Wieszczba. Piast zdobywca. Tom 2. (barwione brzegi) - Krzysztof Jagiełło - ebook

Wieszczba. Piast zdobywca. Tom 2. (barwione brzegi) ebook

Krzysztof Jagiełło

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Data ważności licencji: 4/2/2029

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

W serii Słowiańskie Światy do tej pory ukazały się:

 

Elwira Dresler-Janik

cykl Leszygród

Tom 1. Córki bogini Mokosz

Tom 2. Topielica z mokradeł

Tom 3. Opiekun lasu

 

Anna Musiałowicz

Wyrzuciła ją rzeka

 

Ewelina Kasiuba

Wybranka boga słońca

 

Krzysztof Jagiełło

cykl Piast zdobywca

Tom 1. Przysięga

Tom 2. Wieszczba

 

Robert Socha

Kwiat Peruna

 

Agnieszka Kulbat

cykl Dziedzictwo stróża Nawii

Tom 1. Wezwanie Żmija

 

 

 

Copyright © Krzysztof Jagiełło

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja:

Aleksandra Zok-Smoła

 

Korekta:

Izabela Durasiewicz

Danuta Urbańska

 

Projekt okładki:

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie:

Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68560-14-5

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

1

 

Gwałtowne szarpnięcie wodzy wyrwało mnie z zamyślenia. Złapałem je mocniej i kojącym głosem utwierdziłem konia, ciągnącego mały wóz, w przekonaniu, że nie ma powodu do obaw.

– Ciii, spokojnie Ksantosie.

Zwierzę zarżało, potrząsnęło łbem, ale się uspokoiło. Furmanka wciąż toczyła się w monotonnym tempie po piaszczystej dróżce oddzielającej drewniane chaty miasteczka Höxter.

– Ksantosie? – Siedzący obok mnie przeor Albrecht roześmiał się w głos. – Nie wiedziałem, że mamy konia o tak szlachetnym imieniu, bracie Lotharze.

– Siwek wyraźnie nie odpowiadał temperamentowi tej bestii – odparłem.

– Zapewne coś w tym jest. Zdaje się, że jesteś jedynym z mnichów cesarskiego opactwa Corvey, który potrafi okiełznać naszego towarzysza podróży.

– Cieszę się, że mogę pomóc – odrzekłem kurtuazyjnie. – Czy to dlatego zostałem wybrany do towarzyszenia przeorowi w jego zadaniu?

– To też – przytaknął siedzący na wozie dojrzały mężczyzna. – Jednak nie tylko. Moje sprawunki w ratuszu wymagać będą krótkich chwil uwagi przedzielonych długimi okresami bezczynności. Pomyślałem, że znajdziemy nareszcie nieco czasu na konwersację. Od dawna nie mogłem słuchać dalszej części twojej opowieści.

– Naturalnie. – Wyszczerzyłem się. – Nie możemy kazać biskupowi czekać.

– Z ust mi to wyjąłeś, Lotharze – powiedział zadowolony przeor.

Obydwaj wiedzieliśmy, że choć udzielenie odpowiedzi biskupowi na jego zapytanie należało do pilnych zadań, nie to było powodem, dla którego brat Albrecht zdecydował o zabraniu mnie do Höxter. Siwy mężczyzna już dawno przestał słuchać mojej historii, aby wykonać polecenie hierarchy. Już podczas pierwszej nocy, wypełnionej kolejnymi kuflami benedyktyńskiego piwa, przeora zwyczajnie zafascynowały wydarzenia sprzed pół wieku, toczące się w odległych krainach na wschód od Odry.

Prawdę powiedziawszy, wcale mu się nie dziwiłem. Gdyby historia dotyczyła kogoś innego niż mnie oraz mojego przyjaciela Piasta Kołodzieja, sam słuchałbym jej zafascynowany. Niestety, to właśnie ja byłem bohaterem tej opowieści. Zatem wspominanie postępków, które zapewne skazały moją nieśmiertelną duszę na męki piekielne, nie należało do najprzyjemniejszych.

– Poza tym dobrze nam zrobi wyrwanie się z nudy klasztornych murów – dodał po chwili Albrecht.

Ksantos najwyraźniej był odmiennego zdania, gdyż zastrzygł uszami, parsknął głośno i musiałem ponownie uspokoić go kojącymi słowami.

– Nie lubi przyjeżdżać do Höxter? – spytał siwy mężczyzna.

– Nie zdziwiłbym się. Sam oddycham tu z ledwością, a co dopiero stworzenie o tak wielkich chrapach.

W moich słowach nie było krzty przesady. Jeszcze pół wieku temu Höxter zamieszkiwały co najwyżej dwie setki dusz. Jednak poczesna rola narzucona cesarskiemu opactwu Corvey przez samego Karola Młota pozwoliła osadzie się rozwinąć. Początkowo Höxter służył jedynie jako dostarczyciel żywności dla benedyktynów, oddających się pracy oraz modlitwom. Z czasem jednak opactwo zaczęło powiększać swoje zasoby. Obszar zgromadzenia zmienił się w nieustający plac budowy, na który za chlebem przyjeżdżali wolni robotnicy ze wszystkich zakamarków łacińskiej Europy. Całą tę ciżbę ludzką ktoś musiał odpowiednio obsłużyć. Do gwałtownie powiększającej się osady ściągnęli więc rzemieślnicy wszelkiej maści, kupcy i zwyczajne łazęgi.

Choć po wybudowaniu okazałego, wielokondygnacyjnego zachodniego skrzydła przed pięcioma laty opactwo wyraźnie zaniechało intensywnych prac, nie odbiło się to negatywnie na sąsiadującym z nim miasteczku. Höxter leżało bowiem nad rzeką Wesser, nabierającą coraz większego gospodarczego znaczenia. Co więcej, przecinała ona w osadzie drogę westfalską, czyli jeden z największych szlaków handlowych Europy. Dość powiedzieć, że coraz częściej to klasztor zaczynał być finansowo zależny od miasteczka, a nie odwrotnie.

Cały ten postęp cywilizacyjny wiązał się jednak z uciążliwym smrodem zalegającym nad Höxter. Gwałtownie rozrastające się dzielnice, liczni mieszkańcy, a przede wszystkim zakłady garbarskie wytwarzały fetor, który osłabiał ciało i wyjaławiał umysł.

– Nie wiedziałem, że nasz Ksantos ma tak delikatne powonienie – rzekł przeor.

– Chyba chodzi o pogodę – odpowiedziałem. – Te silne podmuchy wiatru zwiastują burzę.

– Jeżeli lunie, będziemy już zapewne pod ciepłym dachem ratusza. – Albrecht skinął głową.

Piaszczysta dróżka poprowadziła nasz wóz pomiędzy drewnianymi, ciasno rozmieszczonymi domami. Na obrzeżach miasteczka chałupy niewiele różniły się od tej, w której przyszedłem na świat. Jednak im bliżej centrum się znajdowaliśmy, tym okazalsze mijaliśmy budowle. Przy przystani i pobliskim rynku Höxter ukazywało swoje najpiękniejsze oblicze.

Minęliśmy rozjeżdżony kołami wozów plac i skierowaliśmy się ku łodziom cumującym przy pomostach. Tłumy pracujących w pocie czoła marynarzy wyładowywały i wnosiły na statki bogactwo towarów. Odnalazłem wzrokiem „Brunhildę” i skierowałem w jej stronę konia.

Pracujący przy łodzi żeglarze zdawali się pochłonięci obowiązkami, jak gdyby jutro miało nigdy nie nastąpić. Biegając gorączkowo po szerokiej, niezgrabnej łodzi o wysokich burtach, wyładowywali pośpiesznie cały towar na stojący obok wóz. Zapewne tak jak wszyscy inni w miasteczku, chcieli zdążyć przed burzą.

Silny podmuch wzburzył falę i zakołysał łodzią. Maszt „Brunhildy” zatrzeszczał głośno, przechylił się pod dziwnym kątem i wrócił na swoje miejsce. Spojrzałem ponad głowy pracujących ludzi. Płótno żagla nie zostało wystarczająco pieczołowicie przywiązane do rei, przez co łopoczący materiał rozluźnił nieco krępujący go sznur. Przy każdym mocniejszym porywie wiatru węzły coraz wyraźniej puszczały.

– Kto jest kapitanem tego statku?! – krzyknąłem.

Nie wiem, czy spowodował to mój ton, czy fakt, że byłem duchownym, ale indagowany mężczyzna zatrzymał się na chwilę i wyraźnie zmieszał.

– Nie ma go tu, ojcze – odpowiedział z silnym saskim akcentem.

– Przywieźliśmy zamówione przez niego baryłki piwa – wtrącił przeor.

– Zaraz się nimi zajmiemy – obiecał żeglarz.

– Teraz zajmiecie się czym innym – warknąłem. – Kto związywał reję?

– Burgolt, ojcze – wyjaśnił przestraszony Saksończyk.

– Prowadź do niego – rzuciłem i zeskoczyłem z wozu.

Gdy tylko wylądowałem, kolana rozjarzyły się dwiema erupcjami niszczycielskiego cierpienia. Nie chcąc jednak tracić twarzy przed tymi ludźmi, zacisnąłem jedynie resztki zębów i próbowałem nadążyć za młodzieńcem maszerującym ku łodzi.

Wchodząc na pokład, zauważyłem, że był to statek zbudowany na wzór jednostek Franków. Zastanawiałem się wcześniej, po co na tylnej stewie umieszczono mały daszek i ścianki. Teraz dane mi było otrzymać odpowiedź. Pod niewielką półotwartą izdebką siedziały dwa tuziny stłoczonych niewolników. Ich szyje krępowały żelazne obroże przywiązane grubym sznurem do ścian łodzi. Patrzyli na mnie smutnym, wypranym z nadziei wzrokiem, jaki widywałem na twarzach setek podobnych nieszczęśników.

Przygnieciony wyrzutami sumienia, odwróciłem głowę i spojrzałem na nadchodzącą grupkę żeglarzy. Przewodził im wyraźnie wzburzony, zwalisty mężczyzna w sile wieku.

– O co chodzi, ojcze? – spytał gniewnie.

– Nie dowiązaliście odpowiednio żagla – odpowiedziałem, czując wzbierającą w trzewiach wściekłość.

– Ojczulek wybaczy, ale wiemy, jak zabezpieczyć reję – odparł mężczyzna.

– Gówno tam wiecie! – krzyknąłem, wyraźnie zaskakując rozmówców swoim wzburzeniem. – Za chwilę wszystko runie!

– A co to ojca obchodzi? – odrzekł nieco zmieszany Burgolt.

– Nie dyskutuj, gówniarzu, tylko wskakujcie na maszt i zróbcie to porządnie! A czterech z was niechaj stoi przy linach i pilnuje, aby się nie przewrócił.

Słuchający mężczyźni spuścili głowy i zaczęli coś bąkać pod nosem. Żaden jednak nie uczynił nawet kroku w kierunku masztu.

– Ruszać się! – ponagliłem ich krzykiem.

Czerwony na twarzy, starszy żeglarz rykiem popędził swych towarzyszy do pracy. Mężczyźni zostawili wszystko, czym się zajmowali, i stanęli przy maszcie oraz stabilizujących go linach. Nie zdążyli jednak nawet rozpocząć wspinaczki, gdy uderzył wyjątkowo silny podmuch wiatru. Spora połać żagla napięła się, rozerwała jedno z wiązań i przechyliła całą reję oraz podtrzymujący ją słup. Usłyszałem głośny trzask, a maszt zaczął zniżać się w moim kierunku.

– Łapcie liny! – wrzasnąłem.

Było to zupełnie niepotrzebne. Zebrani przy sznurach wiedzieli wszak, że nie mogą pozwolić, by maszt się przewrócił. Natychmiast chwycili za liny i powstrzymali drzewce upadające kilka kroków nad izbą niewolników. Żagiel zerwał się w końcu z rei i runął na tylną stewę oraz znajdujące się tam zadaszenie. Miękkiemu opadnięciu szerokiego płótna towarzyszyły głośne przekleństwa pojmanych.

Przypatrywałem się temu oniemiały. Gdy tak sterczałem niczym słup soli, podbiegł do mnie zdyszany przeor.

– Bracie Lotharze! Czy nic ci nie jest?

– Wszystko dobrze, bracie Albrechcie – odpowiedziałem machinalnie.

– Myślałem, że coś ci się stało. – Siwy mężczyzna westchnął. – Nie wychodziłeś tak długo.

– Oni. – Wskazałem głową na niewolników, którzy właśnie wyłonili się spod podniesionego żagla. – To moi ludzie.

– Polanie?

– Chyba tak. Muszę z nimi porozmawiać, przeorze.

– Naturalnie, bracie. – Towarzysz położył mi rękę na ramieniu. – Pójdę do ratusza, a ty dopilnuj rozładunku piwa. Gdy skończysz, dołącz do mnie.

– Dziękuję, bracie Albrechcie – odpowiedziałem łamiącym się głosem. Zaczerpnąłem z trudem powietrza, przełknąłem ślinę i podszedłem do głośno złorzeczących żeglarzom niewolników.

 

*

 

Choć ratusz był jedynym kamiennym budynkiem w miasteczku, nie wiązało się to z żadnymi królewskimi wygodami. Gdy nadeszła burza, w środku było tak ciemno i smutno jak wszędzie indziej. Niemniej jednak budynek miał jedną niezaprzeczalną zaletę. Nawet na drugim piętrze w ścianę jednego z licznych pokoi wbudowano palenisko. Stałem teraz przy nim, ogrzewając swoje przemoczone i wychłodzone ubranie.

– Jak poszła rozmowa z twoimi krajanami? – spytał siedzący w głębi izby przeor.

Próbując odgadnąć kontekst pytania, przyjrzałem się uważniej staremu mężczyźnie. Choć nie był tak wysoki jak ja, większość mnichów musiała zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy. W przeciwieństwie do mnie jednak postura przeora zdradzała, jak beztroskie wiódł życie. Jego barki były wąskie, klatka piersiowa niezbyt pękata, a nogi sprawiały wrażenie, jakby z trudem dźwigały nawet tak delikatny ciężar. Chociaż może właśnie dlatego tonsura na jego głowie wyglądała naturalniej. Mnie z kolei wygolony czubek głowy nadawał aparycję półgłupka.

– Okazało się, że to nie Polanie – odparłem, grzejąc wciąż dłonie przy kominku.

– Któż zatem?

– Ze wszystkich ludów handlarze przewozili akurat Goplan.

– Och, rozumiem zatem możliwość pomyłki.

– Tak. Nasza mowa nie różni się absolutnie niczym.

– Bogu niech będzie zatem dzięki. – Przeor się przeżegnał.

– Za co tu dziękować? – spytałem.

– Czyż nie byli to twoi wrogowie, Lotharze? – zdziwił się Albrecht.

– Byli. Nie oznacza to, że raduję się ich cierpieniem.

– Oczywiście, bracie. Naturalnie.

– Poza tym, przeorze, życie nie jest tak proste, jak staramy się je sobie przedstawiać w głowie.

– To znaczy?

– Przecież to nie Goplanie byli moimi wrogami, tylko ich władca, Popiel – wyjaśniłem.

– Czyż nie obrali go oni księciem podczas wiecu? – zastanawiał się na głos starszy mężczyzna.

– Teoretycznie, owszem – przytaknąłem. – W praktyce zauważyłem, że nic na wiecu nie dzieje się przypadkowo.

– Tak, to prawda. Jeśli wierzyć źródłom, w barbarzyńskich kulturach często kapłani decydowali o wyborach władców.

– Tylko wśród barbarzyńców? – spytałem prowokacyjnie.

– Wygląda na to, że nie tylko. – Przeor się roześmiał.

Skinąłem z powagą głową. Nauczyłem się doceniać intelekt i oczytanie mojego rozmówcy. Mój przełożony doskonale wiedział, że świat śmiertelników daleki jest od doskonałości. Ku jego rozpaczy dotyczyło to także Kościoła.

– Władca zawinił – powiedziałem po chwili. – A płacili za to zwykli ludzie, tacy jak ci nieszczęśnicy na kupieckim statku. Działo się tak po obu stronach tego konfliktu.

– Niestety. – Albrecht westchnął. – Niewiele się to różni od tego, co możesz obserwować w Księstwie Saksonii. Tak już jest poukładany ten świat.

– To prawda. – Zacisnąłem zęby.

– Możni zawsze będą rywalizować między sobą, a daninę krwi zapłacą ich poddani. Jednak pamiętajmy, że ten świat zamieszkujemy tylko przez chwilę naszego istnienia. Pracujemy w nim jedynie na przyszłą nagrodę lub karę podczas wiecznego życia.

– Amen – wyszeptałem niepewnie.

Pomieszczenie nagle wydało mi się ciemniejsze niż jeszcze przed chwilą. Gdzieś w oddali usłyszałem głuchy grzmot, złowieszczo przypominający o czekającym mnie boskim sądzie.

– Zatem Goplanie … – podjął po chwili przeor.

– Owszem – podjąłem wytrącony z zadumy. – Ofiary gwałtowności piastowskiego gniewu.

– Pojmani przez twojego przyjaciela? – zdziwił się Albrecht.

– Nie. – Roześmiałem się. – Piast Kołodziej już dawno rozstał się z życiem. Ta grupa niewolników została pojmana przez jego syna, Siemowita.

– Tego samego, który zaproponował mariaż jednej z córek księcia Saksonii ze swoim synem Lestkiem?

– Tegoż samego. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– Zatem Siemowit zdecydował o kontynuowaniu dzieła swojego ojca. – Przeor się zadumał.

– Nie tylko podjął się tego zadania, ale i je wypełnił – odparłem. – Niewolnicy na „Brunhildzie” to jedni z ostatnich Goplan, wciąż stawiający opór. Według ich słów przed Mogilanami broni się jeszcze zaledwie kilka grodów.

– Mogilanami? – zdziwił się Albrecht. – Czyżbyś zaczął nazywać swoje plemię mianem nadanym przez Goplan?

– Racja – zająknąłem się. – Po prostu słowa tych niewolników wciąż dźwięczą w mych myślach. Chciałem oczywiście powiedzieć: Polanami. Tak mówiliśmy o sobie.

– Niezależnie od nazwy wygląda na to, że twoi ludzie odnieśli znaczne sukcesy w tej wojnie.

– To prawda – przyznałem cicho. – Plemię wyrosło ponoć na prawdziwą potęgę.

– Nie mogło być inaczej, jeśli pokonali szczep zarządzający przeszło czterema setkami osad. Skąd ta zbolała mina? Nie czujesz dumy?

– Dumy z czego?

– Przecież z tego, co opowiadałeś, sam walnie przyczyniłeś się do budowy tej potęgi. Gdyby nie działania twoje i Piasta, wasze plemię zapewne zostałoby rozbite i rozprzedane w niewolę przez Biezuna.

Zdrętwiałem na dźwięk tego imienia. Nawet po pięćdziesięciu latach oraz wielu odniesionych chwalebnych zwycięstwach okrutny Krywicz wciąż napawał mnie zwierzęcym przerażeniem. I to pomimo faktu, że sam pomogłem mu rozstać się z życiem.

– Udana obrona pobratymców jest zawsze powodem do dumy – odparłem po chwili. – Jednak z czasem przybrała ona kształt nieustannego podboju. Staliśmy się tym, przed czym wcześniej szukaliśmy ratunku.

– Czy wydarzyło się to po udanej obronie Gdetscha, o której mi ostatnio opowiadałeś? – spytał przeor.

– Nie było jednego konkretnego momentu, który można by wskazać – odpowiedziałem po namyśle. – Ale udana obrona osady i śmierć Biezuna istotnie stanowiły wyraźną granicę w naszym życiu. Nic nie nastąpiło z dnia na dzień, jednak pewne procesy narastały. A poza tym właśnie przez bitwę o Gdecz i problemy z nią związane poznałem Morzysława.

Albrecht rozsiadł się wygodniej na prostym drewnianym krześle i nalał sobie przedniego burgundzkiego wina ze stojącej obok karafki.

– Opowiadaj, bracie Lotharze.

 

 

 

 

2

 

Wielka, silna dłoń złapała mnie mocno za ramię tuż nad łokciem. Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem prosto w pulchną, zaczerwienioną twarz dojrzałego mężczyzny. Jego oblicze wykrzywiała czysta wściekłość.

– Powiedziałem siedem krów i ani jednej więcej! – warknął grubas.

Nie spuszczając wzroku, sięgnąłem ku wetkniętemu za pas toporkowi. Handlarz najwyraźniej zrozumiał, co chciałem wyrazić tym ruchem, bo puścił moje ramię. Byłby prawdziwym szaleńcem, gdyby dążył do rozwiązania naszego sporu siłą.

Bogowie obdarzyli mnie znakomitym wzrostem i górowałem nad pucułowatym rozmówcą o dobre półtorej głowy. Jako że często ciężko pracowałem, moja naturalnie szeroka sylwetka zaczęła się wypełniać i zatracać młodzieńczą szczupłość. Wrażenie psuła jednak nieco niedojrzała, kanciasta twarz. Chociaż bardzo nad tym ubolewałem, nigdy nie mogłem zapuścić gęstej męskiej brody. Cokolwiek zdołało wyrosnąć na kwadratowej szczęce, jeszcze wyraźniej podkreślało mój młody wiek. Goliłem się więc gładko, co z pewnością nie dodawało mi powagi.

Z drugiej strony, jeśli nawet mierzyłbym w tej chwili pięć stóp oraz podmienił głowę na kobiecą, wciąż wyglądałbym na groźnego człowieka. Ubrany byłem bowiem niczym bohater plemiennych opowieści czy najmajętniejszy książę. Głowę ochraniał mi stalowy, okrągły hełm z wyraźnie odstającą, pociągłą osłoną nosa. Od szyi w dół ciało moje okrywała sięgającą do kolan oraz łokci kolczuga, spod której wystawała gruba, pikowana przeszywanica.

Jakby tego było mało, na całość nałożyłem zdobytą niedawno zbroję lamelkową. Składała się ona z niezliczonych małych stalowych płytek. Związano je ze sobą na kształt tuniki, tworząc duże żelazne płaty okrywające mój korpus, barki wraz z ramionami, a także przód oraz tył ud. Choć całość ważyła naprawdę dużo, podtrzymywana była przez zapięty w talii skórzany pas. Dzięki niemu mogłem się wciąż względnie swobodnie poruszać.

– Koszulka kolcza jest warta co najmniej dziewięć – odpowiedziałem spokojnym głosem.

– Chyba w Mietlicy! – Pucułowaty handlarz nie ustępował.

– No właśnie. – Wzruszyłem ramionami. – Podróż tam może być niebezpieczna, a do tego oszczędzam ci czas. Dlatego powinieneś mi jeszcze dopłacić.

– Dopłacić!? – obruszył się grubas. – Na co mi tu kolczuga? Przecież jej nie zeżrę podczas nadchodzącej zimy. Gdybyś przybył przed księżycem, byłaby inna rozmowa…

Westchnąłem ciężko i rozejrzałem się po targowisku. Na majdanie pośrodku podgrodzia Wolkowic kilka tuzinów gospodarzy pochłoniętych było głośną wymianą handlową. Chociaż jarmark nie należał do największych, nadrabiał gwarem i zajadłością negocjujących. Niestety, brakowało tu wielu chętnych na oferowany pancerz stworzony z zaplecionych oraz zanitowanych stalowych kółeczek. Albo raczej wystarczająco majętnych, by go w spokoju ducha nabyć.

Powoli zaczynałem przyznawać przed samym sobą, że zamierzając wymienić koszulkę kolczą na żywność, będę musiał jednak udać się do Kozienic. Mając w pamięci zatarg z ich namiestnikiem, Izbygniewem, chciałem uniknąć odwiedzania słynnego grodu za wszelką cenę. Ostatni raz, kiedy mnie oraz mojemu przyjacielowi Piastowi przyszedł do głowy taki pomysł, skończyliśmy naszą wizytę w celi, a połowa podgrodzia spłonęła w olbrzymim pożarze.

– Skoro nie potrzebujesz zbroi, na jasnego Peruna zawracasz mi głowę? – spytałem.

– Chcę cię wybawić z kłopotu, młodzieńcze – odpowiedział grubas. – Przecież widzisz, że nie ma zbyt wielu chętnych.

– Jak nie uda się w Wolkowicach, wybiorę się do Kozienic. – Wzruszyłem ramionami. – Wolałbym uniknąć dobijania targu z Izbygniewem, ale jeśli to konieczne, zrobię to.

– Nie mogę sobie pozwolić na zapłacenie dziewięciu krów – jęknął handlarz.

– To daj siedem i dołóż cztery korce ziarna. Oraz jakąś kozę, abyśmy wszyscy byli zadowoleni.

– Kozę! – zachłysnął się mój rozmówca. – Rozbój w biały dzień.

Moją uwagę odwróciło nagłe zamieszanie. Przez bramę podgrodzia wpadł do osady jeździec. Głośno pokrzykując, popędził rozpryskującego zmarznięte błoto konia do galopu i ruszył ku mostowi oddzielającemu okrągłe wały fortecy od reszty zabudowań. Gdy dojeżdżał do przeprawy przez fosę okalającą gród, otworzono bramę strzeżoną przez drewnianą wieżę o płaskim dachu.

– Boleborze, dokończ, proszę, rozmowę z handlarzem – rzuciłem do towarzyszącego mi doświadczonego woja. – Nie daj mu się oskubać.

– Naturalnie, Ściborze – odpowiedział zbrojny spod sumiastego wąsa.

Nie wiem, co skłoniło mnie do porzucenia zadania i ruszenia w kierunku grodu. Być może był to wyraźny pośpiech jeźdźca, przestraszony wyraz jego twarzy lub ślady krwi na zadzie wierzchowca. Tak czy inaczej, czułem, że wydarzyło się coś ważnego, i chciałem sprawdzić, czy zdołam pomóc.

Pośpiesznym krokiem pokonałem most zawieszony nad częściowo zamarzającą fosą, oddzielającą ziemne wały od podgrodzia. Niestety zima nadchodziła wielkimi krokami. Wciąż jeszcze nie spadł pierwszy śnieg, jednak w powietrzu wyraźnie czuć było oddech Marzanny.

Zostałem naturalnie dostrzeżony ze znajdującego się nad bramą samborza. Po wielkim zwycięstwie nad zagrażającymi plemieniu najeźdźcami, dowodzonymi przez przerażającego Biezuna, staliśmy się wraz z pozostałymi obrońcami Gdecza sławni. Załoga grodu od razu mnie rozpoznała i wpuściła do środka.

– O co chodzi, Ściborze? – spytali strażnicy.

– Kim jest ten jeździec?

– To Bygost – odpowiedział jeden ze starszych wojów. – Mieszkaniec Żarowic.

– Pędził, jakby go sam Wołos gonił – zauważyłem.

– Ano – przytaknął mąż. – Pewnikiem wydarzyło się coś ważnego.

– No właśnie. Mogę zobaczyć się z Huniemirem? Może potrafiłbym jakoś pomóc?

Zbrojni spojrzeli się na siebie. Nie zabrało im wiele, by podjąć decyzję. Bycie bohaterem wspólnoty plemiennej miało swoje dobre strony.

– Dobra. Zostaw tylko broń.

Nie protestowałem. Zgodnie ze zwyczajem oddałem strażnikom topór, okrągłą tarczę oraz nóż. Włóczni nie miałem, zostawiłem ją w obozie rozbitym pod palisadą podgrodzia.

Wnętrze wałów obudowane było niskimi chałupami o płaskim, pokrytym ziemią oraz mchem dachu. Umieszczono w nich wszystkie istotne dla odparcia oblężenia zapasy oraz narzędzia. Pozostałe, wzniesione pośrodku grodu budowle zbyt łatwo ulegały potędze płomieni w trakcie obrony, toteż musiały być tymczasowe.

Jednakże to właśnie przy jednej z długich, niskich chałup o spadzistym dachu sięgającym aż do ziemi stał siwy koń, którego widziałem na podgrodziu. Dziarskim krokiem ruszyłem zatem ku poplamionemu krwią wierzchowcowi. Nie dbając o grzeczność, popchnąłem sękate drzwi i wszedłem do izby doświetlonej blaskiem paleniska.

Przeznaczenie budowli natychmiast przestało być tajemnicą. Liczne, rozstawione pod ścianami, wyłożone słomą łóżka zdradziły, że znalazłem się właśnie w pomieszczeniu sypialnym załogi. W wąskim przejściu stało czterech wolkowickich wojów, którzy rozmawiali ze świeżo przybyłym, bladym jak śnieg jeźdźcem.

– Ścibor! – warknął spod gęstej brody dojrzały wojownik. – Jeszcze ciebie tu brakowało.

– Wybacz najście, Huniemirze – odparłem. – Dostrzegłem na podgrodziu pędzącego jeźdźca i obawiałem się, że możesz znaleźć się w kłopotach.

– Jestem w kłopotach, odkąd przybyłeś do naszej osady.

– Jakże to? – zdziwiłem się.

– Z każdym kolejnym uderzeniem serca mam coraz większą ochotę sprawdzić, czy podgrodzie nie stoi w ogniu – wycedził grododzierżca.

Nie mogłem powstrzymać się od zarechotania. Huniemir należał do ludzi o obcesowej naturze i kpiącym poczuciu humoru, ale był uznanym, groźnym wojownikiem oraz honorowym człowiekiem. Poprzedni książę, Grzymisław, cenił go na tyle, by powierzyć mu odpowiedzialne zadanie namiestnictwa nad wolkowickim grodem.

– Ale tak na poważnie… – powiedziałem po chwili, patrząc wymownie na siedzącego na łożu jeźdźca. – Co tam się stało w Żarowicach?

– Najazd. – Huniemir westchnął. – Mieszkańcy dostrzegli na obrzeżu osady zbrojnych. Obawiając się ich liczby, zbiegli w lasy, pozostawiając dobytek.

– Goplanie? – zdziwiłem się. – Tak blisko Szczodrych Godów?

– Wątpię – odparł kąśliwie doświadczony wojownik. – Wbrew powszechnej wśród nieopierzonych młodzików opinii zagrożenie naszego plemienia nie zaczęło się ani nie skończyło na drużynie Biezuna.

Próbowałem powstrzymać wpełzający na lico rumieniec, ale haniebnie zawiodłem. Huniemir miał oczywiście rację. Wydarzenia ostatnich dwóch lat zdawały się przytłaczać wszystkie inne konflikty, które były naszym udziałem. A przecież rozmawialiśmy właśnie w wolkowickim grodzie, który wzniesiono, by powstrzymać łupieżcze wypady silnego plemienia Radoszan na południowym zachodzie lub zdradzieckich Obrzan, zamieszkujących niedalekie bagniska. Może nie stanowili oni aż tak przerażającego zagrożenia, jak doskonale wyposażona i bitna drużyna wysłana przez bogatego księcia Popiela, ale ich napady wiązały się ze zrabowanymi spichlerzami, spalonymi chatami i uprowadzonym bydłem. Zimową porą oznaczało to nieliche kłopoty dla całej osady. Widmo śmierci z głodu i zimna przewyższało swym okropieństwem nawet sprzedaż do niewoli.

– Co więc wiemy? – spytałem.

– W Żarowicach widziano około sześciu dziesiątek tarczowników – odpowiedział dojrzały mężczyzna. – Jak zauważyłeś, pora roku raczej nie sprzyja dalekim wyprawom wojennym. Więc to zapewne zwykła chąsa. Podejrzewam, że jedni z naszych bliższych sąsiadów postanowili poprawić stan swoich spiżarni po kiepskich zbiorach.

– Mówię ci, to nie Radoszanie ani Obrzanie – odezwał się nagle siedzący obok jeździec.

– Tak, tak. – Huniemir rozłożył ręce. – Bo część z nich miała jakieś dziwne gęby i malunki na tarczach.

– Nie tylko – warknął wyczerpany mężczyzna. – Część krzyczała po naszemu, a inni w jakiejś gardłowej mowie.

– Ludzie Północy? – spytałem.

– Kto wie. – Grododzierżca pogładził się po brodzie. – Widziałeś jakieś łodzie?

– Duże łodzie nie podpłyną do Żarowic – odpowiedział jeździec. – Pyszenka jest za mała.

– Jeżeli dopłynęli na łodziach, musieli je zostawić gdzieś przy Warcie – zgadłem.

– Możliwe – odparł Huniemir. – Tłumaczyłoby to obecność wśród nich Słowian.

– Przewodnicy – domyśliłem się.

– Zapewne. Wiedzieli, że nie mogą przepłynąć obok Wolkowic niezauważeni. Ale musieli też znać umiejscowienie Żarowic. Jeżeli to naprawdę Ludzie Północy, wyciągnęli łodzie na brzeg i po łup poszli pieszo.

– Znasz rzekę, Huniemirze – rzekłem. – Gdzie najpewniej zostawiliby łodzie?

– Koło ujścia Pyszenki Warta zakreśla gwałtowny łuk na północ. Zaraz za nim wybudowano Wolkowice.

– Myślisz, że zostawili statki w miejscu, gdzie Pyszenka wpada do Warty?

– Chyba że bardzo by chcieli, abyśmy ich pochwycili – parsknął Huniemir.

– Ten łuk… Jak jest szeroki?

– Chcesz przechwycić ich w drodze do łodzi? – odgadł grododzierżca.

– Na szabrowaniu z pewnością trochę im zeszło – wyjaśniłem. – A potem będą wracać objuczeni dobrami. Może udałoby się przeciąć im drogę.

– Mam tylko sześć dziesiątek ludzi do dyspozycji. – Grododzierżca pokręcił głową.

– Ale ja mam pod palisadą podgrodzia trzydziestu ciężko opancerzonych tarczowników – naciskałem. – Są warci co najmniej setkę lekkich włóczników.

– Doceniam odwagę, Ściborze. – Huniemir westchnął ciężko. – Ale pomyśl dobrze. Czy chcesz ich narażać? Gdeczanie nie mają obowiązku obrony Żarowic.

Spojrzałem w oczy doświadczonego wojownika. Zapewne zdążyły napatrzeć się na wiele okrucieństw i śmierci. Rozumiałem ostrożność. Ale dawne czasy odchodziły w zapomnienie. Nadchodziła epoka, która wymuszała trzymanie się razem.

– O tej porze zeszłego roku szykowaliśmy się do wyprawy przeciwko drużynie Biezuna – odpowiedziałem po chwili. – Zabiegałem wówczas o solidarne przeciwstawienie się najazdowi. Zapewne pamiętasz, jak bardzo podczas wiecu oraz następującej po nim narady księcia Grzymisława naciskałem na wspólne natychmiastowe działanie.

– Oczywiście. – Głos grododzierżcy wybrzmiał wyjątkowo tęsknie. – Ostatnia narada Grzymisława. Jakże mógłbym zapomnieć?

– Czy myślisz zatem, że w takiej chwili odmówiłbym udzielenia wam pomocy? Byłbym wówczas skrajnym obłudnikiem.

– Rozumiem, Ściborze. – Huniemir pokręcił głową. – Nie mogę jednak pozostawić grodu bez obsady.

– Daj mi zatem cztery dziesiątki i przewodnika – odparłem. – Trzydziestu ciężkozbrojnych wzmocnionych mieszkańcami podgrodzia doskonale da sobie radę przeciwko tak małemu zastępowi wroga.

Grododzierżca spuścił wzrok i zerknął na wyczerpanego galopadą jeźdźca. Przez chwilę milczał, jakby rozważając wszystkie aspekty podjętej decyzji. A może jedynie wspominał z rozrzewnieniem, jak piękne było życie wojownika, gdy miał on nieco mniej lat oraz obowiązków.

– Tak się stanie – odezwał się po chwili. – Niechaj Perun ma was w opiece.

 

*

 

– Słyszę krzyki – rzucił stojący obok mnie Bolebor.

– Wszystko zatem w rękach bogów – odpowiedziałem, walcząc z suchością w gardle.

Stałem pośrodku pierwszego z dwóch szeregów trzydziestki ciężkozbrojnych gdeczan. Rozstawiłem nasz zastęp na wąskiej ścieżce położonej między wyjątkowo stromym, wysokim wzgórzem po naszej lewej ręce a płynącą bystro Pyszenką. Według słów przewodnika miała to być najszybsza i najwygodniejsza droga ku ujściu rzeczki do Warty. Istotnie, nie był to najszczęśliwszy szlak dla dużych łodzi. W najgłębszym miejscu woda sięgała dorosłemu mężczyźnie co najwyżej po pierś.

Co najważniejsze, kilkadziesiąt kroków za naszymi plecami znajdował się bród utworzony z wielkich kamieni. W razie potrzeby można było szybko przeprawić grupę ludzi na drugi brzeg bez zmoczenia koszuli. Było to o tyle istotne, że o tej porze roku woda mroziła krew w żyłach. Chociaż lód jeszcze nie wypełnił koryt rzecznych, chłód wyraźnie przeszkadzał podróżnym. Nasze oddechy natychmiast zamieniały się w parę, a dotyk stalowych kolczug, które na sobie mieliśmy, na gołej skórze, był niezwykle nieprzyjemny.

– Cokolwiek się wydarzy, musimy utrzymać szyk – rzekłem wystarczająco głośno, by każdy mnie usłyszał. – Przeciwników jest więcej, więc zapewne będą chcieli nas przepchnąć. Zaprzyjcie się zatem mocno o ziemię i ani kroku w tył.

Odpowiedziały mi pomruki zgody. Przydałoby się wymyślić jakiś gromki okrzyk, który przy podobnych okazjach i mnie podnosiłby na duchu.

Z gęstwiny naprzeciw wybiegli pierwsi uciekinierzy. Niektórzy wojowie z Wolkowic porzucili każdą sztukę broni, inni zachowali chociażby włócznie. Czterdziestoosobowy zastęp wysłany do pomocy przez Huniemira właśnie panicznie pierzchał. Nie zwalniając kroku, minęli nas, młócąc nogami sięgającą im do kolan wodę.

– Trzymajcie szereg! – krzyknąłem.

Nie czekaliśmy długo. Gęstwina naprzeciwko ponownie się poruszyła i spomiędzy krzaków wyszli nieznani nam wojownicy. Byli to tarczownicy jakich wielu. W prawej ręce trzymali włócznie, w lewej okrągłe szczyty, a przy pasie zwisały im toporki. Ciała zbójów okryte były przeszywanicami, czyli ubraniem złożonym z dwóch zszytych ze sobą warstw lnu, wypełnionych dodatkowo wełną. Ten miękki pancerz świetnie wygłuszał tępą siłę ciosów, kiepsko radził sobie jednak z ostrzami. Niektórzy wrogowie nałożyli dodatkowo na głowy czepce kolcze.

Zbrojni szli luźnym szykiem, ale widząc nas, natychmiast zatrzymali się i zbili w gromadę. Nic dziwnego. Chociaż nie było nas wielu, przedstawialiśmy zaiste groźny widok. Ustawiliśmy się bowiem w dwóch równych szeregach, tak aby krawędzie naszych tarcz nachodziły na siebie. Same szczyty wymalowane były jednolitym czerwonym kolorem, na którym umieściliśmy wzbijającego się do lotu białego orła. Zza muru tarcz wystawały jedynie nasze włócznie, ramiona i barki okryte kolczugą oraz głowy osłaniane przez stalowe hełmy. Metalowa zbroja, którą nosiliśmy, była tak kosztowna, że jedynie najznamienitsi wojownicy mogli sobie na nią pozwolić. Trzydziestu takich mężów musiało wzbudzić niepokój każdego zastępu.

Najwyraźniej najeźdźcy nie byli tu wyjątkiem. Mimo że czas płynął, oni wciąż czekali. Jeżeli wzięlibyśmy ze sobą łuki i strzały, moglibyśmy trochę przerzedzić tę gromadę, ale jako że ich nie mieliśmy, pozostało nam biernie stać i się przyglądać.

Niestety, przeciwnicy byli w tej kwestii mądrzejsi. Niektórzy z nich stanęli obok formującego się zastępu i trzymając przygotowane łuki, sięgnęli po pierwsze strzały.

– Drugi rząd, szczyty do góry! – krzyknąłem.

Ćwiczonym wielokrotnie ruchem stojący w tylnym szeregu wojowie unieśli okrągłe tarcze nad głowy, trzymając je pod takim kątem, aby osłaniać zarówno siebie, jak i przedni rząd. Ten zaś lekko przyklęknął, skrywając jak największą powierzchnię ciał za własnymi szczytami. Musiałem przyznać, iż szkolenie przeprowadzone przez mojego przyjaciela Björna przyniosło doskonałe rezultaty.

Łucznicy nieprzyjaciela jęli zasypywać nas strzałami. Serce zabiło mi mocniej w oczekiwaniu na pierwsze skutki nawałnicy. Z ulgą odkryłem jednak, że nie było wcale tak źle. Szerokie szczyty zasłaniały naprawdę olbrzymie połacie naszych pochylonych ciał. Najczęściej groty wbijały się z głośnym trzaskiem w owinięte niewyprawioną skórą powierzchnie tarcz. Czasem jakaś stalowa końcówka przebiła odrobinę lekkie lipowe drewno użyte do konstrukcji osłony, jednak nie miała już żadnej mocy, żeby wyrządzić krzywdę. Nieliczne pociski znajdowały szczeliny pomiędzy krawędziami szczytów. Ponieważ jednak wszyscy odziani byliśmy w kolczugi, groty odskakiwały od zanitowanych stalowych kółeczek, pozostawiając jedynie bolesne siniaki.

Po dłuższej chwili ostrzał ustał. Najwyraźniej przeciwnik zdał sobie sprawę z nieskuteczności własnej broni.

– Tylny rząd, brzechwy ze szczytów! – krzyknąłem.

Drugi szereg opuścił tarcze i jął wyciągać z ich powierzchni wbite strzały. Nie przeszkadzały one zanadto w dzierżeniu osłony, jednak utrudniały utrzymanie szyku. Mieliśmy przyjąć na swoje piersi atak dwukrotnie liczniejszego nieprzyjaciela. Aby nie dać się przepchnąć, tylny rząd musiał napierać szczytami na nasze plecy.

– Chyba się w końcu zdecydowali – zauważył Bolebor.

Istotnie, po czasie wydającym się wiecznością, zastęp liczący ponad sześć dziesiątek zbrojnych ruszył miarowym krokiem naprzód. Ukształtowanie terenu wymusiło na napastnikach ograniczenie do piętnastu mężów w pierwszych szeregach. Mając w pamięci przegraną zeszłoroczną bitwę, wiedziałem, że jeśli nie uda się im nas przepchać, przewaga liczebna może być tu bez znaczenia.

– Tyyyyyyyyyyyyyyrrrrrr! – wrzasnął jeden z nieprzyjaciół, wysoki blondyn o szerokich barkach.

– Tyyyyyyyyyyyyyyyyyrrrrrrrrrrr! – odpowiedział mu krzyk blisko połowy zbrojnych.

– Zarąbać ich! – ryknął jeszcze inny wojownik na ich lewej flance.

– Trzymajcie szyk! – huknąłem z kolei ja.

Zacisnąłem zęby, spodziewając się gwałtownej szarży. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Przeciwnicy podeszli ku nam na odległość kilku kroków, zatrzymali się i rozpoczęli wymianę pchnięć włócznią. Długie drzewce oddzielały dwie ściany tarcz, nieustannie cofając się oraz atakując, zbijając nadchodzące uderzenia, a także szukając łatwych do wykorzystania szczelin. Zdecydowana większość dźgnięć kończyła jednak swoje wypady na powierzchni drewnianych szczytów.

Jednak te nieliczne włócznie, które zdołały ominąć zbicie oraz trafić w przerwy pomiędzy okrągłymi osłonami, dosięgały ciał walczących. Okrzyki bólu dochodziły z obu stron muru tarcz. Różnica polegała na tym, że groty najeźdźców odbijały się od naszych kolczug, pozostawiając jedynie bolesne ślady tępych razów. Natomiast ostrza wrażone w ciała chąśników rozcinały przeszywanice, haratały skórę i otwierały rany.

Po dłuższej chwili naliczyłem około tuzina wrogów niezdolnych do dalszej walki, podczas gdy my nie straciliśmy ani jednego woja. Zapał zbójów wyraźnie osłabł. Zamiast napierać do przodu, zdawali się unikać narażania na niebezpieczeństwo. Atakowali z rzadka, niechętnie wchodząc w skuteczny zasięg włóczni. Nie miałem nic przeciwko właśnie tak spokojnej wymianie ciosów.

– Naprzód! – krzyknął nagle z drugiego szeregu młody chłopak o niezwykle jasnych, niemal białych, kręconych włosach. – Szarża! Porąbać na plasterki!

– Zaprzyjcie się! – wrzasnąłem, wbijając stopy jak najmocniej w ziemię.

Choć z ociąganiem, zastęp chąśników ruszył do przodu. Pierwsze szeregi obydwu stron porzuciły włócznie i chwyciły za wiszące przy pasie toporki. Ledwo zdążyliśmy je wyciągnąć, na mur tarcz wpadło z impetem pięć dziesiątek przeciwników. Pomimo zaparcia się nogami, rozpęd takiej masy ludzkiej wytrącił nas z równowagi. Gdyby nie podtrzymujący plecy tarczownicy, zapewne padlibyśmy stratowani na ziemię. Jednak dzięki oporowi tylnego rzędu udało się cofnąć najwyżej o kilka kroków oraz utrzymać szyk.

– Bij! Zabij! – wrzasnąłem, odzyskując oddech.

Wskutek ataku przeciwnika moja lewa ręka została uwięziona. Dwie zwarte tarcze przygniotły ją do klatki piersiowej. Odzyskawszy rezon, odepchnąłem nieprzyjaciela o pół kroku i uniosłem ugięte w łokciu ramię. Nasze szczyty wciąż pozostawały zwarte, jednak w znacznie dla mnie bezpieczniejszej odległości. W razie potrzeby mogłem spróbować uchylić się przed niespodziewanym atakiem.

Zacisnąłem mocniej dłoń na trzonku topora i uniosłem go nad głowę. Nie przerywając przepychania się, zacząłem wyczekiwać, aż będę mógł zadać cios. Musiałem jednak uważać, gdyż drugie rzędy obu stron chwyciły włócznie w połowie drzewca i wyprowadzały szybkie pchnięcia zza pleców swoich towarzyszy.

Powietrze wypełniło się szczękiem metalu, trzaskiem drewna oraz głośnymi sapnięciami uczestników tej przepychanki. Czułem, jak gdybym próbował przesunąć ścianę solidnego domu. Z ledwością utrzymywałem się na nogach i nie byłem w stanie często zadawać ciosów. Tymczasem przeciwnik nieustannie napierał.

Po obu stronach zwartych tarcz zaczęły rozlegać się wrzaski znamionujące cierpienie. Widziałem, jak pod ciosami toporów padali zalani krwią przeciwnicy. Ale nasi wojowie również coraz częściej osuwali się na ziemię pod razami otrzymanymi w hełm lub okryte kolczugą barki.

Z każdym kolejnym uderzeniem serca nabieranie tchu stawało się nieco trudniejsze. Coraz wolniej reagowałem na spadające ciosy. Z trudem utrzymywałem w górze tarczę, a próby rąbania toporem zdawały się słabe i wolne. Przed moimi oczami zaczęły intensywnie tańczyć czerwone ogniki.

– Boleborze! – przekrzyczałem zgiełk. – Daj znak!

Stojący za mną wojownik porzucił włócznię i sięgnął do wiszącego przy pasie rogu. Wkrótce cała okolica rozbrzmiała donośnym, czystym dźwiękiem. Napór zaskoczonych przeciwników zelżał, jak gdyby wyniuchali, że za chwilę nastąpi coś istotnego.

Nie mylili się. Nad ich głowami, na szczycie skarpy, dziesiątka wolkowickich wojów wyjrzała zza krawędzi wzniesienia i zaczęła obrzucać zbójów ciężkimi kamieniami. Głazy z głuchym łoskotem trafiały wrzeszczących z przerażenia mężów. Oszołomieni, podnosili ku górze tarcze. Niewiele to dawało. Ciężkie kamienie niszczyły szczyty, łamały ramiona i zbierały krwawe żniwo.

Ogień płonący dotychczas żywo w sercach przeciwników natychmiast przygasł. Ostatnie szeregi odwróciły się na pięcie z zamiarem ucieczki. Jakież było ich zaskoczenie, gdy ze zbawczej gęstwiny wychynęły przynajmniej dwie dziesiątki ustawionych w mur tarcz wojów. Byli to ci sami mężowie, którzy niedawno, udając przerażenie, czmychnęli przed pewnymi siebie chąśnikami. Następnie wykorzystali czas zapewniony im przez nasz zastęp do zawrócenia po drugiej stronie strumyka oraz zajścia zbójców od tyłu.

Tracąc chłodny umysł, nieprzyjaciele rzucili się ku zimnej toni Pyszenki. Niestety ostatnia dziesiątka wolkowickich wojów właśnie opuściła porastające przeciwległy brzeg krzaki i zaczęła bezwzględnie szyć z łuków do próbujących uciekać łupieżców.

W ciągu kilku uderzeń serca padło więcej wrogów niż przez całe długie starcie. Nawet najmężniejszy wojownik traci ochotę do dalszej walki, gdy ta zmienia się w rzeź. Wobec licznie padających na ziemię trupów najeźdźcy nie mogli wytrzymać już ani chwili dłużej.

– Poddajemy się! – wrzasnął młodzieniec o jasnych włosach. – Wstrzymajcie topory!

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej