Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ponura wieszczba Samboi się ziściła.
Zdradzeni przez pobratymców, pozbawieni wsparcia mentora i najsprawniejszego woja, a w końcu wyczerpani kolejnym starciem z zastępami Goplan, Ścibor i Piast stają przed kolejnymi wyzwaniami.
Popiel wykorzystał zimową przerwę i przygotował uderzenie, przy którym rzeź dokonana przez rębajłów Biezunawyda się dziecinną igraszką. Po rozprawieniu się z plemiennymi elitami książę ruszył z ogromną armią wprost na Lipową Górę, by jednym pchnięciem włóczni znów rzucić Polan na kolana. Na domiar złego sprowadził na ich ziemie dzikich i krwiożerczych Ludzi Północy.
Przed Piastem i Ściborem kolejne arcyważne decyzje, które zaważą na losie ich samych, ale też wszystkich pobratymców. Ich podejmowanie przychodzi jednak z coraz większym trudem, gdyż rozpadlina w ich przyjaźni urasta powoli do rozmiarów górskiej przełęczy.
Tego lata Polan czeka nawałnica, jakiej nie pamiętają najstarsi z nich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Data ważności licencji: 5/29/2030
W serii Słowiańskie Światy do tej pory ukazały się:
Elwira Dresler-Janik
cykl Leszygród
Tom 1. Córki bogini Mokosz
Tom 2. Topielica z mokradeł
Tom 3. Opiekun lasu
Anna Musiałowicz
Wyrzuciła ją rzeka
Ewelina Kasiuba
Wybranka boga słońca
Krzysztof Jagiełło
cykl Piast zdobywca
Tom 1. Przysięga
Tom 2. Wieszczba
Tom 3. Nawałnica
Robert Socha
Kwiat Peruna
Agnieszka Kulbat
cykl Dziedzictwo stróża Nawii
Tom 1. Wezwanie Żmija
Copyright © Krzysztof Jagiełło
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Aleksandra Zok-Smoła
Korekta:
Izabela Durasiewicz
Danuta Urbańska
Projekt okładki:
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie:
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2025
eISBN 978-83-68560-65-7
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
1
Drzwi skryptorium zaskrzypiały przeciągle i uchyliły się, ukazując skryte w półmroku pomieszczenie. Zszedłem po dwóch kamiennych, wytartych schodkach, przymknąłem za sobą skrzydło. Ogarnęła mnie ciemność, nieudolnie rozpraszana przez wielokolorowe okienne witraże oraz świece. Musiałem chwilę odczekać, by przyzwyczaić oczy do otaczającego mnie mroku.
Czternastu mnichów siedziało pochylenych nad wysokimi drewnianymi stołami. W nikłym świetle świec mahoniowe blaty wyraźnie kontrastowały z bielą rozłożonych przed kopistami ksiąg. Wypełniały one całą izbę wonią starych manuskryptów, która tłamsiła nawet ostry zapach kurzu, wyraźny swąd inkaustu oraz charakterystyczny aromat topiącego się wosku.
Pomimo mojego wtargnięcia, cała czternastka zachowała niemal zupełną ciszę. Jedynym mącącym ją dźwiękiem były stłumione pokasływania oraz skrzypienie piór nanoszących pisarskie czernidło na gładką powierzchnię pergaminów. Pieczołowite oddanie każdej litery zabierało zgarbionym mężczyznom horrendalną ilość czasu.
Przyzwyczaiwszy wzrok do półmroku, dostrzegłem w końcu tego, którego szukałem. Brat Albrecht, przeor Cesarskiego Opactwa Corvey, kręcił właśnie zawzięcie koniuszkiem języka wokół warg, jak gdyby miało mu to pomóc w wierniejszym oddaniu kolejnej litery. Z wyjątkiem prawej dłoni, całe jego szczupłe ciało zastygło niczym posąg.
Zaciskając zęby, ruszyłem ku siwemu mężczyźnie. Kolana, kostki oraz łokcie emanowały tępym, nieustającym bólem. Wraz z podeszłym wiekiem nabyłem często spotykanej umiejętności doskonałego przewidywania pogody. Najbliższe kilka dni miało padać. Zapowiadała się ulewa o biblijnych wręcz proporcjach.
Powstrzymując stęknięcie, zatrzymałem się tuż za pochyloną, wygoloną na czubku głową starca. Łokieć przed nim leżała stara księga, oparta na drewnianej podkładce. Jej strony wypełniała zapisana w równych rządkach łacina. Zdania tekstu urzekały swą wzorową frazą oraz logiczną spójnością.
– Gallia est omnis divisa in partes tres… – zacytowałem z pamięci początek dzieła, lecz dopiero wówczas, gdy przeor zamoczył pióro w kałamarzu. I dobrze uczyniłem. Usłyszawszy mój głos, siwy mężczyzna wzdrygnął się gwałtownie. Gdyby wciąż trzymał pióro nad niemal ukończoną stroną, zapewne poplamiłby ją i długotrwała praca poszłaby na marne.
– Jakże proste było wówczas życie – dodałem.
– Bracie Lotharze – syknął starzec. – Śmiertelnie mnie przeraziłeś.
– Wybacz, przeorze. – Skinąłem pokornie głową. – Przybyłem jedynie na twoje wezwanie.
– Aaa, tak, tak… – przytaknął rozkojarzony mnich. Otworzył usta do kolejnej wypowiedzi, ale natychmiast rozległy się oburzone chrząknięcia. Siwy mężczyzna zacisnął mocno wargi, pokazał mi dłonią, byśmy wyszli, i powstał z drewnianej ławy. Kierując się ku drzwiom, stawiał sztywne, niezgrabne kroki. Długotrwałe siedzenie na twardej powierzchni nie sprzyjało sprawności fizycznej. A może przeor, równie mocno jak ja, odczuwał nadchodzącą nawałnicę.
Gdy wyszliśmy z ciemności skryptorium, zalało nas oślepiające światło słońca. Dzień był piękny, nieba nie skalała nawet pojedyncza, mała chmurka. Zupełnie, jakby Pan postanowił sobie zażartować z nieświadomych niczego podróżnych, nęcąc ich o poranku cudowną aurą i zaskakując nieprzygotowanych wściekłą ulewą po południu.
Przeżegnałem się szybko i oddaliłem tę myśl. Pomimo wielu lat czystego, chrześcijańskiego życia – dawna, pogańska część mej natury wciąż nie chciała do końca opuścić umysłu. Ukrywała się w najciemniejszych zakątkach duszy i podstępnie czaiła, aby zaatakować, korzystając z chwilowej słabości. Pan Bóg był czystą miłością, nie zastawiał pułapek na ludzi dla odrobiny rozrywki.
– Przepraszam, bracie Lotharze. – Przeor ujął mnie za ramię. – Zatonąłem w klasycznej literaturze i zupełnie zapomniałem.
– Przyznam, że Juliusz Cezar miał znakomity styl – roześmiałem się.
– Dlatego właśnie uczymy na tej księdze łaciny – przytaknął. – Surowo, lecz precyzyjnie.
– Bogu niech zatem będą dzięki za rzymskich dyktatorów. – Nie przestawałem się uśmiechać. – Gdyby nie oni, boskie zadania byłyby znacznie trudniejsze.
– Oraz za Karola Wielkiego – dodał siwy mężczyzna. – Gdyby nie on, wciąż przepisywalibyśmy jedynie teksty religijne, pozwalając klasycznym manuskryptom gnić.
– Pomodlę się dziś wieczorem w intencji ich dusz – obiecałem.
– Swoją drogą, w ogóle mnie nie dziwi, że znasz tak dobrze akurat Komentarze Gajusza Juliusza Cezara – podjął Albrecht, rozpoczynając drogę ku swojej kancelarii.
– Wojna… – syknąłem i chwyciłem się za krzyż. Zabolało. Zacisnąłem zęby i ruszyłem dalej za rozmówcą. – Wojna nigdy się nie zmienia. Używamy innych rekwizytów, wymieniamy aktorów. Ale istota rzeczy pozostaje ta sama.
– Dlatego w ogóle nie jestem zaskoczony, że akurat zapiski Cezara ci się spodobały.
Opuściliśmy krużganek i ruszyliśmy na przełaj ogrodu stanowiącego serce zespołu budynków klasztornych. Słońce przyjemnie ogrzewało skórę, wielu mnichów skorzystało więc z okazji i wyległo na trawę. Udawali brak zainteresowania, ale kątem oka widziałem, jak taksują nas zaciekawionym wzrokiem.
– Naturalnie, byłem zafascynowany Komentarzami, odkąd tylko je ujrzałem. – podjąłem, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu wścibskich braci. – Choć żałowałem też nieco, że nie mogłem zaznajomić się z tą pracą wcześniej. Wielu ludzi zachowałoby życie.
– Wszystko musiałeś odgadywać sam – domyślił się przeor.
– To prawda – przyznałem. – Tym bardziej że przecież plemię Polan żyło wcześniej pod ochronnym nimbem Goplan.
– Byliście niczym nieświadome wojny dzieci.
– Bez przesady – roześmiałem się głośno. – Utrzymywaliśmy zbrojnych, budowaliśmy grody, by bronić ludność przed najazdami obcych plemion. Ale Prusowie, Jaćwingowie, Pomorzanie, Połabianie, Radoszanie, Dziadoszanie czy Obrzanie przybywali głównie z zamiarem kradzieży bydła, zapasów czy pochwycenia kilkunastu niewolników. Wojowie pokonywali ich na wałach otaczających osady lub zasadzali się na najeźdźców po lasach. Czasem organizowali wyprawy odwetowe. Ale nie toczyliśmy wielkich bitew, nie przeprowadzaliśmy setek ludzi przez całą krainę. Dopiero Popiel pokazał nam prawdziwy rozmach, jaki może przybrać zbrojna agresja.
Wkroczyliśmy pod dach krużganku wybudowanego pod słynnym Zachodnim Skrzydłem. Albrecht przycichł na chwilę, skinął głową dwóm mijanym w korytarzu mnichom. Podjął rozmowę dopiero, gdy wkroczyliśmy do wielokondygnacyjnego, kamiennego budynku:
– Na szczęście widzę w tym rękę Boga. Polanie mieli bowiem ciebie.
– Oraz Piasta – przyznałem, zaciskając zęby. – Po latach uświadomiłem sobie, że ratunek plemienia wymagał naszej dwójki. Sam nigdy nie dałbym rady powstrzymać Goplan. Zaś Piast już podówczas doskonale zdawał sobie sprawę, że mnie potrzebuje.
Strome schody odebrały nam obu dech w piersiach. Ciężko sapiąc, dotarliśmy na piąte piętro. Z głośnym brzękiem przeor wyciągnął zza pasa pęk ciężkich kluczy. Drżącymi rękami zaczął wyszukiwać tego, który wiódł do drzwi jego kancelarii. Tymczasem ja skorzystałem z chwili, by podziwiać widoki za olbrzymim, łukowatym oknem.
Aż po dziś dzień wciąż nie przyzwyczaiłem się do wysokości, jakich sięgały budowle wznoszone przez Franków czy Sasów. Oddalony, zielony horyzont powodował zawroty głowy. A jeśli człowiek pomyślał, że nowoczesna architektura była zaledwie nikłym cieniem przebrzmiałej chwały Rzymu, zaczynał czuć się prawdziwie malutki oraz nic nieznaczący.
– No nareszcie – wysapał Albrecht po dłuższej chwili manipulowania przy zamku. Wkroczyliśmy do małego, skromnego gabinetu. Pośrodku pomieszczenia stał zawalony księgami oraz resztkami starego jedzenia stół. Bałagan nie ograniczył się do jego powierzchni. Manuskrypty, brudne habity oraz puste naczynia po inkauście zagracały podłogę i dwie ciężkie skrzynie, służące za siedziska.
– Bracie, czy masz się w ogóle gdzie modlić? – spytałem rozbawiony.
– Przepraszam za brak porządku – odparł przeor. – Mam ostatnio wiele pracy.
– Módl się i pracuj, jak mawiał święty Benedykt.
– No właśnie – przytaknął siwy mężczyzna, zbierając swoje habity ze skrzyń. – Właśnie w tej sprawie cię wezwałem.
– Czyżbym niewystarczająco sprawnie zajmował się ogrodem? – spytałem.
– Jesteś znakomitym ogrodnikiem i zdolnym zielarzem. – Albrecht wykonał uspokajający gest dłońmi.
– Chyba nie chodzi o kopiowanie? – zbladłem. – Już poprzedni przeor uznał, że w skryptorium więcej ze mnie szkody niż pożytku.
– Może źle się wyraziłem, bracie Lotharze. – Starzec potrząsnął głową. – Chodzi o moją pracę. Biskup wyraził zniecierpliwienie brakiem wieści dotyczących kraju na prawym brzegu Odry.
– Ach. – Uniosłem głowę w zrozumieniu. – Chodzi o moją opowieść.
– Sprawa małżeństwa Lestka, syna Siemowita oraz jednej z córek miłościwie panującego nam księcia Ottona Dostojnego nabrała ponoć rozpędu.
– Skąd ten pośpiech? Czyżby któreś z młodych było poważnie chore?
– Polityka. – Przeor potrząsnął głową. – Do biskupa dotarły wieści z zagranicy.
– Szpiedzy? – zdziwiłem się.
– Przyjaźnie nastawieni zakonnicy – wyjaśnił Albrecht. – Osoby na tak ważnych stanowiskach jak biskup zdążyły wyświadczyć podczas swojej służby Bogu wiele przysług niezliczonym zastępom mnichów. Niektórzy wyjechali do dalekich krain, ale odwdzięczają się, utrzymując z hierarchą ożywioną korespondencję.
– Cóż zatem zmąciło spokój możnego biskupa? – spytałem.
– Nie czekając na odpowiedź księstwa Saksonii, Lestek został przedstawiony równocześnie jako kandydat na męża córki Sventopulcha, króla Wielkich Moraw.
– Świętopełka? To nawet zrozumiałe – przytaknąłem. – Bliższa wszak koszula ciału.
– Podobny język oraz kultura?
– Nie tylko. Wielkie Morawy leżą zwyczajnie bliżej ziem Siemowita niż Księstwo Saksonii, a z perspektywy piastowskiego rodu są równie wielkim zagrożeniem.
– Tylko czy Morawianie byliby zainteresowani takim mariażem?
– Możliwe. – Wzruszyłem ramionami. – Z tego, co pamiętam, Świętopełkowi bardzo zależało na wywalczeniu dostępu do morza. Przeważnie wyrąbywał go sobie wzdłuż biegu Odry mieczem. Ale sojusz z rodem władającym jej największym prawobrzeżnym dopływem może znacznie ułatwić mu dalsze kroki.
– Sam widzisz – westchnął przeor. – Sprawa jest pilna. Biskup skrócił swą zagraniczną wizytę i zamierza odwiedzić nas w drodze powrotnej. Wyraził nadzieję, że moje sprawozdanie będzie na niego czekało.
– W takim razie może zacznę pomijać szczegóły i skupię się na najważniejszych wydarzeniach? – spytałem.
– Nie, bracie – zaprzeczył szybko siwy mężczyzna. – Chcę mieć jak najszerszy obraz sytuacji.
– Naturalnie. – Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Teraz?
– O ile nie masz innych zobowiązań, bracie Lotharze – przytaknął przeor.
– Gdzie skończyliśmy? – spytałem, bardziej by zyskać czas na zastanowienie się niż z faktycznej potrzeby. Zebranie myśli i rozważenie, jak opowiedzieć o wydarzeniach sprzed pół wieku, nie było wcale łatwe. Do dziś dławiły mnie bowiem potężne wyrzuty sumienia.
– Pośrodku świeżo zdobytego obozu Goplan. – Albrecht połknął przynętę. – Przekonałeś swojego przyjaciela Piasta oraz kilkudziesięciu zbrojnych pobratymców, że należy zdobyć niszczejącą twierdzę Dawnych Plemion, aby uratować ukochaną, która rzekomo potrafiła przepowiadać przyszłość.
– Samboję – nieomal wyszeptałem, a oczy napełniłby mi się łzami.
– W tym czasie poharatany przez nią władca Goplan, Popiel, leżał ranny pośród żołnierzy jednej ze swych chorągwi. Druga, pod przewodnictwem jego legata, szerzyła śmierć w krainie. Zaatakowała i spaliła małą wieś, która sąsiadowała z waszą osadą.
– Zgadza się. – Skinąłem głową. – Silna drużyna pod wodzą nieznanego mi dotychczas Wielebora zgładziła Grotniki. Póki co nasz Gdecz czuł się względnie bezpiecznie za swą wysoką palisadą, bronioną przez wojów odzianych w lśniące kolczugi.
– Uratowaliście zatem kilkunastu pojmanych Polan, ale kraina, która się uprzednio wyparła ciebie oraz Piasta, miała zapłacić srogą daninę krwi. Obrany przez plemienne zgromadzenie książę był martwy, wasze siły podzielone przez zdradzieckiego namiestnika, a na mieszkańców ostrzyły topory dwie ciężkozbrojne bandy.
– Niemal doskonały opis sytuacji. – przyznałem.
– O czymś zapomniałem? – Przeor podrapał się po wygolonym czubku głowy.
– O Normanach. – Zacisnąłem pięści. – Popiel opłacił wikingów, którzy przybyli na swych długich łodziach, by wrazić nam włócznie w plecy.
Albrecht skinął w milczeniu głową. Jakby wyczuwając moje wahanie, podszedł do stolika stojącego w kącie pomieszczenia. Podniósł leżącą na nim karafkę i rozlał wino do dwóch posrebrzanych kielichów. Przyjąłem naczynie, podziękowałem i skosztowałem.
Przyjemna słodycz trunku rozlała się po podniebieniu. Owocowy aromat i delikatny smak przywodziły na myśl leniwy, letni dzień wypełniony ciepłem słońca i kojącym chlupotem rzeki. Zupełnie taki, jakim cieszyliśmy się, gdy ruszaliśmy na ratunek Huniemirowi.
2
Grube słupy dymu mąciły krajobraz, przysłaniając bezchmurne, piękne niebo. Korzystając z braku wiatru, ich czarny kształt wzbijał się pionowo w górę. Gorące, mokre powietrze przytłaczało, drażniło skórę. Nagrzewające je słońce niemiłosiernie prażyło. Pod jego ostrą pieszczotą pociłem się niczym w łaźni.
Odkąd opuściliśmy Gdecz, pilnowałem, by każdy członek naszego małego zastępu nieustannie był odziany w zbroję. Sama kolczuga nie zawadzała zanadto, nawet podczas takich upałów. Jednakże aby spełnić swą rolę, gęsty splot małych, stalowych kółeczek musiał zostać narzucony na przeszywanicę. Grube ubranie złożone z dwóch lnianych tunik, zszytych ze sobą nićmi, oraz wypełniającego przestrzeń pomiędzy nimi owczego runa stanowiło doskonałą warstwę powstrzymującą ubytki ciepła. W dni takie jak ten, zmieniało się jednak w prawdziwe narzędzie tortur.
– Wygląda na to, że już niedaleko. – Usłyszałem głos maszerującego z przodu Piasta.
– Niedaleko do Szczytowic – odpowiedziałem. – Nie wiemy, czy chąśnicy wciąż pozostają w osadzie.
– Brzmisz, jakbyś chciał uniknąć spotkania z nimi – rzucił młodzieniec, patrząc mi prosto w oczy.
Wytrzymałem jego spojrzenie. Niewielu było mężów, którzy nie musieli zadzierać wysoko głowy, kiedy do mnie mówili. Mój przyjaciel był jednym z nich. Bogowie nie poskąpili mu wzrostu, a o ich łasce świadczyła również uroda Piasta. Był jednym z tych młodzieńców, którzy błyskawicznie zwracali na siebie uwagę każdej niemal niewiasty. Co więcej, jego równo przystrzyżona, męska broda oraz gładkie rysy twarzy wzbudzały też sympatię napotkanych mężczyzn. Tym bardziej że od pewnego czasu nosił się niczym najmajętniejszy książę.
Tak jak ja przywdział bowiem przeszywanicę oraz hauberk, czyli długą kolczugę sięgającą od szyi po kolana. Jednak na tę doskonałą i rzadką zbroję Piast zakładał dodatkowo pancerz lamelkowy. Małe, płaskie kawałki stali zostały powiązane ze sobą w ten sposób, by zapewniać dodatkową osłonę korpusowi, barkom oraz udom. Młodzieniec wyglądał dzięki niemu niczym śmiertelne wcielenie Peruna, boga wojowników.
– Ludzie Północy są znani z siły swego oręża – odparłem. – Lepiej by było, gdyby się wynieśli.
– To samo mogę powiedzieć o Goplanach – parsknął Piast.
Wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej. Jeżeli chcieliśmy dotrzeć do pozostałości Szczytowic przed zmrokiem, nie mogliśmy mitrężyć. Krzyknąłem więc, by przyśpieszyć kroku. Z blisko ośmiu dziesiątek gardeł wydobył się odgłos niechętnej zgody.
Byliśmy przedziwną zbieraniną. Najwięcej członków drużyny pochodziło z Gdecza. Mieszkańcy tej osady przetrwali w ostatnich dwóch latach wiele przeciwności losu. Jej wojowie nabrali doświadczenia i ponurej pewności siebie.
Wspomagali ich wiedzeni przez Morzysława Wolinianie. Najechali oni nasze ziemie przed Szczodrymi Godami. Zostali rozbici i zniewoleni. Nie zabrało im jednak wiele czasu, by zyskać zaufanie Gdeczan. Już przed nocą Kupały zostali wyzwoleni, sprowadzili do osady rodziny i zdążyli kilkukrotnie udowodnić swoją lojalność.
Te dwie grupki uzupełniała mieszanka więźniów wyswobodzonych z łap bogatych Goplan. Należeli do wielu plemion i pochodzili nawet z tak daleka, jak z kraju Kujawian czy Mazowszan. Łączyła ich nienawiść do niedawnych oprawców oraz okrucieństwo.
Z wyjątkiem dwóch mężów, wszyscy odziani byliśmy w drogocenne kolczugi zarzucone na przeszywanice, mieliśmy także stalowe hełmy. Do niedawna błysk metalowych pancerzy stanowił osobliwy widok pośród lasów oraz wzgórz krainy Polan. Jednak drużyna Biezuna, która rozpoczęła najazd zaprzyjaźnionych Goplan, na zawsze zmieniła nasze postrzeganie wojny. Z wielkim trudem udało się nam wciągnąć chąśników w pułapkę i pozbawić ich życia. Dzięki temu byliśmy zdolni wystawić ciężkozbrojny zastęp, o którym nie śnili nasi dzielni przodkowie.
Linia brzegowa zakola Warty zaczęła wznosić się coraz wyżej, jej fragmenty ginęły pochłonięte przez chciwy las. Druga strona rzeki wyglądała na łagodniejszą, z czego skwapliwie korzystało stado jeleni. Niektóre zwierzęta unosiły płochliwie głowy, jak gdyby spodziewając się ataku z naszej strony. Zupełnie niepotrzebnie. Dzisiejszego dnia polowaliśmy na grubszego zwierza.
Leśna gęstwina gwałtownie przerzedziła się, by niespodziewanie szybko zmienić w łąkę. Ciężki, żywiczny zapach ustąpił miejsca delikatniejszej woni polnych kwiatów. Pośrodku otwartej przestrzeni wyrosło ogrodzenie z wbitych w ziemię drewnianych bali. Otaczało ono średniej wielkości osiedle. Liczne słomiane dachy wystawały ponad krawędź palisady. Po zachodniej stronie, bliższej rzece, swobodnie płonęły strzechy. Jednakże nie słyszeliśmy zwyczajnego dla takich chwil rwetesu. Nieliczni wartownicy stali na zwieńczeniu palisady i biernie przyglądali się pożodze.
– Widzi mi się, że te kutasy mówiły prawdę – mruknął Piast, gdy stanęliśmy na skraju lasu.
Mówiąc to, patrzył ku dwóm skrępowanym mężczyznom, prowadzonym pomiędzy naszymi ludźmi. Obaj byli wysokimi, barczystymi chłopami o długich jasnych włosach i takiejż brodzie. Jeden z nich miał jakiś dziwny malunek na twarzy. Ciemnoniebieskie kropki, których nie dało się zmyć, znaczyły jego lico niczym ślady po ospie.
– Z pewnością nie łgali o tym, że ich pobratymcy wybrali się ku Szczytowicom – przyznałem. – Ale pozostaje nam zobaczyć, czy poprawnie ocenili ich siłę.
– Raczej tak – wtrącił się Morzysław.
Młodzieniec był sporo ode mnie niższy i znacznie drobniejszy. Miał wąską, wzbudzającą ufność twarz oraz niezwykle jasne włosy, które zwijały się w drobne loczki.
– Skąd ta pewność? – spytałem.
– Bo ich łodzie oraz reszta załogi wciąż oblegają Wolkowice. – Wolinianin wzruszył ramionami. – Chcąc uniknąć wycieczki obrońców, nie mogli zostawić tam mniej niż setki zbrojnych.
– Może mają więcej statków? – dociekałem.
– Wątpliwe. – Morzysław znów wzruszył ramionami. – Cztery łodzie to naprawdę słuszna liczba dla porządnego wodza.
– Dwustu ludzi to sporo. – przyznał Piast. – Ale jeśli szykowali się na wojnę, mogli zabrać więcej.
– Mogli – przyznał drobny Wolinianin. – Ale trzeba ich wykarmić i napoić. A więcej ludzi oznacza, że każdy otrzyma mniejszą część łupu. Może gdyby chcieli złupić Wolin… Ale tu?
– Zaraz się przekonamy – odpowiedziałem. – Przywiążcie tych dwóch do drzewa i utwórzcie mur tarcz!
Po krótkiej chwili moje polecenie zostało wykonane. Osiem dziesiątek włóczników stanęło w trzech szeregach, unosząc przed siebie okrągłe szczyty, obciągnięte niewyprawioną skórą. Wartownikom na palisadach musieliśmy się prezentować nad wyraz okazale, niczym nieprzenikniona ściana drewna oraz stali. Lico wszystkich tarcz wymalowaliśmy czerwienią, na tle której widniał biały orzeł. Jednolite barwy zdawały się z jakiegoś powodu wzbudzać popłoch w sercach przeciwników.
Ruszyliśmy naprzód. Słysząc miarowe, równe kroki wzbierały we mnie równocześnie duma i smutek. Serce rosło na myśl, że dni wypełnione żmudnymi ćwiczeniami porodziły owoce i poruszaliśmy się niemal jak palce jednej dłoni. Ale jednocześnie przygnębiała świadomość, iż człowiek, który tak doskonale nas wyuczył, już nigdy nie wywrzeszczy swoich złośliwości.
Strażnicy zauważyli nas, jednak ograniczyli się do gwałtownego machania rękami i zbiegnięcia do wnętrza osady. Najwyraźniej nie zamierzali bronić palisady. Zważywszy, że wcześniej wyważyli bramę, była to nad wyraz rozsądna decyzja.
– Przekażcie oszczepy tylnemu rzędowi – rzuciłem.
Zastęp stanął. Wzniesione ostrza włóczni przechyliły się jednocześnie, jak młode drzewa odkształcone pod naporem silnego wiatru. Zbrojni oparli ich drzewce o zgięty łokieć lewego ramienia, po czym wolną ręką chwycili oszczepy i przekazali je tylnemu szeregowi. Byliśmy gotowi.
Podjęliśmy marsz ku wyważonej bramie. Nikt nie bronił wyłomu ani jego najbliższej okolicy. Weszliśmy więc czwórkami do osady, mijając zmaltretowane ciała rzucone na stos pod wałami. Walka o palisadę musiała być krwawa. Okoliczny piach przybrał kolor ciemnej czerwieni. Zanim skończyliśmy ustawiać nowy mur tarcz, miałem czas przyjrzeć się wnętrzu Szczytowic. A raczej temu, co z nich zostało.
Chałupy wybudowane po zachodniej stronie osady stały w płomieniach. Ogień trawił ich słomiane dachy, drewniane ściany, a także przylegające do nich obory. Mieszkańcy zostali spędzeni na majdan, związani i spoczywali obecnie przy wspólnej zagrodzie z rogacizną. Pilnowało ich kilku odzianych w przeszywanice włóczników.
Reszta chąśników formowała pośpiesznie własny mur tarcz pośród nietkniętego pożarem kawałka osady. Część Ludzi Północy wdziała kolczugi, niektórzy właśnie się tym zajmowali, lecz wielu nieprzyjaciół było wyekwipowanych znacznie skromniej. Wszyscy jednak dzierżyli duże, okrągłe tarcze, włócznie oraz topory lub miecze. Na oko nasze zastępy liczyły podobną ilość mężów.
Po całej osadzie leżały kupki wygarniętego z chałup dobra. Napastnicy zbierali stosy ubrań, ceramiki, narzędzi, ozdób czy nawet zwykłych garów lub chochli. Największe łupy piętrzyły się przed znanym na całą wspólnotę warsztatem przygotowującym tarcze. Oprócz drogocennych narzędzi chąśnicy zrabowali z niego przydatne materiały, a więc zbite oraz sklejone lipowe deski, wycięte połacie niewyprawionej skóry, drewniane imacze i skórzane pętlice.
Wszystkim tym dobrom towarzyszyły zapasy żywności, wyrzucone na dzielące domostwa uliczki. Najeźdźcy zamierzali zabrać ze sobą worki ziarna, beczki miodu oraz piwa, kiszonki, wędzone i suszone mięso, a także, przede wszystkim, sakwy soli.
– Chyba chcą rozmawiać. – Piast wytrącił mnie z zamyślenia.
– Zapewne zamierzają po prostu nieco nas opóźnić – odpowiedziałem, spoglądając na dwóch postawnych, bogato wyposażonych mężczyzn, którzy oddzielili się od swych ludzi i ruszyli ku nam.
– Co nam szkodzi pogawędzić?
– Są teraz osłabieni i kiepsko przygotowani – odparłem. – Powinniśmy atakować.
– Człowiek Północy nie zając – roześmiał się Piast. – Nie ucieknie.
Wzruszyłem ramionami. Prawdę mówiąc, sam byłem ciekawy, co przerażający łupieżcy mają nam do powiedzenia.
– Jest ich dwóch – rzekłem. – Wezmę więc ze sobą Morzysława, by tłumaczył.
– Ja też pójdę. – Piast potrząsnął głową.
– Jeżeli będzie nas więcej niż ich, pomyślą, że się boimy. – Spojrzałem ostro na przyjaciela.
– Trudno. – Mój przyjaciel splunął. – Chcę z nimi porozmawiać.
Głośno westchnąłem i wystąpiłem z szeregu. Podążyli za mną Morzysław oraz Piast. Gdy spotkaliśmy się z dwoma przeciwnikami pośrodku odległości między naszymi zastępami, ich drużyna zdążyła w końcu uformować zwarty mur tarcz.
Rzadko musiałem zadzierać głowę by spojrzeć komuś w twarz, ale obydwaj przybyli byli obdarzeni niespotykaną rosłością. Wrażenie górowania nad otoczeniem wzmacniały szerokie barki oraz potężne ramiona. Spod stalowych hełmów ze zwisającymi, bocznymi klapkami wydobywały się na wolność bujne, długie włosy oraz brody.
Obaj wyglądali niczym bogowie wojny. Długie kolczugi chroniły ich ciała aż po kolana. Z kunsztownie wyrzeźbionych pochew wystawały rękojeści znakomitych frankijskich mieczy. Przy każdym kroku pobrzękiwali metalowymi bransoletami zajmującymi długość niemal całych ramion. Wyższy mąż miał ich więcej, a oprócz żelaznych oraz srebrnych pierścieni pobłyskiwały także żółte. Musiało być to drogocenne złoto, o którym opowiadał Björn.
Ten niższy powitał nas w swym języku czymś, co brzmiało jak pytanie. Morzysław odpowiedział i wymienili ze sobą kilka zdań. Złapałem towarzysza za ramię i zażądałem:
– Co oni mówią?
– Pytali, czy jesteśmy Mogilanami – wyjaśnił młodzieniec.
– Powiedz im, że tak nazywają nas tylko Goplanie.
– Wyjaśniłem już to. – Morzysław skinął głową. – A także, że sami siebie zwiecie Polanami.
– A oni? – wtrącił się Piast. – Skąd są?
Morzysław przetłumaczył pytanie. W odpowiedzi usłyszeliśmy jedynie coś, co brzmiało jak „jortar”. Wolinianin zadał kilka kolejnych pytań, po czym zwrócił się do nas:
– To Goci. Plemię Ludzi Północy graniczące oraz prowadzące częste wojny ze Szwedami.
– Jesteście tu na polecenie Popiela? – zapytałem.
Gdy Morzysław przetłumaczył, niższy mężczyzna odpowiedział coś, a wyższy głośno zarechotał.
– Jarl Arnulf twierdzi, że nie służy nikomu oprócz siebie samego i przybył zaledwie poznać naszą krainę – przełożył młodzieniec.
– Powiedz im, że źle trafili – warknąłem. – Nie wyjdą ze Szczytowic żywi.
Morzysław rzucił kilka słów w języku Ludzi Północy. Obaj rozmówcy zanieśli się gwałtownym, głośnym śmiechem. Ich ruchy były jednak nieco zbyt przesadne, rechot zbyt długi. Nie oszukali mnie. Brakowało im pewności siebie.
– Twierdzą, że przywiedli tu wielu zaprawionych w boju wojowników – przetłumaczył odpowiedź Morzysław. – I że każdy z nich jest wart dziesięciu naszych.
– Kilku twardych ludzi na pewno mają. – rzuciłem, patrząc niższemu z nich prosto w oczy. – Jednak wielu to jeszcze gołowąsy. Zapewne chłopcy na pierwszej wyprawie.
Gdy Morzysław przekazał moje słowa, dwaj mężczyźni spoważnieli. Chwilę milczeli, aż wyższy z nich podjął się odpowiedzi.
– Mówią, że nie boją się śmierci – przełożył młodzieniec. – Gdy bowiem wojownik umiera z bronią w ręku, trafia do Valhalli.
– Niech zatem modlą się do swoich bóstw, by była to prawda – syknąłem. – Bo jeśli nie, Wołos dziś przybędzie po ich jaźnie.
Morzysław przetłumaczył moje słowa. Wysoki nieprzyjaciel splunął mi pogardliwie pod nogi. Obaj zaczęli się wycofywać, gdy zupełnie niespodziewanie Piast rzucił:
– Spytaj, czy są zadowoleni z łupów.
Dwaj zwaliści chąśnicy zatrzymali się, wysłuchali Morzysława, po czym odpowiedzieli dość krótko, wskazując głową na nasz zastęp.
– Mówią, że teraz już tak.
– Myślą, że przejmą nasze zbroje – parsknąłem. – Niedoczekanie.
– Spytaj, czy nie korzystniej byłoby grabić zasobniejsze osady – rzekł Piast.
– Cóż znów wymyśliłeś? – Zmrużyłem oczy.
– Wyrównuję szanse.
– Mówią, że z przyjemnością ruszą następnie ku takiej, gdzie jest więcej srebra, i jeżeli im ją wskażesz, rozważą puszczenie cię wolno – przetłumaczył po chwili Morzysław.
– Drażni mnie ich buta. – Splunąłem. – Po prostu ich zabijmy.
– Wstrzymaj chwilę swój miecz. – Piast położył mi dłoń na barku. – Spytaj ich, czy mogą przez moment rozmawiać poważnie? Bo Ścibora już ręka swędzi.
Morzysław przełożył słowa mojego przyjaciela na mowę Ludzi Północy. Dwaj najeźdźcy spojrzeli ku sobie. Przez chwilę milczeli, po czym niższy z nich zaczął coś mówić.
– Wiedzą, że czeka ich ciężka walka – wyjaśnił Morzysław. – Ale nie zamierzają się poddawać, jeżeli o to wam chodzi. Straciliby twarz przed swoimi załogami.
– Rozumiem i nie zamierzam składać takich propozycji – rzekł miękko Piast. – Ale czy nie tracą twarzy przed swymi ludźmi, kiedy nadstawiają karku za tak mierne łupy?
– Ceramika jest doskonałej jakości – przetłumaczył odpowiedź niższego z mężczyzn Morzysław. – Zawsze jej brakuje na Północy. Ubrania też nie najgorsze. Do tego niewolnicy. Jakoś się ich udobrucha.
– Zapytaj, jak wiele z nich uniosą, gdy wrazimy im włócznie między żebra. – zagrzmiałem.
– Nie rób tego – nakazał Piast. – Zapytaj raczej, czy nie woleliby łupić osad, gdzie znajdą wszystko to, a oprócz tego srebro. Mnóstwo srebra.
– Jeżeli nie powiesz mi natychmiast, jakie masz zamiary, ruszamy do ataku. – warknąłem.
– Spokojnie, Ściborze. – Piast wytrzymał moje spojrzenie. – Skoro Popiel uznał, że użyje Ludzi Północy, by nas zniszczyć, możemy odpowiedzieć mu pięknym za nadobne.
– Jak? – wydusiłem.
– Jest ciekaw twojej propozycji – przetłumaczył Morzysław.
– Powiedz mu, że my, Polanie, jesteśmy biednym ludem i z wyjątkiem jednej osady nie znajdą u nas zacnych łupów. – Piast odwrócił się ku niższemu z wojowników. – Ale Goplanie są tłuści oraz bogaci, a większość ich zbrojnych uczestniczy właśnie w wyprawie przeciwko nam.
Zamilkłem. Zamysł sam w sobie był niezły. Choć według słów mojej dawnej kochanki, która mieszkała teraz wśród Goplan, Popiel opłacił Ludzi Północy, jednak nie słynęli oni ze szczególnego przywiązania do honoru.
– Ich władca zapłacił srebrem za nasze usługi – przełożył odpowiedź Morzysław. – Jeżeli nie dotrzymamy teraz słowa, może zaniechać podobnych targów w przyszłości.
– Przekaż im, że dni Popiela na tym świecie są policzone. – Piast odparł z taką pewnością, że niemal sam w to uwierzyłem. – Już został ciężko ranny, a wkrótce nabijemy jego pulchny czerep na ostrze włóczni.
Gdy Wolinianin przełożył słowa mojego przyjaciela, dwójka olbrzymów zaczęła żywo dyskutować. Zwłaszcza wyższy z nich mówił głośno i szybko. Ich głosy zaczęły pewnie nawet docierać do własnych szeregów.
– Te bransolety – odchrząknąłem. – One coś oznaczają?
– Wojownik otrzymuje je od swojego pana, gdy przysięga mu służbę – wytłumaczył Morzysław. – Im znaczniejszy, tym bogatszy pierścień.
– Ale po co im aż tyle? – zdziwiłem się. – Przecież to musi być ciężkie. Czyżby służyli tylu panom?
– To pierścienie pokonanych wojowników – wyjaśnił Wolinianin. – Noszą je, by podkreślić swoje męstwo i sprawność w walce.
Mimowolnie przełknąłem głośno ślinę. Żołądek oraz okolice szyi stały się nagle nieznośnie ciężkie.
– O czym teraz rozmawiają? – spytałem.
– Ciężko wychwycić. – Młodzieniec potrząsnął głową. – Mówią bardzo szybko, a ich język różni się nieco od Szwedów. Ale chyba chodzi o to, że ten potężniejszy nie wierzy, iż jesteście w stanie zagrozić Popielowi.
– Bo jest nas za mało?
– Bo jesteście zbyt cherlawi – wyjaśnił drobny Wolinianin.
– Wkrótce sam się przekona – odparłem, choć gardło oraz wargi miałem zupełnie suche. Nigdy nie udało mi się pozbyć uczucia pełzającego strachu przed czekającą walką.
Tymczasem dwaj najeźdźcy skończyli kłótnię. Niższy mężczyzna rozłożył ramiona, uśmiechnął się i, patrząc prosto na Piasta, wypowiedział kilkanaście słów. Morzysław zaczął tłumaczyć drżącym głosem:
– Jarl rozważyłby twoją propozycję, ale jego najlepszy wojownik nie wierzy w siłę naszego oręża. Wygląda na to, że będziemy musieli się jednak sprawdzić.
– Wielu jego ludzi zginie – naciskał Piast. – Jeżeli my wygramy, nikogo nie oszczędzimy. Jeżeli oni zwyciężą, poniosą znaczne straty. Przecież chyba widzą, że przywiedliśmy znakomitą drużynę.
Gdy Morzysław przełożył jego słowa, dwójka mężów powróciła do ożywionej kłótni. Wyższy z mężów wymachiwał ramionami i wskazywał na mnie. Spomiędzy pobrzękiwania metalowych bransolet usłyszałem znajome mi słowa: „Ulfbreht” i „sverd”. Drągal najwyraźniej chciał mojego zaklętego miecza. Według słów Björna klinga, wzbogacona chrześcijańską magią, była ponoć warta niemałą górę soli.
Nagle spojrzał na mnie z błyskiem w oku i wysyczał coś brzmiącego jak „holmgang”. Nie zdążyłem jednak spytać Morzysława o przekład, gdyż niższy z przeciwników zaczął mówić. Gdy skończył, drobny młodzieniec przetłumaczył:
– Jarl jest skłonny porozmawiać o warunkach, lecz nie zrobi tego, dopóki jego najlepszy wojownik nie uzna, że jesteśmy warci rokowań. Proponują pojedynek pomiędzy dwoma najsilniejszymi mężami obu stron. Jeżeli wygra ich szermierz, mamy odstąpić. Gdy zaś nasz wojownik zatriumfuje, przystąpimy do rozmów.
– Po cóż mielibyśmy oddawać swoją przewagę? – Piast głośno westchnął. – Przecież trzymamy ich w garści.
Morzysław wymienił kilka kolejnych zdań z chąśnikami. Niższy ze zbójców uśmiechał się i mówił spokojnym tonem. Wyższy powarkiwał i wbijał we mnie nienawistny wzrok.
– Byłbyś gotowy stanąć w pojedynku? – spytał mnie Piast.
Trzewia zacisnęły mi się niczym zmiażdżone kowalskimi obcęgami. Chyba nie zamierzał przystać na ich propozycję?
– Po co? – odpowiedziałem. – Przecież sam mówiłeś, że mamy ich w garści.
– Niby tak – przytaknął młodzieniec. – Ale to może być niezwykle kosztowna walka. A nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na stratę wielu ludzi. Wszak mamy hordę Popiela do powstrzymania.
– Damy radę. – Zacisnąłem zęby.
– Poza tym, jeżeli udałoby się ich przekonać do walki po naszej stronie, nie tylko uniknęlibyśmy niepotrzebnej straty wojów, ale moglibyśmy wystawić przeciwko Goplanom znacznie większą siłę.
– Chyba sobie żartujesz – syknąłem. – Przecież to mordercy. Stoimy pośród ciał naszych zgładzonych współplemieńców.
– Którzy nas sprzedali niczym barany na rzeź Popielowi w zamian za obietnicę pokoju. – Piast wzruszył ramionami. – Nie zamierzam się nad nimi litować.
Skinąłem głową. Chociaż słowa mojego przyjaciela były okrutne, niosły prawdę. Nasza własna wspólnota plemienna się nas wyparła. Nie mieliśmy obowiązku stawać w ich obronie.
– Nie wierzę ich słowu – odpowiedziałem cicho.
– Jeżeli chcą nas oszukać, stracą najlepszego człowieka oraz zapewne hart ducha. Będą więc o tyle słabsi podczas późniejszej walki. Mam rację?
– Niejako – przytaknąłem.
– Chyba że nie czujesz się na siłach, by stawać mu naprzeciw, Ściborze. Wówczas odpuścimy.
Pochwyciłem wzrok przyjaciela. Patrzył na mnie w skupieniu, a jego twarz zdawała się wyrażać prawdziwą troskę. Przez chwilę miałem ochotę wykrzyczeć, że owszem, jestem przerażony i nie chcę walczyć z tym olbrzymem. Ale słowa Piasta brzmiały nad wyraz rozsądnie.
– Mogę spróbować – nieomal wyszeptałem.
– Nie bój się. – Piast się uśmiechnął. – Jeżeli pojedynek będzie szedł źle, zaatakujemy.
Przełknąłem ślinę. Jeżeli pojedynek będzie szedł źle, zapewne nikt nie zdąży przyjść mi na pomoc.
– Chcą wiedzieć, o czym mówicie – przerwał nam nagle Morzysław.
– A oni? – spytałem.
– Nie chcą ustąpić. – Drobny Wolinianin wzruszył ramionami. – Ciężko przemówić im do rozumu.
– Zatem wyjaśnij temu wysokiemu, że wkrótce będzie mógł przekazać Björnowi moje pozdrowienia – odparłem, patrząc olbrzymowi prosto w oczy.
Miałem nadzieję, że brzmiałem mężniej, niż się naprawdę czułem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
