NOWY EDEN Powrót Raju utraconego - Ewelina C Lisowka - ebook

NOWY EDEN Powrót Raju utraconego ebook

Ewelina C.Lisowka

0,0

Opis

NOWY EDEN Powrót Raju utraconego

Ewelina C. Lisowska

Romans science-fictio, fantasy

 

Siedem dni ciemności, koniec świata, koniec zła. A później nastaje nowy świat. Wiara Wabel ma za zadanie zbadać miejsce, gdzie powstał Nowy Eden, rajska kraina pełna niesamowitych stworzeń, roślin i anomalii, które przejdą wszelkie jej oczekiwania. To tam Wer pozna zwyczajnego mężczyznę, który zmieni jej życie o 180 stopni. Lecz czy Faust Obałel jest jedynie zwykłym żulem osiedlowym, którego ona się brzydzi? A może jest kimś całkiem innym?

Wer będzie miała za zadanie nie tylko zbadać Nowy Eden, ale także zmierzyć się z traumami swojego życia. Faust pozwoli jej przeczytać swoje zapiski z okresu ciemności i z pierwszych dni nowego Raju.

„NOWY EDEN Powrót Raju utraconego” to romans SF, który wprowadzi Cię w niezwykły świat duchowych przeżyć. Nie brak w nim także i cielesnych doznań, o których opowie Ci narratorka i zarazem główna bohaterka Wiara Wabel. Tajemnice, cudowne miejsca, miłość, która narodziła się w duszach, zanim przyszły na ten świat… Daj się wciągnąć w niesamowity świat Nowego Edenu i zobacz, jak mógłby wyglądać świat oczyszczony ze zła. Przekonaj się, czy miłość jest w stanie pokonać wszelkie uprzedzenia i trudną przeszłość.

Odwiedź stronę autorską www.ecl-pisarka.pl

Kup książkę w druku na życzenie w RIDERO KSIĄŻKI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewelina C. Lisowska

NOWY EDEN

Powrót Raju utraconego

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Książka chroniona jest prawem autorskim na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się wszelkiego udostępniania treści powieści, kopiowania i publikowania bez zgody autorki.

Nowy Eden – Powrót Raju utraconego

Ewelina C. Lisowska

Wydanie 1.

Rajcza 2022

Okładka

Ewelina C. Lisowska

Opracowanie graficzne i techniczne

Ewelina C. Lisowska

ISBN EPUB: 978-83-960211-307

Wydawnictwo Romanse

Rajcza 498B, 34-370 Rajcza

[email protected]

www.ecl-pisarka.pl

Ziemia, Polska 6 czerwca 2024 roku

Gdy mówi się o końcu świata, człowiek wyobraża sobie eksplozję, totalne zniszczenie, śmierć, epidemię… Rzadko kiedy rodzi to dobre skojarzenia, na przykład z odrodzeniem, poprawą bytu, ze zdrowiem czy zyskaniem stabilności egzystencjonalnej. Dla mnie było to siedem dni ciemności, czekanie w strachu, aż ona odejdzie i powróci w końcu słoneczne światło. Po tym czasie zaczęły dziać się dziwne rzeczy i nikt z tych, co ocalał, nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy to już koniec, czy dopiero początek końca?

Moim zadaniem jest opisanie tych wydarzeń, zbadanie nowych gatunków roślin i zwierząt, zebranie zeznań świadków i znalezienie źródła tych niezwykłych zjawisk, jakie dotknęły Ziemię wiosną w czasie od pierwszego do siódmego kwietnia 2024 roku.

Właśnie spakowałam swoje rzeczy, czeka mnie długa podróż. Zabrałam jak zwykle podstawowe narzędzia badawcze i kilka osobistych rzeczy – nie jestem paniusią z żurnala, nie trzeba mi wiele. Razem z Julkiem i Robertem wybieramy się do wioski położonej na równinach. PUSTKI – czy to adekwatna nazwa dla wioseczki położonej na zabitej dechami wsi? To się okaże. Ale ponoć zrobiło się tam niezłe zamieszanie, a radary wykazują obecność silnego promieniowania nieznanego pochodzenia.

Jestem podróżniczką, jestem badaczką, jestem samotniczką. To ja: Wer (Wiara) Wabel. Moim zadaniem jest badać, zapisywać i analizować. Nie do mnie należą syntezy, i choć moi zmarli na wirusa rodzice chcieli na siłę wbić mnie w okowy „Wiary”, nie mam z nią zbyt wiele wspólnego. Ja nie wierzę, ja badam i opisuję. Właśnie dlatego jestem badaczką, bo nie wystarcza mi samo słowo. Muszę czegoś dotknąć, aby w to uwierzyć, muszę czuć, aby uznać coś za prawdziwe. A odnalezienie logicznego wytłumaczenia tego, co się stało z Ziemią, to od dziś mój życiowy cel. Żadnych mrzonek, tylko fakty!

1. U wrót Nowego Edenu

Środa

Wyjechaliśmy w nocy, była prawie 4:00. Jazda przez Polskę, po pustych drogach to był dla mnie kosmos. Żadnej żywej duszy! Do tego porzucone koło drogi samochody napędzane na benzynę lub diesel, opustoszałe miasteczka i wałęsające się bezpańsko psy… I tak przez sześć godzin. „Gdzie podziali się ci wszyscy ludzie?! Umarli, schowali się, a może porwali ich kosmici?” O ile w nocy to jeszcze było jakoś zrozumiałe, to w dzień biło po oczach i działało na wyobraźnię. Zajmowałam miejsce z tyłu, za fotelem Roba. To Julian siedział za sterami auta i z mapy drogowej odczytywał właściwy kierunek. GPS-sy od dawna nie działały sprawnie, jakby coś stało się z satelitami. Na szczęście nasz jeep był zasilany na solar, a dziś słońce świeciło na potęgę, więc z jazdą nie było żadnego problemu. Tylko ten rażący brak ludzi.

Naszym oczom ukazała się kolejna opustoszała wieś. Jej najbliższe zabudowania stały nieopodal lokalnej drogi. Tam też było pusto.

– Zjedziemy do tej wioski, żeby znaleźć coś do picia i jedzenia – poinformował nas Julian. – Może tam już uzupełnili zapasy?

Przyjrzałam się jego przystojnemu profilowi, czarnym włosom zaczesanym zadziornie do przodu i seksownemu zarostowi na kwadratowej szczęce. Przez moment nawet zobaczyłam jego błękitne oczy, gdy obejrzał się na mnie przez ramię. – Żyjesz Wer?

– Tak!

– To coś taka cicha?

– Bo to wszystko wygląda tak, jakby wszyscy umarli.

– Wiem, co czujesz – odezwał się Rob – ja mam, kurde, gęsią skórkę, jak patrzę na to wszystko

Robert Karlik był zupełnym przeciwieństwem Juliana Zwena: barczysty, przysadzisty blondyn. Na głowie miał kucyk, a jego pokaźnej wielkości broda i wąsy zasłaniały połowę jego twarzy. Starszy od Julka o jakieś dwadzieścia latek, był facetem po pięćdziesiątce. Skryty i małomówny, posiadał niezwykle analityczny umysł, który wprawiał mnie w zdumienie.

Julian był szczupłym, wyższym ode mnie o głowę przystojniakiem o nienagannej urodzie. Wzdychałam do jego mądrości, seksapilu i pewności siebie. Raz nawet się ze mną przespał, ale to było dawno temu, kiedy zaczynałam pracę w PIOŚN-ie, czyli w Państwowym Instytucie Ochrony Środowiska Naturalnego.

Co mieli z sobą wspólnego ci dwaj? Byli samotnikami, żaden z nich jeszcze nie zdobył się na odwagę, aby ograniczyć swoją wolność jakimkolwiek związkiem na stałe. Nie wiedziałam dlaczego. Ale przy nich czułam, że nie jestem odosobniona w swoim życiowym postanowieniu: być wolną, niezależną, iść do przodu i zdobywać nowe lądy. Żadnego związku na stałe. To nie dla mnie.

Julian skręcił z głównej drogi w lewo, na skrzyżowaniu dróg. Gdy ujrzałam na własne oczy starszego człowieka jadącego na rowerze, pomyślałam, że śnię, albo oto po raz pierwszy w życiu ujrzałam ducha! Nasz samochód zrównał się z rowerzystą, a Julek otworzył okno i zapytał:

– Proszę pana, czy w tej wiosce jest jakiś czynny sklep?

Zdumiony starzec, o bujnej siwej brodzie, zatrzymał się i przez dobrą chwilę gapił się na nas, jakbyśmy spadli z nieba, albo wyrośli spod ziemi.

– Boże, ludzie! – Ucieszył się. – I macie samochód! U nas jeszcze prądu nie naprawili, benzyniaki stoją…

Zniecierpliwiony Julian przerwał jego opowieść:

– Szukamy jakiegoś miejsca, gdzie możemy zaczerpnąć wody i kupić coś do jedzenia.

– Takie rzeczy to już chyba tylko w miastach zostały. Tu się ludzie boją z domów wychodzić, bo takie jakieś dziwne rośliny urosły, jakby wszystko napromieniowane było! Jeden drugiemu pomaga i dzieli się, czym ma. Nas to w Karolince zostało dziesięć osób. A ta reszta, to tak jakby ich co zjadło! Nie ma ich! – biadolił człowiek.

– Czyli nie dostaniemy nawet odrobiny wody? – drążył Julek.

– A woda jest! No jasne! Tylko musieliby państwo popytać po okolicy. Chociaż, z obcymi to się teraz każdy boi gadać.

– A pan nie dysponuje studnią? – pytał cierpliwie, choć widziałam, za zaczął stukać palcem po kierownicy, co oznaczało, że zaczyna się wkurzać.

– Tak, ja mam.

– To będzie może pan tak łaskaw i użyczy nam kilku litrów?

– No pewno! – Ucieszył się dziadunio, po czym mina mu zrzedła. – Tylko że ja ten rower mam, to będzie problem.

– Żadnego problemu nie będzie – odezwałam się w końcu. Wysiadłam z samochodu. – Rob, pomóż mi z tym rowerem, to go na bagażnik wsadzimy!

Karlik powoli wygrzebał się z auta i, jak na prawdziwego osiłka przystało, podniósł nadgryziony zębem czasu rower starca, po czym zarzucił nim na dach samochodu. Później wspólnie przewiązaliśmy go linką.

– Niech pan wsiada – powiedziałam z uśmiechem do staruszka, po czym otworzyłam mu drzwi. Mężczyzna zajął miejsce z tyłu, za siedzeniem Julka. Gdy ja zajęłam swoje miejsce, ruszyliśmy dalej.

Podczas jazdy do chatynki pana Staszka – bo tak się nam przedstawił ten zdrowy i silny siedemdziesięciolatek – dowiedzieliśmy się, że w wiosce zostało pięcioro dzieci i pięcioro dorosłych, w tym dwie starsze kobiety, dwóch starszych mężczyzn oraz ksiądz.

– A co zresztą ludzi? – zapytałam zdumiona.

– Nie ma! Jakby poznikali – wytłumaczył Staszek.

Byłam ciekawa zeznań tych osób, jednak to nie tutaj mieliśmy dokonywać badań. Musiałam tym razem powstrzymać się przed nadmiernym wypytywaniem o fakty. Wjechaliśmy na trawiaste podwórko gospodarza i wysiedliśmy z samochodu. Robert ściągnął rower i zwinnie postawił go na ziemi.

– Pijcie i bierzcie tyle wody, ile chcecie! – powiedział serdecznie Staszek, po czym przejął rower od Roba.

Rozejrzałam się po działce starca. Warzywniak, drewniany, stary domek, studnia jak z początku XX wieku. Facet żył w biedzie, ale nie wyglądał na smutnego. Odprowadził rower pod dom i wrócił do nas.

– Czy mogłabym zobaczyć tych pozostałych mieszkańców? – zapytałam w końcu Julka.

– Nie, szkoda czasu! Tam na miejscu jest ponoć ciekawiej.

Razem z Robem zajęli się pompą i nalewaniem wody do butelek, więc skorzystałam z tej wolnej chwili, aby jednak zapytać o kilka spraw.

– Panie Staszku – zwróciłam się do gospodarza, który przesuwał w palcach paciorki różańca – czy słyszał pan o Pustkach? Takiej małej miejscowości w podlaskim?

– Tak – pokiwał głową. – Tam to się dopiero porobiło! Tam jest ponoć zaczątek nowego Edenu!

Julek parsknął pod nosem, a później udał, że zakrztusił się wodą pitą z butelki.

– Edenu? – pytałam dalej. – A co tam takiego jest?

– Mówią, że wielkie drzewa urosły, jak w dżungli. Jakieś nowe gatunki zwierząt chodzą, i takie inne rośliny urosły, tak jak u nas. – Moją uwagę przykuła wysoka, seledynowa trawa, rosnąca koło chaty. Aż mnie korciło, żeby się jej przyjrzeć. – Ale nie o to chodzi. Tam po prostu jak się jest, to podobno jakby w innym świecie. Taka tam energia jest i ponoć cudowne źródło, co uzdrawia chorych… – starzec urwał temat, jakby powiedział zbyt wiele. – Ale to tylko takie tam gadanie, ja tego nie widziałem. – Machnął ręką. Wyglądał na niezadowolonego.

– Aha. Dziękuję panu za te informacje.

– Proszę, proszę. Weźcie se te wodę i jedźcie dalej – zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, po czym wszedł do swojej chaty.

– Co go nagle ugryzło? – zdziwiłam się.

– Ja się domyślam co, ale Julek ma swoje teorie – odpowiedział Rob.

– Przecież on bredzi! – rzucił pogardliwie Zwen. – Takie pierdoły to tylko może mówić jakiś katolik.

– Jesteś antyreligijny czy uprzedzasz się do ludzi, którzy noszą przy sobie różaniec? – zapytałam na poważnie.

– Przecież wiesz, że nie wierzę w żadnego Boga. Wy oboje zresztą także.

Przemilczałam jego komentarz. W swojej pracy naukowej niejednokrotnie napotykałam dowody na to, że przyroda nie jest tylko przypadkowo zlepionym szczepem komórek. Miałam zamiar sprawdzić wszystko to, co sugerował pan Staszek. Fakty były takie, że działo się tutaj coś niezwykłego i trzeba to było zbadać. A ja miałam zamiar to zrobić, przecież właśnie takie było moje zadanie.

Jakieś dwie godziny później nawet Julek nie był w stanie zaprzeczyć temu, co wszyscy troje ujrzeliśmy na własne oczy.

– O ku*wa – zaklął pod nosem zdumiony Rob.

– A ty co powiesz, Julek? – zapytałam, nie odrywając oczu od tego, co rysowało się przed nami.

– On właśnie zaczyna wierzyć – zażartował Rob.

A co czułam ja? Zdumienie, strach, zachwyt i czającą się w ukryciu tajemnicę. Wysoki co najmniej na jakieś 80 metrów, rozległy las, wznosił się pośród pustych pól i łąk niczym warowna twierdza. Z każdą minutą stawał się coraz większy, a jego szczegóły coraz dokładniejsze. Intensywność jego zieleni biła po oczach. Wyciągnęłam swoją aparaturę i zaczęłam jej się przyglądać. Czym bliżej byliśmy lasu, tym wskaźnik wykazywał wyższe promieniowanie.

– Zakładamy kombinezony? – zapytał Robert. – Co wykazuje pomiar?

– Jest tutaj duże promieniowanie, ale… to nie jest radioaktywne miejsce. Aparatura wyraźnie pokazuje, że to coś innego – podałam mu swój aparat.

– Na moją logikę, gdyby miejsce było radioaktywne, to nie urosłyby tutaj takie drzewa – podsumował Julian. W końcu puściło mu mowę. – Ale zanim tam wjedziemy, musimy pobrać próbki. Jak rozbijemy obóz, zrobię analizę gleby.

Zatrzymaliśmy się u wejścia do lasu, ale nie dlatego, żeby pobrać próbki. Po prostu nagle droga urwała się. Wyglądało to tak, jakby rośliny, które tutaj wyrosły, zrównały asfalt z ziemią. Dalej nie było już żadnej drogi, tylko wysoka trawa, krzaczory, pnącza i drzewa pokrojem przypominające sekwoje. A jednak pośród wysokich na trzy metry, seledynowych ździebeł trawy widoczna była wydeptana ścieżka. Rozejrzałam się po tamtejszej zieleni… Ani jedna z oglądanych przeze mnie roślin nie przypominała znanych mi dotychczas gatunków europejskich, a już tym bardziej polskich. One po prostu były jakby z innego świata. Dochodzący z wnętrza lasu zapach był tak kusząco dziki i zmysłowy, że zapragnęłam wejść tam natychmiast! Nieznajomy śpiew ptaka zapraszał, aby przekroczyć zakazaną granicę i wbrew potencjalnemu zagrożeniu stanąć w środku tego obcego gąszczu cudowności.

– Wer, pobierz próbki roślin i czego tylko się da – rozkazał mi Julek, wyrywając mnie z objęć tego obcego i kuszącego tworu. – Rob, zobacz! – Wskazał mu odciśnięty w błocie ślad. Nie mogłam się powstrzymać, aby sama nie spojrzeć. To była odciśnięta racica, ale znacznie większa niż typowego jelenia czy sarny.

– To ścieżka utorowana przez zwierzęta – powiedziałam na głos moje myśli.

– Rób te próbki, bo zaraz idziemy dalej – rzucił mi przez ramię Julek. Nie lubił, gdy się go nie słuchano. – A ty, Rob, zbieraj z auta, co się tylko da. Musimy wziąć sprzęt ze sobą. Jak znajdziemy jakąś drogę, wjedziemy tam samochodem.

Oboje z Robertem spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Nie żeby nie chciało się nam pracować, ale Zwen zawsze zachowywał się, jakby to on tutaj rządził. Wydawał polecenia, choć każde z nas miało taki sam status: pracownika i badacza PIOŚN-u. Po tym jak Julek wydał nam rozkazy, ruszył ścieżką prowadzącą pośród traw.

– Na jego miejscu nie wchodziłbym tam sam – mruknął ku mnie Karlik.

Wzruszyłam ramionami, bo cóż mogłam zrobić. Julian był ode mnie starszy o jakieś sześć lat, więc traktował mnie trochę jak małolatę, choć nie czułam się nią, mając 28 lat. Mimo tego, że pewność siebie Julka trochę mnie irytowała, nie mogłam pozbyć się tego odruchu bezwarunkowego, jakim było podniecenie w chwili, kiedy odkrywałam w nim samca alfę. Zaśmiałam się w duchu ze swoich dziwnych skłonności, a później poszłam wykonać swoją pracę.

Pozbierałam, co się tylko dało: źdźbła traw, kamienie, próbkę wody z kałuży… Wszystko co wydało mi się nietypowe i obce. Odkryłam kilkanaście nowych gatunków roślin, w tym niewystępujących w Polsce kwiatów polnych. Wsadziłam kilka z nich w całości, razem z korzeniami, do foliowych torebek z plastikową szyną zamykającą. Jeśli już samo obrzeże tego lasu było tak pełne rewelacji, to co mogło skrywać jego wnętrze? A może w środku znajdowały się także ukryte jeziora, jaskinie czy wzniesienia? Moją uwagę przykuły małe robaczki, jakieś żuczki kolorowe – jeszcze nigdy takich nie widziałam. Błękitne z dwoma białymi paseczkami przebiegającymi pionowo, wzdłuż ich skrzydełek. Były dosyć spore, dlatego wydały mi się interesujące.

– Na razie tylko flora – usłyszałam nad swoją głową, gdy na chwilę dłużej przykucnęłam przy żyjątkach. Spojrzałam w górę. To był Julian, który powrócił ze swojej samotnej pięciominutowej wędrówki. Wstałam i stanęłam z nim twarzą w twarz. Nagle okazało się, że stoimy bardzo blisko siebie. Spojrzał na mnie z góry, a ja jak zakochana nastolatka zapatrzyłam się w jego błękitne oczy.

– Dobrze wiesz, że nic z tego – rzucił sucho, lecz nie odsunął się ode mnie. Prowokował mnie swoją bliskością i jednocześnie stawiał mi granicę nie do przeskoczenia. Przypomniałam sobie mój pierwszy raz…

– Wiem – spuściłam głowę, po czym odstąpiłam o krok. Po naszym seksie, to znaczy jakiś rok temu, jasno dał mi do zrozumienia, że to nigdy więcej się nie powtórzy. Pierwszy seks w życiu, nadzieja na miłość, a później szybkie odcięcie od złudzeń. Julian wykorzystał mnie do tego, aby jednorazowo zaspokoić swoje samcze zachcianki. Ale sama sobie byłam winna. Koleżanki uprzedzały mnie, jaki on jest. Wbrew logice wzdychałam do niego już ponad rok. Był dla mnie jak dziki, egzotyczny las, tajemniczy szczyt nie do zdobycia, enigma… Ogarnęłam się szybko psychicznie.

– Mam te próbki, i co dalej? – rzekłam rzeczowo.

– Za tą linią traw jest ścieżka, która prowadzi do wnętrza lasu. Można tam swobodnie przejść. Trawa jest tam niższa, za to drzewa zasłaniają niebo – powiedział, po czym odwrócił się i ruszył w stronę samochodu. Najwidoczniej miał zamiar pomóc Robertowi w dźwiganiu sprzętu.

Z ciekawości spojrzałam na aparaturę. Wskazówka wygięła się tak bardzo, że brakło jej skali. Na panelu sterowania zaświeciła się czerwona lampka. „To dlaczego jeszcze nie umarliśmy?!” Przyjrzałam się swoim dłoniom, nawet podgięłam rękawy flanelowej koszulki oraz jeansów, aby sprawdzić, czy nie mam na sobie jakichś plam. „Jestem cała!” Zaśmiałam się cicho i przypomniałam sobie słowa pana Staszka: „Tam po prostu jak się jest, to podobno jakby w innym świecie. Taka tam energia jest…”

– Tak, to jest ta właśnie energia – szepnęłam pod nosem i zaczerpnęłam znów kuszącej woni, dobywającej się z wnętrza lasu.

– Wer! Idziesz?! – krzyknął do mnie Rob. Stałam pod lasem, kilkanaście metrów od nich. Podbiegłam ku nim, zapakowałam próbki do plecaka, po czym założyłam go sobie na plecy. „No, to idziemy poznawać Nowy Eden!” Pełna entuzjazmu przekroczyłam próg Raju.

Od dziesięciu minut szłam z otwartą buzią przez wysoki, dziewiczy las. Jego wnętrze było niczym przestronna katedra zbudowana z konarów i liści, przypominających wielkością dłoń ludzką. Na każdym kroku odkrywałam coś fascynującego: to kwiatuszek, to robaczek, to znów dziwne dźwięki, dobywające się z gardzieli ptaków zamieszkujących gąszcz nad naszymi głowami. Czułam słodką woń tutejszych kwiatów, ich zapachy prosiły się o to, aby podążyć ich śladem, aż do samego źródła. Po przyjrzeniu się korze i liściom drzew, które w pierwszej chwili porównałam do sekwoi, stwierdziłam, że to jednak całkiem inny gatunek. Zaczęłam w myślach analizować wszystkie znane mi rodzaje, ale nie mogłam przypomnieć sobie żadnego, który byłby identyczny do tego tutaj.

– Teraz wiem, dlaczego ten starzec wspominał o Edenie – rzekł Robert. Szedł przede mną i co jakiś czas zerkał na mnie przez ramię.

Szliśmy gęsiego pośród strzelistych, grubaśnych pni drzew. Ścieżka wiła się na lewo i prawo, gdzieniegdzie wnosiły się szpalery wysokich na trzy metry traw w kolorze jaskrawego seledynu. Pomyślałam sobie, że trawa musi być mocno napromieniowana tym czymś, czego jeszcze nie nazwaliśmy. Naszła mnie wielka pokusa, aby nazwać ją jako pierwsza, tę tajemniczą siłę. „Boska energia! Albo kosmiczna energia! Ale banał… Nie, wiem! Niemierzalna, nieziemska, ponadnaturalna…” Okazało się, że to wcale nie jest takie łatwe: wymyślić odpowiednią nazwę dla czegoś tak niezwykłego. Wtem odezwały się we mnie potrzeby niższego pokroju.

– Chłopcy, ja muszę na stronę – powiedziałam bez krępacji.

– Dobra, idź. Dogonisz nas – rzucił mi przez ramię Julek, który szedł na czele eskapady.

I tym sposobem zostałam sama. Weszłam w trawę i ruszyłam wydeptaną przez zwierzynę ścieżką. W gąszczu udeptałam sobie miejsce, aby nie załapać jakiegoś rajskiego kleszcza, po czym saperką wykopałam dołek. Wstyd byłoby zostawić po sobie taki smrodliwy temat w głębi Edenu. Zrobiłam jedno i drugie, wytarłam się papierem toaletowym i zagrzebałam sprawę.

Skierowałam się ku wyjściu, ale nagle moją uwagę przykuł tajemniczy głos ptaka, i to jakieś kilka metrów ode mnie. To był krzyk podobny do tego jaki wydają żurawie. Ptaszysko musiało być bardzo blisko mnie, za linią wysokich traw. Nie mogłam powstrzymać się od tego, żeby nie zobaczyć go z bliska. Na palcach zaczęłam skradać się w stronę zwierzęcia. Jednak ptak był sprytniejszy, niż myślałam. Im dalej szłam, tym jego głos bardziej się oddalał. Musiał mnie wyczuć. Ale ja byłam niezłomna, musiałam go zobaczyć choćby z daleka! Chowając się co chwilę za szerokimi pniami drzew, dotarłam w końcu do miejsca w głębi lasu, gdzie znalazłam ukryty w dolince staw. Nad jego brzegiem dostrzegłam ogromnego ptaka, przypominającego wyglądem pawia. Z tym że ten był o wiele większy i był cały biały. Trafiłam akurat na moment, kiedy rozkładał swój długaśny ogon. Zaczęłam przesuwać się w prawo, aby zza krzewów przyjrzeć się powodowi jego zachowania. Okazało się, że biały paw kłaniał się właśnie swojej partnerce – srebrzystopiórej kurce. Nie chciałam im przeszkadzać. Zrobiłam im tylko z daleka zdjęcie swoim małym, podręcznym aparacikiem cyfrowym, po czym zaczęłam się wycofywać. Lecz moją uwagę nagle przykuło coś jeszcze. „Budynek na drzewie?”

W oddali, na jednym z niższych drzew, dostrzegłam coś w rodzaju budowli umiejscowionej na wysokości kilkunastu metrów. To musiał być czyjś dom lub ambonka dla myśliwych. „Zatem jednak są tutaj jacyś ludzie!” Postanowiłam z ciekawości zajrzeć do chatynki tego ktosia, który odważył się tutaj osiedlić. Miałam mu do zadania wiele pytań...

Wyszłam z krzaków na coś w rodzaju podwórka. Na wydeptanym placu dostrzegłam kilka ściętych piłą maszynową pni drzew. Nad moją głową ujrzałam skrawek błękitu. Zbliżyłam się do domku. Na pniu zwisała drabina zrobiona z palików i sznura. Nieopodal znajdowały się także pompa od studni i sznurek na pranie. Pod linią lasu, jakieś dziesięć metrów od domku, stała drewniana komórka. „Ktoś się tu pięknie urządził.” Byłam ciekawa, czy „posiadłość” jest zamieszkana. Zamiast odpowiedzi zobaczyłam natomiast wielkie psisko, które wypadło zza komórki. Z wściekłym warczeniem bestia rzuciła się w moją stronę. Nie miałam innego wyjścia: rzuciłam plecak na ziemię, przypadłam do drabinki i zaczęłam się po niej wspinać. Miałam nadzieję, że pies nie odgryzie mi tyłka, zanim zdążę wdrapać się wyżej, albo nie okaże się, że potrafi wejść po drabince na górę!

Psisko o wielkim łbie miało wysokość doga arlekina, ale wcale go nie przypominało. Było potężne niczym niedźwiedź, ale w wersji mini. Pies ujadał, warczał i gryzł drabinkę, ale nie umiał się po niej wspiąć. Trochę mi ulżyło, ale tylko na chwilę, bo jakieś dwadzieścia sekund później na podwórku pojawił się właściciel tego domostwa. Zobaczyłam, jak z krzaków wychodzi dobrze zbudowany koleś, ubrany w sfatygowany podkoszulek, spodnie bojówki i czapkę z daszkiem. I nie byłoby w tym niczego niepokojącego, gdyby w jednej dłoni nie trzymał strzelby a w drugiej butelki po wódce. To zabójcze połączenie zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie, kiedy czterdziestolatek stanął pod drzewem i burknął wrogo:

– Co to ma być?! Kradzież w biały dzień?!

– Ja p-przepraszam, ale ten pies mnie gonił i uciekłam na drzewo – wytłumaczyłam, telepiąc się z emocji.

– Misiek, do budy! – rozkazał swojemu psu. Bestia przestała się wściekać, a później od tak odeszła sobie w stronę komórki, merdając długim ogonem. – Pani zejdzie!

Przez chwilę wahałam się nad spełnieniem tego rozkazu. Bałam się tego dziwnego człowieka. Miałam tylko dwa wyjścia: mogłam zejść i stanąć oko w oko z potencjalnym zagrożenie, lub wdrapać się na górę do domku, aby się w nim ukryć i wezwać krótkofalówką Roba i Julka. Ten mężczyzna mógł być nieobliczalny, przecież miał przy sobie broń! I dałam się ponieść swoim obawom. Zaczęłam prędko wspinać się po szczeblach ku górze. Lecz gdy dotarłam do klapy wejściowej, natrafiłam na opór. Była zamknięta kłódką!

– Pomóc pani? – zapytał mnie osiłek, krzyżując umięśnione ręce na wysokości piersi. Stał pod pniem i gapił się na mnie z kpiarskim uśmieszkiem. Ściągnął czapkę i schował ją sobie do tylnej kieszeni spodni. Strzelba leżała teraz wsparta o pień drzewa domu, z kolei butelkę włożył sobie do kieszeni bojówek. Przeraziłam się, kiedy zaczął się ku mnie wspinać. Bałam się, że zaraz ściągnie mnie z tego drzewa i rozprawi ze mną tak, że popamiętam…

– Pani się trochę przesunie, to otworzę – powiedział, gdy dotarł do moich stóp. Nie miałam innego wyjścia, ustąpiłam mu. Szczeble były na tyle szerokie, że mogliśmy na nich stać jednocześnie. Trzęsłam się ze strachu, musiał to wyczuć, bo kiedy stanęliśmy oko w oko, bardzo blisko siebie, powiedział:

– Spokojnie panienko, nie jestem mordercą – uśmiechnął się ironicznie.

Był jasnowłosym mężczyzną w wieku 40 lat, miał krótko przystrzyżoną brodę oraz wąsy. Przewyższał mnie o dobre dziesięć centymetrów. Na jego głowie widoczne były zakola, a jego włosy były gęste i długie na jakieś pięć centymetrów, zaczesane do tyłu. Przypominał mi z twarzy oprycha, co dopiero wyszedł z pudła. Typ przystojnego brzydala, cwaniaczek, dowcipniś…

– Faust Obałel – podał mi dłoń, lecz ja ani drgnęłam. Gapił się w moje oczy dobrą chwilę, zanim zorientował się, że potrzebuję pomocy. Czułam, że słabnę. – O pardon! Zaraz pani otworzę. – Szybko otworzył kłódkę i silnie pchnął klapę, która chwilę później trzasnęła o podłogę domku. Zwinnie wdrapał się do środka, po czym wyciągnął ku mnie dłoń. Nie miałam innego wyjścia, musiałam się go chwycić. Złapał mnie za przedramię, a później sprawnie wciągnął do środka. Nie zdziwiło mnie to, wszak był dobrze napakowany, choć nie przesadnie. Stanęłam na środku chaty i wsparłam się o pierwszy mebel, jaki napotkałam na swojej drodze. Trafiło na krzesło.

– Pani się uspokoi – powiedział, po czym z trzaskiem zamknął klapę. Znalazłam się sam na sam w zamkniętej, obcej przestrzeni z jakimś cwaniakiem, który chodził po lesie ze strzelbą i flaszką wódki! – O rany, no już dobrze – starał się zabrzmieć przyjacielsko. Podszedł do półki i wyciągnął z niej szklankę, po czym nalał do niej przezroczystej cieczy, którą nosił przy sobie w butelce. Postawił szklankę na stole.

– Pani się napije, bo strasznie blada.

Po chwili odsunął krzesło obok mnie i pociągnął mnie za rękę, abym usiadła. Wzięłam do ręki szklankę i z obrzydzeniem powąchałam zawartość. „To nie wódka.” Zdziwiłam się. Strasznie chciało mi się pić, więc bez zastanowienia wychyliłam wszystko do dna.

– Po tym poczuje się pani lepiej, to woda lecznicza – oznajmił.

Wtem przypomniałam sobie, że zostawiłam na dole mój plecak.

– Moje rzeczy… czy pies ich nie zniszczy?

– Misiek? Nie! On nie niszczy rzeczy, może je tylko co najmniej obniuchać i obsikać.

– O nie! Ja tam mam ważną aparaturę! Kosztowała miliony! – Zerwałam się z krzesła, jakbym dopiero co napiła się jakiegoś dopalacza. Faktycznie, woda przywróciła mi siły.

– Pani jest badaczką?

– Tak, przyjechałam tutaj z moimi kolegami.

– Jak pani na imię?

– Wer Wabel.

– Wer? Czyli Weronika?

– Nie, po prostu Wer.

– Brzmi jak warczenie psa, aż nie pasuje do kobiety tak pięknej i odważnej. – Uśmiechnął się dwuznacznie. Wyglądało na to, że się ze mnie naśmiewa, albo ze mną flirtuje.

– Panie…

– Faust Obałel – przedstawił mi się ponownie.

– Panie Obałel…

– Po prostu Faust.

– Wolę zwracać się do obcych mężczyzn oficjalnie. Panie Obałel, czy może pan przynieść mi mój sprzęt?

– Tak, Wrrr, to znaczy Wer.

– Pan jest pijany? – zapytałam, bo zachowywał się dziwnie.

– Tak, ze szczęścia, że spotkała mnie taka miła niespodzianka. – Uśmiechnął się zadziornie. Miał twarz zbója, rabusia albo zabijaki. Nawet przez chwilę przestraszyłam się, że trafiłam na wygłodniałego gwałciciela, ale nie… On był po prostu jakiś dziwny. Zszedł na dół po mój plecak i przyniósł mi go, po czym zaproponował mi coś do jedzenia. To w jaki sposób zdobył pożywienie, zdumiało mnie niepomiernie.

2. W chacie Obałela

Środa

Wyszedł na coś w rodzaju prowizorycznego balkonu zrobionego z gałęzi, i gwizdnął na dwóch palcach tak, że aż echo poniosło się po lesie. Ciekawa tego, jaki efekt przyniesie ten hałas, powstałam i zbliżyłam się ku drewnianym drzwiom, zrobionym z plecionych gałązek. Nagle, nie wiadomo skąd pojawiła się mała istota. Zeskoczyła z zadaszenia nad balkonem i zatrzymała się na poręczy. To była śliczna, szara małpka! Z wrażenia otworzyłam usta.

– Fiki-miki, przynieś mi kilka tych owoców z sokiem. Mamy gościa – powiedział do niej, pogładził ją delikatnie po główce, a później na otwartej dłoni podał jej jakieś suszone, czerwone owoce. Małpka zjadła kilka, zaskrzeczała, po czym łapkami uwiesiła się pnącza, łączącego drzewo-dom z sąsiadującym drzewem. Puściła się biegiem przez ten wiszący na wysokości dziesięciu metrów, naturalny mostek i po chwili już jej nie było widać. Nie potraktowałam słów Obałela na poważnie. „Przecież zwierzęta nie rozumieją tego, co do nich mówimy, a jeśli już coś, to tylko proste komendy.”

– A zatem – zwrócił się ku mnie – jesteś Weroniko…

– Wer! – poprawiłam go.

– Wer. Jesteś zatem badaczką?

– W rzeczy samej.

– Yhmmm, i co chcesz tutaj badać? – zapytał, jakby nie było to oczywiste.

– Wszystko. To co się stało, cały ten las i energia, to wszystko wymaga zbadania i opisania.

– Naukowcy tłumaczą to sobie na swój sposób, to, jak to ładnie nazwałaś: „wszystko”. Ale prawda jest inna, wykraczająca poza logikę i wszelkie schematy. Nie poznają jej ci, którzy nie uwierzą. – Zabrzmiał mi jak jakiś prorok. – Usiądź, Wer. Fiki-miki trochę zejdzie, bo drzewo z owocami jest kilometr stąd, a ona jest malutka. Po drodze musi pokonać kilka przeszkód.

Usiadłam znów do prowizorycznego stołu, skleconego z powyginanych gałęzi, a Obałel usiadł naprzeciwko mnie.

– A pana zdaniem co się stało?

– Mówią, że to wielki meteoryt przysłonił słońce na siedem dni i nocy, że przepłynął sobie od tak pomiędzy Słońcem i Merkurym, co spowodowało zmiany klimatyczne i… przebiegunowanie ziemi? Dobrze pamiętam?

– Tak, właśnie tak było.

– A my tutaj wiemy swoje i kogokolwiek pani zapyta, powie pani to samo.

– To znaczy co?

– Że to siły nadprzyrodzone.

– Ja nie wierzę w takie rzeczy. Badam fakty a nie słowo.

– Nawet jeśli to słowo potwierdza wielu świadków?

– Panie Obałel, niech mi pan opowie, co się działo tutaj przez tych siedem dni i nocy. Ja wszystko zapiszę, a później zaprowadzi mnie pan do innych ludzi.

– Oni nie rozmawiają z obcymi, trzymają się swoich domów. Boją się, choć przecież minęło już kilka miesięcy od czystki… – wtedy jakoś umknęło mi to słowo: „czystka”. Puściłam je mimo uszu, bo co niby miałoby znaczyć?

– Może przekona ich pan, żeby ze mną porozmawiali?

– Nie wiem – zaczął dumać. – W wiosce została gromadka dzieci, troje starszych ludzi i ja. Po tym wszystkim napłynęło jeszcze kilku z zewnątrz…

Przypomniałam sobie, że pan Staszek z Karolinki wspomniał o podobnej proporcji osób starszych i młodszych, którzy pozostali w jego wsi.

– Ilu dokładnie was zostało po tym wszystkim? Nazwijmy to teoretycznie: końcem świata.

– Dziesięć osób.

– Dobrze, ja to sobie zacznę zapisywać… – Z mojego plecaka wyciągnęłam notes i ołówek, czyli niezastąpiony zestaw każdego badacza. – Co jeszcze może mi pan o tym powiedzieć?

– Skończmy z tym pan i pani, to jakoś tak… niewygodnie.

– Dobrze, Obałel.

– Po nazwisku to jak po pysku, śliczna panienko. – Uśmiechnął się jednostronnie, a w jego oczach pojawiła się zadziorna nuta. Ten przydrożny kundel, co zerwał się z więzienia, zaczynał ze mną flirtować! „Nie jesteś w moim typie, pijaczku. Nie dość, że brzydki, to jeszcze stary!”

– Dobrze, w takim razie słucham – odpowiedziałam oficjalnie.

– Mogę zobaczyć okładkę twojego notesu?

Złożyłam zeszyt i pokazałam mu okładkę, zapominając o tym, że są tam moje dane osobowe.

– Wiara Wabel – przeczytał. – Zatem wstydzisz się imienia, jakie dali ci rodzice na chrzcie.

– To nie twoja sprawa, Obałel! – warknęłam na niego, bo zaczął mnie wkurzać.

– Dobra – podniósł ręce w akcie poddania się. – A jeśli chcesz porozmawiać z innymi ludźmi… – Wstał i podszedł do stolika nocnego, który stał koło łóżka niedaleko za moimi plecami – Musisz najpierw przeczytać to. – Pokazał mi kilka zeszytów A5 nadszarpniętych zębem czasu. Były tak brudne i sfatygowane, że z obrzydzeniem wzięłam je do rąk.

– Co to jest?

– Wszystko spisane dzień po dniu. Możesz to sobie przeanalizować i wykorzystać w swojej pracy… Wiaro.

Dawno nikt mnie tak nie nazywał. Ciągle tylko „Wer” i „Wer”. Gdy wypowiedział moje prawdziwe imię, którego używali moi zmarli rodzice, przypomniałam sobie o nich. Kiedyś posłali mnie do Komunii i do Bierzmowania, do dziś nie wiedziałam po co. Wiara nie była moją mocną stroną, dlatego postanowiłam zbadać Boga od strony materialnej, między innymi dlatego poszłam na studia naukowe.

– Dziękuję – położyłam zeszyty przed sobą, na stole.

– A jeśli chcesz, to chętnie pokażę ci także inne rzeczy – po tych słowach uśmiechnął się dwuznacznie. Powstał i zaczął udawać, że ściąga spodnie.

– Nie jesteś w moim typie Obałel. – Odwróciłam oczy, żeby nie zobaczyć ewentualnie jego „klejnotów”. Facet nie wyglądał mi na takiego, co ma powodzenie u dziewczyn. Musiał być nieźle wygłodniały. Przecież w wiosce pozostały tylko dzieci i starzy. Nie wiedziałam jeszcze wtedy o istnieniu innych osób. W wiosce Staszka pozostał jeszcze duchowny. Przyjrzałam się tej facjacie i szybko doszłam do wniosku, że ten nie ma niczego wspólnego z księdzem.

– Miałem na myśli zwierzęta, rośliny… – Usiadł z powrotem. Był zadowolony z siebie, najwidoczniej uznał, że żart mu się udał. Ale ja byłam innego zdania.

– A może przekonasz kogoś innego, żeby mi pomógł? Zapewne pracujesz, a mnie potrzebne jest kilka dni, jeśli nie tygodni na badania – miałam nadzieję, że zaraz przyprowadzi mi kogoś normalnego, żebym mogła zacząć pracę bez narażania się na jego idiotyczne żarty z podtekstem seksualnym.

– Moja praca to Nowy Eden. Nikt tutaj z tobą nie będzie chciał rozmawiać. Zapewniam, że mam sporo wolnego czasu, tylko… – zaczął się zastanawiać. Byłam pewna, że jego czas będzie mnie sporo kosztować, oczywiście poza stratami moralnymi.

– Ok, co chcesz w zamian? – przeszłam do sedna.

– Nie jestem materialistą – odparł.

– A zatem pomożesz mi całkiem bezinteresownie?

– Tak.

– Nawet jeśli potrwa to wiele dni?

– I wiele nocy – rzucił kolejnym irytującym podtekstem.

– Możesz już skończyć?!

– Miałem na myśli, że pomoc obejmuje nocleg i wyżywienie.

Nie miałam innego wyjścia, byłam na niego skazana.

– Doskonale, zatem skontaktuję się z moimi kolegami i możemy zaczynać!

Wyszłam na balkon, żeby złapać połączenie z krótkofalówką Julka. Szybko nawiązaliśmy kontakt.

– Jesteśmy w drugiej części starej wsi, tutaj też nie ma domów, nie ma nikogo. Tam gdzie powinny być zabudowania: szkoła, kościół i budynek gminy, nie ma ani śladu. Idziemy dalej, szukamy drogi, żeby wjechać autem do środka lasu.

– Poczekaj chwilę Julian… – przerwałam i zwróciłam się do gospodarza domu. – Obałel, czy do wioski da się wjechać samochodem?

– Tylko od północy, tam jest kawałek asfaltu, ale dalej to się trzeba przez chaszcze przedzierać. Można jeszcze po trawie, ale nie gwarantuję, że autko będzie całe – uśmiechnął się ironicznie.

– Słyszałeś? Jest droga od północy, asfaltowa. Można później jechać trawą.

– Ok! A ty jak?

– Jestem z Obałelem, on mi wszystko opowie i pomoże znaleźć najciekawsze gatunki. Mogę się u niego nawet zatrzymać na kilka dni. Potem razem pogadamy z tymi ludźmi.

– Mnie najbardziej interesuje geologia, minerały, woda… takie sprawy. Ty się zajmij tubylcami, florą i drobną fauną. Może ten wieśniak ci coś opowie.

– Ok.

– Powiedz mu, że ten wieśniak go słyszy! – warknął Obałel ze środka domku.

– Jesteśmy w kontakcie Wer! Podaj mi mniej więcej swoją lokalizację, to zjawimy się tam za jakiś czas.

– Ok.

Koniec rozmowy.

– Przepraszam. Julek czasem przegina. – Włożyłam krótkofalówkę do saszetki, którą nosiłam na biodrach, i odwróciłam się przodem do wnętrza domku, gdzie na krześle luzacko siedział obcy mi mężczyzna.

– Tak, widzę. Ma się za najmądrzejszego i szuka czegoś, czego tutaj nie znajdzie żaden złodziej.

– Co sugerujesz?

– Nieważne.

Podszedł ku mnie i zatrzymał się przy barierce. Utkwił wzrok w oddali, jakby dostrzegł coś ciekawego.

– Wraca Fiki-miki. Zaraz będzie posiłek, Wiaro.

Znów nie potrafiłam sprzeciwić się nazywaniu mnie tak. Ten głupi sentyment do mojego prawdziwego imienia wywiercił mi chyba dziurę w sercu.

I faktycznie, mała małpka przyniosła nam jedzenie. Zjawiła się z plecioną ręcznie siatką, wypełnioną trzema zielonymi owocami w kształcie gruszki.

– Ktoś dał jej te owoce?

– Tak, Paweł wsadza je do siatki, gdy Fiki się zjawia, a ona mi je przynosi.

– Nie są dla niej za ciężkie?

Podał mi woreczek do ręki. Nie były ciężkie, za to pachniały słodko i apetycznie.

– Co w nich jest?

– Masz, mała – podał zwierzątku kilka suszonych jagód. Fiki-miki zjadła je szybko i uciekła. – To owoce z sycącym miąższem i pysznym sokiem. Trzyma przez trzy godziny, później trzeba zjeść cos bardziej treściwego. – Wszedł do środka i zbliżył się do lodówki. Byłam w szoku, że taki sprzęt znajduje się w chatce na drzewie. Jednak szybko okazało się, że to tylko półka na...

– Konserwy? – zdziwiłam się.

– Jak to wszystko się zaczęło, ludzie zaczęli rabować sklepy. Udało mi się zabrać kilka sztuk dla siebie. Chcesz fasolkę? – Pokazał mi puszkę wypełnioną fasolą jaśkiem w zalewie pomidorowej.

– Kradzione nie tuczy.

– Ale to akurat jest „z darów dla powodzian”… to znaczy dla dotkniętych kataklizmem wiosek – poprawił się. Wciąż trzymały się go jakieś żarty, nie do końca smaczne.

– To kradzione, czy nie?

– Nieważne, ważne że jest co jeść.

– To ja już wolę ten owoc.

Myślałam, że po prostu poda mi tę dziwną gruszkę i zacznie się świetnie bawić, oglądając to, jak walczę z jej grubą skórką. Ale on wziął nożyk i miskę, po czym zaczął obierać owoc ze skórki. Kiedy pierwsza sztuka była gotowa, podzielił ją na kawałki i podał mi je, ułożone na talerzu. Nawet wydrążył pestki ze środka.

– Sorki, ale nie mam sztućców, więc zjedz palcami.

– Spoko, nie jestem jakąś paniusią z tipsami, żeby sobie nie poradzić.

– Ok, smacznego.

Wzięłam pierwszy ociekający sokiem kawałek, powąchałam i zatopiłam w nim swoje zęby. Smakiem przypominało mi to arbuza połączonego z melonem, ale było znacznie gęstszej konsystencji niż arbuz. Faktycznie, szybko syciło i w dodatku było słodkie. Obałel nie cackał się z krojeniem owocu dla siebie, po prostu ugryzł kawałek i zaczął przeżuwać. To było miłe, że dla mnie go obrał i pokroił.

– Dziękuję, było pyszne – rzekłam po kilku minutach pałaszowania. Byłam bardzo głodna, więc zjadłam szybko, a słodki sok był tak pyszny, że oblizałam palce.

Gospodarz uśmiechnął się, przełknął to, co miał w ustach, po czym rzekł:

– Nie ma za co. Teraz możemy udać się do źródła. Tam jest woda i kilka ciekawych rzeczy do zobaczenia, jeśli oczywiście chcesz je teraz zobaczyć.

W sumie miałam ochotę odpocząć, a on szybko to dostrzegł.

– Yyy właściwie to… – nie wiedziałam, jak mam się wytłumaczyć.

– To może później… Aha! Obmyśliłem sobie, że będę spał na kanapie, a ty sobie zajmiesz łóżko. Nie przystoi gościa na kanapie kłaść… – to zabrzmiało trochę dwuznacznie, dlatego jego buzinka znów się zadziornie uśmiechnęła. – Nie mogę się przy tobie opanować. Sorry!

Przemilczałam temat i tęsknie spojrzałam na łóżko. Faktycznie, byłam wykończona.

– To ty sobie odpocznij – wstał od stołu – a ja zajdę do źródła i sprawdzę, co robi Misiek.

Ja się położyłam, a on wyszedł. Miałam zamiar się zdrzemnąć, żeby ze świeżym umysłem poczytać ten jego dziennik z okresu ciemności. Nie spodziewałam się super jakości języka, ale miałam nadzieję, że znajdę tam kilka interesujących faktów.

Położyłam się na twardym, nakrytym jedynie starym materacem, łóżku. Było trochę niewygodne i śmierdziało wódką, ale lepsze to niż nic. Zamknęłam oczy i oddałam się słodkiej drzemce… Gdy się obudziłam, było już późne popołudnie. Na stoliku obok mnie stała szklanka wypełniona apetycznie pachnącym sokiem w kolorze limonkowym. Spojrzałam w stronę sofy, która stała pod sąsiednią ścianą. Drzemał tam smacznie gospodarz domu, pochrapywał z lekka. Wstałam, aby zabrać ze stołu zeszyty Obałela. Wtedy zobaczyłam, że mój łaskawy opiekun położył się na sofie w samych majtkach. Może nie był zbyt przystojny, za to ciało miał całkiem zgrabne, i do tego ładnie zbudowaną linię mięśni ramion. „Szkoda tylko, że opijus.” Powróciłam na palcach do łóżka, wypiłam kilka łyków słodko-kwaśnego soku, po czym na leżąco zatopiłam się w lekturze.

ZESZYTY OBAŁELA 1.

Dzień pierwszy ciemności

Siedzę tu już trzeci dzień, jest ciemno, ludzie pochowani, ogólna panika i walka o przetrwanie. Sąsiadka mi świeczek dała do pokoju, to sobie zapaliłem chociaż na chwilę, żeby nudę zabić. W sklepie, co go już nie ma, znalazłem zeszyty, to sobie myślę: A popiszę, co by mi szybciej zleciało. A nuż okaże się, że kiedy z tego jaki „seler” książkowy się zrobi. No to będę teraz pisał każdy dzień od początku.

Pierwszego dnia zrobiło się ciemno, tak nagle po prostu zaczęło się ściemniać koło południa. Myślę: pewnie burza albo, ki pieron, jakieś zaćmienie! Ale nie, bo ani deszczu i grzmotów nie było, ani też słońca nie było widać. Jakby kto wziął i zgasił słońce. Popatrzyłem se do telewizji, jeszcze wtedy była. Podali za jaką chwilę wiadomości, że cały świat zalała ciemność. Mądrasie z Wa-wy powiedziały, że to jakiś dupny meteoryt się wpier*olił między słońce i Merkura. Tam meteor! Co to, w słońce uderzył?! Se myślę: jakieś pierdoły gadają, pewno zaraz wyjdzie, że nam kosmity planetę do worka jakiego wsadziły…

Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Obałel poruszył się na swojej sofie i zamruczał. „To ci pamiętnik samca wszechwiedzy!” Zaśmiałam się i powróciłam do czytania. To był wpis z tego samego dnia, ale jakby z innej pory.

Dalej było ciemno jak w d*pie u czarnego byka. Do tego jeszcze prąd wywaliło i kurde już nic nie wiadomo było, co się gdzie na świecie robi. Pomyślałem se, to se wyjdę na pole i rozpytam, czy kto co wie. Wychodzę z chałupy i w trawę taką wlazłem, że mnie aż przewróciło! Wróciłem do domu, żeby jaką latarkę zabrać. Znalazłem, ale gromnice po babce, to se ją zapaliłem i poszedłem. Okazało się, że mi przed chatą takie trawsko dupne urosło, że musiałem do piwnicy się przedostać po kosę, co by to wykosić do drogi. Dotarłem do asfaltu, a tam za chwilę słyszę, że mnie Misiakowa woła, to se myślę: „Jak ta żyje, to znaczy, że wszystko gra. Złego diabli nie biorą, to i mnie nie wezmą.” Przyszła do mnie z lampą naftową, co se ją pewnie gdzie na strychu w XIX wieku schowała i przeżyła do dzisiaj.

– Panie Obałel, masz pan może trochę prądu?

– Pani Misiakowa, w całej wiosce prądu nie ma.

– Aha. Bo mi się trochę zimno zrobiło, ale nie ma czym nagrzać. A wnuka nie ma, to nie mam czym rozpalić w piecu. Żeby mi kto narąbał, to bym sobie zapaliła.

Ja se myślę: „Ja bym ci narąbał, ale starych ropuch się nie bije.” A potem jakoś mnie taka litość za serce wzięła, jak se pomyślałem, że ona taka stara i zamarznie jeszcze, przecież zima co niedawno poszła.

– Pani Misiakowa, ja pani tego drewna narąbię.

– A to się miło zaskoczyłam! Chodź pan, mam jeszcze placka z kruszonką, to panu dam!

I poszedłem do niej. Ona podwórko miała niezarośnięte. Dziwne mi się to wydało, że tylko u mnie takie coś, ale wnet zacząłem rąbać. Napaliłem jej w piecu, ona mi placka i herbaty dała, a później mówi:

– No jaki fajny ty jesteś chłop, Faustuś. A prawda to, żeś ty miał być księdzem?

– Prawda, prawda.

– To co cię tak wzięło, żeś ty nie został?

– Panienka mnie w obroty wzięła, a jak się okazało, że kasa się skończyła, bo straciłem robotę na tartaku, to mi kopa w dupę zasadziła.

– I do flaszki poszedłeś, ej! Głupia jakaś. Taki ty dobry jesteś! A ja ci coś powiem – nachyliła się ku mnie, jakby jaką konspirację siała. – Tam w tym sklepie dużym, co koło drogi jest, zrobili ludzie włam. Tam podobno worami jedzenie wynoszą, bo mówią, że to już koniec świata i wszyscy z głodu umrą. Poszłam tam o trzeciej, nikogo nie było, to wzięłam se trochę puszek z fasolką. Chcesz?

– Kradzione nie tuczy, pani Misiakowa.

– No wiem, Faustuś, wiem, ale ja taka głodna byłam. – Pomasowała brzuch, a potem jej tak zaskwierczało, że mi się jej żal zrobiło. 80 lat to ona już ma.

– To co? Pojechać na rowerze i co przywieźć? – pytam.

– No… tak wstyd o kradzieży mówić, ale ja sobie to zapiszę, i jak ten sklep się od nowa zrobi, to ja im pieniądze oddam z renty.

Myślę se: Można i tak. No i pojechałem…

Nie mogłam się dalej skupić na czytaniu, bo jakoś mi ten ksiądz do Obałela nie pasował. A może pozory mnie myliły? Może oceniałam go źle? Wróciłam do czytania, bo ten wpis się jeszcze nie zakończył.

Poszliśmy razem na drogę, bo ona się uparła, żeby ze mną iść. Gromnicę zostawiłem u niej w domu, a ona mi dała starą lampę naftową, co ją miała w zapasie, i świeczki, co też miała narobione zapasy jak na jaką wojnę. Wziąłem, co mi dała i poszedłem dać to do domu, i wziąć rower. Jakżeśmy wychodzili na drogę, tośmy się aż z wrażenia zatrzymali. Bo jakiś wrzask było ludzki słychać. Zamarliśmy, a później w świetle lampy zobaczyłem tą bogaczkę co w gminie robi i majbahami się wozi. Przypadła do nas i mówi:

– Uciekajcie! Oni wszystkich gdzieś biorą! – Obejrzała się za siebie, jakby ją kto gonił.

– Co pani, pani Wiśnicka? Ktoś panią goni? – zapytałem, aż mnie ciarki po plecach wzięły.

– Oni chodzą do każdego domu i zabierają ludzi, a później ich nie ma! Męża rano zabrali, potem syna, a dzisiaj jak zobaczyłam przed drzwiami takiego jednego, to uciekłam przez tylne drzwi! Uciekajcie, bo i was zabiorą!

Szaleństwo, jakiś totalny obłęd. Wiśnicka uciekła, a myśmy zostali jak osłupiali. Stanąłem se na drodze, co by sprawdzić, czy kto faktycznie idzie. Ale nikogo nie było.

– Może się jej coś w głowie poprzestawiało? – zapytała mnie Misiakowa.

– Może.

Tego dnia żeśmy z Misiakową zabrali ze sklepu dwie torby żarcia i jakieś inne rzeczy na przetrwanie. Zimno nam było, tośmy se po kocu wzięli, jakieś tabletki na ból, papier, noi te zeszyty co się wszędzie po podłodze walały. Teraz przynamniej mam po czym pisać. No! I jeszcze pęczek długopisów! Takie ludzie oczytane, wykształcone, a jak przyszło co do czego, to wzięli tylko szynkę, masło i ryby, na warzywa to nawet nie spojrzeli, a nauką pogardzili. Jutro napiszę o drugim dniu, bo mnie już oczy bolą od tego pisania przy świeczce. Czas na drzemkę i długą posiadówkę w ciemności. No chyba że prąd wróci, albo słońce kosmici oddadzą.

Na tym kończył się pierwszy wpis do Zeszytów Obałela. Musiałam to sobie wszystko jakoś przeanalizować na chłodno. Postanowiłam to także porównać z tym, co działo się u mnie, w mieście.

Ja mieszkałam w bloku, w centrum, na dwunastym piętrze. Pamiętam, jak w pierwszy dzień jeszcze był prąd, nawet wiadomości podali o tym meteorycie, co zakrył słońce. Pokazali nawet jakąś symulację, ale do mnie to nie przemawiało. „Kosmici? Bóg?” Nie wiedziałam wtedy, komu lub czemu przypisać tę ciemność. Zamknęłam się w mieszkaniu, na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło w panice do głowy, żeby mi zrobić włam na chatę. Przypomniałam sobie w tej chwili, że jak skończył się program w telewizji, to później już nic więcej nie wyświetlali. Zupełnie jakby wyłączyli wszystkie kanały i Internet. Dobrze, że miałam chociaż telefon, bo pogadałam sobie z Robem i z Julkiem.

– Mała, lepiej się zabunkruj gdzieś, bo to może być koniec świata. Słońce się wypaliło, a to oznacza, że jak Ziemia wystygnie, to zrobi się taka zima, że wszyscy pozamarzają. Ja z Julkiem jadę w góry, do jego domku. Tam przeczekamy to szaleństwo. On tam schron z zapasami ma, to se jakoś poradzimy.

– A co ze mną?

– Wiesz, wykombinuj coś szybko, zanim się zrobi zimno. Zrób sobie zapasy, kup świeczki, cokolwiek!

– Nie możecie mnie zabrać ze sobą?

– Sorry, ale muszę już kończyć. Trzymaj się, cześć!

Odłożyłam słuchawkę. „No, to zostałam sama.” Za godzinę zadzwonił do mnie szef i podał mi namiary na punkty, gdzie mogę się w razie potrzeby zgłosić po pomoc. Mieli tam jedzenie w zapasie, leki, opatrunki itd. Rozdawali to każdemu.

– Pomyślałem o tobie, bo ty sama jesteś – mówił szef. – Zaczęłaś niedawno u nas pracę, jesteś solidna to ci się należy pomoc. Jakbyś czegoś potrzebowała, to dzwoń na ten telefon. To jest numer co po kablu idzie, więc jakoś się dogadamy. Co prawda miasto ma w zapasie jeszcze trochę prądu w agregatach, ale lepiej oszczędzać. Wiesz, gdzie mieszkam, jakby co.

– Dziękuję szefie, na pana to zawsze można liczyć.

– Spoko, dziewczyno. A do tego punktu to idź o trzeciej w nocy, wtedy ludzi nie ma. Będę tam, to się zobaczymy.

– Dziękuję.

Gdy teraz sobie tak leżałam na tym łóżku Obałela, zdałam sobie z czegoś ważnego sprawę: gdyby nie szef, to nie przetrwałabym tego, bo na kolegów nie miałam co liczyć.

Pomyślałam sobie, tak w ramach dygresji, że jest jedna ważna rzecz, która łączyła mnie, Obałela i szefa – wszyscy mieliśmy coś wspólnego z wiarą. On miał być księdzem, szef był wzorowym katolikiem, a ja… miałam na imię Wiara. Czy to dlatego przeżyliśmy?

Poszłam po te zapasy z duszą na ramieniu. Szef dał mi krótkofalówkę, baterie i mnóstwo jedzenia i leki przeciwbólowe. Po wszystkim podwiózł mnie pod blok. Poszłam na moje piętro na nogach, bo bałam się, że mi winda stanie. Weszłam do mieszkania, zamknęłam drzwi na cztery spusty i poszłam do kuchni, aby się rozpakować. Jakieś pół godziny później, tuż po tym jak udało mi się na chwilę zdrzemnąć, do moich drzwi ktoś zapukał. Dziwne mi się to wydało. Jakby ktoś przyszedł do mnie, to by najpierw na domofon dzwonił, a później dopiero na dzwonek w drzwiach. Wyjrzałam przez wizjer.

Stał tam łysy facet w garniturze, ubrany normalnie na letniaka, jakby już całkiem ciepło było. A przecież było jakieś siedem stopni na plusie.

– Kim pan jest? – zapytałam. – Czego pan chce?

– Otwórz proszę, musimy porozmawiać!

– Nie wiem, kim pan jest, więc pana nie wpuszczę! Proszę stąd iść, bo zadzwonię po policję.

– Nie bój się Wiaro! Znam twoich rodziców.

– Moi rodzice już dawno nie żyją, a nie widziałam pana na pogrzebie!

– Wpuść mnie, jest mi zimno.

Nie byłam przekonana co do tego pomysłu, ale jak mi wspomniał, że mu zimno…

– Proszę podać imiona i nazwiska moich rodziców. Skąd pan ich zna?

– Róża i Krzysztof Wabel. Poznałem ich niedawno na rozmowie u szefa. Obiecałem im, że w razie czego zajmę się ich córką, Wiarą Wabel urodzoną w Warszawie jakieś dwadzieścia siedem lat temu.

Mówił prawdę i znał ważne szczegóły mojego życia. Ale i tak się go bałam.

– No dobra, wpuszczę pana bo mi pana żal. – Otworzyłam mu, a on wszedł do środka. Szczękał zębami z zimna. – Proszę, niech pan usiądzie na sofie, to panu coś do picia zrobię i do jedzenia. – Wszedł za mną do środka i zatrzymał się w salonie. – Tu jest koc – podałam mu pled, który dziś otrzymałam w punkcie pomocy. Poszłam zagotować wodę do aneksu kuchennego. – Wie pan, że jest na Jana Pawła taki punkt pomocy, gdzie dają przez całą dobę jedzenie, koce i tak dalej?

– Nie.

– Może pan tam otrzymać pomoc.

– Na pewno tam zajrzę.

Zapanowała na chwilę cisza. Zrobiłam herbatę i kanapki z serem. Podałam je gościowi na stolik i usiadłam naprzeciwko niego. Był bardzo przystojnym mężczyzną, pierwszy raz widziałam kogoś takiego. Miał w swoim spojrzeniu coś niezwykłego, jakby… uczucie. Nie znałam go, więc nie mogłam go podejrzewać o jakieś uczucia względem mnie, ale miał to wypisane na twarzy.

– Nie obawiaj się Wiaro – powiedział, nie tknąwszy jedzenia. – Nie przyszedłem zrobić ci krzywdy, ale aby sprawdzić, czy jesteś dobrą osobą.

Jego słowa wydały mi się dziwne, ale podchwyciłam rozmowę.

– I co pan o mnie myśli?

– Jesteś dobrą osobą. Twoi rodzice mieli rację, że zasługujesz na wszystko, co najlepsze.

Z wrażenia aż się zaczerwieniłam na policzkach. Nikt nigdy mi nie powiedział czegoś tak miłego. Julek miał mnie za „jednorazówkę”, dla Roberta byłam jak koleżanka, szef traktował mnie trochę jak córkę, ale jeszcze nigdy w życiu nikt nie powiedział mi że:

– Zasługujesz na to, aby kochać cię najmocniej, jak tylko się da. Nie zadowalaj się mniejszym uczuciem, zasługujesz na o wiele więcej.

– Kim pan jest? Tak naprawdę! Nie przedstawił mi się pan.

Mężczyzna zamilkł i, nie tknąwszy ani grama z tego co mu naszykowałam, powstał.

– Nie wolno mi kłamać, a nie chciałbym cię przestraszyć, dlatego teraz wyjdę i prawdopodobnie nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

Powstałam. Byłam kompletnie skołowana. I faktycznie, facet wstał, zrzucił z siebie koc i wyszedł. Jak już zdążyłam się zorientować, że trzeba by mu było może dać coś na ręce, żeby nie zmarzł, wybiegłam za nim na klatkę, ale jego już nie było. Zeszłam na sam dół, wyjrzałam nawet na ulicę, ale… nie znalazłam żywej duszy.

Tak sobie teraz skojarzyłam go z tymi, co gonili tą Wiśnicką. Może do niej też przyszedł taki ktoś, kto sprawdził, czy jest dobra czy nie i jednak stwierdził, że nie i… „Nie to jakiś absurd! Istota z innej planety? Anioł? Przecież ja nie wierzę w takie rzeczy.”

– Śpisz Wer? – zapytał mnie Obałel, który właśnie się obudził. Popatrzyłam na jego zaspaną facjatę. Usiadł na swoim tapczanie i zapatrzył się na mnie.

– Nie. Czytałam.

– Jak daleko zaszłaś?

– Na razie przeczytałam pierwszy wpis.

– Aha. A masz może ochotę na spacer i kąpiel przed snem?

– Znowu zaczynasz? – byłam pewna, że znów sobie ze mną dwuznacznie pogrywa.

– Nie o to mi chodzi! – Wstał i na moich oczach przeciągnął się, ukazując mi całą swoją muskulaturę. Pierwszy raz poczułam do faceta coś tak sprzecznego: w jednej chwili wydał mi się seksowny, a potem, gdy beknął przy mnie na głos, poczułam do niego obrzydzenie. – Sorki, najadłem się powietrza… Trzeba wziąć trochę wody do picia, pokażę ci, skąd ją brać. A później zostawię cię tam na moment, żebyś się mogła umyć iii… wrócę.

– W sumie… – skusił mnie tym myciem – chętnie bym się odświeżyła.

– No, to umowa stoi! – Skwitował to swoim zadziornym uśmieszkiem.

3. U źródeł Nowego Edenu

Środa

Zaprowadził mnie do niewielkiego źródła, które znajdowało się w lesie, jakieś kilkanaście metrów za drewnianą komórką. Byłam ciekawa, co skrywa ta szopa, ale pomyślałam, że sprawdzę to następnym razem. Koło nogi Obałela szedł Misiek, jego wierny towarzysz. Mężczyzna co jakiś czas do niego coś mówił, jakby myślał, że pies go rozumie. Ja trzymałam się od nich kilka metrów dalej, po prostu szłam za nimi.

Źródło, o średnicy kilkunastu metrów, miało nieskazitelnie czystą wodę. Kamienny brzeg otaczały obłe kamienie oraz rosnące nieco dalej od wody mech i porosty. Dno źródła pozbawione było wszelkich naleciałości w postaci glonów czy mułów. Woda wypływała zapewne ze spodu, z punktu gdzie było najgłębiej. Ukucnęłam, aby jej skosztować. Nabrałam jej trochę w dłonie i wypiłam łyczek. Była dobra w smaku, nieco słodkawa.

– A woda do mycia? – zapytałam go, kiedy napełniał wodą dziesięciolitrowe, plastikowe butle.

– Nabierzesz sobie ze źródła i spłuczesz – poinstruował mnie w skrócie. Nie żebym nie umiała zadbać o siebie w trudnych warunkach, ale jego instrukcja była zbyt uproszczona, nawet jak dla mnie.

– Tutaj?

– A gdzie? – Wyprostował się i zagapił na mnie. – Dziewczyno, przecież tu nikogo nie ma.

– No tak…

– Jeśli chcesz, to zrobię ci parawan do mycia, ale to potrwa kilka dni, zanim go uplotę. Musiałbym na przykład nazbierać trochę trawy, zbić ramę z desek…

– Jesteś pomysłowy, ale nie kłopocz się. Dam sobie radę. Tylko jak będziesz szedł, to zabierz ze sobą Miśka.

– Boisz się go? – zapytał lekko rozbawiony. Pies leżał tuż za jego nogami i był niezwykle grzeczny.

– Wygląda teraz na spokojnego, ale o mały włos a odgryzłby mi dziś rękę, nogę, albo…

– No, to fakt. Nie ma z nim żartów… ze mną też nie – zrobił groźną minę, po czym znowu się zaśmiał. – Jak ja się cieszę, że się w końcu zjawiłaś Wiaro! Już dawno mi mówił, że przyjedzie taka, co to się zacznie rządzić.

– Słucham? Ktoś ci mówił o moim przyjeździe? Kto?

– Aaa taki jeden, może ci go kiedyś przedstawię.

– To jakiś facet z wioski?

– Można by tak powiedzieć, ale niedokładnie.

– To jeden z tych, co boi się wyjść z domu?

– Nie, to ktoś, kto towarzyszy mi przez cały czas.

Pomyślałam sobie, że musiał znowu coś chlapnąć. Przecież pies nie potrafił mówić. Postanowiłam nie drążyć tematu. Obałel zabrał z sobą dwie bańki wody i odszedł, pogwizdując. A ja, mając do dyspozycji wiaderko i metalowy kubek, musiałam dokonać cudu: umyć się na otwartej przestrzeni, ale tak, aby nie zjadły mnie komary, których kręciło się po lesie dosyć sporo – musiały gdzieś w pobliżu być moczary albo bagna. W sumie lato w pełni, więc to zrozumiałe, że komary szukały pożywienia, tylko nie chciałam, aby nasyciły się moją krwią

– Dobra! Zrobię to szybko i uciekam.

Okrążyłam źródło, aby wybrać odpowiednie do kąpieli miejsce. Wtedy odkryłam, że woda wypływa ze szpaleru wysokich skał, które tworzyły coś w rodzaju skalnego szczytu. Wyciekająca spod nich, krystalicznie czysta woda tworzyła mały akwen, którego dno mogło znajdować się mniej więcej na głębokości dwóch metrów. Obeszłam źródło kilka razy dookoła, aby wybrać miejsce odpowiednie do ściągnięcia z siebie ubrań. Ostatecznie zdecydowałam się zrobić to tuż przy skałach, za niewielkim krzakiem z czerwonymi jagodami. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zerwać kilku owoców i liści. „Będzie na jurto do badań!” Bowiem miałam zamiar następnego dnia o świcie zacząć pracę. Nie miałam zamiaru spędzić w Pustkach choćby jednego dnia więcej, niż to było konieczne. I z tą myślą rozebrałam się szybko do „rosołu” i zaczęłam polewać wodą z wiadra. „Byle szybko!” Miałam zamiar wytrzeć się koszulką na ramiączkach, a flanelkę ubrać na siebie. „Koszulkę można wypłukać w wodzie i dać do wyschnięcia.”

Nie zeszło mi długo. Właściwie już po dziesięciu minutach szłam dobrze wydeptaną przez Obałela ścieżką, prowadzącą do jego „posiadłości”. „Właściwie dlaczego zamieszkał na drzewie? Przecież miał swój dom! No tak… tylko że jakoś żadnego domu w okolicy nie uświadczysz.” Musiałam go zapytać dlaczego – szłam do niego z takim zamiarem, lecz gdy dotarłam do tajemniczej drewnianej komórki, zmieniłam nagle obiekt zainteresowania. Zajrzałam do środka przez szpary między deskami. W środku było ciemno, ale wyraźnie dało się słyszeć ciche kapanie cieczy niewiadomego pochodzenia. Rozejrzałam się po podwórku, czy nie ma Obałela albo jego Miśka. „Droga wolna!” Otworzyłam drzwi – poszło mi łatwo, bo nie były specjalnie zabezpieczone – i wkroczyłam do tajemniczego świata Fausta Obałela.

– No tak! Alkohol! – „A cóżby innego!? To ci wiejski żulik.” Zaśmiałam się. Byłam ciekawa z czego pędzi bimber, dlatego zajrzałam do słoja wypełnionego do połowy czymś żółtawym. Wyczułam zapach alkoholu połączonego z aromatem owoców, które dziś jadłam. „Acha, no to wszystko jasne!”

Opuściłam komórkę i udałam się prosto do domku na drzewie.

– I jak ci się podoba moja nielegalna aparatura? – zapytał mnie, jak tylko pojawiłam się na górze.

– Ty tak na poważnie? – zapytałam go. Siedział przy stole i coś obierał. „Czy na kolację będzie to samo, co wcześniej?”

– Dlaczego nie?

– Jesteś alkoholikiem?

– A wyglądam na takiego?

– Tak.

Oderwał w końcu swoje niebieskie oczy od owocu, który obierał, i utkwił je we mnie.

– Na kolację będzie ryba pieczona na ognisku, z pikantnym sosem z bananogruszki – odpowiedział mi w zamian. Wyglądało na to, że nie przejął się moją opinią. Dopiero gdy podeszłam bliżej, ujrzałam w jego oczach pewnego rodzaju urazę. Miałam zamiar podjąć temat, ale dostrzegłam coś ciekawszego.

– O! Lornetka! Mogę? – Wzięłam ją do rąk, choć nie powiedział ani słowa.

– O tej porze to już niczego nie zobaczysz.

– A to się okaże.

Wyszłam na balkon i zaczęłam przyglądać się z bliska otoczeniu. Fakt było ciemno, ale jeden punkt wyraźnie dało się dostrzec w gmatwaninie gałęzi i pnączy.

– Obałel, czy ty… – odwróciłam się w jego kierunku. – Czy ty mnie podglądałeś przez tą lornetkę? – zapytałam niemal oburzona.

– Jakby ci to powiedzieć Wer… – zakłopotał się – to znaczy Wiaro?

– Gapiłeś się na mnie, jak się myłam! Dobrze widać stąd to miejsce obok skały, a przecież ta lornetka nie leżała tu, jak wychodziliśmy! Specjalnie kazałeś mi się myć na brzegu! – Miałam ochotę mu nią przyłożyć! Zbliżyłam się ku niemu, aby powiedzieć mu, co o tym myślę, ale to co powiedział do mnie, zanim wybuchłam, skutecznie powstrzymało moje zapędy.

– Jesteś piękna, Wiaro. Masz idealne ciało. Nawet cię nie dotknąłem, tylko popatrzyłem sobie z daleka, jak to facet na atrakcyjną kobietę. Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale… jesteś cholernie seksowna! – zakończył z łobuzerskim uśmieszkiem.

– Śmiejesz się ze mnie?

Porzucił swoje zajęcie i powstał. Stanął przede mną i z miną łobuziaka odpowiedział:

– Nie śmiałbym. Jesteś super laska! I dziwię się, że ten twój chłopak nie jest o ciebie zazdrosny. Zostawił cię tutaj z obcym facetem, który ma na ciebie… – ugryzł się w porę w język, lecz i tak powiedział zbyt wiele. Miałam przed sobą wygłodniałego samca emanującego testosteronem. Miał na mnie ochotę, ale ja nie miałam na niego. Po prostu nie!

Powróciłam na balkon, żeby zyskać dystans.

– Ja nie mam chłopaka – sprostowałam to rażące niedomówienie.

– A ten co z nim gadałaś przez telefon?

– To Julek, on jest tylko… my tylko…

– Jednorazowy numerek – domyślił się. – Ale idiota!

– Dlaczego? – zapytałam, nie odwróciwszy się.

– Bo kobiety takie jak ty sypiają tylko z tymi, których naprawdę kochają.

– Myślisz, że jestem jakaś zdesperowana?! – odwróciłam się z gniewem w jego kierunku.

– Nie, miałem raczej na myśli to, że jak pokochasz to do grobowej deski. Nie mylę się, prawda?

Nastąpiła chwila krępującej ciszy. On czekał na moją odpowiedź, a ja musiałam odpowiedzieć tak, aby nie zdradzić mu zbyt wiele na swój temat.

– Ja do końca życia będę sama, tak sobie postanowiłam. Tyle! Żadnych związków, żadnych dzieci!

– To może jednak… – popatrzył na mnie łakomym acz flirciarskim wzrokiem, który proponował mi coś, na co nie miałam ochoty.

– Sorry, ale nie jesteś w moim typie – warknęłam na odczepne, i powróciłam do oglądania świata z perspektywy kilkunastu metrów wysokości.

– Szkoda, chętnie doprowadziłbym cię tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłaś.

Zignorowałam go. „Odczep się, opijusie jeden! Jestem sama i nikogo nie potrzebuję do tego, żeby czuć się szczęśliwa!” Byłam przekonana, że zawsze tak będzie.

Obałel pozbierał swoje przyrządy do gotowania, zabrał owoce i złowioną tego dnia rybę. Byłam ciekawa, skąd ją wziął. „Może to było tak jak z tą małpką?” Zaśmiałam się. Faktycznie przebywanie w tym miejscu sprawiało, że człowiekowi przychodziły do głowy głupie rzeczy. „Obałel rozmawiający ze zwierzętami, które przynoszą mu pożywienie. Ale bzdura!” A potem przypomniałam sobie to, jak dziś zobaczyłam go w samych gatkach – był świetnie zbudowany. Niestety zaraz później beknął tak, że odechciało mi się wszystkiego.

– Dziwny koleś.

„Ale za to sympatyczny” – dodała moja wścibska podświadomość.

– Dobra, dobra – odpowiedziałam jej ironicznie.

Swoją drogą zaczęłam zastanawiać się, dlaczego Julian i Robert nie odzywali się do mnie. Julek wyraźnie dawał mi zawsze do zrozumienia, że jak się nie odzywa, to i ja mam siedzieć cicho. No to czekałam i doczekałam się nocy. Wyglądało na to, że spędzę z Obałelem kolejny dzień sam na sam.

Dziwnie było spać w łóżku obcego faceta, który ślinił się na mój widok, ale trzymał łapy przy sobie. Początkowo nie mogłam się ułożyć. Obałel przed snem paradował przez pół godziny w samych majtkach po swoim mieszkanku – coś ustawiał, przestawiał, organizował… a ja próbowałam zasnąć.

– Zgasisz w końcu to światło? – zapytałam go, gdy po raz kolejny wyszedł na balkon.