WIEK-NIEWAŻNY Szukając siebie - Ewelina C Lisowka - ebook

WIEK-NIEWAŻNY Szukając siebie ebook

Ewelina C.Lisowka

3,0

Opis

Ewelina C. Lisowska Seria WIEK-NIEWAŻNY cz. 1. Szukając siebie

Romans współczesny, biurowy

 

Miłość z depresją w tle. Czy istnieje szansa na szczęśliwy związek z osobą chorą na nawracającą depresję? O tym przekonał się główny bohater romansu – Dariusz Zięba. Darek jako mężczyzna wrażliwy, zdaje sobie sprawę z ryzyka, które będzie musiał ponieść, pakując się w związek z Katarzyną. Wrażliwa, zraniona, samotna trzydziestolatka ma na swoim koncie wiele nieszczęśliwych miłostek. Kobieta nie wierzy już w to, że ktokolwiek mógłby ją pokochać, a już na pewno nie mężczyzna, w którym się zakochała. Pierwsza część serii WIEK-NIEWAŻNY ukazuje nam świat widziany oczami chorej kobiety, która zakochanie traktuje jako cios w samo serce. Kasia nie chce kochać Darka, do tego stopnia, że nie zauważa jego starań o nią. Powieść zdecydowanie nie należy do typowych romansów, stawia ważne pytania odnośnie życia. Jednocześnie książkę czyta się lekko, tutaj nie można się nudzić, bo ciągle coś się dzieje. Ta para zapewni Ci istny rollercoaster emocji!

Tytuły kolejnych części:

WIEK-NIEWAŻNY cz. 2. Powroty

WIEK-NIEWAŻNY cz. 3. Kochaj mnie mimo wszystko

Zapraszamy do odwiedzenia strony autorskiej www.ecl-pisarka.pl

Książkę w druku na życzenie zakupisz w RIDERO KSIĄŻKI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WIEK-NIEWAŻNY

Cz. 1. Szukając siebie

Ewelina C. Lisowska

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Książka chroniona jest prawem autorski na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się kopiowania, udostępniania i publikacji fragmentów książki w Internecie bez zgody autorki.

WIEK-NIEWAŻNY cz. 1. Szukając siebie

Ewelina C. Lisowska

Wydanie 2

2020

ISBN 978 83 958780 15

Wydawnictwo Romanse

Ewelina Capanda-Lisowska

www.ecl-pisarka.pl

1. Moje miłosne fiaska

Przyszłam na świat pewnego nieszczęsnego dnia, w zimnym, niespokojnym miesiącu, później nastąpiły lata mojego dzieciństwa, pierwsze kroki, uśmiechy, dziecięca paplanina. Słodka, mała dziewczynka, którą wszyscy kochali, rozpieszczali – choć może nie tak bardzo jak moją starszą siostrę. Piękne zabawki, ubranka po starszej siostrze… Ot, zwyczajne małe dziecko. Kochać uczyli mnie moi rodzice i babcia, która umarła, zanim jeszcze poszłam do szkoły.

Byłam zwyczajna. Bawiłam się wraz z innymi dziećmi na wiejskim podwórku, na przykład w Chowanego, Ciu Ciu Babkę, w Policjantów i złodziei, a czasem nasze rowery zamieniały się w wymarzone, uwielbiane przez nas rumaki i wtedy bawiliśmy się w Dziki Zachód.

Konie to była moja miłość, odkąd tylko pamiętam. Może było to uwarunkowane genetycznie, bo moja babcia miała takiego samego hopla na ich punkcie, jak ja. Moja kochana Babcia. To ona podsunęła mi pomysł, że można je rysować i to ona nauczyła mnie pierwszej modlitwy do Anioła Stróża oraz wielu innych przydatnych dziecku rzeczy.

Pamiętam pierwsze dziecięce rysunki koni, ich miniaturki kupowane w sklepie z zabawkami, książki o koniach – rasy, anatomię, rodzaje umaszczenia. Pamiętam pierwsze jazdy konne; pierwszy dotyk ich sierści oraz ich delikatnych chrapek; ale także pierwsze ugryzienie w kolano przez źrebaczka.

Wszystko było takie piękne, takie urocze i dobre. W ogóle się nie bałam, nic a nic. Może właśnie dlatego tak niewiele pamiętam z okresu przed siódmym rokiem życia? Nie istniało przedtem prawie nic, tylko jakieś nieliczne doświadczenia bólu i cierpienia, oraz silniejsze impulsy towarzyszące szczęściu. I później nagle – trach!

S-Z-K-O-Ł-A

– Mamusiuuu! – powiedziałam pewnego pięknego, wrześniowego dnia. – Gdzie idziemy?

Weszłyśmy razem do wielkiego gmachu liczącego sobie siedmiuset uczniów w różnym wieku – wywodzących się z rodzin o różnym statusie społecznym – o istnieniu których przedtem nie miałam zielonego pojęcia. Pierwsze wrażenia i dosłyszane dźwięki? Huk, wrzask, gadanie, przekleństwa; jakaś pani w uniformie wycierająca podłogę szmatą naciągniętą na miotłę. Sprzątaczka – zawsze ten sam deseń na dederonowym fartuszku: fioletowawe tło pokryte mnóstwem gęsto rozsianych, malutkich kwiatuszków.

Matka otworzyła przede mną drzwi i puściła mnie przodem wprost do małego pokoiku, gdzie stało wiele małych, jasnych, drewnianych krzesełek, ustawionych przy kwadratowych stoliczkach, które stały pod wielkim oknem. Na prawo od wejścia stały półeczki z przegródkami przeznaczone do przechowywania drugiego śniadania, a na środku leżał szary dywanik zabawowy. Jak się później okazało, na ścianie gdzie znajdowały się drzwi wejściowe, zawieszone były tablice z literami i cyframi.

Podeszła do mnie kobieta – szczupła, lat może dwudziestu siedmiu, chuderlawa, z burzą rudych loczków na głowie. Miała na sobie szare spodnie i zielony sweter z golfem, który pamiętam do dziś. Pani Helenka. Tak jak już wspomniałam: podeszła do mnie, uśmiechnęła się i poprowadziła do półeczek przeznaczonych na przechowywanie drugiego śniadania.

– Wybierz sobie, kochanie, półeczkę – zagadnęła do mnie z uśmiechem.

Każda z przegródek miała nalepiony w środku mały kartonik z ilustracją, która przedstawiała jakiś symbol, np. zwierzątko lub przedmiot. Gdy rozglądałam się w poszukiwaniu idealnego miejsca na pozostawienie drugiego śniadania, zauważyłam, że niestety półki, które szczególnie mi się spodobały, są już zajęte. A później moje oko wyłowiło sarenkę; zgrabną, na chudych nóżkach, z czarnymi oczkami i noskiem, z białym ogonkiem i uszkami. Wybrałam właśnie ją, bo wyglądem najbardziej przypominała konia. Pani zaakceptowała mój wybór, więc zadowolona położyłam drożdżówkę z makiem, zapakowaną w przezroczysty woreczek foliowy, na tej właśnie półce.

– Mamusiu! Zostaniesz ze mną? – zapytałam naiwnie, gdy mama brała nogi za pas.

– Nie, kochanie! Mamusia pójdzie i za kilka godzin po ciebie wróci, gdy już skończymy zajęcia – rzekła pani Helenka, jakby moja mama w tym miejscu nie miała już prawa głosu.

Zakodowałam sobie nowe szkolne słowo: zajęcia.

Uczucie bólu, osamotnienia, pustki… STRES – właśnie wtedy GO poznałam. Nie chciałam tam zostać, ale musiałam. Wiedziałam o tym od momentu wejścia do tego ciasnego pomieszczenia z bandą rozhukanych, małych dzieci.

Zostałam. Zaprowadzono mnie do stoliczka. Podano mi ćwiczenia. Kazano rysować. Kazano malować. Kazano rysować szlaczki i literki. Kazano się bawić. Kazano trzymać się za ręce z dziećmi, których nie znałam. Czas mijał. To nie było takie straszne.

Prawie pod sam koniec zajęć pani nauczycielka kazała mi podejść razem z nią do półeczek.

– Ale wymienimy ci półeczkę, wiesz Kasiu? – powiedziała słodkim głosikiem. – Lucynce damy sarenkę a tobie wagę, bo jesteś tęga i będzie do ciebie pasować. – Po czym wyjęła moje drugie śniadanie i włożyła je do przegródki z symbolem wagi. Zrozumiałam aluzję. Jestem gruba… Tak, dokładnie zrozumiałam aluzję. Byłam gorsza i dlatego nie należał mi się znaczek z tą śliczną sarenką, która tak ładnie patrzyła na mnie swoimi oczkami.

Nienawidziłam szkoły. Bałam się JEJ, ale nie dlatego, że trzeba było się uczyć i później po lekcjach odrabiać zadania. Lubiłam się uczyć i dostawać dobre stopnie za moje dziecięce rysunki. W zerówce nauczyłam się czytać, a pierwszą lekturą była oczywiście książka o koniach, a później Biblia z obrazkami, taka dla dzieci.

– Wow! Ona umie czytać mamo! – powiedziała moja starsza siostra Karolina, gdy z wielkim zdziwieniem odkryła we mnie coś pozytywnego. – Ej! Mądra jesteś ! – brzmiało pierwsze miłe zdanie skierowane do mnie, jakie moja siostra wypowiedziała w swoim życiu.

„Dziękuję siostrzyczko!”

– No pewnie, że jest mądra – powiedziała mama, jakby było to dla niej oczywiste.

W zerówce tak bardzo bolał mnie brzuch. Często miałam biegunkę i serce waliło mi jak szalone. Gdy w końcu po roku męki w zerówce zakończyłam moją edukacje na tym etapie, rozpoczął się dla mnie okres nowy. Na zakończenie starego dostałam książkę, a była to bajka pod tytułem: „Śpiąca królewna”.Były tam różne kolorowe obrazki. Śpiąca królewna była piękna, szczupła i miała okazałe, jasne i bardzo długie włosy. Na końcu bajki królewnę budził pocałunek przystojnego księcia i oczywiście – żyli długo i szczęśliwie.

Miłość. Królewna była taka piękna, że książę od razu ją pokochał. Była szczupła, a ja… no cóż, ja byłam gruba. Zawsze nosiłam długi, cienki, czarny warkoczyk, który sięgał mi do pasa. Ta fryzura prześladowała mnie przez prawie całą podstawówkę. W gimnazjum awansowałam na koński ogon.

A właśnie! Podstawówka czyli nowy okres. Wyobraźcie sobie małe, grube, pokraczne stworzonko z warkoczykiem po pupę, w dresie w szlaczki, wchodzące do klasy, gdzie szaleje chmara chudych, słodkich istotek, panieneczek ubranych w sukieneczki z koroneczkami, ze słodkimi, błyszczącymi bucikami na stópkach. Klęska na samym starcie.

Pierwsze lekcje? Prawdziwe kajety, a nie ćwiczenia dla zerówczaków z obrazkami i szlaczkami do rysowania. Wiszące w klasie tablice były duże, zielone, z kostkami białej kredy i starymi gąbkami do ścierania, które prawie rozsypywały się w rękach. Pojawiły się trochę większe ławki i krzesła. Zaczęło do mnie docierać więcej szczegółów, jak na ten przykład, że okna są duże, brązowe, są zrobione z drewna, widać na nich wąskie, jasne kreseczki wyróżniające się na ciemnym tle, które, jak powiedział tatuś, są słojami drzewa. Zaczęły do mnie docierać różne inne bodźce i pojawiać się zaczęły inne uczucia. Raczej więcej niemiłych niż przyjemnych. Czułam, że koleżanka obok miała wczoraj na obiad spaghetti, bo pachniała pomidorami i oregano. Widziałam, że ma na sobie brudny sweterek, a na jej twarzy widać było brązowe plamki. Dobrze umiałam dostrzec każdy, nawet maleńki szczególik, który mnie otaczał. Ale to nie wygląd świata mi przeszkadzał.

Dzieci były takie ruchliwe, rozgadane i aktywne, a ja byłam spokojna, milczałam cały czas i słuchałam innych. Dzieci były agresywne i głośno się śmiały, a ja byłam delikatna i poważna. Zawsze ten kontrast: j-a i oni.

W drugiej klasie dowiedziałam się więcej na swój temat od koleżanek, a mianowicie, że jestem: gruba, głupia i nosze brzydkie ubrania i buty, i że w ogóle zawsze mam wszystko najgorsze. Był to czas, gdy stałam się kozłem ofiarnym kilku dziewczynek z mojej klasy. Szturchano mnie, wrzeszczano po mnie i można było na mnie wyładować swoją złość. Stres i strach urosły wręcz do kolosalnych rozmiarów paniki i lęku. Każdy dzień był dla mnie męką, jakże nieporównywalną z tym, co działo się w zerówce.

Do mojej grupy chodził taki jeden Krzyś – szczupły chłopiec z brązowymi oczyma i ciemnobrązowymi włosami. Jakże bardzo podobał mi się ten Krzyś! Był ładny i lubiłam na niego patrzeć. Spoglądałam na niego przez ramię, w stronę ostatniej ławki, gdzie zawsze siedział. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to co czuję, to syndromy zauroczenia. On mi nie dokuczał… On wręcz nie wiedział o moim istnieniu.

Pewnego dnia na przerwie usłyszałam, jak dwie koleżanki z mojej klasy rozmawiają na jego temat.

– Zośka, przyznaj, że ci się Krzysiek podoba! – powiedziała Kamila, jedna z tych wspaniałych, uroczych dziewczynek.

– No, chyba raczej tobie, Kamila! – odparła jej rozmówczyni. – I pewnie byś chciała z nim chodzić!

Chodzić z kimś – nowe słowo do mojego słowniczka miłosnego.

Poczułam lekkie ukłucie koło serca i utratę psychicznej równowagi, jakąś wewnętrzną dezorientację pomieszaną z bólem duszy. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego, i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że to zazdrość. Już wtedy zakodowałam sobie schizę, która później ciągnęła się za mną przez wiele długich lat. Skoro Zosia – ta ładna, szczupła blondyneczka w pięknej sukieneczce – miała chodzić z Krzysiem, to ja nie miałam żadnych szans. Byłam grubą, głupią szatynką w szarym dresie w szlaczki. Poczułam się poniżona jako mała kobietka i odrzucona jako obiekt miłosnego uczucia ze strony płci przeciwnej.

W kolejnych latach mojej edukacji mój kompleks niższości rozwijał się coraz bardziej i gasła nadzieja na miłość. Z żalem i trudem wspominam kolejne zawody miłosne, których nie sposób policzyć. Rosło we mnie jednocześnie poczucie odtrącenia, kompleks braku kobiecości i coraz większe zapotrzebowanie na miłość. Rozwijały się także, i tak mocno już rozwinięte, wrażliwość i poczucie piękna. Wraz z wiekiem rosła też kolosalna różnica między mną a innymi dziewczynami. One uganiały się za chłopakami, podczas gdy ja ich po cichutku, bezsłownie adorowałam moimi brązowymi oczyma. One już paliły i piły, podczas gdy ja dopiero zaczynałam się dowiadywać o istnieniu takich używek. One były zawsze piękne i nosiły ładne sukienki i spódniczki, podczas gdy ja, mimo iż byłam już szczupła i ładna, uważałam się nadal za grubą i brzydką, nosiłam ciągle jeansowe spodnie i koszulki bawełniane, które zapewniały mi komfort poruszania się i swobodę wypełniania moich codziennych obowiązków domowych. Ja żyłam w zgodzie ze swoimi rodzicami i Bogiem, podczas gdy one swoich rodziców wręcz nienawidziły i miały gdzieś słowa takie jak: wiara czy modlitwa. Kontrast między nami wzrastał, a przepaść między naszymi światami pogłębiała się. Z czasem wszystko stało się niemożliwym do przeskoczenia Wielkim Kanionem i już nie było odwrotu.

Adoracja chłopaków ograniczała się do czułego spojrzenia i wypowiedzenia znamiennego słowa, jakim było cześć – zupełnie jakbym wymawiała zdanie: Chwała i cześć Ci Mój Adorowany Chłopcze. – oczywiście mówiłam na głos tylko słowo cześć.

Gdy z czasem zaczęłam robić coś więcej w kierunku tego, aby być z obiektem swoim uczuć, zaczęły się problemy. Chciałam poznać ten obiekt jak najszybciej i jak najszybciej z nim chodzić. To zazwyczaj kończyło się wielkimi i głębokimi ranami, jakich doznawałam na psychice z powodu licznych zawodów, jakie mnie spotykały. I tak leciał zawód za zawodem i rana za raną, aż w końcu nastąpiło złamanie serca i rezygnacja. Walczyłam z uczuciami i z samą miłością. Uświadamiałam sobie, że jestem z wiekiem coraz brzydsza i grubsza, mimo iż działo się całkiem odwrotnie.

Doszło do tego, że zaczęły mi przeszkadzać kontakty z facetami. Uważałam ich za zło wcielone, myślące tylko o jednym. Drażnili mnie swoimi wygłupami, naigrawaniem się z uczuć innych ludzi i z miłości. Ale najbardziej zaczęło mi przeszkadzać to, że zaczęły dla mnie istnieć pary zakochanych. Widziałam, jak się całują, trzymają za ręce, przytulają itp.

Gdy w liceum ja byłam na etapie cichej adoracji i prób poznania, inne dziewczyny właśnie przeżywały swój pierwszy raz. Każda dziewczyna była z jakimś chłopakiem, tylko ja, ta zawsze brzydka i niechciana Kaśka, musiałam być zawsze odrzucana i w dalszym ciągu poniżana.

Gdy w wieku dwudziestu lat szłam na studia, wiedziałam już, że znowu nie znajdę tam Mojego Jedynego. Myślałam czasem: „Może to i dobrze, że będę sama przez całe życie. Będę miała dużo czasu tylko dla siebie i dla swoich ulubionych zajęć. Nie będę się musiała z nikim kłócić i wychodzić do tych okropnych publicznych miejsc typu restauracja, gdzie jest tylu obcych ludzi. Skoro jakoś to dotąd było, to później też to jakoś będzie. I tak nigdy nie zwrócę na siebie uwagi żadnego faceta. Ale to dobrze, że jestem niewidzialna, bo przynajmniej nikt nie będzie się mnie czepiał i nie będę musiała z nikim rywalizować o serce ukochanego. Zrobię studia, pójdę do pracy i kupię sobie dom. Założę stadninę i będę miała dużo koni tylko dla siebie. Wszystko to jakoś będzie.Wyjadę do innego miasta i tam zacznę od nowa kolejny etap życia, już jako stara panna. Zatrudnię służbę i dzięki temu nie będę sama.”

I tak jak sobie to obmyśliłam, tak też się stało. Z tym wyjątkiem, że nie spełniłam mojego największego marzenia: aby mieć konia.

2. Wiek – nieważny

Jakieś dziesięć lat później mieszkałam już w pięknym białym domku z dwoma piętrami. Budynek był stary, umiejscowiony na jednej z uliczek podmiejskich. Mieszkanie na przedmieściu – czytaj lumpernia i dresiarnia oraz inne ciekawe subkultury miejskie. Mimo wszystko w okolicy było dość spokojne. Miałam ogródeczek odgrodzony od ulicy wysokim na trzy metry, drewnianym parkanem. Takie zaciszne miejsce miało mi służyć za ośrodek rekonwalescencji po latach nauki i pracy, ale także latach straconych, bo przeżytych bez miłości.

Studia historii sztuki i architektury krajobrazu pochłonęły masę czasu. Wiele pracy poświęciłam na zarobienie na mój malutki domek, a że płaca w tej branży była dość wysoka (byłam też sama jak palec), to dość szybko dorobiłam się domu i własnej firmy, która prosperowała dobrze, a nawet bardzo dobrze. Prowadziłam projekty zagospodarowania przestrzeni miejskiej, renowacje zabytków oraz projektowanie ogrodów. Miałam do pomocy kilku pracowników w biurze oraz ekipy, które wykonywały zleconą pracę. Ja tylko zarządzałam firmą i projektowałam. Przyznam, że czasem brałam na siebie ogromne ilości zleceń i po nocach sterczałam nad stertami papierów. Ale co miałam do roboty?! Bez rodziny na utrzymaniu, bez potrzeby poświęcania większej ilości czasu na wychowywanie dzieci i bez męża, którego nie miałam. Pocieszałam się jednak ilością wolnego czasu. W końcu miałam ten luksus, że mogłam z nim robić to, co tylko chciałam, czyli pracować do upadłego. Praca pozwalała mi zapomnieć o wszystkich brakach w moim życiu społecznym i osobistym.

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten dom, wiedziałam, że to będzie świetna inwestycja. Dobre lokum na peryferiach miasta, w zacisznej uliczce z biegnącym wzdłuż drogi szeregiem kasztanowców. Mój niewielki ogródek był odgrodzony od hałasów ulicy domem. Miał oczko wodne, różnego rodzaju rabaty, skalniaki, kompozycje zrobione z bukszpanów i kamienne rzeźby. Stała tam też drewniana altanka ze stolikiem i ławeczką w środku. Centrum ogródka zajmowała fontanna z rzeźbą konia umiejscowioną na szczycie – było to jedyne, co pozostało po moich marzeniach o koniach. Zamiast żywego konia z krwi i kości kupiłam sobie kamiennego konika, który nawet nie wykazywał zbyt dużego podobieństwa do żywego okazu.

Uwielbiałam wprost zawalać się pracą i zajmować się organizowaniem bali dobroczynnych na rzecz pokrzywdzonych losem zwierząt – nigdy nie przesiedziałam na balu dłużej niż godzinę, ze względu na panujący tam tłok. No cóż – klaustrofobia.

Po uroczystej przemowie opuszczałam towarzystwo i udawałam się do domu, na spacer lub na zakupy, gdzie nabywałam zazwyczaj różne antyki do swojego domu. Miałam ich już sporą kolekcję. Można rzec, że było to hobby, które miało mi na chwilę pozwolić zapomnieć o tym, czego nie potrafiłam w sobie pokonać – o lęku.

Każde pomieszczenie w moim domu było urządzone w innym stylu. Kuchnia na styl a’la średniowiecze – podłoga z zimnego, surowego kamienia i równie rustykalne ściany. Żyrandol był zaprojektowany na kształt średniowiecznego świecznika kandelabrowego, a jego żarówki były imitacjami płomieni. Meble wykonano z ciemnego drewna: duży, prostokątny, masywny stół, podobne krzesła i półki na naczynia oraz przyprawy. Gdzieniegdzie, na ścianach wisiały dla ozdoby suszone zioła, a na ścianie na lewo od wejścia kazałam umiejscowić duży drewniany krzyż, który nie był jednak traktowany jako ozdoba, gdyż wisiał tam z powodów czysto religijnych. Kwintesencją całego wystroju były: kominek usytuowany na ścianie naprzeciwko wejścia i stary, kaflowy piec, na którym kazałam gotować mojej kucharce Joli – bo tak było romantycznie.

Osobliwie wyglądało moje miejsce pracy, czyli główna siedziba dowodzenia firmą. Na prawo od drzwi stało masywne, duże biurko, które właściwie można by nazwać biurem, z wyrzeźbionym na przedzie orłem z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Za nim stał efektowny, staromodny fotel, który kazałam sobie przerobić na fotel obrotowy. Wyróżniał się z otoczenia czerwoną tapicerką i wyglądał niczym tron królewski, oprawiony w pozłacane elementy kute w metalu. Na każdej ze ścian piętrzyły się regały z książkami, sięgające pod sam sufit. Lubiłam kolekcjonować różnego rodzaju literaturę: wiersze, powieści, książki naukowe, podręczniki psychologii, romanse... Ale najlepsze w tym pokoju było to, że miał on wysoki sufit, z którego zwisał duży żyrandol zrobiony z drobnych kryształków. W obydwu dużych oknach wisiały ciężkie kotary koloru butelkowej zieleni. Na prawo od mojego biurka, pod oknem stało biurko o prostym klasycznym fasonie, należące do jednego z moich pracowników, a centralnie naprzeciwko znajdowało się drugie – stanowisko pracy mojej pracownicy. Na lewo od drzwi stała sofa obita w tą samą tapicerkę co mój tron. Dość często na niej spałam – bo po co miałam się ruszać na górę do sypialni, skoro łóżko miałam pod nosem? Był też tam duży, gruby turecki dywan upstrzony esami floresami. Całość działała dość przytłaczająco, wręcz depresyjnie, ale dla mnie wszystko wyglądało po prostu oficjalnie i poważnie. Moi pracownicy narzekali na miejsce pracy właśnie z powodu przytłaczającego wystroju. Postanowiłam jednak niczego nie zmieniać, bo w końcu to ja tam rządziłam!

Korytarz, który biegł przez środek domu, był obity jasną boazerią, na której pozawieszałam obrazy – niektóre mojej produkcji – a na podłodze rozciągał się długi, czerwony chodnik. Co do salonu, gdzie przyjmowałam gości – znajdował się on naprzeciwko mojego biura, po lewej stronie drzwi frontowych. Był inny niż pozostałe pomieszczenia w domu. Panował w nim jasny i przyjemny klimat. Pokój miał jasnozielone ściany, a w oknach od strony ulicy wisiały lekkie jak piórko firanki. Meble koloru kremowego – sofa i fotele, stały na drewnianych nóżkach, a komplet uzupełniał niski stolik ze szklanym blatem. Na ścianie naprzeciwko drzwi znajdował się kominek a’la neoklasycyzm, z pilastrami po bokach, zakończony gzymsem, na którym stały figurki koni zrobione z masy solnej. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający pejzażyk górski. Gdzieniegdzie stały wazoniki i bukiety kwiatów – zazwyczaj suszonych – które kupowałam, żeby sprawić sobie przyjemność.

Na piętrze znajdowało się kilka pokoi, gdzie mieszkali moi pracownicy. Były one urządzone w podobny sposób jak salon, z tą jednak różnicą, że tam przechowywałam część swoich zdobycznych antyków. Były to stare skrzynie, wazony, rzeźby… A na korytarzu można by wprost otworzyć muzeum! Na tym samym piętrze znajdował się także mój pokój sypialny, wyposażony w osobną łazienkę. Stał tam nietknięty i nieco przykurzony. Nie używałam go, bo na dole w biurze miałam sofę, a obok drzwi do kuchni była łazienka, więc nie było potrzeby mieszkania na górze.

Szanowałam prywatność moich pracowników. Kucharka Jola i pracownica Wioletta – renowatorka zabytków i moja prawa ręka zarazem – mieszkały w jednym pokoju. Natomiast kierowca, ogrodnik i pracownik od spraw finansowych mieli swoje miejsce w sąsiadującym z damską sypialnią pokoju, wychodzącym oknami na ogród. Z moimi pracownikami łączyła mnie szczególna więź. Wszyscy byli ludźmi samotnymi, wyrzuconymi na margines życia społecznego – tak jak ja. Z tym że ja miałam rodzinę, podczas gdy oni byli na świecie sami jak te kciuki w dłoniach, odstające od całości.

Mimo iż posiadałam rodzinę i tak czułam się jak sierota, gdyż rzadko ją odwiedzałam. Prawie wcale. No, chyba że miałam problem i musiałam się na chwilkę od niego odciąć, coś przemyśleć. Wtedy zjawiałam się znienacka ku zdziwieniu rodziców. Przywykli już do tego, że zjawiałam się raz na kilka miesięcy lub na pół roku. Ale to nie było tak, że w ogóle o nich zapominałam na dłuższy czas! Co miesiąc wysyłałam im pieniądze, gdyż mieli niskie emerytury i nie mieli za co wykupywać lekarstw, a czasem brakowało im na inne ważne wydatki.

Kucharka Jolanta bardzo przypominała mi moją babcię – była kobietą koło sześćdziesiątki. Tak jak moja babcia, gdy krzątała się po kuchni, nuciła sobie jakąś melodyjkę pod nosem. Kilka lat temu szwendała się po osiedlu z miną straceńca i szukała pracy, to ją zatrudniłam, za co była mi niesamowicie wdzięczna. Swoje siwe włosy zaczesywała w koczek, a gdy wychodziła w zimie na zakupy, zawsze ubierała swoją starą, brązową chustkę. Było w niej zawsze tyle ciepła, dobroci, skromności i co najważniejsze: świetnie gotowała i nigdy nie narzekała na mój romantyczny piec kaflowy, który czasem utrudniał jej pracę. Kochała mnie jak swoją wnuczkę i szanowała moje dziwactwa.

Moja pracownica, Wioletta Kucharska, miała dwadzieścia sześć lat. Była z wykształcenia renowatorką zabytków. Poznałyśmy się w pociągu trzy lata temu i zgadałyśmy się na temat sztuki. Okazało się, że akurat potrzebuje pracy, więc ją przyjęłam. Była wysoką, szczupłą, blondynką o ładnych rysach twarzy. Nigdy na nią nie mogłam narzekać, gdyż starannie wypełniała swoje obowiązki i często pomagała mi robić projekty.

Kochany pan od spraw finansowych – księgowy i matematyk w jednym, staruszek lat siedemdziesięciu dwu – pan Józef Kalinowski, był dla mnie niczym moja trzecia prawa ręka. To jemu zawdzięczałam wszystko, co miałam, bo to on manewrował moimi zarobkami i kasą moich klientów. Moim zdaniem, doszedł do wirtuozerii w dziedzinie mnożenia i dodawania. Złoty człowiek, ale często chorował i wiedziałam, że kiedyś odejdzie. Gdy zaczynał u mnie pracować, chodził już o lasce. Wypalał też ogromne ilości papierosów – na szczęście na zewnątrz, a nie w moim świeżo pachnącym, czyściutkim domku.

Panowie: szofer i ogrodnik byli bliźniakami lat sześćdziesięciu pięciu. Sympatyczni i jak to zwykle u bliźniaków bywa: mieli charaktery o przeciwstawnych usposobieniach. Pan Franek (szofer) był żywiołowy, natomiast pan Romek (ogrodnik) był spokojny i zrównoważony. Obydwaj nadawali się do pracy, którą im zaproponowałam. Oczywiście ciężko było ich odróżnić, bo obydwaj byli tędzy, z czarnym, mocno posiwiałym wąsem i niebieskimi oczyma. Szczęście, że choć ubierali się inaczej.

Dobrze nam się razem żyło. Każdy miał swoje zajęcie i swoje zarobione pieniądze. Ja pracowałam za dwóch, oni mi współczuli i kochali za to, że ich przygarnęłam. Do prawdy, miałam słabość do wyrzutków – zawsze tak było.

Oczywiście dziwili się, dlaczego nie mam choćby… chłopaka. W wieku lat trzydziestu nie miałam już żadnej perspektywy przyszłego założenia rodziny. Byłam typową starą panną – tak jak się tego spodziewałam od pierwszych lat mojego pobytu w szkole. Mężczyźni przeważnie lecieli na moją kasę. Było to bardzo upokarzające. Dlatego też nigdy się przed żadnym z nich nie otworzyłam. Uważałam się już za skończoną na polu walki o miłość.

Jako trzydziestoletnia kobieta czułam się jak ci otaczający mnie w moim codziennym życiu starsi ludzie. Stara, zmęczona i zniszczona. Przez pewien czas w doborze ubioru doradzała mi Jola. Wyglądałam wtedy na starszą o jakieś trzydzieści lat. Później, po bliższym zapoznaniu się z Wiolą, to ona zaczęła mi pomagać w dobieraniu stosownej garderoby. Nigdy nie umiałam się ubierać i przeważnie nosiłam to, co było wygodne i już. Teraz, jako poważny przedsiębiorca, musiałam się ubierać elegancko, jak na prawdziwą szefową przystało, ale robiłam to jedynie okazjonalnie.

Ale co tam ubranie… Jak ja chodziłam! Ja kobieta sukcesu, inteligentna i wykształcona! Nieraz przybierałam pozycję staruszki zmęczonej życiem: zgarbiona, z rękoma założonymi do tyłu i z głową spuszczoną w dół.

Żadne z moich największych marzeń się nie spełniło, mimo iż miałam dużo pieniędzy. Po prostu bałam się ich spełnienia, a wiadomo – miłości nie kupisz za pieniądze. Nikogo nie da się zmusić do kochania. Dostawałam różne zaproszenia na kolacje od okolicznych sępów. Oganiałam się, jak tylko mogłam, gdyż bałam się upokorzenia, rozczarowania, zranienia... Po pewnym czasie nie miałam już na to po prostu siły. Unikałam towarzystwa młodych mężczyzn w wieku od 25 do 40 lat, gdyż każdy mógł być potencjalnym łamaczem serc. Cały czas prześladowała mnie myśl o tym, że jestem gruba, brzydka i do niczego. Nie było więc dla mnie szans na miłość, a sama nie chciałam się wiązać z kimś bez miłości. Kompletna beznadzieja. Świat seksu pozostał gdzieś daleko za mną, zasnuty czarną kotarą wstydu i nieświadomości. Wolałam myśleć, że to jest złe, a przygodny seks nie wchodził w grę.

I wtedy, gdy byłam już bliska ostatecznego upadku swojego osłabionego trudnymi przeżyciami serca, stała się rzecz nieunikniona. Jedna z moich prawych rąk, geniusz matematyki – pan Kalinowski zrezygnował z pracy i udał się na dawno zasłużoną emeryturę. Uznał, że zarobił już wystarczająco dużo, aby udać się do Domu Spokojnej Starości i nareszcie sobie „poużywać życia”. Spakował swoje rzeczy i odszedł. Romek zawiózł go do Domu S.S. (Spokojnej Starości), a ja zamieściłam ogłoszenie w gazecie:

„Poszukiwany (na stałe) pracownik: odpowiedzialny, rzetelny i uczciwy. Najlepiej po studiach matematycznych. Obowiązki: sporządzanie dokumentacji, umów, umiejętność posługiwania się komputerem, świetna znajomość księgowości i podatków. Zakwaterowanie na miejscu. Wiek – nieważny.”

„Wiek – nieważny” – jak ja później żałowałam, że umieściłam to sformułowanie w moim ogłoszeniu. Gdy to pisałam, miałam na myśli raczej kolejnych odrzuconych przez społeczeństwo staruszków, których nikt by do pracy nie przyjął. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, jaki przyniósł mi los.

Zadanie przyjęcia nowego pracownika powierzyłam zaufanej osobie, jaką była dla mnie Wiola. Po tygodniu zgłosił się jakiś facet, a ona miała dokładnie sprawdzić jego kwalifikacje i ewentualnie przedyskutować to ze mną.

Zjawił się więc u nas pewnego wieczoru pewien pan. Wioletta egzaminowała go w salonie, bo ja miałam jak zwykle na głowie nawał pracy. Do gabinetu dochodziły odgłosy rozmowy. Słyszałam, jak gładkim słownictwem posługiwał się ów człowiek. Jego niski, ciepły głos i maniery sprawiły, że uwierzyłam, iż jest to człowiek już podeszłego wieku, poważny i dobrze wychowany. Takiego człowieka miałam właśnie zamiar przyjąć.

Coś jednak nie podobało mi się w głosie Wiolki. Była jakby zmieszana i głupkowato się podśmiewywała, a jej głos mruczał zalotnie. Pomyślałam: „Pewnie dlatego, że nikt nigdy nie zwracał się do niej tyloma matematycznymi pojęciami i grzecznościami.”

W każdym razie, ufałam mojej pracownicy i wiedziałam, że dobrze sprawdzi człowieka, zanim go przyjmie do pracy. Dałam jej zatem wolną rękę w wyborze. Ja nie miałam czasu na takie zajęcia. Szczerze powiedziawszy: nie zdziwiłoby mnie to, gdyby przyjęła go od razu, bo miałyśmy spore zaległości.

Po skończonej rozmowie weszła do biura i powiedziała, że „jest idealny”, i z rumieńcami opadła na krzesło tuż przed moim biurkiem.

– No, to bierzemy, tak? – zapytałam. Nawet nie oderwałam wzroku od projektu.

– Tak, oczywiście! – powiedziała i otrząsnęła się z dziwnego odrętwienia.

– Wiesz, że ci ufam, Wiolu. – Wyciągnęłam z szuflady dokumenty z umową o zatrudnienie na stałe. Wzięła papiery, westchnęła i szybko wyszła.

Po chwili usłyszałam:

– Oto umowa… Proszę zapoznać się i podpisać.

– Dziękuję.

– Nawet pan nie przeczytał – rzekła zawiedziona.

– Spieszę się, łaskawa pani. Proszę wybaczyć mi ten pośpiech, ale mam dziś do załatwienia bardzo ważną sprawę. Proszę mi wybaczyć… – Cmok w rękę. – ale naprawdę muszę już biec! Dobrej nocy!

– Dobranoc! – westchnęła.

Po chwili weszła do biura i z długim „oooch” opadła znów na fotel, tym razem przy swoim biurku, po czym zajęła się swoimi sprawami. Nieświadoma tego, kogo zatrudniłam, wróciłam do swoich zajęć. Że też nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby spojrzeć na mojego nowego pracownika, zanim przyjęłam go do pracy… na stałe, z zakwaterowaniem.

Zeszło mi jak zwykle do późna i zasnęłam na kanapie. Później nagle w środku nocy obudziłam się, bo przyśniło mi się pewne świetne rozwiązanie projektu, z którym miałam problem. Zasiadłam więc do biurka, włączyłam lampkę i zaczęłam rysować. Niestety senność i walka z opadającymi powiekami dały mi się we znaki. W końcu zwyciężyły. Urwał mi się film…

3. Morskozielony

Rano zbudziło mnie jakieś pukanie do drzwi. Otworzyłam oczy i okazało się, że zasnęłam nad projektem, i niestety zrobiłam przez sam środek rysunku wielką, grubą kreskę. Zaklęłam po szewsku i niespiesznie podeszłam do drzwi.

Otwieram, patrzę…

– O, a kim pan jest? – zapytałam zdezorientowanego przybysza. Był tak wysoki, że w pierwszej chwili moje oczy spoczęły na jego krawacie, a później dopiero spojrzałam mu w oczy.

– No, jak to?! – powiedziała Wiola, która wyszła żwawym krokiem z salonu. – To ten pan, co go wczoraj przyjęłyśmy!

– Dzień dobry. Przepraszam panią najmocniej, że przeszkadzam… najwyraźniej w wypoczynku pani. Proszę pozwolić, że się przedstawię: Dariusz Zięba – rzekł i podał mi rękę.

Był bardzo przystojnym, młodym mężczyzną lat może dwudziestu sześciu i wzroście co najmniej… dwu metrów. Jego włosy były koloru złota wpadającego w rudy, a oczy jasne. Miał duży nos i ładne, kształtne dłonie. Zarost na jego twarzy czynił jego oblicze poważnym i podkreślał jego urodę. Był ubrany w jasnopopielaty garnitur, a pod szyją miał zawiązany błękitny krawat.

Podałam mu rękę. Przez chwilę zapomniałam, jak się nazywam i co tu robię. Przypomniałam sobie wczorajsze zachowanie Wiolki.

– Katarzyna Kowalska. Szefowa – podkreśliłam z naciskiem ostatnie słowo i zadarłam głowę tak wysoko, jak tylko się dało, aby dodać sobie choć kilka centymetrów wzrostu, bo miałam ich jedynie sto pięćdziesiąt siedem. Spodziewałam się, że to będzie zwykły uścisk dłoni, podczas gdy on po staroświecku ujął moją dłoń i ucałował swoimi gorącymi ustami. Serce podskoczyło mi do gardła, jakieś ciarki przeszły mi po dłoni i plecach. Natychmiast się wyprostowałam, zacisnęłam zęby i odstąpiłam o krok. Znałam dobrze to uczucie miękkich nóg i kołatanie serca. Przywołałam się natychmiast do porządku i przyjęłam postawę obronną.

– Istotnie, pańskie pukanie do drzwi obudziło mnie! Proszę na stanowisko pracy panie… Zięba. Praca czeka na pana na biurku. – Moja powściągliwa i jakże dobitna odpowiedź była przepełniona dystansem, który zdołałam w sobie wytworzyć w tempie ekspresowym. Niemal naprawdę powiało chłodem. Swoim zwyczajem nie patrzyłam mu w oczy, gdy mówiłam, a było to bardzo łatwe, bo na wysokości wzroku rysowała mi się jego szeroka klatka piersiowa. Podstawowa zasada obrony przed zakochaniem: Nie patrzeć!

„70% tego, co powoduje zakochanie, to właśnie kontakt wzrokowy, więc: NIE PATRZEĆ!”

– Tak o-oczywiście – zająknął się, a jego ciepły i niski głos nieco zapiszczał. Spojrzałam ukradkiem na jego twarz, tak z czystej ciekawości. Zbladł, był zestresowany i spłoszony.

„Taki duży facet, a zachowuje się jak spłoszony młokos.”

Popatrzył na mnie spode łba, z nieco pochyloną głową – wyglądał zupełnie jak dziecko, na które ktoś nakrzyczał. Dałam się podejść. Dopiero teraz dostrzegłam ten jakże piękny detal jego twarzy. Kolor jego oczu przypominał wody egzotycznych plaż o wyjątkowym zielononiebieskim odcieniu. Jego tęczówki były po prostu niesamowite! Odpłynęłam w ich głębię na chwilę dłużej, lecz później…

– No! Niech pan wejdzie! Pani szefowo, niech nam pani nie straszy nowego pracownika swoimi rozkazami, bo nam go pani wystraszy i ucieknie, a matematyka zaleje nas tą całą lawiną cyfr! – rzekła Wiolka, po czym wepchnęła go do środka, podczas gdy ja w błyskawicznym tempie przemieściłam się na miejsce, gdzie uprzednio stał. Zanim się zorientowałam, drzwi do biura zamknęły mi się przed nosem. Stałam jak wryta na korytarzu przez dobrą minutę, zanim się otrząsnęłam. Przeszłam od stanu całkowitej pustki do typowej gonitwy myśli. Fakty, wspomnienia i wyobrażenia zaczęły się kotłować w mojej głowie i biegnąć w zastraszającym tempie. Pojawiały się coraz to nowsze i nowsze… Lęk i panika! „Co mi się dzieje?!”

Odwróciłam się i prędko udałam się do łazienki, a tam, zwykłym sobie porządkiem sprawy, przekręciłam klucz w zamku i podeszłam do umywalki. Wsparłam się na niej, aby utrzymać pion, i zajrzałam w lustro. Byłam czerwona jak burak, miałam worki pod oczami i wystraszone oczy, a na głowie miałam koszmarny nieład.

Dobrze znałam stan, w którym się teraz znajdowałam.

– Nie, znowu się zaczyna! – powiedziałam z zaciśniętą szczęką. Znowu dopadły mnie bóle brzucha, arytmia i trzęsące się ręce.

„Nadchodzi kolejna miłostka, którą muszę zwalczyć. To już chyba koniec. Ostatni raz. Nie mam siły na więcej.”

Wstrząsnął mną płacz, który zmusił mnie swoją intensywnością do przyjęcia pozycji siedzącego embrionu. Znów działo się coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Dariusz Zięba spodobał mi się i to koszmarnie bardzo. Nie mogłam na to pozwolić. Musiałam jakoś funkcjonować! A każde kolejne zakochanie robiło mi z serca sieczkę. Nie mogłam zawieść klientów i innych ludzi swoim zachowaniem, niekompetencją i wybrakowaniem. Nie mogłam od tak załamać się z powodu jakiejś kolejnej nieodwzajemnionej miłości, która zawisła nade mną niczym topór na głową. Otarłam łzy i powstrzymałam się przed opłakiwaniem mojej kolejnej klęski uczuciowej, która rysowała się na moim horyzoncie. Bo niby dlaczego ktoś miałby mnie w końcu pokochać z wzajemnością?! Umyłam się pobieżnie, przebrałam w czyste ubranie, które trzymałam od dawna w łazienkowej szafce na ręczniki. Poprawiłam swój babciny kok, po czym spojrzałam sobie w oczy, w lustrze. „Musisz dać radę, Kaśka!” Opuściłam łazienkę i udałam się do kuchni. W chwili, gdy naciskałam klamkę, byłam już znowu tą samą słabą istotą, bojącą się kochać.

Nie tknęłam nic z tego, co pieczołowicie przygotowała mi Jola. Moje usta pamiętały ze śniadania tylko smak kropli walerianowych, popitych herbatką z melisy. Jola coś do mnie mówiła, ale ja jej nie słuchałam. Byłam w innym świecie.

„Jego morskozielone oczy…”

Odpływałam co pewien czas w głębię tych oczu, dokładnie utrwaloną w moich myślach. Natychmiast jednak starałam się to zwalczać i wypierać z siebie ten obraz, byle tylko nie dopuścić jakiegokolwiek zachwytu nad kimś, kogo widziałam po raz pierwszy w swoim życiu. W ten sposób walczyłam z samą sobą już niejeden raz. Takie wypieranie uczuć pociągało zazwyczaj za sobą nieuniknione konsekwencje w postaci stanu stępienia umysłowego i bólu głowy – zupełnie, jak gdybym wyrywała z ziemi zalążki jakiegoś roślinnego pasożyta, z tym że metaforyczną ziemią był mój mózg, a pasożytem niepowołane uczucie.

Po dawce uspokajaczy zaczęłam się powoli wyciszać. Moje niezawodne specjały zadziałały. Napięte mięśnie powoli się rozluźniały, myśli zwalniały… W stanie pół otępienia podniosłam się z krzesła i wyszłam z kuchni. Przemierzyłam korytarz niczym bezkres oceanu jego oczu i stanęłam pod drzwiami. Nacisnęłam klamkę, a czas jakby zwolnił. Weszłam. Głowa w dół, po szybkim zerknięciu na pogląd sytuacyjny, podejście do biurka.

Siedzieli już na swoich miejscach. Ona była pochylona nad projektem, on spoglądał na mnie ukradkiem – ciągle tak samo blady jak na początku – i przeglądał dokumenty. Pochyliłam się nad moim biurkiem. Na projekcie ogrodu zimowego widniała długa, gruba krecha. Przetarłam oczy i usiadłam na fotelu. Ze swojego przybornika wyciągnęłam gumkę chlebową do mazania. Po chwili rozpoczęłam żmudną pracę nad likwidowaniem usterki. Przed oczyma wszystko mi się zlewało, rozmazywało, drgało… Byłam niemal nieprzytomna po tych ziółkach. I gdy już zaczynałam odpływać w słodki niebyt, usłyszałam:

– Przepraszam. Czy dobrze się pani czuje? – Odezwał się głos tego demona, który przybył do mojego domu, aby mnie dobić. Otrząsnęłam się i spojrzałam na niego. Miał zatroskaną twarz. Później odkryłam, że moja ręka wykonała niekontrolowany ruch, robiąc kolejną niepotrzebną kreskę na moim starannie nakreślonym projekcie.

– Cholera, znowu – burknęłam pod nosem. – Wszystko jest w najlepszym porządku, panie Zięba. Proszę wracać do pracy – odpowiedziałam oschle. Po chwili urwał mi się film…

Śniły mi się ogromne morskozielone oczy. Spałam chyba całe wieki. Coś wciągało mnie w ciemną przepaść. Spadałam, spadałam, spadałam…

Otwieram oczy, patrzę i widzę kogoś siedzącego obok mnie, na krześle. Leżę na sofie z nogami do góry, przykryta kocem, a na czole mam coś zimnego i mokrego. Postać siedząca podtrzymuje mi to zimne coś na czole. Obraz nieco zamazany.

– Halo! Proszę pani! Słyszy mnie pani?! – Znowu głos tego demona.

Z mojego gardła wydobyło się kilka niekontrolowanych, niewyraźnych słów. Miałam tak zaciśniętą szczękę, że nie sposób było jej otworzyć, a bolała paskudnie.

– Zaraz będzie lekarz i panią zbada – powiedział ciepłym, niskim głosem.

Obraz wyostrzył mi się. Zobaczyłam znowu jego oczy i pomyślałam:

„Jak ktoś może mieć oczy tak cudnego koloru!?” Zaraz później wzdrygnęłam się, przestraszona moimi myślami.

Dotknął dłonią mojego policzka.

– Ależ ma pani gorączkę.

Miał tak zimną dłoń, że drgnęłam.

– Zimna, co? – Uśmiechnął się wyrozumiale, a ja uwiesiłam swój wzrok na chwilę zbyt długo na jego kuszących ustach.

– Jest już lekarz – usłyszałam głos Romka, co przywołało mnie do porządku. Okazało się, że stał przy oknie, w pokoju. Oni wszyscy tam byli: Franek, Jola, Wiola i Roman.

„Ale dlaczego to akurat on, u licha, siedzi przy mnie?! Przecież mogłyby przy mnie równie dobrze siedzieć Wiola albo Jola! Zaraz go pogryzę! Och, niech już sobie pójdzie i mnie nie męczy!” Miotałam się pomiędzy zachwytem i niechęcią.

– Dzień dobry państwu! Gdzie ta nasza pacjentka? – flegmatycznie powiedział sześćdziesięciopięcioletni pan doktor, który chwilę później zjawił się tuż obok mnie w swoim białym kitlu. Jego czujny, mądry wzrok zaczął mnie dokładnie „prześwietlać”, podczas gdykrew buzowała we mnie z powodu bliskości pana Zięby.

„Nie patrzeć! Nie czuć!” – nakazywałam sobie, uparcie wpatrując się w obojętny mi emocjonalnie sufit. Zamknęłam oczy, aby nie widzieć Go choćby kątem oka.

– Ja nie chcę… – wymamrotały moje usta. Zdziwiłam się, że to powiedziałam. Nie panowałam nad sobą w stu procentach. Postanowiłam prawie nic nie mówić.

– Czego pani nie może? Coś panią boli? – Doktor zajął miejsce, które zwolnił pan Zięba. – Co się stało? Pamięta coś pani?

Pokiwałam głową na znak, że nie wiem, co się stało. Co miałam im powiedzieć? „Zobaczyłam jego wielkie gały za moimi drzwiami dziś rano i od razu się zakochałam?! Wzięłam końską dawkę ziółek na uspokojenie i zasnęłam za biurkiem?! Za nic w świecie im tego nie powiem!”

– Może ja opowiem – zaproponował demon.

– Dobrze, ale najpierw niech państwo opuszczą pokój, bo zabierają jej państwo powietrze. Pan zostanie i mi opowie – zarządził lekarz. Rozkaz wykonano niezwłocznie.

Pan Zięba stanął obok doktora w zasięgu mojego wzroku i po chwili znów rozległ się jego upajający moje uszy głos.

– Siedzieliśmy tutaj z Wiolettą, gdy do pokoju chwiejnym krokiem weszła pani… szefowa. Od razu zauważyłem, że coś z nią nie tak. Rozpalona – tak jak teraz, oczy jej lśniły. Pewnie już wtedy miała gorączkę. Pani Jola zmierzyła jej temperaturę i wyszedł stan podgorączkowy… Pamiętam, że szefowa usiadła za biurkiem i po chwili zajęła się pracą. Zauważyłem, że przysypia i zapytałem, czy się dobrze czuje. Odpowiedziała, że tak, ale zemdlała.

„ZEMDLAŁA Och! Jak ja nienawidzę tego słowa!”– pomyślałam.

– Podbiegłem do niej i wziąłem na ręce. Położyłem tu i dałem jej pod nogi taboret, aby przywrócić jej krążenie. Wioletta przyniosła zimny okład i zadzwoniła po pana. – Zadowolony z siebie, po zamaszystej gestykulacji, uśmiechnął się do mnie troskliwie.

„Gdybym mogła cię własnoręcznie udusić! Przerwać tą twoją relację… Gdybym mogła zabić cię spojrzeniem! Nie patrzeć!” – walczyłam ze sobą i starałam się nie uwidaczniać sekretów swojego wewnętrznego dialogu. Musiałam go prędko znienawidzić, żeby nie czuć w stosunku do niego tego szkodliwego i bezsensownego przyciągania. Spojrzałam na doktora zaraz po tym, jak przypomniałam sobie, czego mam nie robić.

– Zaraz panią obadamy. – Wyciągnął ciśnieniomierz i zaczęła się seria badań. – A! Najpierw pulsik sobie sprawdzimy… Słabiutki. Teraz ciśnienie… Niskie i to bardzo. Teraz osłuchamy płucka i serduszko. A cóż to za arytmia?! – komentował, gdy wykonywał kolejne czynności. Ja tylko starałam się nie patrzeć na intruza i zobojętnić w stosunku do niego wszystkie moje emocje. Jakoś nie bardzo szło mi wymuszanie na sobie niechęci do tak miłego i troskliwego mężczyzny. Wtedy nagle doktor złapał trop: – Coś dziś pani jadła?

– Nie pamiętam. Jola mi coś podała, ale ja nie pamiętam co. – Naprawdę tego wtedy nie pamiętałam. Mimowolnie zerknęłam na obcego. Ten demon przez cały czas na mnie patrzył i pocierał swoją krótką, złocistą brodę kciukiem, jakby coś sobie kalkulował w tej swojej matematycznej głowie.

– Proszę mi tą panią Jolę zawołać – rozkazał doktor.

– Już się robi! – Odparł uczynny demon znikł, po czym wrócił z nią.

– Słucham, panie doktorze. – W jej głosie wyczuwało się niepewność. Była blada i zaniepokojona.

– Co pani podawała tej oto młodej damie na śniadanie? – Faktycznie, w stosunku do jego wieku ja byłam jeszcze dość młoda. Pan doktor był blisko emerytury, więc świetnie pasował na stanowisko mojego lekarza pierwszego kontaktu.

– Ona nic nie zjadła, panie doktorze – poskarżyła się Jola.

Pan Zięba uniósł brwi w geście zdziwienia, jakby od razu uznał moje postępowanie za niemądre.

– No, za wyjątkiem może tych kropli walerianowych i melisy do picia – wyjawiła niechcący mój sekret. – Tak, to nie spożyła niczego. Nic a nic.

Doktor szybko domyślił się, o co chodzi.

– W takim razie… mamy tu chyba do czynienia z nerwicą. Tak? – Wlepił we mnie pytające, wszechwiedzące spojrzenie.

– Coś… w tym stylu – wyjaśniłam pobieżnie.

– No tak. Spożyła pani zioła uspokajające na głodny żołądek i to tak panią osłabiło. Ciśnienie spadło. Ale skąd te nerwy i gorączka? – Zmarszczył brew. – Ma pani jakieś problemy, długotrwały stres?

– Mam stresującą, odpowiedzialną pracę. – Musiałam się jakoś ratować, choć była w tym prawda. Nie to jednak wprawiło mnie w taki stan emocjonalno-cielesny, balansujący na pograniczu szaleństwa i utraty kontroli nad sobą. Po co ktoś miał wiedzieć, że w mojej pokręconej głowie trwała zacięta walka emocji, która powodowała u mnie gorączkę i osłabienie.

– Rozumiem. Czy jest pani pod kontrolą specjalisty?

– Nie – skłamałam ze względu na obecność intruza, choć i tak poznał już mój słaby punkt: emocje, słabość psychiczna, niezrównoważenie.

– Może warto by było jednak odwiedzić psychologa lub psychiatrę. – Wzruszyłam ramionami. Doktor widział, że niechętnie podejmuję ten temat, więc po chwili dodał: – Mogą nas państwo zostawić sam na sam? Muszę porozmawiać z pacjentką w cztery oczy.

Bałam się popatrzeć w oczy panu Ziębie. Przypuszczałam, że zobaczę w nich potępienie. Spojrzałam tylko na jego dłonie, a ten prędko schował je do kieszeni, po czym wyszedł razem z Jolą.

– Teraz może pani mówić swobodnie. Niech mnie pani potraktuje jak spowiednika.

Westchnęłam i postanowiłam powiedzieć prawdę. Doktorek wyglądał całkiem sympatycznie i dobrze patrzyło mu z oczu. Ostatnio widziałam go jakieś pół roku temu, ale niezbyt wiele się zmienił.

– Chodzę do psychiatry po leki na uspokojenie i czasem antydepresyjne, ale nie psychotropowe! – Podkreśliłam ostatnie słowo. – Wszystko to przez to, że jestem mocno przewrażliwiona i… jak mi się wydaje, reaguję trzy razy mocniej niż przeciętny człowiek.

– Ach! Czyli się pani po prostu zdenerwowała i zemdlała. Tak?

– Tak – skłamałam. Przecież ten staruszek by mnie nie zrozumiał, a już zwłaszcza zawiłości mojego życia prawie miłosnego.

– A z tą pracą nie da się nic zrobić? Jakiś urlopik?

– Zrobię sobie wolne, panie doktorze, ale tylko kilka dni. Mam masę roboty – zbywałam go. „I tak nie będziesz wiedział, co robię w domu, doktorku!” – zaśmiałam się w duchu.Tylko praca trzymała mnie w pionie, zwłaszcza teraz, gdy dopadł mnie stan emocjonalnej nierównowagi.

– Bardzo wskazane, droga pani. Bardzo wskazane – mówił powoli i dumał jednocześnie. – A co dokładnie pani zażywa i w jakich ilościach?

– Biorę najmniejszą dawkę antydepresantów. Na jesień lekarz zwiększa mi ją do dwóch tabletek dziennie.

– A psychoterapia? – Poprawił okulary na swoim nosie.

– Najlepszą psychoterapią dla mnie jest praca i niemyślenie o problemach.

– Ach! Rozumiem. Ale będzie lepiej, jeśli opowie pani o tym omdleniu swojemu lekarzowi psychiatrze.

– Dobrze.

„Dobrze, że ten Zięba nie słyszał naszej rozmowy. Po co ktoś miał wiedzieć, co się ze mną dzieje? I tak by nie zrozumiał, bo nie jest w mojej skórze. Tego nie zrozumie nikt, kto tego nie przeżył”– podsumowałam całą sytuację z ciężkim sercem. Lekarz pożegnał się, zalecił spokój i regularne spożywanie posiłków. Zostałam w końcu sam na sam ze swoim strachem przed zakochaniem. Powoli pozbierałam się i wstałam, aby rozprostować kości. W tej chwili do gabinetu weszła Jola.

– Zaczekaj dziecko! Pomogę ci.

Podeszła do mnie prędko i ujęła mnie pod rękę.

– Zaprowadź mnie, proszę, na górę.

– Dobrze.

Wyszłyśmy na korytarz i ominęłyśmy rozgadany salon, w którym toczyła się jakaś bardzo zacięta dyskusja na tematy związane z polityką. Ulżyło mi, że nie muszę więcej pokazywać się publicznie jako ofiara losu. Na szczęście nie zobaczyłam także i sprawcy mojego stanu. W peny momencie, gdy byłyśmy już na górze, złapałam się na tęsknym spojrzeniu w stronę schodów. „Nie, nie poszedł za tobą.” – syknęła moja wredna podświadomość. „Nigdy za tobą nie pójdzie.”

Cały dzień spędziłam w swoim pokoju, w łóżku. Była to dla mnie męka, jednak szybko doszłam do wniosku, że nieporównywalnie większą męką byłoby cały dzień szarpać się w biurze, wewnątrz siebie i uważać, aby na Niego nie patrzeć. Tu przynajmniej miałam spokój i mogłam pomyśleć. Nieskutecznie oddalałam od siebie o dzisiejszej sytuacji i jej powodzie. Powód miał dwa metry wysokości, kuszący uśmiech i śliczne oczy. Ale to byłoby niczym, gdyby nie okazał się taki szarmancki, pomocny i troskliwy. „Nie Kaśka! Musisz z tym skończyć raz na zawsze!” Włączyłam laptopa, puścić moją ulubioną telenowelę na internetowym kanale filmowym. To zawsze jakoś odciągało mnie od idiotycznych miłostek. Dziesięć odcinków serialu tak sprało mi mózg, że postanowiłam się przespać. Jola zadbała o moje wyżywienie, więc nie musiałam nawet wyściubiać nosa z mojej nory. Przy kolacji Jola zapytała mnie:

– Czy mogę powiedzieć temu nowemu, że czujesz się już lepiej? Pytał się biedaczek.

Siekło mnie w sam środek serca.

– Nie! – warknęłam zimno. – Nic mu do tego!

– Dobrze Kasieńko, dobrze.

Jola opuściła mój pokój zasmucona. Zostałam sam na sam ze słowami, które gnębiły mnie do późnych godzin nocnych. „Przejął się mną.”

4. Omdlała damulka

Była sobota, więc miałam zamiar trochę zwolnić tempo swojego życia. Nie pamiętałam, żeby coś mi się śniło tej nocy. Widocznie spałam bardzo mocno po lekach uspokajających, które zażyłam o trzeciej w nocy, żeby już tyle nie myśleć. Zresztą, byłam wykończona po całym tygodniu, a raczej miesiącu bez dnia odpoczynku. Przecież pracowałam nawet w niedziele. Najważniejsze było to, że już lepiej się czułam i mogłam zacząć zbierać siły potrzebne do pracy.

Rano Jola przyniosła mi do łóżka śniadanie składające się z chleba i uwielbianego przeze mnie sera Masdamer z oliwkami. Pokrzepiłam się filiżanką kawy na podniesienie ciśnienia, a później udałam się do ogrodu, aby sobie pospacerować. Powitało mnie „Dzień dobry” pana Franka, który plewił rabatkę z różami, a później udałam się do mojej ukochanej altanki na drugim koniuszku działki. Była nieduża, ale za to starannie zagospodarowana i śliczna. Przechodziłam po kamiennych plastrach imitujących drewno i podziwiałam róże: parkowe, ogrodowe, pnące… Uwielbiałam róże pod każdą postacią: czerwone, żółte, białe, herbaciane. Po dziesięciu metrach spacerku weszłam do drewnianej altany i usiadłam sobie na ławeczce. Otworzyłam książkę – jedną z tych niewymagających myślenia historyjek rodem z opery mydlanej. Skoro nie miałam miłości, to chociaż dzięki tym książkom mogłam wyobrazić sobie, jak to jest z kimś być.

Był piękny, letni poranek kiedyś w sierpniu. Drzewa miały już dojrzałe, soczyste owoce – może nie wszystkie, ale większość. Aronia rosnąca na mojej podmiejskiej działeczce powoli dojrzewała na moją naleweczkę – którą co roku przygotowywała Jola według tylko jej znanej, tajemnej receptury. Czułam się tak dobrze, że było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Coś mi tu nie pasowało, jakaś niewygodna szpilka tkwiła w mojej głowie. Nie mogłam się skupić na czytaniu. „Zaraz, zaraz! Zapomniałam o tym, co mi się wczoraj przytrafiło, i o kimś, kto to spowodował! Przecież wczoraj poznałam mojego nowego pracownika. Cholera! Znowu te oczy!” Obraz nasunął się samoistnie.

Piękne, morskozielone, pełne wyrazu zakłopotania, ale jednocześnie wskazujące na wewnętrzne ciepło i dobroć. Jak można nie zakochać się w takich oczach!?

„Dość!

Przecież ja nie mogę się w nim zakochać! Nie mogę o nim myśleć! Przecież to niedorzeczne! Miłość od pierwszego wejrzenia – też mi coś!!! On jest jeszcze taki głupi i młody. Ma chyba dopiero dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat, przy czym trzeba jeszcze odliczyć u faceta ze trzy lata, bo mężczyźni wolniej się rozwijają, więc ma jakieś dwadzieścia dwa lata. O nie, moja droga panno! Nie można tak! Do tego to twój pracownik!”

Jelita skręciły mi się zaraz po tym, jak po moich plecach, od kości ogonowej aż po kark, przeszedł dreszcz grozy. Żołądek wygiął się w bolesnym skurczu. Serce przeskoczyło jeden raz mocniej, po czym przystanęło i zaczęło znów intensywnie pracować. Dłonie zatrzęsły mi się niczym niedołężnej staruszce. Książka wypadła mi z dłoni i tępo uderzyła o drewnianą podłogę altany. To był znak, że muszę z tym coś zrobić i to jak najszybciej!

„Nie można tego dłużej ciągnąć. Skutki tego mogą być dla mnie tragiczne. Przecież ja się w końcu wykończę. Jedynym rozwiązaniem byłoby zwolnienie go z pracy bez podania powodu. Tego jednak nie mogę zrobić, bo już podpisaliśmy umowę na rok, a umowa to zawsze umowa – jest chroniona prawem. Nic z tego, to już koniec, a raczej początek mojej męki, która niechybnie poprowadzi mnie po drodze biegnącej wprost do zawału serca, a później do niechybnej śmierci.”

Myśli kotłowały mi się w głowie. Kolejne pomysły okazywały się coraz bardziej beznadziejne. Pozostawało mi tylko liczyć na jakiś cud. Jedyną możliwością była gra. Zaczęłam myśleć jeszcze intensywniej…

„Muszę tylko udawać, że nic się nie dzieje, a on jest mi całkiem obojętny. Do tego mogę go trochę „pomaltretować”, żeby odechciało mu się pracowania w mojej firmie. Najważniejsze jednak jest to, aby: nie patrzeć! Trzeba go trzymać na dystans. Sądzę, że szybko znajdę sposób, żeby się go pozbyć. Jeszcze nadejdzie taki dzień, że powiem mu: Do widzenia, panie Zięba.

Ale na razie musze być spokojna i opanowana. Wystarczy wrócić do mojej praktyki sprzed lat. Udawać, że nie istnieje i że nic mnie nie obchodzi. I że w jego osobie najważniejsze jest dla mnie to, że jego opóźniony w rozwoju o trzy lata mózg jakimś cudem zdołał rozwinąć swoją lewą półkulę, która odpowiedzialna jest za logiczno-matematyczne rozumowanie. Nie pozostaje mi na razie nic innego. Może zdarzyć się tak, że zakocha się w Wioli a ona w nim, a wtedy razem odejdą, pobiorą się, czy coś tam. Sama nie wiem! O rany! Ale gdzie on teraz jest?!”

Nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Gdy tylko spojrzałam na dom, moją uwagę przykuło okno na górze. Zza zasłony wyglądała para morskozielonych, bacznie mnie obserwujących oczu. Wyglądał, jakby czekał na to, aż zemdleję, aby pobiec i pozbierać moje zwłoki. „Jakie to upokarzające… być taką słabą istotą, zależną od jakiegoś zbieracza omdlałych kobiet.” Udałam oczywiście, że go nie widzę. Niestety umowa obejmowała także… zakwaterowanie.

„Zachciało ci się podglądania staruszek, co?! Ty demonie! Że też pozwoliłam ci pracować w mojej firmie, że też pozwoliłam ci zamieszkać w moim domu!!!” – krzyczałam na niego w myślach.

W mojej głowie pojawiło się wtedy wiele nieprzyjemnych epitetów zaadresowanych wprost do niego, które miały mnie od niego mentalnie odsunąć. Technika z obrzydzaniem sobie obiektu westchnień poskutkowała. Postanowiłam spędzić ten dzień w moim biurze architektonicznym, bo tylko tam mogłam uspokoić myśli i nareszcie zająć się tym, czego tak bardzo mi brakowało w obecnej chwili, czyli pracą.

„Na szczęście moi pracownicy nie pracują w soboty i niedziele.” Zadowolona, postanowiłam wcielić swój plan w życie.

Wolne dni były dla mnie zawsze czasem wspomnień i lęków. Zostawałam sam na sam z moimi smutnymi myślami, utraconymi nadziejami i pustką. Gdy tylko pracownicy wychodzili, aby zażyć odrobinę swobody, ja szłam pracować dalej. Tylko to mnie trzymało w pionie. Było mi ciężko, bo byłam zmęczona. W tej jednak chwili praca ponad siły ukazała mi się one w nieco innym świetle, a dokładnie jako źródło spokoju i ucieczki przed nowymi marzeniami.

„Tak. Do gabinetu na pewno nie wejdzie. Będzie chciał sobie odpocząć, jak to na małych, leniwych chłopców przystało. Pewnie gdzieś pojedzie, albo zajdzie wieczorem do baru na piwo.”

Tak przynajmniej robili moi pracownicy: Wiola i Józef.

„Przesiedzę te dwa dni w pracy, a w poniedziałek, zaraz z rana pojadę zobaczyć ten nowy obiekt do renowacji. Pałac Solskiego i park, a do tego altana. Oczywiście nie pozwolę im ze mną jechać! To będzie mój dzień odpoczynku, mimo iż będę wtedy pracować. Tam zatopię się w twórczych myślach na temat odbudowy ogrodu i oderwę myśli od problemów.”

Wszystko miałam już więc przemyślane. Wszystkie strategie opracowane. Z takich oto myśli przeszłam w stan melancholii, która dopadała mnie na myśl o tym, że dni są już coraz krótsze.

„Niedługo aronia dojrzeje, pojawią się pierwsze kolorowe liście i tak dalej. Później wszystko będzie stopniowo szarzeć, a dni staną się tak krótkie, że gdy wstanę rano do pracy, zobaczę w oknie mrok, a gdy będę ją kończyć, ujrzę na niebie księżyc. Całą jasność dnia będę poświęcać na pracę. I tym oto sposobem dopadnie mnie, jak co roku, chandra i stany depresyjne. Wtedy postarzeję się o kolejne pięć lat.

Tak… Wszystko już idzie ku końcowi. Później spadnie śnieg i dopadnie mnie ta cholerna choroba stawów. Wszystko przez to, że jest mi wtedy tak okropnie zimno. Nie mogę się niczym ogrzać. Gdyby chociaż miał mnie kto ogrzać.”