza so­bie przez ra­mię torbę ze sprzę­tem fo­to­gra­ficz­nym.

– Pew­nie. Pój­dziemy pod górę. – Ame­lie wska­zuje pal­cem dłu­gie wznie­sie­nie. – Wy­daje mi się, że znaj­dziesz tam in­te­re­su­jące wi­doki. – Nie­pew­ność mija, gdy Mi­chael jej od­po­wiada:

– Brzmi wspa­niale. Jesz­cze raz dzię­kuję, że ze­chcia­łaś być moją prze­wod­niczką. – Męż­czy­zna od­wraca głowę w jej stronę i się uśmie­cha.

– Dro­biazg – za­pew­nia Ame­lie, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. – Li­czę na twoje wska­zówki. Mam coś wziąć?

– Tak, mo­żesz wziąć blendę. Nic nie waży, ale jest nie­po­ręczna.

– Ja­sne.

Pstry­kają zdję­cia przez trzy go­dziny, a ona chęt­nie zo­sta­łaby w parku jesz­cze dłu­żej, lecz zro­biło się ciemno, a Mi­chael jest za­do­wo­lony z efek­tów swo­jej pracy.

– Może pod­rzucę cię do domu? – pyta Ame­lie, gdy do­cie­rają do par­kingu. Stoją obok jej czar­nego vo­lvo XC90 lśnią­cego w świe­tle la­tarni. Ame­lie nie chce, żeby ten wie­czór się skoń­czył. Jesz­cze nie.

– Nie trzeba – od­po­wiada męż­czy­zna. – Przy­je­cha­łem au­tem.

– Gdzie miesz­kasz?

Mi­chael spo­gląda na nią, a ona czuje, że się ru­mieni. Na­prawdę nie chce się z nim roz­sta­wać. Pra­gnie być bli­sko niego, uczyć się od niego i słu­chać jego mo­ty­wu­ją­cych słów. Te go­dziny spę­dzone z nim w parku były fan­ta­styczne, o wiele lep­sze, niż się spo­dzie­wała. Tak cu­downe, że nie my­ślała o ni­czym in­nym, była tu i te­raz.

– Może masz ochotę wpaść do mnie na chwilę? Mo­gli­by­śmy szybko przej­rzeć zdję­cia – pro­po­nuje Mi­chael. – Oczy­wi­ście nic na siłę – do­daje.

Ame­lie bie­rze głę­boki wdech i za­myka oczy. Czy ma ochotę? Spy­tał ją o coś, o czym le­dwo miała od­wagę po­my­śleć. Cu­dow­nie się czuje w jego to­wa­rzy­stwie. Mi­chael trak­tuje ją po part­ner­sku, a nie jak ja­kąś słodką idiotkę czy ko­bietę pa­protkę, i dla­tego bez wa­ha­nia od­po­wiada:

– Tak, chęt­nie.

Męż­czy­zna spo­gląda na nią po­waż­nie:

– Tylko nie spo­dzie­waj się nie wia­domo czego. Miesz­kam dość skrom­nie, ale to mi od­po­wiada. Nie za­ba­wię tu­taj zbyt długo. Do­koń­czę zle­ce­nie i ru­szam da­lej.

Ame­lie po­now­nie bie­rze głę­boki wdech. Mi­chael nie może znik­nąć z jej ży­cia. Nie te­raz.

– Spoko – mówi Ame­lie z uśmie­chem.

– Świet­nie. Miesz­kam bar­dzo bli­sko, tylko tam nie bar­dzo jest gdzie za­par­ko­wać. – Mi­chael spo­gląda na jej sa­mo­chód. – Masz dość duże auto. Zo­stawmy je tu­taj, a po­tem cię tu od­wiozę.

Ame­lie kiwa głową i czuje pod­eks­cy­to­wa­nie, sia­da­jąc z przodu, obok Mi­cha­ela.

13

Ame­lie idzie tuż za nim. Pa­trzy na jego czarny płaszcz i ple­cak od­ci­na­jące się na tle wie­czor­nego nieba. Świa­tło la­tarni pró­buje prze­nik­nąć przez mgli­stą ciem­ność i wiel­kie drzewa. Ame­lie robi uniki, żeby roz­ło­ży­ste ga­łę­zie nie po­dra­pały jej twa­rzy, i aż pod­ska­kuje, czu­jąc, że wdep­nęła w coś mięk­kiego.

– Wszystko w po­rządku? – pyta Mi­chael, jakby wy­czu­wał jej nie­po­kój.

– Tak, ja­sne – od­po­wiada Ame­lie. – Ale z przy­jem­no­ścią wejdę do środka – do­daje, bar­dziej by prze­rwać ci­szę niż z nim kon­wer­so­wać, lecz jej głos zlewa się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem drzwi i ko­bieta nie do­staje od­po­wie­dzi.

Wcho­dzi za nim do ciem­nego przed­po­koju i przy­staje. Mi­chael za­pala górne świa­tło, a ona roz­gląda się wo­kół. Nad starą ko­modą wisi pęk­nięte lu­stro w zło­tej ra­mie, a na wie­szaku nie­bie­ski sztor­miak. Na dy­wa­niku stoi para czar­nych bu­tów. Mi­chael uprze­dził ją, że mieszka skrom­nie, ale nie spo­dzie­wała się, że aż tak.

Waha się. Co ona wła­ści­wie tu­taj robi? Może po­winna wró­cić do domu? Ale prze­cież nie może mu po­wie­dzieć, że się roz­my­śliła. Musi cho­ciaż na chwilę wejść do środka. I kto wie, może da­lej jest tro­chę le­piej. Poza tym wi­działa już gor­sze miesz­ka­nia. Wpraw­dzie to było dawno, lecz miej­sce, z któ­rego po­cho­dzi, nie za­wsze wy­glą­dało ład­nie.

– Od­staw blendę i chodźmy na górę – pro­po­nuje Mi­chael z uśmie­chem, wska­zu­jąc pal­cem na pię­tro.

Ame­lie sta­wia blendę na pod­ło­dze i po­dąża za nim. Drew­niane schody skrzy­pią pod jej cię­ża­rem, a ona czuje w żo­łądku nie­pew­ność. Po­gięło ją? Nie zna tego męż­czy­zny. Cała ona. Im­pul­sywna jak za­wsze. Dla­czego za­wsze tak jej się śpie­szy?

Wcho­dzi na górę, a po­tem do du­żego po­koju. Roz­gląda się w mroku i my­śli, że kie­dyś mu­siało tu być ład­nie, ale te­raz brą­zowo-zie­lone ta­pety w me­da­liony są brudne i znisz­czone, a par­kiet w jo­dełkę jest ma­towy i pe­łen szpar.

– Usiądź – mówi Mi­chael, wska­zu­jąc ręką ka­napę.

Ame­lie bez słowa wy­ko­nuje jego po­le­ce­nie. Siada na kra­wę­dzi i ostroż­nie kła­dzie rękę na pod­ło­kiet­niku. Dwa różne fo­tele i stół z okrą­głymi za­cie­kami oraz czar­nymi śla­dami wy­pa­lo­nymi przez pa­pie­rosa to je­dyne me­ble w tym du­żym po­miesz­cze­niu.

Prze­łyka ślinę i nie wie, gdzie po­dziać wzrok. Wszystko tu­taj jest od­py­cha­jące i Ame­lie ża­łuje, że z nim przy­szła. Pod­nosi wzrok i na­po­tyka spoj­rze­nie Mi­cha­ela. Ma zmarsz­czone czoło i przy­gnę­bie­nie wy­pi­sane na twa­rzy.

– Tylko nie mów, że cię nie ostrze­ga­łem – od­zywa się, we­dług niej ze smut­kiem w gło­sie.

Ame­lie się śmieje i kręci głową. Ależ jest głu­pia. Mówi, że chce zo­stać fo­to­grafką i być w cen­trum wy­da­rzeń, a ma cy­kora na wi­dok odro­biny ku­rzu i znisz­czo­nych me­bli. Prze­cież ją uprze­dzał. Nie pró­bo­wał jej w nic wma­new­ro­wać. Musi ją mieć za pa­ni­karę.

– Ow­szem, ostrze­ga­łeś – od­po­wiada Ame­lie, a na jej twa­rzy po­ja­wia się uśmiech. – Szkoda ta­kiego domu – do­daje, pró­bu­jąc za­tu­szo­wać swoje za­cho­wa­nie. – Byłby na­prawdę piękny, gdyby tro­chę nad nim po­pra­co­wać.

– Zde­cy­do­wa­nie. – Mi­chael kiwa głową z en­tu­zja­zmem. – Masz ochotę na lampkę wina? – pyta.

Ame­lie się waha. Bę­dzie mu­siała wró­cić sa­mo­cho­dem, ale pół kie­liszka może wy­pić. To może roz­luź­nić at­mos­ferę.

– Dzię­kuję, chęt­nie.

– Sko­czę do kuchni. Czuj się jak u sie­bie.

Mi­chael szybko zbiega po skrzy­pią­cych scho­dach, a ona się uśmie­cha, kon­sta­tu­jąc, jak bar­dzo mu się śpie­szy. Sły­szy jego sza­mo­ta­ninę w kuchni i wstaje z ka­napy, strze­puje spodnie, po czym po­ciera o nie dłońmi, jakby chciała się po­zbyć wy­ima­gi­no­wa­nego brudu.

Jej wzrok pada na czarną torbę z apa­ra­tem sto­jącą na pod­ło­dze. Czym są odro­bina brudu i za­nie­dbany dom? Jemu to oczy­wi­ście nie prze­szka­dza. Żyje swoją sztuką, czego mu za­zdro­ści, je­dyne, co się dla niego li­czy, to jego praca. Cho­ciaż mieszka w ob­skur­nym miej­scu, to ma drogi sprzęt fo­to­gra­ficzny, co może ozna­czać, że od­nosi suk­cesy i jest przy ka­sie, ale wy­daje ją na to, co uważa za istotne.

Ame­lie roz­gląda się po po­miesz­cze­niu. Musi sko­rzy­stać z to­a­lety, więc idzie do ciem­nego przed­po­koju i pod­cho­dzi do pierw­szych za­mknię­tych drzwi. Na ko­ry­ta­rzu nie ma żad­nej lampki, ale na jego końcu znaj­duje się okrą­głe okno, przez które wpada po­blask księ­życa w pełni. Ame­lie kła­dzie dłoń na klamce i po­py­cha drzwi. Za­styga, sły­sząc, jak gło­śno skrzy­pią, i prze­klina w du­chu stare domy. Mi­chael wciąż jest na dole, w kuchni, więc Ame­lie ostroż­nie za­gląda do środka.

Wy­brała złe drzwi. Tuż przed nią, na pod­ło­dze, leży sze­roki ma­te­rac z koł­drą i po­duszką. Obok stoi ta­bo­ret, a na nim grube świece i pu­dełko za­pa­łek. To tu­taj Mi­chael śpi.

Ame­lie po­sta­na­wia się tro­chę ro­zej­rzeć. Zo­ba­czyć, czy może się zbli­żyć do tego czło­wieka. Po­tem bę­dzie kon­ty­nu­ować miłą roz­mowę o fo­to­gra­fii, na­pije się wina i wróci do domu, aby po­ło­żyć się w wy­god­nym łóżku kon­ty­nen­tal­nym z czy­stą po­ścielą.

Wcho­dzi do po­koju i marsz­czy nos. W środku pa­nuje za­duch, a poza tym wy­czuwa jesz­cze inny, lekko draż­niący za­pach. Taki, jaki wy­dziela dru­karka fo­to­gra­ficzna, którą ma w domu. To wzbu­dza jej cie­ka­wość. Prze­cież jesz­cze nie wi­działa żad­nych jego zdjęć.

Przy ścia­nie stoi biurko za­wa­lone wy­dru­ko­wa­nymi zdję­ciami. Pod­cho­dzi do niego, po­chyla się, spo­gląda na nie i wstrzy­muje od­dech.

Cho­lera – my­śli, co­fa­jąc się szybko, z nie­przy­jem­nym uczu­ciem w ciele.

14